Nauczycielka (Ossendowski, 1935)/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Nauczycielka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Już miesiąc upłynął od przyjazdu Haliny Olmieńskiej do Harasymowicz, a minął tak szybko, że ku wielkiemu swemu zdumieniu spostrzegła to dopiero wtedy, gdy, pewnego razu, przewróciwszy kartkę kalendarza, uświadomiła sobie datę przybycia do wioski nad Łanią.
Istotnie czas płynął jej szybko w pracy niezmiernie różnorodnej, a wdzięcznej i dającej prawdziwe zadowolenie. Ze zdziwieniem odczytywała Halina raporty swej poprzedniczki, systematycznie uskarżającej się przed kuratorjum na niemożliwie wrogi do niej stosunek uczącej się dziatwy i wieśniaków.
Z korespondencji, pozostałej w szkole, dowiedziała się, że z Brześcia przysyłano do Harasymowicz specjalne komisje dla zbadania stanu rzeczy, co jeszcze bardziej zaogniało wrogość ludności do jej poprzedniczki — nauczycielki starej daty, zapewne, mało się liczącej z nastrojami wsi i przenikającemi do niej wpływami postronnemi.
Narazie miała co prawda utrapienie z niesforną, zupełnie niewychowaną gromadą uczniów i uczenic.
Raziły ją ohydne wyzwiska i porównania, używane przez dzieci.
Największą jednak przeszkodę do opanowania klasy stanowiła dla niej nieznajomość języka miejscowego, bo dzieci po polsku nie mówiły i prawie nic nie rozumiały. Halina zorjentowała się szybko w charakterze gwary poleszuckiej i, kalecząc nieco język polski, stworzyła jakieś polsko-poleskie „esperanto“, które, ku jej zadowoleniu, z piorunującą szybkością zostało zaszczepione też dorosłym.
To doświadczenie przekonało młodą nauczycielkę o potędze wpływu, automatycznie wywieranego za pośrednictwem dziatwy szkolnej na rodziców.
Na pewną oporność swych uczniów młoda nauczycielka znalazła niezawodne sposoby, a były niemi doskonały takt, zrozumiały dla nich, a cięty i dosadny dowcip, wrodzona zdolność do zainteresowania dzieci sprawami poważnemi i umiejętne zastosowanie materjalnych — w postaci karmelka lub kawałka czekolady — pobudek do wzajemnego zaufania i przyjaźni.
Zwalczając wszystkie przeszkody i trudności, — już po dwóch tygodniach pracy Halina stała się bożyszczem chłopaków i dziewcząt, uczących się w szkole. Sympatje dla niej wzrastały z dniem każdym i nie było, zdawało się, mocy, która zdołałaby podkopać urok i wpływ nowej nauczycielki.
Halina przekonała się, że polityka jej daje dobry plon, gdyż nikt nie spostrzegł, że powoli a systematycznie porzucała swoje dziwaczne esperanto, wykładając i rozmawiając z wychowankami prawie wyłącznie czystą polszczyzną.
Nie wiadomo jednak, w jaki sposób ułożyłoby się życie nowej nauczycielki, gdyby nie ta okoliczność, że ciągle gdzieś ginący Konstanty Lipski zarzucił nagle włóczęgę i nie opuszczał już domu. Dowiedziawszy się od sióstr o rozmowie ich z nauczycielką, wzruszył niedbale ramionami, lecz nic nie powiedział. Przekonawszy się też niebawem, że panienka ani słowem nikomu z obcych nie wspomniała o spotkaniu na moczarze, gwizdnął cicho i pomyślał:
— Twarda dusza! Co przyrzecze, to i spełni!
Stał się uprzedzająco grzecznym dla Haliny i cieszył się, gdy mógł czemś jej usłużyć. Wystrugał dla niej wałek na firankę, sklecił stolik, na którym Halina postawiła portret matki, lusterko, parę cacek i ozdobnych flakoników; odnalazł na strychu dwa pokaleczone zydelki i, naprawiwszy je i pomalowawszy na biało, postawił w izdebce panienki. Czekał na nią, gdy powracała ze szkoły i zaczynał nieśmiałą rozmowę.
Halina polubiła go.
