Nauczycielka (Ossendowski, 1935)/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Nauczycielka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

Dopiero w połowie listopada spadł pierwszy śnieg, a mróz skuł odrazu ruchomą, grząską powierzchnię trzęsawisk i pod lodem ukrył rdzawą nieciecz. Koło brzegów leniwie płynących rzek załamywały się pod własnym ciężarem „zaberegi“ — duże tafle kry, zwisającej nad wodą. Na pochylonych nad prądem gałęziach wierzb i wiklin narosły już sople lodu, na wyższych — osiadł szron srebrzysty, a siwa sadź przyprószyła pnie.
Pewnej niedzieli dr. Wicher od rana przybył do Harasymowicz. Halina spostrzegła, iż był mniej roztargniony i jakiś uroczysty.
Spędzili razem cały dzień i dopiero po podwieczorku doktór westchnął głośno i wyjąkał nieśmiałym, pokornym głosem:
— Proszę pani, czy wolno zadać może, jak na tak krótką znajomość, przyznaję, zbyt śmiałe, a nawet dziwne pytanie?
— Ależ, doktorze — zawołała serdecznie — zawsze może pan to uczynić! Jesteśmy przyjaciółmi i odpowiem panu z całą szczerością!
Lekarz zerwał się z zydla i, trzaskając w palce, zaczął biegać po pokoiku.
— Okropnie brzmi w ustach pani to słowo — „przyjaciele”! — wołał. — Do reszty pozbawia mnie ono odwagi...
Halina domyśliła się nagle, o co miał ją zapytać sympatyczny ten dziwak. Podeszła więc do niego, zmusiła go usiąść i, pochylając się nad nim, jak starsza siostra, zaczęła perswadować:
— Drogi eskulapie! Dobrze nam z sobą, bo wypoczywamy razem po szarzyznie i pracy na odludziu. Pocóż mamy psuć sobie tak przyjemny stosunek? Już dawałam panu do zrozumienia, że w sercu mojem dla nikogo niema miejsca! Nie można tam nawet wejść, bo drzwi zamurowano, okna — deskami zabito... Opuszczony dom, którego się jednak nie odnajmuje... Skończmy z tem raz na zawsze! Poco to nam? Czyż nie lepiej tak jak jest? Niech-no mi lepiej doktór Bolek opowie, co tam w swej Łachwie robił przez te dwa tygodnie?
Lekarz westchnął z rezygnacją. Po chwili opowiadał już o tyfusie, dyzenterji, świerzbie i nawet ożywiał się coraz bardziej, aż, coś sobie przypomniawszy, spochmurniał nagle i mruknął:
— Postanowiłem sobie, że dziś oświadczę się pani, zostanę łaskawie przyjęty i dam na zapowiedzi... Co za ironja losu! Nie — co za przewrotność niewieścia! Zamiast pięknej serenady na cześć bohdanki — na jej życzenie szeroko i szczegółowo rozwodzę się o wstrętnych choróbskach! No, chyba tylko takiemu, jak ja — trubadurowi podobna rzecz mogła się wydarzyć?!
Wybuchnęli oboje serdecznym śmiechem i nagle wyciągnęli do siebie ręce.
— No, doktorku, sztama i już na amen! — zawołała Halina, po łobuzersku potrząsając czuprynką.
— Łatwo to pani powiedzieć, ale co ja ze swojem sercem zrobię? — zaprotestował doktór, robiąc tragiczną minę.
Halina zerwała się z miejsca i zdjęła jakąś książkę z półki.
— Poradnik lekarski, proszę pana konsyljarza... — podała mu gruby tom, dygnąwszy, jak pensjonarka. — Znajdziemy w nim lek na to biedne, złamane serce!
Dr. Wicher zaczął całować ją po rękach i śmiał się, mówiąc:
— Pani nawet nieszczęście na radość zamienia! Prawdziwa czarodziejka! Ale, ale! W tym tygodniu zobaczymy się z panią raz jeszcze, co zresztą, zależeć będzie od mrozu. Jeżeli stuknie porządnie, to we środę zjedzie tu, korzystając ze święta, spora gromada myśliwych. Odbędzie się doroczne polowanie na wilki... Bardzo się cieszę, bo i ja — w roli Nemroda, znów odwiedzę panią!
— Jakże się cieszę, a niech tylko doktór nie zapomni przywieźć mi chininy, bo mam tu sporo chorych na malarję! — zawołała radośnie.
