Nauczycielka (Ossendowski, 1935)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Nauczycielka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Przez kilka dni Halina walczyła z sobą, aby powrócić do równowagi i wyplenić z siebie tę hańbiącą, poniżającą radość, która jednocześnie napełniała ją wstrętem i strachem. Rozumiała wybornie, że jest to raczej jadowita, niebezpieczna pociecha dla ambicji kobiecej, iż nie została zapomniana, jak niepotrzebna, przypadkowa zabawka. Zdawała sobie też sprawę, że ten nagły wybuch radości mógł się stać śmiertelnym, bo podobny był do zastrzyku bakterji dżumy, lub innej, niszczącej śmiertelnej choroby. Zastrzyk radości, wzbudzonej niewysłuchanemi do końca słowami nieznajomego, zatruł duszę Haliny i spokój, z takim trudem i walką przez nią zdobyty.
Pokonała ją jednak i wtłoczyła na dno duszy, gdzie gromadziła cały zapas trucizny życiowej. W tem zmaganiu się z sobą ratowała ją wytężona praca, posunięta aż do ostatecznego wyczerpania, kiedy już nic nie czuła, o niczem myśleć nie mogła i niczego nie pragnęła, oprócz ciężkiego, jak kamień, snu. Inną bronią przeciwko jadowitemu, budzącemu w niej wstręt, rozradowaniu była też konieczność ukrycia prawdy przed Konstantym.
Lipski chodził ponury, milczący, a na szarej twarzy jego zjawiła się znowu drapieżna zaciętość i przebiegał ledwie dostrzegalny skurcz, co zwężał mu powieki i podnosił kąciki warg, odsłaniając ostre, mocne zęby.
Pewnego wieczora, gdy po posiłku żegnała gospodarzy, aby udać się na spoczynek, — Konstanty spojrzał na nią dziwnym wzrokiem i poprosił:
— Zostańcie, panienko! Muszę wam coś powiedzieć, bo dziś w nocy... wyjeżdżam.
— Wyjeżdżacie? — spytała z niepokojem w głosie. — Dokąd? Co się stało? Mówiliście niedawno, że, gdy pojadę na święta do domu, — odwieziecie mnie na kolej nowemi sankami?
Usiadła, patrząc na niego z trwogą, bo przypomniała sobie w tej chwili opowiadanie starego Ostapa i rozmowę z Konstantym, gdy pierwszy raz płynęli do Dziemiatycz. Była przekonana, że odjazd Lipskiego ma związek z tem, co słyszała od niego i Ramulta.
Konstanty podniósł brwi i mruknął wymijająco:
— Trzeba jechać, bo taki czas przyszedł... Ważne mam sprawy do załatwienia... do zakończenia — poprawił się, spuszczając oczy. — Ale nie o tem chciałem mówić z wami, bo to są rzeczy drobne; jeżeli udadzą się — dobrze, jeżeli nie... — wzruszył ramionami, a dłonią uderzył zlekka w stół.
Pomilczawszy chwilę i jakgdyby zbierając myśli, oparł się na łokciu i, wbijając wzrok w oczy Haliny, szeptać zaczął tak cicho, że musiała się aż pochylić ku niemu:
— Strzeżcie się... bo do nieszczęścia, nie daj Boże — jeden krok, panienko!... Proszę was bardzo... bardzo... jak...
Urwał, nie mogąc dobrać słowa, wreszcie machnął ręką i z rozpaczą w głosie dokończył:
— Jak przed śmiercią...
— Co wy mówicie, Konstanty?! — przeraziła się Halina.
— Wiem, co mówię... — mruknął w ponurem zamyśleniu. — Śmierć po ludziach chodzi...
— Ale w stosunku do mnie, co właściwie macie na myśli? — zapytała, hamując oddech.
Milczał długo, myśląc o czemś z takim wysiłkiem, że aż mu bruzdy głębokie poorały czoło, wreszcie rozłożył ręce bezradnie i szepnął z przejęciem:
— Nie wiem... a może — i... wiem! Czuję, że stoi przy was coś strasznego, a skąd to idzie — Bóg raczy wiedzieć! Gdybym wiedział, tobym obronił was, panienko... ale nie wiem, myślę w dzień i w nocy i nic wymyśleć, ani pojąć już nie mam siły!
Halina zrozumiała i odczuła mękę Konstantego. Pomyślała sobie, że nastąpił moment stosowny, aby opowiedzieć mu o swoich dawnych przeżyciach, o tem, co z biegiem czasu zaczęła uważać za grzech, i posłyszeć od Lipskiego, co myśli o postępku młodego hrabiego.