Podobał jej się ten dziki, zawsze skupiony chłopak, w którym wyczuwała dobrze opanowaną, lecz bujną naturę. Dawała mu książki do czytania, objaśniała czego nie mógł zrozumieć i przyrzekła mu pojechać kiedykolwiek razem na „sady“ kaczek, chociaż nie wiedziała, co to znaczy. Lubiła słuchać jego zwartych, lecz barwnych, pełnych wyrazu i umiłowania przyrody opowiadań o mszarnikach, topielach i olosach,[1] gdzie się lęgły ptaki, dziki i wilki. Z przyjemnością patrzyła na niego, gdy, zapalając się, mówił o rzekach, gdzie gromadziły się ławice ryb, płynących na tarło ku źródłom ukrytych w tatarakach strumieni, aby złożyć ikrę w ciemnych odmętach mulistych i w zaroślach grążeli.
W nawiązaniu bliższych i serdeczniejszych stosunków z Poleszukami dopomógł Halinie wypadek, który w stanowczy sposób zdobył dla niej sympatję mieszkańców Harasymowicz.
W parę tygodni po przybyciu jej do wsi wbiegła do niej Marja i zawołała:
— Panienko, panienko! Ta czarna Aleksa, co to się prosiła do szkoły — umiera!
Nie pytając o nic, Halina narzuciła płaszczyk i wybiegła z domu.
Zapamiętała tę dziewczynkę — czarną, jak żuk, jej ogniste, cygańskie oczy i śniadą cerę. Piętnastoletnia już i nad wiek wybujała Aleksandra nie umiała jeszcze czytać ani pisać. Przyszła prosić nauczycielkę, aby przyjęła ją do szkoły. Nie mogąc uczynić tego urzędowo z powodu wieku dziewczynki, Halina przyrzekła uczyć ją w godzinach pozaszkolnych.
Przyszedłszy do chaty, gdzie mieszkała czarna Aleksandra, nauczycielka przekonała się, że będzie miała do czynienia z ciężkim i niebezpiecznym wypadkiem. Mała Poleszuczka, podając siano do odryny, spadła z wozu i przebiła sobie biodro o leżące na ziemi widły. Rana była bardzo głęboka, a silny krwotok zagrażał życiu Aleksy.
W izbie stłoczyli się chłopy i baby, ponurym wzrokiem patrząc na słabnącą coraz bardziej dziewczynkę, leżącą na „pokuciu“. Mieściło się ono w prawym od drzwi kącie, gdzie na półkach stały obrazy święte.
— Rozstąpcie się! Pozwólcie panience przejść! — wołała Marja. — Ona dopomoże Aleksie...
Zbliżywszy się do rannej, Halina ujrzała siwą, rozczochraną staruchę, która coś żuła, i, wypluwając jakąś pienną masę na dłoń, przykładała ją do krwawiącej rany.
— Nic nie pomoże — zamruczała starucha, nieprzychylnie zerkając w stronę Haliny. — Nic nie pomoże!... Kładłam już żuty „podorożnik“ i „bobownik“,[2] okadzałam nawet piórkiem sowy i z węgla pryskałam, a krew płynie, jak płynęła... Umrze!
Halina nic nie odpowiedziała. Nie zdziwiło ją nawet to pierwsze zetknięcie się z praktykami znachorek poleskich. Całą jej uwagę pochłonęły rozwarte szeroko, nieprzytomne chwilami oczy umierającej i jej słaby, przerażony jęk:
— Ratujcie... ratujcie... oj, boli, boli!
Przypomniawszy sobie wykłady z zakresu pierwszej pomocy lekarskiej i westchnąwszy do swojej uwielbianej świętej Tereski, Halina stanowczym tonem wyprosiła gapiów z izby, a sama wraz z matką Aleksy i z Marją przystąpiła do opatrunku. Załatwiła się z nim szybko i dosyć wprawnie. Cienkiemi pasemkami płótna mocno ścisnęła biodro powyżej rany, ściągając bandaże zapomocą grubej drzazgi. Wkrótce krwotok niemal całkowicie ustał. Wtedy obmyła ranę i zalała ją wódką, którą zrozpaczona matka wykradła zapewne mężowi, bo długo jej poszukiwała po różnych zakamarkach.
— No... — odezwała się wreszcie milcząca dotychczas Halina, — zrobiłam, co mogłam, ale to dopiero połowa roboty, a teraz trzeba, nie zwlekając, jak najprędzej odwieźć dziewczynkę do lekarza. Gdzie tu mieszka najbliższy doktór?
— Oj, — daleko, — zawołały kobiety, — bo aż w Łachwie!
Halina zamyśliła się.
— Trudno! — powiedziała po chwili. — Innego sposobu niema! Trzeba wyprawić ją natychmiast.