Życie Haliny, jak dawniej, płynęło w pracy, pochłaniającej cały jej czas. Dzieci robiły coraz szybsze postępy, i, co najwięcej ją cieszyło, — pod jej wpływem stawały się posłuszniejsze i grzeczniejsze. Również pomyślnie szły zajęcia ze starszą młodzieżą i dorosłymi. Resztę czasu zabierali jej chorzy, których znacznie przybyło na jesieni.
W tej pracy pomagał jej rzetelnie pop — ojciec Wasyl, lecz ustało to wkrótce. Żona jego ciężko zapadła na zdrowiu, więc zmuszony był prosić o przeniesienie do miasta, gdzie mógłby ratować chorowitą, wycieńczoną kobietę.
Po ich wyjeździe na wsi nie pozostało już ani jednej inteligentnej duszy, tembardziej więc ceniła Halina przyjazdy dra Wichra do Harasymowicz i rozmowy z nim na różne tematy.
Pisywała teraz częściej do pani Olmieńskiej i z rozrzewnieniem odczytywała nadchodzące od niej listy, pełne niecierpliwego oczekiwania świąt Bożego Narodzenia, gdyż córka zapowiadała jej swój przyjazd do Warszawy. Marzyła też i sama Halina o wyrwaniu się do innego życia i o spędzeniu choć kilku dni w odpowiedniem otoczeniu. W Warszawie nie potrzebowała bez przerwy pamiętać, że jest nauczycielką, przedstawicielką polskości i doradczynią w różnych sprawach; tu zaś pełne zaufania Poleszuczki przychodziły do jej pokoiku ze wszystkiemi swemi troskami. Nie analizując przyczyny, Halina uświadamiała sobie, że stała się centralną osobistością nietylko w Harasymowiczach, lecz i w okolicznych wioskach. To jednak obarczało nauczycielkę dużą odpowiedzialnością i nowemi obowiązkami.
Wkrótce nastał dzień, wyznaczony na zbiorowe polowanie na wilki, wyrządzające znaczne szkody bydłu wiejskiemu.
Poleszucy z wieczora jeszcze osaczyli zarośla na błotnistej nizinie i otoczyli je sznurami, na których trzepotały czerwone szmaty. Gajowi z sąsiedniego leśnictwa rozstawili dokoła miotu chłopów, uzbrojonych w kije i grzechotki. Przez całą noc, czekając na przybycie strzelców, ludzie czaili się w haszczach, strzegąc wszystkich przesmyków, któremiby wilki mogły wyjść z matni.
Konstanty nie poszedł z sąsiadami, lecz zabrawszy o świcie Halinę i siostry do sanek, powiózł je nad brzeg rzeki.
Wznosił się tam wysoki pagórek, najeżony młodą poroślą sosnową. Szczyt jego panował nad osaczoną niziną, gdzie się miało odbyć polowanie.
Ukryci w gąszczu widzieli stąd wyraźnie szare i brunatne świtki naganiaczy, tkwiących w zaroślach i oczekujących sygnału. Ciemniejszy od śnieżnej równiny trakt, którym nadjeżdżały sanie i wozy z myśliwymi, widniał, jak na dłoni.
Po pewnym czasie Halina spostrzegła dwóch jeźdźców, którzy rozstawiali myśliwych na przesmykach między krzakami.
Na sygnał trąbki naganiacze ruszyli przez haszcze.
Na bokach miotu tam i sam odezwały się grzechotki.
Wkrótce zaczęły buchać pojedyńcze strzały i stawały się coraz gęstsze i bliższe.
Stojące na pagórku kobiety nie mogły dostrzec wilków i tylko bystrooki i wprawny Konstanty od czasu do czasu wykrzykiwał:
— Patrzcie, patrzcie! Ot tam, gdzie stoi ta wierzba kudłata, miga basiura... Stary, zapewne, bo skrada się ostrożnie... Widzę i drugiego... sadzi brzegiem haszczy!
Halina jednak i młode Poleszuczki nic nie mogły dojrzeć w stłoczonej gęstwinie rokit i łóz.
Powróciwszy do domu, nauczycielka oczekiwała zapowiedzianej wizyty doktora.
Posłyszawszy dzwoneczki uprzęży i parskanie koni, wyszła na ganek, aby się przyjrzeć odjeżdżającym myśliwym.
Przez wioskę przemknęła już jedna para sani i, pozostawiając za sobą śnieżną kurzawę, majaczyła przy końcu ulicy. Od strony łąk, gdzie odbywały się łowy, nadjeżdżały inne powozy. Halina z ciekawością przyglądała się nieznajomym panom, szukając wśród nich roztargnionej twarzy doktora.
