Nauczycielka (Ossendowski, 1935)/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Nauczycielka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.

Nauczycielstwo, wydelegowane na wykłady instruktora, oddawna się już rozjechało po domach, a Halina wciąż jeszcze pozostawała w Pińsku. Ze szkoły, gdzie urządzono dla kursantów internaty, przeniosła się do hotelu Zdzisława. Dopiero w pierwszy dzień Bożego Narodzenia wysłała do matki telegram, winszując jej świąt i donosząc, że z powodu nieoczekiwanego wyjazdu do Pińska — nie będzie w stanie przyjechać do domu.
Cały czas spędzała ze Zdzisławem, nie wychodząc z hotelu. Nie chciała tego sama, zresztą Zdzisław doradzał ostrożność dla uniknięcia plotek. Uczyniłaby dla niego wszystko. Była szczęśliwa całą pełnią szczęścia — bujnego, młodego, jasnego, a które miało przed sobą jeszcze bardziej promienne jutro.
Zdzisław opowiedział jej przebieg lat minionych, a ona uwierzyła w każde jego słowo.
Urósł w jej oczach na bohatera poświęcenia dla rodziny i ziemi. Zrozumiała i zgodziła się, że nie powinien był widywać się z nią, zanim nie zdołał uregulować i naprawić spraw domowych, zapewniając sobie władanie starą siedzibą Ostrogów. Mogłoby to osłabić jego wolę, zresztą wdzięczną była Zdzisławowi za tę wiarę w nią i niezłomne przekonanie, iż ona nie zdradzi go i przechowa miłość w swem sercu.
Przechowała ją istotnie i, chociaż niedawno jeszcze dręczyły ją rozgoryczenie i żal, w miłości jej przeważała wdzięczność za krótkie chwile niewysłowionego szczęścia, które wypełniło jej życie i nadało mu tajemną treść, pełną jasności i potęgi.
Teraz znów wspominał o małżeństwie i obiecywał, że zawiezie ją wkrótce do rodziców, aby pokazać im przyszłą synową, „najpiękniejszą z najpiękniejszych, najcudowniejsze zjawisko na ziemi“, jak nazywał ją w szalonym porywie, klęcząc przed nią i całując jej stopy.
Zniknęło w niej zjawiające się w pewnych chwilach, dręczące poczucie grzechu i nie mogła już sobie wyobrazić, że tak niedawno jeszcze pogardzała sobą za bezmierną uległość zmysłom i za swój upadek, który wydawał się jej teraz obowiązkiem i koniecznością.
Z oburzeniem i wyrzutem przypominała sobie dni zwątpienia i żalu do Zdzisława i surowo potępiała siebie za nieufność do niego. Rozumiała i usprawiedliwiała teraz słowa porucznika i zezowatego pijaka — Baskiego, a nawet suchą, zaledwie grzeczną odpowiedź doktora Wichra.
Widocznie, ci ludzie słyszeli sami lub od kogoś ze wspólnych przyjaciół szaleńcze, męczeńskie zwierzenia Zdzisława — tego biedaka, płonącego miłością do niej i tęsknotą nieodstępną, gdy zmagał się z sobą, aby nie zapomnieć o obowiązku i nie szukać jej po świecie. Nie uczynił jednak tego bohater, dziedzic historycznej ojcowizny i prastarej placówki polskiej w tym kraju puszcz i moczarów. Wolał cierpieć i nie ulec wymogom serca, niż odstąpić komuś choćby piędzi umiłowanej ziemi, na której od wieków żyli jego przodkowie, z zaświatów żądający od niego ofiary całopalnej i wytrwałości.
Teraz się wszystko skończyło.
Przed Bogiem stała się już żoną Zdzisława. Czuła to każdą kroplą swojej krwi, każdym atomem nerwów i każdym ułamkiem myśli. Nie żądała od niego usprawiedliwienia ich stosunku i nawet nie myślała o tem.
Nie mogłaby jednak dopuścić możliwości nowego rozstania.
— Nie wyobrażam sobie, jak mogłam żyć tak długo bez ciebie — szeptała do niego, tuląc mu się do piersi.
— A ja? A ja? — odpowiadał natychmiast z wybuchem. — Lata minione wydają mi się czarną, przepastną otchłanią.