Matka wybuchnęła płaczem, zawodząc rozpaczliwie:
— Och, jaż nieszczęśliwa sierota!... Zemrze mi moja dziewuszko kochana!... Któż przed nocą popłynie z nią do Łachwy! A do jutra nie dożyje... nie dożyje, bo zbielała już, jak śmierć!
— Czekać do jutra nie można! — szepnęła nauczycielka, z trwogą patrząc na Marję, która oczu z niej nie spuszczała.
Obie milczały i tylko zrozpaczona Poleszuczka szlochała żałośnie.
Halina jednak coś widać obmyśliła, bo, nie wkładając płaszczyka, z poplamionemi krwią rękami, wybiegła z izby.
Wpadłszy do Lipskich, spytała niecierpliwym głosem:
— Czy Konstanty w domu?
— Niema go! — odpowiedział stary gospodarz. — Gdzie ma być? W szynku zapewne — u Abramki...
Zawróciła pośpiesznie i wkrótce weszła do brudnej, zadymionej, nasiąkniętej wyziewami okowity, piwa i suszonych ryb izby szynkarza.
Przy stołach siedzieli chłopi, popijając wódkę i głośno rozmawiając pijanemi już głosami.
Halina odrazu spostrzegła młodego Lipskiego. Trzeźwy był, grał w karty i pociągał piwo z blaszanej kwarty.
— Konstanty! — zaczęła nauczycielka, zbliżając się do stolika. — Mam do was prośbę...
Stalowe oczy Poleszuka błysnęły radośnie i nagle się zmrużyły, jakgdyby coś ukrywając przed ludźmi.
Obrzuciwszy całą postać Haliny badawczem i ciepłem spojrzeniem, zerwał się z ławy i spytał z niepokojem w głosie:
— Co wam się przydarzyło, panienko?! Nie daj Boże — nieszczęście jakieś, bo widzę krew na rękach?
W głosie jego zabrzmiały nuty trwogi i współczucia.
— Nic mi się nie stało! — uspokoiła go. — Wracam od dziewczyny, która zraniła się niebezpiecznie. Umrze, jeżeli do rana lekarz nie weźmie jej pod swoją opiekę... Trzeba odwieźć ją do Łachwy... Do was przyszłam, aby prosić...
Poleszuk milczał i słuchał.
— Chcę was prosić, Konstanty, abyście popłynęli z Aleksandrą do lekarza. Wiem, że noc się zbliża, ludzie nie chcą się narażać, ale wy... Konstanty!...
Tyle gorącej prośby było w jej dźwięcznym, słodkim głosie, że zaczął potrząsać głową i jeszcze bardziej mrużyć oczy, powtarzając:
— Umiecie wy prosić, panienko! Niktby wam niczego odmówić nie potrafił, i ja też nie potrafię!.. Każcie znieść Aleksę na brzeg, biegnę po czółno... Znam ja Łań, to i dowiozę... aby mi tylko dziewucha wasza nie zmarła w drodze...
Wyszli razem, a gdy się rozstawali, Halina ujęła Poleszuka za rękę i mocno ją potrząsnęła, mówiąc serdecznym tonem:
— Dobry, poczciwy z was człowiek! Nie zapomnę wam tego nigdy!
Podniósł na nią nagle rozradowany wzrok.
Tegoż wieczora Konstanty odpłynął wraz z Aleksandrą i jej matką, a gdy powrócił, po kilka razy opowiadał wszystkim o tem, co mu doktór w Łachwie oświadczył.
— Czy wiecie, że gdyby nie nauczycielka, to Aleksa wczorajby jeszcze ziemię gryzła, a teraz rychło zdrowa będzie! Rozumiecie, chłopcy?!
— Czy mówiłeś o tem panience? — pytano go.
— Nie! Niech on sam jej o tem powie... Nie moja to rzecz cudze słowa powtarzać! — mruknął Konstanty.
— Patrzaj-no go! — wołali chłopi. — A pocóżeś to latał po wsi i każdemu po sto razy gadał o tem?
Konstanty wybuchnął głośnym śmiechem i odpowiedział, błyskając zębami:
— Abyście wiedzieli, capy, jaką macie nauczycielkę, a jeżeli któryś...
Urwał nagle i krzyknął:
— Chodźcie do Abramki! Postawię po lampce...
— Znalazłeś widać, w Łachwie worek z pieniędzmi? — żartowali towarzysze.
— Znalazłem tysiąc worków, ino — nie w Łachwie! — odkrzyknął z jakąś bujną, niepowstrzymaną radością.
Istotnie Aleksa powróciła wkrótce do Harasymowicz.
Przywiózł ją sam doktór, przypłynąwszy w dużej łódce z flagą Czerwonego Krzyża na dziobie.