Para cisawych, dobrych klaczy, mknących wcwał, obrzuciła stojącą na ganku grudkami zmarzłego na kamień śniegu i wionęła ostrą wonią potu końskiego.
Zasłaniając oczy dłonią, Halina przez palce spojrzała na trzech myśliwych, rozpartych wygodnie w szerokich saniach.
Siedzący bliżej od niej wyniosły mężczyzna, o szerokich ramionach i młodej, zarumienionej twarzy, na okamgnienie zatrzymał na niej obojętne spojrzenie, unosząc się zlekka, aby zapiąć granatową czamarę z szarym, barankowym kołnierzem.
Ledwie się skrzyżowały ich oczy, Halina wydała krótki, ostry krzyk i, raptownie tracąc siły, opuściła się na ławkę. Upadłaby niezawodnie, gdyby rękami nie uczepiła się była kurczowo drewnianych filarków ganku.
Młody myśliwy nie spostrzegł jednak nic i przejechał. Sanie, unoszące go, zniknęły, skręcając na boczną drogę.
— Nie poznał... nie odczuł mnie!... Zdzisław... mój Zdzisław!... tak blisko odemnie... na tej samej ziemi... Cud... cud!...
Nie miała sił pohamować wzruszenia, głowa jej chwiać się zaczęła, podnosiły się i opadały ramiona, a głuchy szloch rozdzierał jej piersi i spazmem ściskał gardło.
— Panno Halino! Co pani jest? Dlaczego pani taka blada? Zasłabła pani? — posłyszała nagle niespokojne pytania i poczuła, że to doktór Wicher bierze jej ręce w swoje dłonie i mocno rozciera, pochylając ku niej strwożoną twarz.
Lekarz odprowadził Halinę do pokoju i zmusił ją, aby się położyła na tapczanie.
Starannie przetarł okulary i podszedł do leżącej, mówiąc:
— Jestem w tej chwili tylko lekarzem, proszę więc z całą szczerością opowiedzieć mi, co pani czuje i dlaczego zastałem panią tak zmienioną?
Halina słabym jeszcze głosem uspokajała doktora i siliła się nawet na wesołość. Starała się zbagatelizować swoją chwilową niedyspozycję, tłumacząc ją przepracowaniem i lekkiem przeziębieniem. Długo i chaotycznie mówiła o tem wszystkiem, powtarzając po kilka razy jedno i to samo zdanie, czem jeszcze bardziej zaniepokoiła poczciwego dra Wichra. Nagle urwała i zamilkła, wpatrzona przed siebie nieruchomym wzrokiem. Leżała tak przez dłuższą chwilę, a gdy wreszcie zaniepokojony jej milczeniem i sztywnością doktór pochylił się nad nią, uszu jego dobiegł cichy szept:
— Nie poznał mnie nawet!... Widziałam cię... kochany mój! Dobrze, żeś nie poznał mnie!... Nie poznał... nic nie przeczuł!...
Ciemna sylwetka lekarza zamajaczyła przed nią wyraźniej, więc drgnęła i oprzytomniała.
Wpatrując się w dobrotliwą, wylękłą twarz doktora, spytała go:
— To i hrabia... Ostróg był na polowaniu?
Lekarz nagle wyprostował się i spochmurniał.
— Ach! Pani zna Zdzisia?
Po chwili uderzył się w czoło. Twarz mu zbladła i zmieniła się gwałtownie.
— A więc to była... pani!... — szepnął ze zgrozą i rozpaczą w głosie.
Umilkł i zaczął chodzić z kąta w kąt, oddychając ciężko i zaciskając zimne dłonie.
Halina nie słyszała urwanych pytań doktora.
Z gorączkowym pośpiechem odtwarzała w pamięci nagle zjawiające się drogie oblicze Zdzisława i jego silną, wyniosłą postać.
Zmarszczyła czoło, gdyż lekarz dotknął jej ramienia i suchym, jakgdyby obrażonym głosem powiedział:
— Musi pani przez trzy dni przyjmować brom, krople walerjanowe i trochę „Adonis vernalis“... Nerwy i serce... Nie myślę, żeby to było coś poważnego... Gdyby jednak pani czuła się gorzej, proszę powiadomić mnie — przyjadę...
Nie odpowiedziała mu i nie spostrzegła nawet, kiedy zamknęły się za nim drzwi i zapadła wreszcie tak bardzo pożądana przez nią cisza.