Uczyniłaby to niezawodnie, w jakiś sposób ukrywszy prawdziwe nazwisko uczestników tego zwykłego zapewne wypadku, który ludzie podnieśli sztucznie do stopnia dramatu. Teraz jednak, gdy przekonała się, jak głębokie zmiany zaszły w jej duszy, nie chciała już wchodzić na niebezpieczne tory zamaskowanych wyznań, z obawy, że może nie zdoła zachować należytego spokoju i, wskaże zdradzając się mimowoli, Lipskiemu prawdziwy kierunek dla jego domysłów.
Odrzuciła więc czemprędzej tę myśl i powiedziała z niepokojem, który istotnie ogarnął ją całą:
— Konstanty, nie mam prawa odradzać wam tego, co zamierzacie zrobić, jednak ja też proszę was, abyście byli rozważni, bo wszak jesteście tu potrzebni, bardzo potrzebni!...
— Komu? — szepnął i wbił w nią stalowe oczy.
— Ojcu waszemu, który stary już jest i ciągle zapada na zdrowiu... całe gospodarstwo leży wszakże na waszych barkach! Anka i Marysia kochają was szczerze.
Konstanty potrząsnął głową i całą siłą płuc ze świstem wciągnął powietrze.
— To wszystko — nie to! — mruknął.
Halina poczuła wyraźnie, że powinna dać temu człowiekowi chociaż najsłabszy błysk nadziei i pocieszenia, więc, uśmiechając się, dotknęła jego ręki i powiedziała przyjaźnie:
— No, i mnie też jesteście potrzebni! Bo z kimże teraz, gdy porzucicie nas, będę prowadziła rozmowy?
Błysnął oczyma i znacznie już spokojniejszy, szepnął znowu:
— Nie odpowiedzieliście mi nic, panienko, czy będziecie się strzec przed nieszczęściem...
Halina zaśmiała się swobodnie.
— Ależ, Konstanty, nie przeczuwam żadnego dla siebie niebezpieczeństwa! — zawołała. — Skąd wam to do głowy przyszło? Jeżeli jednak chodzi wam o to, to przyrzekam, że nie będę biegała po lodzie, aby się podemną nie załamał, nie będę igrać z ogniem i...
Konstanty przerwał jej nagle, mówiąc z naciskiem:
— Nie będziecie igrać z ogniem — przyrzekliście!
— Przyrzekłam — powtórzyła i jednocześnie błysnęła jej myśl, że młody Lipski przez ten czas znacznie jeszcze postąpił w niezrozumiałem dla niej podchwytywaniu jej utajonych myśli i w odczuwaniu nastrojów — chwilowych częstokroć i zmiennych.
W pierwszym momencie świadomość tego przeraziła ją, lecz po chwili poczuła pewną ulgę i nawet zadowolenie, że w walce z sobą i ciosami życia uzyskała najwierniejszego zapewne przyjaciela i obrońcę.
— Przyrzekłam! — powtórzyła raz jeszcze, a głos jej zabrzmiał tym razem poważnie i pokornie.
— Dziękuję wam! — wybuchnął Lipski i, porwawszy jej dłoń, leżącą na stole, zaczął okrywać ją szybkiemi, krótkiemi, prostaczemi pocałunkami. — Niech panienkę Bóg pocieszy i Przeczysta Bogarodzica ma w swej opiece! Spieszyć się będę z powrotem, aż się kurzyć za mną będzie! Ani kroku nie zrobię, ani ręką nie ruszę, nie pomyślawszy przedtem o was, panienko!
Jeszcze raz pocałował jej dłoń i, powstawszy z ławy, patrzał na Halinę ze wzruszeniem i oddaniem.
Znalazłszy się w swoim pokoju, usiadła przy stoliku, gdzie leżał niedokończony list do matki, i zamyśliła się nad dziwnemi, przez nikogo niewytłumaczonemi nićmi, łączącemi ludzi pomiędzy sobą.
W tej chwili czuła wyraźnie, że myśli Konstantego zgromadziły się dokoła niej i odpowiadają jej myślom bez wysiłku. Zdawało jej się nawet, że sama też rozumie zamiary jego i obawy o nią.
— Przyrzekłam mu! — przypomniała sobie i zaraz zmarszczyła wargi z niesmakiem, uświadomiwszy sobie, że dobrowolnie pozwoliła młodemu Lipskiemu przekroczyć granicę poufałości, surowo przez nią bronioną, a przez niego ściśle przestrzeganą.