— Kiedyż my pojedziemy do Ostrożska odwiedzić rodziców? — spytała pewnego razu Halina, gdy Zdzisław po dwóch dniach, spędzonych w majątku powrócił do Pińska.
Oczekiwała tego poznania państwa Ostrogów z rozmarzeniem i cichą, pogodną rzewnością.
— Pojutrze... — odparł, ociągając się. — Rodzice dziś dopiero powracają z Warszawy... Nie możemy dłużej zwlekać, bo święta już się kończą — musisz wracać do szkoły...
— Wracać do szkoły? — powtórzyła, rozcierając sobie czoło, bo nagły ciężar przytłoczył jej mózg. — Nie możemy zwlekać?...
Zdzisław długo tłumaczył jej, że ślub wezmą dopiero na wiosnę, gdyż teraz zmuszony będzie wyjechać w sprawach majątkowych na parę tygodni zagranicę. Nie pozwalając jej przyjść do słowa i uprzedzając pytania, które Halinie mogły nasunąć się same, z przejęciem zaczął opowiadać o tem, jak urządzą sobie mieszkanie w Ostrożsku i co będą robili po ślubie.
— Marzę o wyjeździe do Francji — wołał, zapalając się coraz bardziej. — Spędzimy sobie parę miesięcy na lazurowym brzegu, zdala od zgiełku i ludzi!
Halina nie słuchała go.
Z wstrząsającym realizmem ujrzała przed sobą mały, pobielany wapnem pokoik w domu Lipskich, gdzie za ścianą rozlegały się sprężyste, szybkie kroki Konstantego i jego błagalny a zarazem wymagający głos:
— Przyrzekacie?...
Wzdrygnęła się i podniosła oczy na Zdzisława, który w zapale improwizacji nie zauważył nagłego przerażenia na jej twarzy i bolesnego wyrazu oczu.
— Staniemy w Antibes, w małym hoteliku! — opowiadał porywczo. — Biała willa, tonąca w gardenjach. Z tarasu, jak okiem sięgnąć, lazurowa tafla morza, pocięta w srebrzyste wstęgi ciemnych fal z białemi i różowemi tam i sam plamami żagli.
Dotknęła jego ramienia i przerwała mu:
— Czy powiedziałeś już o mnie rodzicom?
— Ależ, — naturalnie! Byli bardzo... radzi... — odpowiedział nieco zmieszanym głosem, spuszczając głowę pod pozorem poszukiwania papierośnicy.
Halina zbladła jeszcze bardziej, a w jej źrenicach mignęło osłupienie i nieukrywany lęk.
— Przecież są w Warszawie?... — szepnęła, nie spuszczając z niego wzroku.
— Ach, prawda! — zmieszał się zupełnie Zdzisław i, wstając, dodał:
— Telegrafowałem do nich szczegółowo... o wszystkiem...
— Czy odpowiedzieli na twoją depeszę?
Zdzisław przeszedł się po pokoju i wyjąkał niewyraźnie:
— Nie miałem jeszcze odpowiedzi, bo, zapewne, ostatnie dni spędzili w Kutnowskiem u krewnych.
Halina długo milczała. Strzępy rozpaczliwych, jadowitych myśli wirowały dokoła, niby lej mętnej wody na nieruchomej pozornie smudze rzeki. Z tego wiru wynurzał się nagle i śmigał zimnemi skrętami potwornego cielska strach obłędny i dziki.
Skrawkiem świadomości pochwyciła coś niezbędnego, co dziwnie ją gnębiło, i szepnęła:
— A więc pojutrze jedziemy do Ostrożska? Czy to już nieodwołalne?
Hrabia Ostróg przeszedł się kilka razy po pokoju, nie mając odwagi znaleźć potrzebnych słów.
Halina bacznie śledziła każdy jego ruch i zmieniający się co chwila wyraz twarzy. Widziała, że Zdzisław namyśla się i że odbywa się w nim ciężka walka. Chciał coś wyznać przed nią, lecz nie śmiał i szukał innych wyjść, mozolnie łamiąc nad tem głowę.
Halina przyzwyczajona do samodzielności i do odważnego patrzenia prawdzie w oczy, pośpieszyła mu natychmiast z pomocą, myśląc w tej chwili wyłącznie o nim i zapominając o sobie. Nie zdawała sobie sprawy z tego, że pragnęła uratować go i utrzymać na tej wyżynie, na której umieściła go jej miłość i zachwyt pożądania. Nie mogłaby znieść myśli, że okłamuje ją i ucieka się do poniżających wykrętów.