Leżała z otwartemi oczyma, a nad nią, jak żywa, pochyliła się najdroższa na świecie głowa i błysnęły miłośnie i gorąco rzewne, pełne wewnętrznego żaru, piwne oczy.
Wyciągnęła ramiona przed siebie i znowu wybuchnęła płaczem, wciskając twarz w poduszkę i palcami szarpiąc poszewkę.
Do pokoju nauczycielki wślizgnęły się mętne i szare kłęby mroku...
Uspokoiwszy się powoli, leżała z otwartemi oczami, cała we władzy napływających wspomnień.
Balik w seminarjum. Tłok i zgiełk. Ujrzała samą siebie przeciskającą się przez rozbawiony tłum, zapatrzoną w stojącego przy drzwiach młodzieńca, szła ku niemu, niby ku przeznaczeniu, wiedziona i popychana nieznaną mocą. Stanęła przed nim i, patrząc w jego promienne, piwne oczy, przysunęła się tak blisko, że piersią dotknęła jego ramienia. Czuła, że dążyła do nieuświadamianego, lecz koniecznego celu i że niewidzialne siły zmuszały ją do tego, pozbawiając myśli i woli.
Młodzieniec ogarnął ją spojrzeniem i przybladł nagle. Oczy jego stały się czarne, przepaściste, zasnute gorącą mgłą.
— Zdzisław hrabia Ostróg — szepnął, pochylając się i całując ją w rękę.
Szarpnęła się i uczyniła raz jeszcze próbę ucieczki, lecz próżne były jej usiłowania.
Później Halina nie mogła nigdy uprzytomnić sobie, dlaczego pozostała, nie mając sił oderwać się od niego. Przecież nie zatrzymywał jej ani najsłabszym odruchem, ani słowem, nie wywierał też na niej wpływu skoncentrowanej woli — tego magicznego nakazu. Nic! Nakaz ten wszechpotężny i nieodwołalny szedł z głębi własnej jej istoty, wołał namiętnie i rozkazująco:
— Pozostań, albowiem tylko raz w życiu sądzone bywają takie spotkania! Przeżyjesz najwspanialszą chwilę pełni szczęścia. Myśl o nim wypełni ci wszystkie dni twoje i rozświetli szarzyznę rzeczywistości. Przeznaczona ci była ta chwila porywającego, darzącego ukojeniem uniesienia, a w niem, jak w powodzi słonecznej, utonie dusza twoja. Pozostań! Pamiętaj, że tak musiało być, bo taki zapadł już wyrok...
Halina pozostała.
Podczas niezdarnie granej sztuki amatorskiej siedzieli w ostatnim rzędzie pod ścianą, przytuleni do siebie, o niczem nie myśląc i czując każdą kroplą krwi, wielką promienną szczęśliwość, potem tańczyli, wpatrzeni w siebie, przeniknięci bezmierną radością, jakgdyby złożyli najwspanialsze ofiary na ołtarzu losu po długiej i uciążliwej pielgrzymce.
Powracali razem do domu, lecz nie mogli się rozstać, więc wyszli za miasto i długo brnęli szosą.
Milczała, słuchając jego opowiadania.
Mówił o rodzicach, o swym pobycie w Oksfordzie na uniwersytecie, o znajomych, których musiał odwiedzić w N. i o tem, że jutro jedzie do domu, gdzie oddawna wyglądają go niecierpliwie.
Halina myślała o tem, jak bardzo szczęśliwi są rodzice, którzy mogą mieszkać pod jednym dachem ze Zdzisławem, oddychać wspólnem z nim powietrzem, słyszeć jego głos i napawać się jego widokiem każdego dnia, o każdej godzinie, w chwili każdej!
Prawie nie spostrzegła, że powrócili do miasta.
Świtało już.
Zdzisław pochylił się nagle, zajrzał jej w oczy, wzrokiem, który obezwładniał jej wolę i, z mocą przycisnąwszy do piersi jej wiotką, pokorną postać, zaczął okrywać pocałunkami drżące, zimne wargi dziewczyny, jej powieki omdlałe, włosy i szyję.
Już nic nie pamiętała i nie pragnęła powrotu do świadomości...
Szli jeszcze dokądś...
Dobiegał ją czyjś obcy głos... potem zgrzyt przekręconego klucza...
