Nauczycielka (Ossendowski, 1935)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Nauczycielka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Halina pracowała w Harasymowiczach z coraz większym zapałem. W szkole ustaliły się stosunki normalne. Dzieci niesforne i niewychowane — smuciły ją i drażniły nieraz, lecz za to nie spotykała jej nigdy z ich strony brutalność ani wrogość, na które tak często uskarżało się nauczycielstwo poleskie.
Dziatwa lubiła młodą nauczycielkę i starała się usłużyć jej i dopomóc, z trudem przyswajając sobie ludzkie traktowanie kolegów i najprostsze bodaj prawidła przyzwoitego zachowania. Średni poziom postępów Halina objaśniała sobie niezmiernie słabym treningiem umysłowym dziatwy, niekształtowaną zamłodu pamięcią i niezdolnością do skupienia uwagi. Pracowała więc nad chłopakami i dziewczynkami starannie i systematycznie, przezwyciężając jednocześnie trudności językowe. A były to trudności znaczne! Nieraz się zdarzało, że musiała nietylko wkładać do głowy wychowanków brzmienie słów polskich, lecz nawet tłumaczyć im długo i obszernie znaczenie samego pojęcia, słowem tem ogarniętego. Jednakże wysiłki nauczycielki nie były daremne, gdyż dzieci zdradzały widoczne postępy.
Resztę czasu poświęciła Halina nauczaniu starszej młodzieży, a nawet dorosłych z Marją i Anną Lipską na czele. Siostry, ucząc się u niej zawiłej sztuki czytania i pisania, zaofiarowały jej dużą izbę, gdzie w godzinach popołudniowych zbierała się na naukę spora gromadka.
Halina, ucząc Poleszuków, nie opuszczała żadnej sposobności, aby budzić w słuchaczach swoich szacunek i miłość do Polski, przypominając o historycznej przynależności tego kraju do Rzeczypospolitej i o jej prawie do Polesia. Ta praca, po rozmowie z Lipskim i Ostapem, stała się dla niej — celem jej życia.
Pewnej niedzieli, podczas, gdy odwiedzała chorych, przyjechała do niej z sąsiedniej wioski Antonówki nieznana jej Oryna Kaliniukowa.
Baba, zniecierpliwiona i rozdrażniona długiem oczekiwaniem, wpadła na Halinę z krzykiem i wyrzutami:
— Płacą wam pieniądze rządowe, to musicie siedzieć w domu, w domu, powiadam, a nie latać gdzieś po błoniach, jak ta...
Przygotowała sobie zawczasu pewne złośliwe i brzydkie porównanie, lecz nie użyła go, bo Halina odrazu wytrąciła jej broń z ręki.
Spokojnym, lecz twardym głosem przerwała wściekły potok słów chłopki:
— W jakiej to sprawie przyjechaliście do mnie? Mówcie prędko i krótko, bo dziś jest niedziela, dzień wypoczynku po mojej ciężkiej pracy.
Kobieta, zbita z tropu, spuściła oczy i przebierała końce chustki, zarzuconej na plecy.
— Ja też tak i radziłam, aby w święto nie niepokoić panienki, bo to, wiadomo, każdy chce odpocząć i być wolnym — niepewnym głosem bąkała nagle zmieszana babina.
— Bardzo dobrze radziła Kaliniukowa i sprawiedliwie! — zauważyła nauczycielka.
Kobieta, poprawiając na sobie chustkę i przestępując z nogi na nogę, szepnęła:
— To — prawda, ino on kazał mi pójść i nagadać wam, panienko...
Spojrzawszy na nią badawczo, Halina spytała surowym głosem:
— Któż to jest ów „on“, który kazał wam tak źle postąpić, krzywdząc mnie bez powodu?
Babina nagle zaczęła chlipać i całować nauczycielkę po rękach, bełkocąc niewyraźnie:
— Wybaczcie mi, panienko!... Skrzywdziłam was — to prawda! A wszystko przez tego Piotruka, co to za kordon się wymyka, a potem, gdy powróci, baje, że Polacy rychło stąd pójdą, tych zaś, którzy z nimi trzymali, komuniści na Sybir wywiozą... Ot, ja głupia nastrachałam się i przybiegłam z pyskiem do panienki!...
Halina słuchała uważnie, gdyż zrozumiała, że w tej chwili zachodzą wypadki o znaczeniu zasadniczem i niezmiernie ważnem.
Wzruszyła ramionami i, udając zdumienie, zawołała:
— Nic nie rozumiem! Cóż ja jestem temu winna, że jakiś tam Piotruk straszy was głupiemi bajkami?
Poleszuczka zamachała rękami i zaczęła opowiadać z przejęciem:
— Piotruk powiadał nam, że wy chcecie na Polaków przerobić nas — tutejszych i że przeciwko Sowieckiej Rosji lud buntujecie... Tak mówił i pięściami w stół walił! Na Spasa[1], na Bogarodzicę przysięgam, że tak było!...