— Jeżeli masz coś do powiedzienia, nie obawiaj się i mów! W takich okolicznościach, jak nasze, należy wiedzieć całą prawdę, chociażby najokrutniejszą!
Powiedziała to spokojnym napozór głosem, gdyż w głębi duszy przejrzała myśli Zdzisława i była przekonana, że się nie myli i że nic już zmienić nie może. Musiała jednak posłyszeć to od niego i wiedzieć, że jest szczery i śmiały.
Hrabia, trąc sobie czoło i coraz szybciej krążąc po pokoju, zaczął mówić.
Halina spostrzegła, że głos mu się dziwnie załamał.
Jakgdyby coś pękło w nim, niby metal w dzwonie, a zgrzytliwe, niepewne i bojaźliwe nuty raziły przykrym dysonansem.
— Halu, moja Halu! — jąkał się, unikając jej wzroku. — Nie wątpię... że... czujesz przecież, jak bardzo ciebie kocham... jak kochałem przez te dwa długie lata, żyjąc pod twoim urokiem. Zrozumiesz jednak, że... każda klasa społeczna... ma swoje przesądy, oparte na tradycjach rodzinnych. Otóż tak jest, niestety, i u nas... Rodzice moi, a szczególnie mama... marzą, abym wprowadził do pałacu w Ostrożsku panienkę... z naszej sfery... no, rozumiesz? — arystokratkę i to nie pierwszą lepszą, lecz koniecznie tytułowaną... Rozumiesz?...
Halina milczała. Siedziała bez ruchu, z rękami, złożonemi na kolanach, z głową opuszczoną na pierś, gwałtownie oddychającą.
Nie doczekawszy się odpowiedzi, Zdzisław, coraz bardziej się plącząc i jąkając, bełkotał bezsilnie i niezdarnie:
— Gdyby odemnie tylko zależało... pojechałbym z tobą, Halu moja, do kościoła i natychmiast wzięlibyśmy ślub... Ale uczynić tego w tej chwili nie mogę!... Bywają takie straszne, wrogie wręcz okoliczności!... Muszę przygotować rodziców do tego... ciosu... osłabić ostrość ich rozczarowania... Ach — prawda! Zacząłem już to robić, bo, jak wspomniałem ci, wyprawiłem do nich telegram... Tak, tak — wszak mówiłem ci o tem, najsłodsza?!
Usiadł przy niej, zamierzał ją pocałować.
Powstrzymała go jednak ruchem ręki i rzuciła rozbitym głosem:
— Mów dalej... dalej! Wiem, że to — nie wszystko...
— Cóż dalej?! — wybełkotał, nie wiedząc, co z sobą począć. — Pojedziemy do Ostrożska, przedstawię ciebie rodzicom, jako swoją... dobrą znajomą z N... Może, Bóg da, że wszystko pójdzie gładko, lepiej, niż przypuszczam...
Słowa — „dobra znajoma z N...“ spadły na nią, jak policzek. Zasłoniła twarz rękami i przechylając się z boku na bok, jęczała przeciągle:
— Boże, Boże, Boże!...
W głowie jej kotłował się zgiełk chaotyczny i przerażający zamęt.
Mknęły przed nią w szalonym pędzie przeżycia ostatnich lat. Porywy i namiętne marzenia, wątpliwości, pełne goryczy i bólu, ciągła zacięta walka z sobą samą, rzewne wspomnienia o Zdzisławie, wdzięczność dla niego, to znów żal gryzący, a wszystko razem przytłoczone, zmiażdżone krótkiem, z czterech słów złożonem określeniem — „dobra znajoma z N...“!
Z trudem rozpoznała niezwykle wysoki w tej chwili, załamujący się głos Zdzisława:
— W Ostrożsku... narazie nic rodzicom nie powiemy... Niech wprzód poznają ciebie i... polubią... Ty — taka czarująca, taka kochana, taka cudna... ty potrafisz zaskarbić ich serca... utorujesz mi drogę do stanowczej rozmowy...
Wykrztusił wreszcie swoje wyjaśnienia i, zapaliwszy papierosa, znów krążyć zaczął po pokoju, od czasu do czasu trzaskając w palce i wzdychając żałośnie.