Pisząc list, słyszała za ścianą kroki Konstantego, potem szczęk podków i skrzypienie płozów na ulicy, czyjeś przyciszone głosy i po chwili — tupot ruszających z miejsca koni.
Cisza zaległa dom Grzegorza Lipskiego.
Zdziwiło Halinę, że ani ojciec ani siostry nie odprowadzały odjeżdżającego.
Domyśliła się jednak, że uczynili tak umyślnie, aby móc powiedzieć, że nic o wyjeździe Konstantego nie wiedzieli. Postanowiła więc, że nikomu też o tem nie wspomni.
Po odjeździe Konstantego Halina poczuła jeszcze większą pustkę dokoła siebie.
Zapełniła ją pracą i lekturą książek pedagogicznych, dostarczonych przez uprzejmego inspektora z kuratorjum.
Pewnego dnia przywieziono jej paczkę nowych wydawnictw, a wśród nich książkę o Polesiu i szczegółową mapę powiatu, do którego należały Harasymowicze. Halina rozwinęła na stole duży arkusz i oglądała go, wodząc zapałką po papierze.
Odnalazła Harasymowicze, przebiegła dolinę Łani i zatrzymała wzrok na zawiłej linji Moroczy. Słyszała już nazwę tej rzeki i wiedziała, że gdzieś w pobliżu jej znajduje się miejsce, które stało się celem wypraw młodego Poleszuka.
Myślała o nim często, lecz próżno usiłowała przedstawić sobie, co robi w danej chwili, z kim jest i co myśli.
Po chwili przeglądała mapę dalej i naraz wpadła jej w oczy nazwa, nieczytelnie umieszczona przy małym czarnym punkciku, jakiemi oznaczone były chutory i majątki.
— Ostrożsk!... — przeczytała wreszcie i przymrużyła oczy.
Spojrzała na skalę mapy i zapałką odmierzyła dystans, dzielący majątek Ostrogów od Harasymowicz.
— W pięć godzin zajechałabym — mignęła jej szalona myśl.
Odpędziła ją natychmiast i, starannie złożywszy mapę, schowała ją do szufladki.
Praca dawała Halinie ukojenie i spokój. Nauczyła się znakomicie stosować tę niezawodną metodę. Posiłkowała się nią teraz w zdwojonej dozie, nie pozostawiając dla siebie ani chwili wolnej.
Rozpoczęła właśnie nową kampanję.
Spostrzegła tu bowiem, wśród ludności, nieoględne, zbrodnicze wprost szafowanie czasem.
Wieśniacy, oszczędzając na oświetleniu domów, szli na spoczynek o zmierzchu, lub siedzieli, nic nie robiąc, przy płonących drzazgach w „łuczniku“, zawieszonym pod zadymionym pułapem.
Halina przez kilka dni odwiedzała chaty, usilnie namawiając Poleszuków, aby nabyli sobie lampy naftowe. Dowodziła im czarno na białem, że nieduży wydatek na dobre oświetlenie domów zostanie sowicie pokryty w ciągu paru dni, bo rodzina będzie w stanie pracować kilka godzin więcej i wytwarzać rzeczy pożyteczne, nadające się do sprzedaży.
Po przemowach nauczycielki w pięciu narazie domach zjawiły się lampy; przy ich świetle mężczyźni wiązali sieci, pletli kosze, łapcie i króbki. Pracowali przy warsztatach stolarskich i tokarskich, szyli buty juchtowe i uprząż dla koni; baby tkały płótno i wełniane samodziały, sporządzały odzież i bieliznę. Halina nawiązała stosunki z miejscowym sklepikarzem, który zgodził się sprzedawać swój towar i naftę na raty lub zamieniać je na domowe wyroby Poleszuków. Nauczycielka namówiła też kupca-Żyda, aby za pewien komis podjął się dostawy zimowych wyrobów chłopskich i zorganizował sprzedaż ich w Pińsku i Brześciu. Plan ten udał się całkowicie i cała wieś przekonała się wkrótce, ile w ubiegłych latach zmarnowano czasu i pieniędzy. Niebawem wszystkie chaty posiadały już naftowe lampy. W Harasymowiczach do północy nieraz wrzała robota.