Doktór — młody jeszcze człowiek, o poważnej, zamyślonej twarzy i przedwcześnie szpakowatej, niezmiernie gęstej i nastroszonej czuprynie, miał zadziwiająco krótki wzrok.
Na jego zadartym, zlekka czerwonym nosku, tkwiły żółte, rogowe okulary, o niebywale grubych szkłach. Doktór odznaczał się pozatem przysłowiowem roztargnieniem, chociaż słynął jako lekarz sumienny, o dużej wiedzy i gorliwości.
Ujrzawszy niezwykle przystojną nauczycielkę i posłyszawszy jej melodyjny i inteligentny głos, zdumiał się i zaniemówił. Potem jąkał się długo i nieskładnie, bełkocąc zabawnie:
— Nazywam się Wicher... Bolesław Wicher... Słowo daję. — Wicher!... Jestem lekarzem... dobrym lekarzem, bo za mego pobytu w Łachwie... proboszcz ma stałą pracę... na cmentarzu... grzebie i grzebie!... Cha-cha-cha!... Przysłała mi pani, panno Olmieńska, tę dziewuszkę, co to na widły się nadziała... Czułem się w obowiązku odwiedzić panią i zapewnić ją, że posiada pani wybitne zdolności desmurgiczne... niby to, co się tyczy bandażowania! Poprostu świetnie pani to sobie wykombinowała!... Nie można było lepiej zrobić... Pierwsza klasa! „Primo voto“, jak mówił mój profesor okulistyki!... Hołd składam i dank za poratowanie życia bliźniej... Pociechę tu będą miały z pani te poleskie „wijuny“, te „czubaryki“ bagienne! Taka nauczycielka!... Wie pani co?... postanowiłem przysłać pani... małą, niezbędną w głuszy apteczkę, żeby ją pani miała zawsze pod ręką... Ofiaruję też swemu miłemu koledze poradnik lekarski... Niech tylko pani beze mnie nie robi amputacji, trepanacji czaszki i wycinania wyrostka robaczkowego, a reszta, — to furda!... Proszę działać!
Halina śmiała się szczerze i, zapraszając doktora Wichra do siebie na herbatę, mówiła:
— Anioł z pana, doktorze! Ta obiecana apteczka — to marzenie moje! Przekonałam się, że nie dałabym tu sobie bez niej rady. Oby tylko chininy, aspiryny, salolu i rycynowego olejku była cała tonna, bo to grunt na dolegliwości miejscowe!...
Siedzieli w pokoju Haliny i długo gawędzili, jak starzy przyjaciele.
Dr. Wicher okazał się bardzo bystrym i zajmującym człowiekiem, a przytem erudytą w swoim zawodzie; dawał więc Halinie niezmiernie pożyteczne rady, uczył ją rozpoznawać różne choroby i polecał dostępne w tych warunkach metody leczenia. W schludnem mieszkanku nauczycielki czuł się wyśmienicie i po pewnym czasie przestał się jąkać. Z zachwytem wpatrywał się w spokojną, pociągającą łagodnem spojrzeniem pięknych oczu twarz Haliny i coraz to przecierał szkła, mówiąc:
— Doprawdy, okularom swoim nie wierzę, że takie cudo mogło się objawić na trzęsawiskach poleskich! Czy pani pozwoli, że będę ją odwiedzał? Województwo przyrzekło mi motorówkę, niezbędną dla lekarza, praktykującego w tej Wenecji kresowej. Wsiądę więc którejś tam niedzieli do owej galery i machnę sobie, jeśli pani pozwoli do Harasymowicz, aby napawać się widokiem pani i jej głosem. Cóż to za cudowna zjawa objawiła się nad Łanią?! Boję się, że jak tylko szlachta okoliczna zwęszy panią, moje niedzielne wizyty pójdą na marne, bo panowie mniej lub więcej tytułowani i mocno herbowi będą panią wozili autami albo złoconemi karocami, zaprzężonemi w sześć koni czystej krwi; pani napewno będzie królowała w pałacach magnatów, a ja — smutny usiądę sobie nad Łanią i, czatując na kiełbie, będę płakał nad rzekami babilońskiemi! A potem — pojedynek, tragedja i wogóle — kram!... cha-cha-cha!
Halina śmiała się i czuła radość, że może rozmawiać z człowiekiem ze swojej sfery. Lekarz zaś prawił dalej:
— Na zapytanie panów szlachty, co to za nauczycielka zagnieździła się w Harasymowiczach, odpowiem im, że jest to, niestety, stara panna, dziobata, poczwara i „potwora“ najnieznośniejsza!