Halina długo milczała, a gdy odezwała się wreszcie, miała zastygły grymas bólu na twarzy i surowe oczy. Dwie zmarszczki, biegnące od kącików zaciętych ust, postarzały ją.
— Jesteśmy ludźmi wolnymi, Zdzisiu... — zaczęła poważnym, twardym głosem. — Ty i ja całkowicie rozporządzamy sobą... Nie czynię ci żadnych wyrzutów... — Wszystko co było między nami stało się z mojej woli... Jesteśmy więc na równych prawach... Wypowiedziałeś swój plan, ja chcę uczynić to samo. Ale mój plan jest zupełnie inny! Oznajmiłeś mi przed chwilą, że gdyby od ciebie zależało, pobralibyśmy się natychmiast. Ja myślę, że tylko tak właśnie powinno być i że niema innej zależności poza naszą wolą! Z wyjaśnień twoich i obaw zrozumiałam, że rodzice twoi nic jeszcze o mnie nie słyszeli i że będą się sprzeciwiali naszemu związkowi. Widzę zatem jedyne wyjście — połączenie się bez zwłoki i zawiadomienie o tem twoich rodziców. Potrafimy przebłagać ich potem... Tworzymy nasz związek nie dla nich, lecz dla siebie, bo tego wymaga miłość nasza i przeświadczenie, że bez siebie żyć już nie potrafimy, Zdzisiu!
Mówiąc to, nie spuszczała wzroku z twarzy młodego hrabiego, a na niej, jak barwne figury geometryczne w kalejdoskopie — szybko przesuwały się różne zmienne wrażenia.
Zdumienie, zakłopotanie, zawód, przestrach i wreszcie najwyraźniejsze — oburzenie — wszystko to dostrzegła Halina w oczach Zdzisława, w błyskawicznym skurczu jego warg i rumieńcu, który zalał mu policzki i czoło.
Wiedziała już wszystko, lecz czepiała się jeszcze ostatniej deski ratunku, aby zatrzymać Zdzisława przy sobie, świadomie łudząc się przypuszczeniem, że może mylnie sobie tłumaczy jego słowa i zmieszanie.
W tych straszliwych dla niej chwilach zdawało jej się, że zakuła w mocne łańcuchy uczucia rwące się w niej i palące i że przywołała na pomoc tylko rozsądek — zimny i z niemiłosierną logiką dociekający prawdy.
Tym samym twardym głosem powtórzyła raz jeszcze :
— Nie widzę zatem innego wyjścia, jak połączenie się bez zwłoki i zawiadomienie o tem rodziców twoich... już po fakcie!
Zdzisław zatrzymał się nagle i w najwyższem rozdrażnieniu zawołał, patrząc na nią z gniewem:
— Łatwo ci to mówić! Ale gdybyś była w mojej skórze...
Urwał i załamał ręce.
— W twojej skórze? — spytała. — Nie rozumiem ciebie, Zdzisiu!
Porwał się za głowę i wybuchnął:
— Zrozum tylko! Jesteśmy zrujnowani do szczętu. Nie miałbym pieniędzy nawet na ślub w kościele...
— Ach... tak?... — szepnęła i nagle fala głębokiego współczucia i troskliwości bezmiernej podniosła się w jej sercu i zawładnęła nią. Zerwała się z miejsca i podbiegła do Zdzisława, tuląc go do siebie i głaszcząc po włosach, niby matka, uspakajająca skrzywdzone dziecko.
— Biedaku mój najmilszy — szeptała miłośnie. — Nie mówmy już o tem! Przekonałam się, że byłam niesprawiedliwą dla ciebie! Niech będzie tak, jak obmyśliłeś. Składam swój los w twoje ręce, Żbiku mój cudny! Chłopaku mój najmilszy! Wszystko, cokolwiek spotka mnie od ciebie, — błogosławić będę!
Tuliła go, pieściła i całowała, aż uspokojony zupełnie i prędko odzyskując równowagę, zaczął przemawiać do niej coraz goręcej i namiętniej, co pozbawiało ją zupełnie władzy nad sobą i wytwarzało stan podświadomości — pełnej coraz to innych wzruszeń i coraz to silniejszych wrażeń, których określić nie umiała.
W tej chwili czuła tylko głębokie, przenikające ją współczucie, litość i bezgraniczną wyrozumiałość dla Zdzisława.