Poleszuki, drapiąc się w głowę i wzdychając, mruczeli do siebie:
— Ot — taka prosta rzecz — lampa, i patrz-no sąsiedzie, jeszcze pół zimy nie minęło, a wszystko do połowu ryb mam już sporządzone — niewody, dwukrylce, odnorogi, wiersze i wszelaki inny sprzęt rybacki! Baby też poszyły wszystko, co potrzeba, i łapci naplotły, bodaj, że na dwa lata!
Inni kiwali na to głowami i dodawali:
— Tak, tak! A to jeszcze powiedzieć należy, że dawniej, gdy czas przychodził na ryby, dopiero na gwałt zaczynaliśmy sieci „ładzić“, o skórzniach przemysliwać, a teraz ino niech rzeka ruszy, — my już gotowi!...
Żyd-kupiec, zrobiwszy dobry interes na lampach i nafcie, cmokał tylko na widok nauczycielki, mówiąc:
— Aj-aj! Taka bardzo piękna panienka, niczem anioł, a głowę ma do interesów, jak minister skarbu!
Kiedyś, korzystając z dwu dni świąt, Halina postanowiła odwiedzić najbliższe dwory, aby zdobyć trochę książek dla czytelni przy szkole. Przedtem już otrzymała kilkanaście tomów, gdyż inspektor w Brześciu i pani Olmieńska, otrzymawszy jej listy w tej sprawie, przysłali spore paczki.
W pobliskim majątku — Różance, przyjęto Halinę serdecznie, gdyż państwo Wiereccy słyszeli już o niej od sklepikarza, głoszącego wszędzie jej zasługi. Opowiadali też o niej karbowi i rządcy, odwiedzający często Harasymowicze.
Gospodarze zatrzymali ją na obiedzie i oprowadzali po starej, historycznej siedzibie. W obszernym, zapuszczonym parku pan Wierecki pokazał jej ruiny dawnego zameczku obronnego.
— Baszta ta, proszę pani, stoi na tem miejscu od wieków! — objaśniał gospodarz. — Narymunt Olgierdowicz miał w tem miejscu mocną „zastawę”, bo tu niegdyś trakt targowy biegł od Turowa do Nieświeża. Widziały te mury niejedno, oj niejedno! Podanie twierdzi, że o tę basztę połamała sobie kły jakaś luźna wataha kozacka w wieku XVII-ym i, wydaje się to możliwem, gdyż o dwa kilometry stąd leży uroczyszcze, zwane „Kozacza pohybel”; kopali tam ludziska, skarbów szukając. Pieniędzy nie znaleźli coprawda, ale kości poddostatkiem wygrzebali... Różanka za Jana Kazimierza do Sapiehów należała, zameczek tu stał myśliwski wojewody Lwa; podczas wyprawy Karola XII-go Szwedzi prochami pałac wysadzili i dalej poszli, ale nad „Hniłą Protoką” ugrzęźli w mszarniku i armaty tam potopili. Na fundamentach sapieżyńskich ten oto dwór wznieśli moi ojcowie i tak, trwa on od r. 1720-go!
Pan Wierecki opowiadał to z dumą i rozrzewnieniem, patrząc na potężne mury baszty i stare lipy i dęby, tworzące aleję wjazdową.
W pałacu pokazano Halinie piękne zbiory sztychów gdańskich, starych ksiąg, w Brześciu przez Radziwiłłów drukowanych, broni i liczącą około dziesięciu tysięcy tomów bibljotekę. Gdy gospodarze posłyszeli, w jakim celu przybyła do nich młoda nauczycielka, ucieszyli się bardzo.
— Nareszcie ktoś się zabrał do szlachty naszej szaraczkowej, którą policja rosyjska i popi zniszczyli! Wielki czas, aby odrobić stracone! — wołała pani Wierecka, serdecznie obejmując panienkę. — Pomnik pani sobie za życia wystawi! Przeszukam najchętniej wszystkie skrytki, powybieram najodpowiedniejsze książki i pisma i, nie zwlekając, przyślę pani przez rządcę! Mam nadzieję, że zbierze się tego sporo.
Przy obiedzie państwo Wiereccy opowiadali Halinie o swoich dzieciach. Córka studjowała muzykę w konserwatorjum warszawskiem, a syn robił pracę dyplomową na politechnice.
— Na święta przyjadą do domu! — opowiadała radosnym głosem pani domu. — Musicie się państwo poznać koniecznie! Zobaczy pani, jaki to talent — nasza Brońcia pięknie gra już na fortepianie, a Stach — to wybitny umysł i inteligencja! Złote dzieciaki!