Halina zamyśliła się, lecz po chwili podsunęła Poleszuczce zydel i, szepnąwszy:
— Siadajcie! — umilkła znowu, namyślając się nad odpowiedzią.
Kobieta wzdychała i z niepokojem spoglądała na nauczycielkę.
— Was i waszego męża ani tego Piotruka nie chcę przerobić na Polaków, bo nie jesteście Polakami — zaczęła Halina. — Inaczej jednak myślę o Ramultach, Lipskich, Stachowskich, bo to — już nasza krew... Ale i z was chciałabym uczynić obywateli, którzyby państwu swemu dopomagali, bronili i poważali... O Rosji Sowieckiej nic dzieciom nie mówię, bo i poco? Nie przeszkadza ona nam, gdy pozostaje za rubieżą, a jeżeli odważy się ją przekroczyć — no, to, przecież pamiętacie chyba, jak uciekało czerwone wojsko przed Polakami?! Wiecie też, zapewne, ile wsi i dworów popalili Moskale, ile kościołów i cerkwi zbezcześcili, ile gwałtów, krzywd i łez po nich zostało? Jednak ja o tem dzieciom waszym nie mówię, bo nie chcę, aby one kogokolwiek nienawidziły. Niech każdy naród żyje, jak może i jak chce!
— Ach, jak to panienka sprawiedliwie powiedziała! — klasnąwszy w dłonie, wykrzyknęła Poleszuczka. — Bolszewicy nie tak postępują! Oj, nie tak! W zeszłym tygodniu Mitro Bohacz przekradł się przez granicę, aby odwiedzić swego brata, co to po tamtej został stronie... Patrol bolszewicki przyłapał go i powiesił, bo, powiadają, że na przeszpiegi na ruską ziemię przeszedł... Wdowa Mitry płacze teraz, a cóż to pomoże? Nieszczęście!...
Uspokojona i zawstydzona Kaliniukowa, usiłując co chwila całować ręce nauczycielki, opuściła wreszcie jej pokoik.
Po odejściu wieśniaczki Halina spostrzegła na toaletowym stoliku list od doktora Wichra.
Pisał, że stęsknił się za „piękną łanią z nad Łani“ i że następnej niedzieli zawita do Harasymowicz, obładowany ananasami, bananami, szampanem, włoskiemi salami i najwykwintniejszemi czekoladkami — a natchniony, jak ów sławny trubadur Wilhelm, hrabia Poitiers, któremu ustawiczne zakochanie, jako „ersatz“, zastępowało — talent.
Wesoły list doktora rozproszył nieco przykre wrażenie po wizycie Poleszuczki, sprowokowanej przez jakiegoś Piotruka.
Halina jednak nie przestawała myśleć o tem, co opowiadała Kaliniukowa i co mogło zagrażać jej każdej chwili.
Po obiedzie, który, jak zwykle, Marja przyniosła jej do pokoju, nauczycielka usiadła przy oknie. Zamyśliła się głęboko nad drogą ciernistą, którą kroczyła na Polesiu państwowa myśl i praca polska.
Z zadumy wyrwało ją ostrożne pukanie do drzwi.
Po chwili wślizgnął się do pokoiku stary Ostap.
Jedynem okiem długo wodził po izbie, aż zatrzymał je na obrazie św. Teresy i pobożnie przeżegnał się trzykrotnie, poczem zamruczał:
— Niech Bóg i Najczystsza Panna pobłogosławi! Pozwoliła mi panienka przyjść, to i przyszedłem; nie śmiałabym, gdyby nie sprawa... pilna, oj, bardzo pilna!
Halina wskazała mu krzesełko i spytała:
— Może napijecie się, panie Ramult, herbaty? Mam dobrą, bo mi ją matka z Warszawy przysłała.
— Któżby się odmówił od dobrej herbaty? — pytaniem na pytanie odpowiedział natychmiast stary Ostap, oblizując ciemne wargi.
Halina wyszła na chwilę, aby się zakrzątnąć koło poczęstunku, a Poleszuk tymczasem, kręcąc głową, rozglądał się dokoła, z ciekawością patrząc na książki, stojące na półce, na portret pani Olmieńskiej, aż wreszcie zatrzymał wzrok na pięknem obliczu św. Karmelitki, pociągającem ku sobie żarliwością wiary i pogodą ducha.
Wkrótce, popijając hałaśliwie gorącą, jak ukrop, herbatę, bulgotał, błyskając okiem z pod krzaczastej brwi:
— Dwie ja do was mam sprawy, panienko! Dużo mi mówił o was Konstantyn, to i zachciało mi się zobaczyć z wami i od duszy do duszy pomówić. Spoczątku bałem się, że coś tam o was za dużo gada ten młody Lipski, lecz, ujrzawszy was, zrozumiałem, że nie „cielepał“,[2] ino rzetelną mówił prawdę.
— Przerażacie mnie, panie Ramult! — uśmiechnęła się Halina.