— Nic doktorowi tu nie grozi! — przekonywała go żartobliwie Halina. — Co niedziela zastanie mnie pan w domu i będę rada niezmiernie widzieć i podejmować pana u siebie herbatą i jajecznicą lub innym lokalnym poczęstunkiem. Pałace nie pociągają mnie bynajmniej, panie doktorze, bo nie poto tu przyjechałam!
— A poco właściwie zjawiła się tu pani? — Patrząc na panią, łamię sobie głowę, ale nic wykombinować nie mogę! Taka piękna, rozumna, dobrze ułożona osoba i — okazuje się raptem — nauczycielką w Harasymowiczach? Nie może się to zmieścić w mojej łepetynie!
Halina śmiała się serdecznie, słuchając pana Wichra.
— Poco pani tu przyjechała, poco, na miły Bóg? — dopytywał doktór.
— Odpowiedź — bardzo prosta! — zawołała. — Musiałam rozpocząć samodzielne życie w swoim zawodzie, a że nie znalazłam innej posady, jak tylko na Polesiu — pracuję w Harasymowiczach, panie doktorze, i przysparzam panu pacjentów, a po otrzymaniu apteczki — będę panu robić konkurencję!
— No-no-no! — kręcił głową lekarz. — Że też panią wypuścili z tej Warszawki kochanej?!
— A któż miałby mnie tam gwałtem zatrzymywać? — podnosząc ramiona, spytała Halina.
Dr. Wicher klepnął się po bokach, jednym szybkim ruchem ręki jeszcze bardziej zwichrzył sobie czuprynę i, podbiegłszy do zwierciadła, pstryknął w szkło palcem, wołając wysokim falsetem:
— Niech się pani sobie przyjrzy w lusterku, a dobrze, dobrze!
Zrozumiała, co miał na myśli, spoważniała więc natychmiast i z lekkiem wetschnieniem, które jednak nie uszło uwagi doktora, mimo jego zwykłe roztargnienie, odpowiedziała:
— Ma pan na myśli sprawy, które nie istnieją dla mnie... Nie istnieją zupełnie, gdyż oddawna zostały skreślone z mojej ewidencji życiowej...
— Dlaczego? Dlaczego? — biegając po pokoju, jakimś rozpaczliwym głosem zawołał znów pan Bolesław, lecz, pomiarkowawszy się, usiadł i szepnął:
— Przepraszam panią! Nie mam prawa zadawać takich intymnych pytań...
Halina uśmiechnęła się do niego przyjaźnie i uspokoiła go.
— Nie gniewam się bynajmniej na pana, doktorze, bo zadał mi pan pytanie intymne coprawda, ale zupełnie naturalne, a do tego sprowokowane mojem zbyt stanowczem oświadczeniem... Ale nie mówmy już o tem!...
— Aha — nie mówmy! — zaprotestował pan Wicher. — Łatwo to pani powiedzieć, ale trudniej będzie innym zastosować się do jej życzenia!
Śmieszny, poczciwy doktorek galopował całą parą, co bawiło panienkę.
Spędzili ze sobą parę godzin w przyjaznej i szczerej pogawędce, jakgdyby znali się już oddawna. Wreszcie doktór zaczął się żegnać, jeszcze raz zapowiadając rychłe dostarczenie apteczki i swoją wizytę w najbliższą niedzielę.
— A niech tylko pani nie robi żadnego przyjęcia! — wołał. — Broń Boże! Przywiozę ze sobą kosz podróżny, znakomicie zaopatrzony w różne wielkomiejskie specjały, bo, trzeba pani wiedzieć, że Łachwa to ogromny, wspaniały, zupełnie europejski gród, posiadający trzy tysiące sto mieszkańców i położony nad wymarzoną dla eskulapa rzeką, która się nazywa... Śmierć!
— Cóż to za makabryczna nazwa!... — wzdrygnęła się Halina. — Zapewne często się tam zdarzają wypadki samobójstwa... a w każdym razie tego wymaga wyobraźnia, podniecona tak ponurą zapowiedzią?...