— Jakżeż żałuję, że nie mogę skorzystać z zaproszenia państwa! — zawołała Halina. — Ale na święta wyjadę do mamy, do Warszawy. Matczysko tęskni tam za mną i zapłakuje się!
— Szkoda! — odezwał się gospodarz. — Wielka szkoda! Urządzamy na pierwszy dzień świąt wieczorek tańcujący. Całe sąsiedztwo się zjedzie. Sporo miłych osób poznałaby pani. No, ale co się odwlecze, to nie uciecze!
Pani Wierecka nie mogła się jednak pogodzić z myślą, że Halina nie pozna jej dzieci i mówiła z żalem w głosie:
— Taki zawód! Taki zawód! Tyle już słyszeliśmy o pani dobrego, tyle szczerych zachwytów!...
— Ach! — przerwała jej nauczycielka. — Zapewne, od miłego doktora Wichra? Niestety, za coś obraził się na mnie... i dawno jużeśmy się nie widzieli... Teraz, z pewnością, nie opowiadałby państwu o mnie z dawnym entuzjazmem. Sympatje ludzkie, jak się przekonałam, kruche są i szybko przemijają, nic po sobie nie pozostawiając. To smutne!
— Nie poznaliśmy dotychczas doktora Wichra — odezwał się gospodarz. — Mieszka podobno w Łachwie, a to jest daleko od nas! Nie! Mówił nam o pani kilkakrotnie, nalegając, abyśmy koniecznie nawiązali z panią bliższy kontakt, pan Zdzisław Ostróg z Ostrożska.
— Pan Zdzi... — wyrwało się Halinie.
Całą siłą woli zapanowała nad sobą, chociaż zbladła i nagle się osunęła na krzesło.
— Hrabia Ostróg często u nas bywa, bo przyjeżdża w interesach do męża — objaśniła pani Wierecka, nieco zdumiona zmienionym wyrazem twarzy panienki. — Za każdym razem przypomina nam o pani!
Należało ratować sytuację, więc Halina, spuściwszy oczy i zdobywając się na obojętny ton, odpowiedziała:
— To dziwne! Hrabiego Ostroga poznałam przed laty na baliku... Przelotne spotkanie! Cóż hrabia może wiedzieć o mnie?!
— Jest panią zachwycony! — zaśmiał się pan Wierecki i pochylił głowę w szarmanckim ukłonie. — Spotkanie, chociażby najkrótsze, z tak uroczą osobą może pozostawić niezatarte ślady. Co do mnie, nie dziwię się Zdzisławowi! Nie dziwię się!
Reszta dnia spędzonego w tym domu, stała się dla Haliny istną torturą. Pragnęła czemprędzej pozostać sama, uporać się z nawałą myśli — nowych zupełnie — to jakichś trująco radosnych, to straszliwie przerażających. Z trudem doczekała się chwili, gdy przed ganek dworu zajechały wreszcie sanki, a minąwszy aleję lipową i patrząc na smętny trakt, biegnący przez zaśnieżoną równinę, zaczęła przypominać sobie słowa Zdzisława, powtórzone jej przez panią Wierecką.
Odtwarzała każde z nich z surowością i ścisłością sędziego śledczego, analizowała zawartą w nich treść i tę pierwszą jawną i inną — ukrytą, która miała źródło swoje nie w rozumie, lecz w emocji, posługującej się w danej chwili właśnie tem słowem. Znana już jej szalona, pełna dumy i pijanego szczęścia radość dominowała jednak ponad wszystkiemi jej wywodami i w sercu zrywał się okrzyk namiętny:
— Pamięta! Pragnie spotkania ze mną!
I naraz stanęły przed nią błagalne, jasne oczy Lipskiego i posłyszała własny głos:
— Przyrzekłam!
Fala zimnego strachu runęła na nią i zmusiła do wytężenia wszystkich sił, aby odpędzić od siebie wrażenie, doznane w Różance. Zrozumiała, że obok niej, niby jakaś żywa istota, niby nieznana siła materjalna, stoi niebezpieczeństwo i, chociaż była strwożona i podniecona, zdumiała się na myśl o niezwykłej wrażliwości Konstantego i wyczutej przez niego groźbie nieszczęścia.
Jechała, dygocąc cała od zimna, ogarniającego ją od wewnątrz, zagryzała wargi, aby nie szczękać i nie zgrzytać zębami, nieprzytomnym wzrokiem wpatrując się w czarną ścianę lasu, zbliżającego się coraz szybciej.