Odprowadzając ją do domu, Zdzisław szeptał:
— Teraz należysz do mnie... cała i na zawsze, duszą i ciałem! Dziś wyjeżdżam, a jutro powiem o wszystkiem rodzicom i będę prosił ich o błogosławieństwo... Zostaniesz moją umiłowaną żoną... najcudniejszą... upragnioną na zawsze... aż do śmierci...
Halina słyszała te słowa, lecz nie przenikały one głęboko do jej mózgu. Wydawały się jej błahemi i nic nie znaczącemi. Pamiętała natomiast inne słowa:
— Dziś wyjeżdżam...
A więc odjedzie?
Dziś, gdy stało się coś, co w sposób straszliwy związało ich przeniknięciem o przerażającej głębi zrozumienia i wzajemnego wyczucia?
Halina chciała z całą siłą i rozpaczą zaprotestować przeciwko okrucieństwu i potworności tej rozłąki, lecz usta jej, osłabłe, spalone żarem pocałunków, szepnęły bezradne i bezsilne słowa:
— Nie to, nie to... powracaj tylko prędzej, powracaj!...
Zdzisław istotnie tegoż dnia wyjechał, nie widząc się więcej z Haliną. Zresztą ona sama nie mogłaby była nawet przyjść na dworzec, gdyż pupilka jej dostała ostrego ataku, więc razem z panią Grzędakowską i starą ciotką musiała ratować chorą.
Przez długie tygodnie czekała na Zdzisława. Nie przyjeżdżał jednak i nic nie napisał.
Wtedy zrozumiała, że wszystko minęło i nigdy nie powróci.
Narazie nie miała jednak żalu do niego, nie rozpaczała nawet i nie żałowała chwili swej słabości i zapomnienia.
Przeżycia jej były tak głębokie i pochłaniające, że przeistoczyły się w całkowite ukojenie, w zrozumienie wykonania nieuniknionego przeznaczenia. W upadku swoim widziała zawarty w nim nakaz bezwzględnego prawa, któremu podległa biernie i całkowicie.
Z biegiem czasu przyszła wszakże do przekonania, że to, co przeżyła i odczuła z tym „miłym, lekkomyślnym przechodniem”, było grzeszne i niegodne posiadającego wolę człowieka.
Jednocześnie grzech ten, popełniony w dziwnych, niewytłumaczonych okolicznościach, napełniał ją chwilami świadomością szczęścia, w którem była moc, duma i zuchwałość.
Halina przeczuwała, że to szczęście tak krótkie w czasie powstania, ale trwałe i potężne we wspomnieniach będzie musiało starczyć jej aż do śmierci, gdyż w sposób tajemniczy osiągnęła ona szczyt tego, co pochłonęło ją bez reszty. Oddając się bowiem Zdzisławowi, oddała mu duszę swoją, nie pytając go o to, czy potrzebuje jej, jak pielgrzymi nie pytają się o to bóstwa, składając na ołtarzu jego ofiary i wota pobożne.
Po pewnym czasie jednak zrozumiała, że jej oddanie się Zdzisławowi w życiu jego było tylko ślepym, dziwacznym przypadkiem i wesołą przygodą i, że później — stało mu się natychmiast obojętne.
Wtedy to zjawiły się w źrenicach Haliny te nagłe błyski drapieżne i tragiczne zarazem, nadające jej oczom wyraz twardy i nieugięty; wtedy też poraz pierwszy z kącików jej warg wypełzły cieniutkie bruzdki, któremi sączyła się gorycz nieznośna, żłobiąc je głębiej i głębiej.
Wierząca i religijna, do czasu odwiedzin kościoła w Dziemiatyczach, nie czuła się jednak na siłach do wyznania swego grzechu na spowiedzi. Męczyło ją to i smuciło. Czuła się, jakgdyby wygnaną z domu Bożego, modliła się żarliwie, powtarzając jedną tylko prośbę — „naucz, ratuj!“ — Nie mogła jednak, jak to dawniej bywało, wpadać w nastrój czystego, natchnionego zachwytu, więc namiętne błagania o siebie samą nie wystarczały jej i nie dawały ulgi. Być może, czuła za każdym razem jeszcze silniejsze przygnębienie, skruchę i oddalenie od źródła łaski. Dręczyło ją to i drażniło tembardziej, że równolegle z temi moralnemi przeżyciami, płynął swojem łożyskiem inny potok głębokich odczuć — całą istotą ujmowane dostąpienie szczęścia i jakiejś niezawiłej, pierwotnej prawdy w tem, co jednocześnie uważała za swój grzech, poniżenie i upadek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.