Nauczycielka (Ossendowski, 1935)/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Nauczycielka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.

Minęło jeszcze kilka dni.
Halina pracowała w szkole, lecz po lekcjach, znużona i wyczerpana, powracała do domu i, usiadłszy przy stoliku, pisała listy, marszcząc czoło i ocierając łzy. Płakała teraz z bylejakiego powodu. Rozpłakała się pewnego razu, spostrzegłszy, że jedna z dziewczynek targnęła koleżankę za warkocz, innym znów razem — gdy jakiś chłopak z hałasem zrzucił na podłogę blaszany piórnik.
Kiedyś późno wieczorem Marja powiedziała jej, że Konstanty chciałby się z nią zobaczyć.
— Proszę! Niech przyjdzie! — zgodziła się natychmiast Halina.
Lipski wszedł i stanął przy drzwiach, patrząc na nią niespokojnie.
— Siadajcie, Konstanty! — zaprosiła go, wskazując mu zydel.
Podszedł bliżej, lecz nie usiadł...
— Panienko, — rzekł — woda już mocno opadła. Możebyście pojechali do Dziemiatycz, do księdza... Odwiózłbym was... bo jutro wybieram się na toki do puszczy. Rozśpiewały się głuszce... Chodziłem wczoraj na „podsłuchy“! Kują i kują pieśń swoją... Sam czas na łowy!
— Dziękuję wam, Konstanty, lecz jakoś czuję się niedobrze... Nie mogę jechać... Ale nie miałam sposobności podziękować wam za obronę mnie!... Nie zasłużyłam na to... doprawdy, jesteście tacy dobrzy dla mnie... tacy dobrzy!...
Nie mogła skończyć bo zapłakała i chusteczką zaciskała sobie usta, by nie wyrwał się głośniejszy szloch.
Konstanty zamienił się cały w czujność.
Nie ruszał się — słuchał, patrzał i naprężał swój dziwny zmysł wnikania w cudze myśli i zamiary.
Wreszcie odezwał się. Mówił powolnie, starannie oddzielając każde słowo:
— Podzięka — niepotrzebna! Broniłem tego, co jest mi najdroższe. Tak się już nam życie powikłało, niczem sieć w zaroślach tataraków albo w gałęziach drzewa, co w toni leży... Taki los, panienko!... Będzie teraz, jak sądzono... Cóż na to człek poradzi?...
Postał jeszcze chwilkę, popatrzył na płaczącą i, nic już nie powiedziawszy, wyszedł, stąpając cicho.
Halina skończyła listy. Było ich kilka: do pani Olmieńskiej, do doktora Wichra, do matki Zdzisława i do inspektora, któremu donosiła o zamiarach Konstantego Lipskiego ufundowania szkoły rzemieślniczej, do proboszcza w Dziemiatyczach, Grzegorza i Konstantego Lipskich, wreszcie — do starego Ostapa Ramulta.
Skończywszy z zaklejaniem kopert, ułożyła je na stoliku, narzuciła na siebie płaszczyk i cicho wymknęła się z pokoiku.
Nie mogła jednak tej nocy wyjść z domu, gdyż wszystkie drzwi zastała zamknięte, a klucze ktoś zabrał z sobą.
Halina powróciła do pokoju i w ubraniu przesiedziała na tapczanie do rana.
Ujrzawszy pierwsze promienie słońca, pomodliła się przed obrazem św. Teresy i rzuciła okiem na listy, złożone na stoliku i na zamknięte walizki.
Wyszła do sieni. Drzwi były otwarte już i klucz tkwił w zamku.
Nikogo nie spotkawszy, poszła przez ogród ku rzece.
Była to niedziela. Na dzwonnicy cerkwi ruskiej rozlegały się wesołe dzwony.
Halina wyszła na brzeg Łani i skierowała się urwiskiem ku pagórkowi, gdzie niegdyś wraz z młodymi Lipskimi przyglądała się polowaniu na wilki.
Szła długo błotnistą ścieżką, stąpając ociężale.
Nie myślała o niczem. Cała we władzy nieodwołalnego postanowienia działała automatycznie, celowo i spokojnie.
Idąc, zapinała na sobie płaszczyk i guziki na mankietach bluzki, w pewnej chwili zatrzymała się, aby podciągnąć sznurowadła bucików i namacała na piersi paszport.
Doszła wreszcie do miejsca, gdzie ku wodzie zbiegał szeroki wąwóz, którym flisacy staczali belki na tratwy.
Zaczęła schodzić z piaszczystego spychu i wkrótce ujrzała przed sobą gęste zarośla wiklin. Ciągnęły się one aż do głównej roztoki Łani, gdzie o tej porze tworzyła się głębia, a wezbrana woda, cała w wirach na krętym załomie, podmywała brzeg. Z pluskiem wpadały do wody obsuwające się warstwy mokrego, zleżałego piasku, szmaty darniny, a nawet krzaki, natychmiast unoszone przez wart rzeczny.
Halina wsłuchała się w siebie.
Nie czuła ani strachu, ani żalu, ani nawet odruchów rozpaczy.