Doktór parsknął śmiechem i potrząsnął głową:
— Nie słyszałem o takich wypadkach, bo, mówiąc poważnie, to jestem przekonany (a i nasz bardzo uczony proboszcz podziela moje zdanie), że nasza sławetna Śmierć powinnaby się pisać raczej — Śmierdź, gdyż istotnie zanosi od niej nie bardzo miłym aromatem mułu i gnijących wodorostów! Daję więc do łaskawego wyboru makabryzm, albo te przykre dla powonienia właściwości naszego „rieczyszcza“, jak Poleszucy nazywają ogółem wszystkie rzeki. Czy pani wie, że największej tu rzeki — Prypeci nie wolno nazywać po imieniu, więc starodawnym zwyczajem wyróżniają ją słowem „rieka“?!... Siwy zabobon słowiański — jeden z tysiąca pogańskich przesądów i tradycyj obyczajowych! Ciekawy to światek, panno Halino, zupełnie romantyczny, a nawet egzotyczny! Gościł u nas w Łachwie w tym roku jakiś entomolog duński czy holenderski — entuzjasta, prawdziwy poeta Polesia! Opowiadał nam z księdzem takie dziwy o tym kraju, że za głowę łapaliśmy się co chwila! Profesor dowodził, że cała Europa powinna tu przyjeżdżać na „weekend“, aby zwiedzić jedyny nietknięty na kontynencie zakątek świata polodowcowego, zupełnie odmienny pod względem flory, fauny, a nawet i pierwotnych cech najstarszych mieszkańców tego kraju — Poleszuków... Dziwy, droga pani, najprawdziwsze dziwy! Los zarzucił nas z panią do dżungli, wybujałej na dnie dawnego morza, gdzie od czasu do czasu Poleszucy wyławiają po bagnach zardzewiałe kotwice nieznanych żeglarzy... Może to bujda, jakaś oczywista pomyłka, lecz wszystko to — takie romantyczne, że wolę temu wierzyć bez zastrzeżeń i krytyki!
— Zapewne! — przytaknęła Halina, z sympatją i zaciekawieniem słuchając rozgadanego doktora Wichra.
Spostrzegł to natychmiast i z jeszcze większym ogniem zakrzyknął:
— Przyszła mi wspaniała myśl! Żeby nie wlec się tu do pani, przez kilka godzin żeglując w „czubarce“, popędzanej na modłę wenecką długiem wiosłem lub poprostu bosakiem, zaopatrzę się w podwodną łódź!
— Z tem to doktorowi trudniej pójdzie! — zaśmiała się Halina.
— Dlaczego? — energicznie potrząsnął zupełnie już potarganą czupryną. — Ucieknę się do opatentowanego niegdyś przez Jonasza sposobu. On pływał sobie w żołądku wieloryba, a ja przysposobię dla siebie jakiegoś olbrzyma — suma. Przełknie mnie, jak pigułkę, a ja mu krzyknę, niby szoferowi: „Przez Śmierć, Prypeć, Łań do Harasymowicz! Jazda!“ Widzi pani, jak to wszystko sobie dobrze obmyśliłem?!
— Wspaniale i niezwykle praktycznie! — pochwaliła Halina. — A jakże będzie z koszykiem pełnym specjałów? Może się nie zmieścić w improwizowanej „submarynie“ poleskiej!
— Będę go holował na linie! — trzęsąc się od śmiechu, zakończył doktór.
Halina odprowadziła gościa na brzeg i długo patrzyła za odpływającym.
Gdy czółno zaczęło skręcać na załomie rzeki, a odpychający się długiem wiosłem Poleszuk, stojący na rufie, zniknął — uśmiechnęła się.
Cieszyła ją znajomość z doktorem Wichrem.
Znalazła przyjazną, inteligentną i czystą duszę na tem pustkowiu.
Nie czuła się już pozbawioną wszelkiej łączności ze światem i to napełniało ją radością.
Przechodząc koło cerkwi, spostrzegła młodego Lipskiego.
Siedział koło ogrodzenia, palił papierosa i rozmawiał z jakimś starym chłopem w skórzanych postołach i w jasnej świtce, suto ozdobionej czarnym haftem.
Konstanty patrzył na Halinę zimnym wzrokiem. Miał mocno zaciśnięte wargi i z siłą uderzał kijem o ziemię.
Przechodząc koło niego, powitała go uśmiechem i zawołała:
— Nie widzieliśmy się dzisiaj!...
Lipski parsknął głośno i, spuszczając oczy, odpowiedział suchym, zimnym głosem:
— Dziw, że panienka pamięta o tem! Nie było przecież czasu, bo od samego rana rozmawialiście z tym doktorem z Łachwy...
Umilkł, a po chwili warknął ze złośliwym uśmiechem:
— Cóż? Swój do swego ciągnie...
Halina bacznie i przenikliwie spojrzała na młodego Poleszuka, a oczy jej spochmurniały natychmiast.