Rosło w niej niezłomne przekonanie, że wie wszystko i że w stosunku do umiłowanego nie może jej spotkać żadna już niespodzianka. Przejrzała go i nic już przed nią ukryć się w nim nie mogło.
W zdumienie ją wprowadzało, przepełniając lękiem przed niezbadaną jeszcze tajemnicą, nagłe i zupełne zobojętnienie co do dalszego losu swego i miłości dla Zdzisława.
Z przerażeniem uświadomiła sobie, że rozwiała się w niej bez śladu i bez dręczącej goryczy troska o zatrzymanie go przy sobie. Odszedł odrazu na daleki plan, a tuż przed nią stanęły inne zjawy tak ogromne, że zbliska nie mogła ogarnąć ich żadnym ze zmysłów. Przeczuwała je raczej, instynktownie wiedziała, że stoją przed nią i mogą zdeptać ją, zmieść z powierzchni ziemi, lecz ująć ich i uświadomić sobie nie była w stanie.
Myśląc o Zdzisławie, nagle się zarumieniła, bo ogarnął ją wstyd. Mignęła jej w tej chwili myśl, że właściwie nie kochała widocznie młodego hrabiego, nie dążyła do poznania jego serca, duszy i charakteru, nie czuła potrzeby rozmowy z nim, dzielenia się swemi myślami, jak nieraz tego pragnęła, obcując z Konstantym Lipskim.
Zjawiło się okropne, poniżające ją i całą jej przeszłość miłosną przypuszczenie, że Zdzisław w jej życiu odegrał właściwie bierną rolę narzędzia — doskonałego, lecz zupełnie przypadkowego.
Myśl ta wydała się jej straszną i hańbiącą.
Tego wieczora nie powracali już do projektów przyszłego małżeństwa i wyjazdu do Ostrożska.
Następny dzień spędzili u proboszcza w Horodyszczu. Nad jeziorem, gdzie Pina wpada do Jasiołdy, na wysokiem wzgórzu stał stary kościół O. O. Benedyktynów. Zbudowali go z fundacji Sapiehów i Kopciów pracowici zakonnicy w drugiej połowie w. XVII-go i ozdobili przepięknemi freskami i polichromją. Ksiądz pokazał im resztki lekkiej kolumnady, zniszczonej przez Rosjan, opowiedział o bitwie, którą stoczyła tu z bolszewikami pińska flotylla rzeczna w r. 1920-ym.
— Bezbożnicy urządzili w domu Bożym stajnię dla koni, za to Najwyższy pokarał ich rękami naszych dzielnych marynarzy! — mówił ksiądz, wskazując gościom miejsce, gdzie do świątyni, przebijając mur, wpadł polski granat.
Halina i Zdzisław weszli do lochów kościelnych, gdzie mnisi grzebali swoich opatów i braci. Tu też gospodarowali Moskale, szukając złota i srebra. Świadczyły o tem wywalone cegły, porozrzucane kości nieboszczyków, zmurszałe deski trumien, strzępy ciemnych habitów i skrawki podartego pergaminu.
Proboszcz zaprosił młodą parę na obiad do plebanji, rad, że mógł pogawędzić z ludźmi światłymi. Pełniąc służbę Bożą, siedział oddawna na odludziu, gdzie dzwonom kościoła wtórowało wycie i świst wiatru, szalejącego nad jeziorem Horodyskiem i ponure zawodzenia i zgrzyt zamieci, bijącej w okna księżej siedziby.
Powrócili do Pińska wieczorem, gdy się już zapaliły latarnie uliczne.
— Mieszkam oddawna na Polesiu, a dopiero po raz pierwszy zwiedziłem Horodyszcze — śmiał się Zdzisław. — W lecie, podobno, przedstawia się ono bardziej malowniczo, chociaż wtedy nie tak łatwo znów dojechać do kościoła... Kursują tam stateczki, albo też można płynąć łodzią. Długa to jednak i nudna komunikacja!
Halina przypomniała sobie podróże swoje do Dziemiatycz, Konstantego Lipskiego w nowem granatowem ubraniu, pędzącego czółno, poczciwego księdza Antoniego, figlarną panią Sugietową i ponurą pieśń rybacką, śpiewaną przez młodego Poleszuka.