W puszczy mroczno było i cicho. Mroźny wiatr nie mógł się tu przedrzeć przez stłoczone krzaki podszycia i gęsto rosnące obok siebie piony olch, grabów, jaworów i wiązów. Tem głośniej szczękały zacinane jedna o drugą podkowy, skrzypiały płozy i parskały rozpędzone konie. Zalatywał ją ciepły zapach potu i oślepiała ostra kurzawa śnieżna.
W domu położyła się natychmiast do łóżka i, zaciskając szczęki, przysięgała sobie, że już nigdy nie dopuści myśli o Zdzisławie, myśli poniżającej ją i wyprowadzającej z równowagi.
Myślała o bliskim wyjeździe do Warszawy, o radości matki, o tem, co musiała jeszcze zrobić w szkole i w czytelni, aż wreszcie myśli jej skoncentrowały się dokoła zagadkowej postaci Konstantego. Interesował ją coraz bardziej swojemi tajemniczemi właściwościami i wzbudzał szacunek.
Zasnęła dopiero o świcie i obudziła się znużona i rozbita.
Marja, przynosząca jej zwykle śniadanie, usiadła na tapczanie Haliny i szepnęła:
— Brat wieści o sobie przysłał! Z Wasylem Ramultem i jeszcze jednym człowiekiem siedzą w puszczy i czekają...
— Na co czekają? — spytała Halina.
Marja, robiąc tajemniczą minę, odpowiedziała:
— Przyjaciół oczekują i... wrogów, bo Konstanty zaprzysiągł, że poraz ostatni już poszedł na Morocz... On domu nie może opuszczać na długo.
— Opuszczał go przecież, podobno, ciągle... — zauważyła nauczycielka.
Marja kiwnęła głową, obwiązaną wzorzystą chustką, i znów szepnęła:
— Wtedy panienki u nas nie było! Boi się brat o was i chciałby zawsze być blisko... Miłuje on was, czyż nie widzicie?
Halina milczała przez chwilę, a potem, machnąwszy ręką, odpowiedziała:
— Eh — wydaje się wam, Marysiu! Konstanty lubi mnie — to wiem. W przyjaźni z nim żyjemy. Życzę mu jaknajlepiej!
Marja parsknęła śmiechem i zawołała:
— Nie kręćcie, jak liszka kitą, panienko! Konstanty może lubić Wasyla i Ostapa Ramultów, lubi Wachromiuka i Staszka Marzana, ale was... miłuje! Widzę ja to oddawna i wiem, że miłuje, och, i jak jeszcze!
Halina nie słuchała trajkotania dziewuchy i badała samą siebie.
Musiała wyznać przed sobą, że słowa Marji nie obraziły jej wcale i nie sprawiły przykrości. Tłumaczyła to sobie tem, że przyzwyczaiła się już do myśli o miłości młodego Lipskiego. Uczucie jego nie zawadzało jej i nie ciążyło, bo utaił je głęboko w sercu i nie narzucał się z niem nigdy. Miłość swoją wyrażał milczącem oddaniem, pokorą i uwielbieniem, które nie mogło razić Haliny. Z biegiem czasu znikła w niej nawet niechęć do niego, że śmiał kochać ją — on, człowiek ledwo piśmienny, mieszkaniec małej wioski, odciętej od świata pasmem bagien, topielisk i puszcz. Wszystko to przekształciło się w niej we wrażenie dodającej otuchy pewności, że znajduje się koło niej człowiek przyjazny, wierny, ubóstwiający ją niemal. Gdy zaś przekonała się o nadwrażliwości jego i instynkcie przenikania w dusze innych ludzi — wzbudziło to w niej podświadomy szacunek dla Konstantego i głębokie zainteresowanie.
Starała się więc poznać go, przeniknąć tajemnicę jego świata duchowego. W tym wszakże kierunku Halina nie postąpiła ani o krok wobec drażniącej ją zagadki. Na przeszkodzie jej stanął skryty, niedostępny charakter młodego Lipskiego.
Nieufny i czujny trzymał się zawsze w pewnem oddaleniu, przestrzegając niezwykłej wstrzemięźliwości w wypowiadaniu się i unikając starannie jakichkolwiek zwierzeń.
Halina rozumiała, że wobec młodego Lipskiego zdradziła już swoją słabość i potrzebę zaufania i szczerości. Na to Konstanty odpowiadał przyjaźnią i bezgranicznem oddaniem, lecz duszy swej nie otwierał przed nią, w przekonaniu zapewne, że nie może ona zainteresować uczonej, wielkomiejskiej, dobrze wychowanej panienki. Sama mu przecież powiedziała, że wyłącznie pod naciskiem niesprzyjających okoliczności życiowych zmuszona jest pozostać we wsi, jako istota, wbrew własnym chęciom i woli zarzucona tu przez surowy los.