— Cóż to za wymówki?... — spytała, lecz zrozumiawszy niestosowność odruchowego pytania, spokojnym już głosem zaczęła opowiadać: — Bardzo zabawny i poczciwy człeczyna ten doktór Wicher (też wybrał sobie nazwisko!) Wiecie? Obiecał mi przysłać apteczkę. Teraz dopiero zacznę leczyć na prawo i na lewo! Zobaczycie, Konstanty, że wykuruję wam ojca, bo uskarża się biedak na darcie w nogach. Cóżeście jednak tacy mrukliwi dzisiaj? Macie zapewne jakieś kłopoty? Czy nie mogę wam w czemś dopomóc?
Zły humor Konstantego prysnął odrazu. Uśmiechając się życzliwie i radośnie, powiedział przyciszonym, załamującym się głosem:
— Eh! Któż nie ma swoich trosk i zgryzot? Takie — to już życie człowieka! Coś — niecoś mi tam się wikła, coprawda, ale panienka nie może mi w tem być pomocną, chyba, że... Nie warto o tem gadać! Za to mam ja tu coś dla was! Ot! — tego starucha! Kudłaty on niczem niedźwiedź, a serce ma miękkie i wylewne nawet po — trzeźwemu, a po pijanemu to żadna rzeka łez jego nie zmieści — taki czuły...
Halina uważniej się przyjrzała brodatemu Poleszukowi, który stał przed nią, gniotąc czapkę w rękach i przyglądając się jej jedynem okiem, bo drugie, ukryte pod siwą, krzaczastą brwią, ginęło w sino-czerwonej bliźnie, opuchniętej i zaognionej.
— Jak się nazywacie, gospodarzu? — spytała panienka, wyciągając do niego dłoń.
Stary ucałował podaną mu rękę i, łypiąc ku nauczycielce zdrowem okiem, wyrzucił jakimś niezwykle niskim głosem, bulgocącym niby bąble, pękające na bagnach:
— Ostapem mnie ochrzczono w ruskiej cerkwi, a nazwisko noszę stare, oho — bardzo stare, nie tutejsze... Baldwin Ramult! Ze szlachty wywodzimy się rodowej, a i pergaminy przechowali w skrzyniach dziady i ojcowie... Coś tam z tego, może, i przepadło, ale najważniejsze uchroniliśmy od wody, myszy, ognia i Moskala! Pokażę panience — na czerwonem polu pięć róż białych, korona u szczytu, a z niej pęk piór pawich wyrasta... Na każdym pergaminie pieczęć królewska wisi. Chodzi wśród Ramultów poleskich gadka, że pochodzimy od brata biskupa kruszwickiego Baldwina, tylko, że nie wczoraj to było — coś bez mała... dziewięćset lat upłynęło!...
Przestał bulgotać i, cicho się śmiejąc, patrzał na nauczycielkę bystrem okiem.
— Mój Boże! — zawołała wzruszona Halina. — Jakież szczęście, że w tym niespokojnym jeszcze kraju żyją tak stare rody polskie! Nikt na świecie nie powinien wątpić, że kraj ten do Polski należał i należy!
Stary Ostap zamrugał nagle i zasapał się, jak niedźwiedź.
— Niemało nas tu takich! — zamruczał. — Poza Ramultami, co ponoć od Radziwiłłów starsi są, — znajdziecie tu panienko, innych. Stachowscy, Leszkiewicze — Nałęcze, Demidowicze, Hussaimi, Weraksy, Płotniccy, Zienkiewicze i mnoho jeszcze takich... chociażby ot stojący tu przed nami Konstantyn Lipski...
— Konstanty Lipski? — powtórzyła Halina, ze zdumieniem i wyrzutem patrząc na młodego Poleszuka. — Nic mi o tem nie wspominaliście, Konstanty?!
Poleszuk skrzywił usta pogardliwie i mruknął:
— Czyż lepszybym się wam wydał z klejnotem szlacheckim, niż taki oto, jak mnie widzicie — siermiężny i łapciowy chłop z mokradeł i puszczy?
Splunął przez zęby i cofnął się, gdyż stary Ostap odsunął go nabok.
Zbliżywszy się do nauczycielki, Ramult wymachiwał czarnemi łapami i bulgotał niesamowitym basem:
— Hej, nie słuchajcie go! Głupi chłopak z tego Konstantyna i głupiego też ma ojca! Za nic oni uważają stare papiery i pergaminy, a były czasy, że nawet kryli się z niemi! A każcie Grzegorzowi, aby wydobył z podklecia to, co tam chowa przed ludźmi. Ujrzycie stare rodowody i nadanie królewskie! Od bratanka Jędrzeja Lipskiego, mocno uczonego biskupa łuckiego, pochodzą Lipscy tutejsi i, chociaż na chłopy zeszli i do ruskiej wiary przylgnęli, a przecież mają polski klejnot — Grabie!