Zato „ono“ żywiej się poruszało i żądało od niej tego, czego mu dać nie mogła — życia!
Przeżegnawszy się, szybko wstąpiła na wcinający się w mętno-bury prąd cypelek, który raz poraz zalewały niewysokie, syczące fale.
W tej samej chwili z poza łuku strądu śmignęło rozpędzone czółno.
Stojący w niem człowiek z szaloną szybkością parł je przeciw prądowi.
Był bez czapki. Wiatr rozrzucał mu poły świtki i wichrzył płowe włosy.
Halina zatrzymała się mimowoli. On zaś, wydawszy głośny okrzyk, niby zewny klekot, urwany nagle, z rozmachem wpędził łódź na piasek i wyskoczył na brzeg.
Stali i patrzyli na siebie.
— Konstanty?... — szepnęła Halina, z trudem poznając jego zmienioną twarz.
On przesunął dłonią po czole i także szeptem odpowiedział:
— Nie daj Boże, coby mogło być!... Panienko! Panienko!
Z rozpaczliwym szlochem padł jej do nóg, powtarzając jedno tylko słowo:
— Panienko! Panienko!
Halina pochyliła się nad leżącym.
— Konstanty, powiem wam wszystko... — jęknęła przez łzy — a wtedy zrozumiecie, że inaczej postąpić nie mogę...
Usiedli pod spychem na kamieniach.
Lipski, wpatrzony w nią i nieruchomy słuchał, jakgdyby od tego, co powie mu, miało zależeć jego życie. Ona zaś, nic nie ukrywając, opowiedziała całe swoje życie.
Wreszcie skończyła.
Lipski nie spieszył się z odpowiedzią. Namyślał się nad nią, ważył każde słowo, odrzucając jedne, dobierając inne. Przypominał sobie coś, zestawiał i porównywał. Od tej pracy mózgu pofałdowało mu się czoło i rozszerzyły źrenice. Oddychał porywczo i ciężko. Wreszcie przemówił spokojnym już i stanowczym głosem:
— Wolną jesteście i możecie rozporządzać sobą... Rzecz — nie nowa... codzienna. Mężczyźnie wolno, to i kobiecie — też. Po-ludzku, po-sprawiedliwości rozsądzając... Człowiek nigdy nie wie, co go jakaś zła czy dobra siła zrobić przymusi. Ludzkie to, bo wszak nie święci — my, panienko?!... Wiedziałem ja o wszystkiem, krom tego... Ostroga... Każecie, to go zabiję, aby taki nie chodził po ziemi...
Spojrzała na niego i szepnęła:
— Poco? On już umarł dla mnie.
— Czy aby dobrze myślicie?
— Wiem o tem napewno, Konstanty!...
Zapanowało milczenie, aż przerwał je Lipski wzruszonym i uroczystym głosem:
— No, tedy i ja powiem... Wszystko zważyłem w sercu i rozumie... Powiem!... Miłuję ja was, a wy o tem dawno wiecie... Miłuję od chwili, gdyśmy się tam na „nakacie“, przy łosiu spotkali... Wtedy już wzięliście moje serce... Na zawsze! Skoro tamten zczezł dla was, to wasze dziecko — moje, jeżeli wy moją będziecie. Spłynę ja, nie zwlekając do Dziemiatycz... do księdza, aby mnie na wiarę dawnych Lipskich nawrócił... a potem do Warszawy pojadę, do waszej matki, o was się jej pokłonić... Wy ze mnie człowieka na swoją miarę zrobicie... aby nie wstydzić się mnie — ot takiego chłopa... a potem i razem w szkole pracować zaczniemy, bo ją zbudujemy aż hej! Na słońcu dziesięcioma oknami gorzeć będzie jak latarnia... No, panienko moja, od serca mówię do serca!... Nic już przed wami utaić nie mogę! Nie czas po temu... Przez tę noc i ranek mękę wielką poznałem, oj, wielką! N-no, panienko!
Umilkł i patrzał na nią promiennemi oczami, które mieniły się miłością, nadzieją, obawą i błaganiem.
Halina wybuchnęła płaczem. On nie uspakajał jej i nie pocieszał, a gdy, osłabła i wyczerpana, bezwiednie i bezsilnie dotknęła znękaną głową jego ramienia, podniósł oczy ku niebu i szepnął z porywem wdzięczności:
— Boże!...
I więcej nic nie powiedział człowiek ciemnych, zdradliwych puszcz i moczarów zachłannych...
Powolnym krokiem wracali do domu. Brnęli błotnistą ścieżką przez ogród i weszli do sieni, gdzie krzątała się Anna.
— Powiedz ojcu i Marji, aby w izbie na nas czekali, a i ty pozostań tam! — zawołał Konstanty, patrząc na siostrę zamyślonym wzrokiem.
Nie mówiąc do siebie, stali kilka minut. Wreszcie Lipski ujął Halinę za rękę i razem z nią wszedł do izby.
— Panienka nasza zostaje z nami! — powiedział cichym, poważnym głosem. — A potem... co Bóg da...


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.