Coraz częściej myślała teraz Halina o nim, nawet podczas pracy zastanawiając się nad właściwościami tego zagadkowego człowieka. Chwilami czuła niemal fizycznie obecność jego myśli przy sobie. Drażniła ją nawet świadomość, że często odczuwa trwogę o niego. Usprawiedliwiała to wrażenie tem, że, wiedząc dokładnie o niebezpiecznem i ryzykownem przedsięwzięciu Poleszuka, miała poważne powody do niepokoju.
Po odwiedzinach w Różance postanowiła zaniechać dalszych wizyt do majątków, położonych w okolicy Harasymowicz. Ograniczyła się do napisania grzecznych listów do właścicieli majątków Gniewkowo i Hrycewicze, dyplomatycznie wspomniawszy o hojnym darze, otrzymanym przez czytelnię ludową od państwa Wiereckich, i prosząc o książki i przeczytane już pisma.
Obawiała się teraz jechać do sąsiednich dworów, gdyż nietylko mogła się narazić na nowy epizod, w rodzaju zachowania Baskiego, lub posłyszeć znów o Zdzisławie, ale nawet spotkać się z nim. Była przekonana, że wypadki tego rodzaju nie przeszłyby już tak bezkarnie, jak się to stało w Różance. Obawiała się powtórzenia podobnego eksperymentu i na myśl o tem wstrząsnął nią zimny dreszcz. Działała na nią sugestja, płynąca z bezpośrednio danego Lipskiemu przyrzeczenia, a również pośrednio — ze skierowanej na nią woli Konstantego i jego nieodstępnej o niej myśli.
Nie wątpiła, że tak musiało być istotnie.
Do świąt Bożego Narodzenia pozostawał jeszcze tydzień. Poczta dostarczyła jej list od pani Olmieńskiej i dużą szarą kopertę z pieczęcią kuratorjum.
Matka w gorących słowach wyrażała radość z powodu zbliżającego się przyjazdu Haliny, opisywała swoje przygotowania na przyjęcie córki i donosiła, że na wilję obie zostały zaproszone do znajomych, gdzie napewno będzie bardzo wesoło, gdyż zbiera się tam spora gromadka młodzieży.
Pomiędzy arkusikami papieru, zapisanego ręką pani Olmieńskiej, Halina znalazła zgnieciony i przywiędły już kwiatek tuberozy. W dopisku matka dodawała, że posyła ten kwiatek, gdyż Halina wspominała, iż poza jemiołą i czerwoną kaliną, którą Poleszuczki zdobią obrazy święte, niema tu nic, coby przypominało jej lato z jego bujną roślinnością.
Szara koperta zawierała pismo inspektora szkolnego. Był to urzędowy cyrkularz, polecający kierownikom o cztery dni wcześniej zakończyć zajęcia szkolne i wyjechać do Pińska. Miał tam bowiem przybyć instruktor nauk przyrodniczych z ministerstwa dla pokazania nauczycielstwu muzeum pińskiego i wygłoszenia kilku odczytów o florze, faunie i etnografji Polesia.
Ponieważ cyrkularz doszedł do rąk nauczycielki w wilję rozpoczęcia wykładów instruktora, należało się pośpieszyć, aby tegoż dnia jeszcze dojechać do kolei i zdążyć na pociąg nocny. Halina obiegła wszystkie domy i oznajmiła o rozpoczynających się wcześniej ferjach świątecznych, odwiedziła swoich pacjentów i dała im niezbędne wskazówki i lekarstwa, poczem dopiero powróciła do domu, spakowała rzeczy i udała się do Grzegorza Lipskiego z prośbą, aby się wystarał dla niej o wózek.
Stary Lipski obruszył się na Halinę.
— Cóż to, panienko! — zawołał. — Nie możecie powiedzieć mi wprost: — „Daj mi wózek, konie i odwieź mnie, Grzegorzu, na stację?“ Czyż nie zasłużyłem na to, żebym mógł wam dopomóc? Ech — niedobrze to powiedzieliście, panienko!
Był bardzo zasmucony, a córki zaczęły chlipać i zawodzić piskliwie.
— Ot, i doczekaliśmy się!... — żaliły się głośno. — Nic od nas nie chce nasza panienka!
— Niegodni jesteśmy! — mruczał stary, wzdychając ciężko.