Westchnęła mimowoli, gdyż wydało jej się, że wszystko to, pozostając w cichem, pogodnem, nieco smutnem w tej chwili świetle wspomnień, minęło bezpowrotnie i że rzeczywistość jest zupełnie inna, tak bardzo niepodobna do niedawnej przeszłości.
— Przeszłością stać się może ostatnia, dopiero co przeżyta minuta! — pomyślała Halina.
Hrabia Ostróg wydał jej się zdenerwowanym, gdy rozmawiał z portjerem, prosząc go o nabycie biletów kolejowych do Łunińca i wysłanie do domu depeszy, zamawiającej konie.
Halina oczekiwała z pewną abstrakcyjną ciekawością, że Zdzisław usprawiedliwi przed nią swoje kłamstwo i objaśni, dlaczego zwodził ją, mówiąc o rozmowie i telegramie do rodziców, jak również o zmyślonym odjeździe hrabiostwa do Warszawy. Zdzisław jednakże jakgdyby zapomniał o tem i zachowywał się jak zwykle. Był, to pieszczotliwy i namiętny, to rozmarzony, bynajmniej nie zdradzając wyrzutów sumienia lub zgnębienia. Zdawało się, że nie dbał wcale o to, iż kochająca go kobieta zawiodła się na nim i mogła stracić dlań wszelki szacunek.
A jednak ten rozbrajająco lekkomyślny hrabia Zdzisław był w pewnem znaczeniu tego słowa mężczyzną.
Był przekonany, widocznie, że stosuje się ściśle do typu, do którego zaliczał Halinę Olmieńską.
Uważał ją za ideał zmysłowości kobiecej; i z tego powodu czuł się pewnym siebie i nie dręczyły go żadne wyrzuty sumienia. Trwał w przeświadczeniu, że wystarczało ją porwać w objęcia, a pożądająca go zawsze, oddana aż do zapamiętania i wdzięczna, zapomni o wszystkiem, choćby nawet dopuścił się kiedy najbrutalniejszego względem niej czynu i najohydniejszego fałszu; otumaniona zmysłami, palona wewnętrznym ogniem namiętności niemal obłędnej, pozostawała w jego władzy i pod jego urokiem.
Młody Ostróg pomylił się jednak, gdyż od ostatniej rozmowy, gdy złożyła była swój los w jego ręce, Halina zmieniła się gwałtownie.
Było w tem coś tajemniczego i zatrważającego.
Zdzisław nie poznawał Haliny i ze zdumieniem i zakłopotaniem przyglądał się jej bojaźliwie. Zdawało mu się, że zagasła w niej cała jej namiętność — skwarna i nieokiełznana, że niewidzialny ogień wypalił w niej zmysłowość, tak łatwo przechodzącą w szał.
Była coprawda bardzo czułą dla niego i dobrą niezmiernie, lecz pocałunki jego i pieszczoty nie wywierały już na niej dawnego wrażenia.
Widząc pewnego razu jego zdumienie, graniczące z przestrachem, uśmiechnęła się łagodnie i z pogodą w głosie powiedziała:
— Chłopaku mój... dziwisz się czemuś? Myślisz zapewne, że przestałam cię kochać? O, nie! To jest niemożliwe! Kocham ciebie jeszcze bardziej i głębiej, lecz mogłabym już bez skargi i żalu rozstać się z tobą, mój Żbiku! Nie wiem, co się stało ze mną, lecz czuję tak dziwny, kojący spokój i taką pewność, że miłość nasza była piękna i czysta, chociaż wiem, że ludzie osądziliby mnie surowo, a moja matka nie przeżyłaby, gdyby wiedziała, com uczyniła. Tak! Miłość nasza była piękna i czysta, miłość dwojga wolnych ludzi... Nie wiem, skąd powstało we mnie takie przeświadczenie. Ale nic go nie rozproszy... Czuję, iż spełniłam coś, dla czego żyję i muszę żyć...
Zdzisław szczerze wzruszony, ukląkł przed nią i położył głowę na jej kolanach. Ona z rozpromienioną twarzą i oczami, pełnemi pogody i szczęścia, głaskała jego włosy i szeptała:
— Żbiku, Żbiku mój jedyny! Jakże dobrze i spokojnie mi jest w tej chwili, a dała mi to miłość twoja...
Po chwili uśmiechnęła się rzewnie i ni to coś sobie przypomniała, ni to się poprawiła:
— ...miłość do ciebie!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.