— Szlachta! A taki Michałko Lipski! Hej, hej! — coraz bardziej się ożywiając, ciągnął jednooki Poleszuk. — On ze sławnym pułkownikiem Lisowskim i samym Sapiehą królewicza polskiego Władysława na tron moskiewski wiódł! Nie chcą teraz pamiętać o tem chłopy, myślą, że to babskie gadanie, skazki-prybaudki,[3] stare, niepotrzebne już „bumagi“[4].
Halina milczała zdumiona i oszołomiona. Nowy otwierał się przed nią świat, otoczony zewsząd bagnistą topielą, zamroczony niedostępną puszczą i przecięty leniwemi strugami ciemnych rzek.
— Ożywić polskie dusze! — Zwrócić je ojczyźnie! Obudzić w nich poczucie dumy narodowej i zew krwi polskiej! — miotała się w niej namiętna myśl.
Twarz jej zwykle spokojną zalał gorący rumieniec; szafirowe oczy nabrały niezwykłych blasków; oddychała porywczo, wpatrując się w stojących przed nią ludzi, którzy nagle stali się innymi, pełnymi najdroższej dla serca wartości, jakichś skarbów bezcennych, wzbudzających w niej rzewność i wzruszenie.
Konstanty, skamieniały i zachwycony wyrazem jej oczu, pochłaniał ją spojrzeniem, jak niewidziane nigdy, w wyobraźni tylko zrodzone cudowne zjawisko, i poruszał ustami, rzekłbyś, wymawiając z przejęciem słowa bezdźwięcznej modlitwy.
Stary zaś Ramult znowu się pochylił i wargi przycisnął do ręki Haliny.
— Tak! Prawdziwie mówił mi Konstanty o was, panienko! — zamruczał cicho. — Tylko wy, tylko wy...
Urwał i obejrzał się z nieukrywaną obawą.
— Dlaczego nie skończyliście, panie Ramult? — spytała Halina.
Potrząsnął głową i przymrużył chytre oko.
— Nie czas i nie miejsce teraz... — odpowiedział wymijająco. — Niech mi pani pozwoli pomówić z sobą w cztery oczy.
— We trzy chyba... — wtrącił Konstanty, śmiejąc się scicha. — Cudak z was, ojcze Ostapie, doprawdy — stary cudak! Myślicie, że niby to panienkę naszą bardzo obchodzą wasze troski? Ma ona swoich pełną kobiałkę!
To powiedziawszy, zwrócił się do Haliny i dodał:
— Niech pani nie słucha tego znachora! Ot, wiadomo — plecie!
— Ależ — owszem! — ożywiła się nauczycielka. — Bardzo jestem ciekawa tego, co chce mi powiedzieć pan Ostap! Dziwię się tylko, że pan zna takie dawne dzieje?
Ramult podniósł szerokie bary i, błyskając zdrowem okiem, zabulgotał po swojemu:
— W rodzinie naszej opowieści te przechodzą od ojca do syna... i tak od dziadów — pradziadów się przechowały...
— No, czyż nie dobrze powiedziałem, że Ostap — to znachor? — zaśmiał się młody Lipski. — Znachor, czyli po naszemu — wołchw, od innego znachora słyszał, jak leki zadawać, wieszczby i wróżby czynić, tak też każdy Ramult od innego Ramulta bajdy o dawno umarłych Ramultach przejmuje i pamięta, aby je młodszemu od siebie Ramultowi przekazać!... Znachor z was, wołchw prawowity, ojcze Ostapie, i nic wam nie pomogą pięć białych kwiatków na czerwonem polu, o czem bajaliście przed naszą panienką! Tak to, mój stary!
Jednak Halina innego była zdania. Bardzo serdecznie prosiła Ostapa do siebie i obiecywała wysłuchać go tak długo, jak on sam zechce.
Wkońcu, skinąwszy główką obydwu Poleszukom, w zamyśleniu skierowała się ku domowi, czując, że nagłe wzruszenie ogarnia ją z niesamowitą mocą.





  1. Olszynowy las na bagnie.
  2. Miejscowe nazwy roślin leczniczych.
  3. Wesołe opowieści.
  4. Papiery.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.