Halina, zakłopotana i wzruszona, rzuciła się do Lipskiego i, potrząsając mu rękę, prosiła pieszczotliwym głosem:
— Ojcze Grzegorzu, nie mówcie tak, bo i ja beknę! Nie śmiałam zwrócić się do was, boście nie obowiązani wozić nauczycielki!... I tak doznaję od was tylu grzeczności!
— A wy to macie obowiązek leczyć mnie i innych chłopów po chatach, uczyć moje dziewuchy i... ech! co tam mówić! Skrzywdziliście nas, panienko, ot i — wszystko!
Halina, wyściskawszy Marję i Annę, wybiegła, aby zakończyć pakowanie walizek.
Sam gospodarz, otulony w długi kożuch, przeciągnięty rzemieniem, powiózł Halinę.
Siedziała w wygodnych, szerokich saniach, owinięta w ciepłą baranicę i słuchała gaworzenia Grzegorza. Stary pouczał ją, jak należy otwierać „brześcianki“ — naczynia z kory brzozowej, gdzie córki jego włożyły dla pani Olmieńskiej podarunki — świeże masło, miód i ser, i coraz to powtarzał, że w nowych, łykowych „króbkach“ znajduje się pieczona kaczka, kawał słoniny, kiełbasa, kiszone ogórki i pszenny chleb, a w płóciennym woreczku — ulęgałki, „po których pić się nie chce“ i — solniczka lipowa.
Poleszuk założył najlepszą parę szkap i gnał je szybko, mówiąc bez przerwy. Co chwila biczem wskazywał ślady zwierzęce, ciągnące się przez zaśnieżoną drogę i mruczał:
— Ot, szkoda, że nasz Konstantyn odjechał! On powiózłby panienkę lepiej i na własne oczyby zobaczył, że tego roku zwierza namnożyło się bez liku. O, patrzcie tylko! Ile tropów nakluczyły zające! Chmara ich śmiga w tym olszyńcu! Istna chmara! Ej, a tam — to lis się włóczył! Niedawno, widać, przeszedł, bo śnieg, ruszony kitą, jeszcze nie zlodowaciał. A tam te dołki — to sarny powybijały je racicami... Przepuścił Konstanty najlepszy czas łowiecki! E — ech! A nie wiadomo, czy swego dopnie tej zimy?...
— Obawiam się o niego! — odezwała się nagle Halina.
Stary obejrzał się trwożnie i radośnie zarazem. Przyjrzał się jej uważnie i szepnął z przejęciem:
— Nie daj Boże, panienko droga, aby mu się co stało! Niech go Spas i Przeczysta chronią od wszelakiej napaści. Śmiały on i zuchwały, ale serce ma miękkie!
W tej ocenie syna kryło się wyraźne pytanie, wymagające odpowiedzi.
Zrozumiała to nauczycielka i powiedziała w zamyśleniu:
— Być może, ale trudno go poznać, bo skryty jest i jakiś tajemniczy...
— Hardy — on i serca swego otwierać nie lubi! — zaśmiał się stary. — Wpierw musi poznać człowieka i uwierzyć mu, jak samemu sobie, a wtedy, wtedy... wierniejszego nie znajdziecie od niego! Konstantyn zna sobie cenę! Jeżeli Bóg miłościwy pozwoli mu powrócić, zobaczycie, co on potrafi!
Dumą brzmiał głos starego Poleszuka i miłością.
Rozmowa się urwała, bo oboje zamyślili się — każde o swojem.
Lipski myślał o synu; Halina zaś zadawała sobie uporczywe pytanie, czy stary hrabia Ostróg miałby powody z taką wiarą i dumą odzywać się o Zdzisławie?
Przed wieczorem mróz tężał z godziny na godzinę. Konie okryły się siwym, kosmatym szronem. Na brodzie i wąsach Grzegorza potworzyły się sople lodu. Płozy głośniej skrzypiały na śniegu, niby stal, tnąca szkło. Tuż przy drodze stadko cietrzewi obsiadło nagą jarzębinę i przykucnęło na jej gałęziach, znacząc się na nich, jak okrągłe, czarne narości.
Halina zajechała przed stację, w chwili, gdy z poza lasu dobiegł już gwizdek pociągu i głuchy warkot kół na moście. Wkrótce pożegnała Grzegorza i weszła do wagonu.
Pociąg ryknął, szarpnął gwałtownie i ze zgrzytem hamulców i brzękiem spięć zagruchotał na wekslach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.