Ostap machnął w jej stronę ręką, jakgdyby odganiając dokuczliwą muchę, i prawił dalej:
— Sprawa pierwsza — najważniejsza! Tu, panienko, o Polskę chodzi...
Pochylił kudłatą głowę i ciągnął:
— Pomyślcie tylko, ile tu nas szlachty i chłopów i krwi polskiej na ruską modłę przerobiono, nauczono nas Polaków nienawidzieć i — cóż się stało? Nie Moskale — my, nie Białorusini, nie Ukraińcy, ale i — nie Polacy! Sami o sobie mówimy — „my — tutejsi, my — Poleszuki!“ Teraz nas z Moskwy, z Mińska i Kijowa zwodzą obietnicami, że ziemię nam, wolność i oświatę — dadzą, abyśmy tylko Lachów za siedem rzek przepędzili. Starsi, ci co słyszą, jak trawa rośnie, — milczą i nie kwapią się, no, a młodzież, czort ją wie, co zamyśla?! Szepczą o czemś po zapłociach i humnach, na „ihryszczach“[3] w puszczy się naradzają, a po uroczyskach głuchych z bolszewikami się zwąchują...
— Może i Konstanty też? O niego się obawiacie? — przerwała mu Halina.
Stary potrząsnął głową i zamruczał:
— E-e, nie taki on!... Konstantyna na myśli nie mam... O innem chcę mówić! Chłopy wiedzą i bolszewikom donoszą, w jakiej wiosce siedzimy my — dawni Polacy... Boimy się, że skrzywdzą nas, jak już raz skrzywdzili naszych w Moczuli... Panienko, nie ruszyliby nas wszakże tamci, gdyby wiedzieli, że uznała nas Polska za Polaków... Trzeba, oj, trzeba, bo wielki już czas, Polaków prawowitych z nas porobić!... My — chętni, ino nie wiemy — jak?
Halina słuchała uważnie i uświadamiała sobie, że sprawa, przez Ramulta poruszona, niezwykle doniosłe ma znaczenie, lecz jednocześnie wymaga decyzji władz kierowniczych. Nie uważała się za uprawnioną do zabierania głosu, więc obiecała Ostapowi, że wkrótce naradzi się z kimś i o wyniku powiadomi go przez młodego Lipskiego.
— Ot — teraz tedy druga jeszcze sprawa! — westchnął Ramult. — O Konstantynie mówić będę. Drużkiem on jest mego syna, Wasyla... Jak coś poważnego, to jeden bez drugiego nic nie zrobi!
— To bardzo przyjemnie patrzeć na takich przyjaciół, panie Ramult — zauważyła Halina, nalewając gościowi trzeci kubek herbaty i podsuwając mu blaszankę z cukrem.
— Et — tam przyjemnie! — smutnym głosem przeciągnął Ostap. — Taka przyjaźń, to albo za kratkami się skończy, albo wprost do dołu mogilnego zaprowadzi...
— Co wy mówicie? — przeraziła się Halina.
Ramult dopił herbatę i postawił kubek dnem do góry, zaznaczając tem, że więcej pić nie będzie, oparł łokcie na kolanach i półgłosem opowiadał:
— Jak na spowiedzi wyznaję przed panienką! Nikomu o tem mówić nie wolno, bo inaczej — komuś sądzona będzie śmierć!... Słuchajcie zatem i rozważcie wszystko rozumem, a potem poradźcie i dopomóżcie!
Złożył zgrabiałe, czarne ręce i głową kiwnął kilka razy, jakgdyby o coś błagając...
— W Harasymowiczach przed samą rewolucją żył brat Grzegorza Lipskiego, Fedor. W drugim roku wojny przyjechał tu z Ameryki. Pracował tam dwadzieścia lat i powrócił z dużym kapitałem w dolarach... Stary już był, za pięćdziesiątkę mu przewaliło, więc do wojska nie wzięli go i żył u brata spokojnie. Wtedy to Grzegorz za jego dolary ten dom wystawił, lasu i pola dokupił wielki szmat... Gdy przyszli tu bolszewicy, to wmig się do Fedora dobrali... „Oddawaj dolary — powiadają mu — jeżeli nie chcesz, żebyśmy tobie — burżujowi skórę zdzierać zaczęli!“ Twardy był człowiek ten Fedor. Nie powiedział ani słowa. Wtedy męczyć go poczęli, ale on nie pisnął nawet, chociaż go komisarz Piotruk ogniem palił. Umierając już, zaklął Fedor strasznie i wyrzęził: „Choć sto lat szukajcie, a nie znajdziecie! W puszczy, za „nietrą“[4] zakopałem dolary!“ Powiedział to i zmarł. Jeden tylko człowiek zna to miejsce. Mieszka on po tamtej stronie granicy, w Słucku.
— Poczekajcie-no chwilkę, panie Ramult! — powstrzymała go Halina. — Wiem z pewnością, że niejaki Piotruk, który przybył z poza kordonu, buntuje chłopów w Antonówce...
— To zapewne ten sam... Rozbójnik, kat, grabieżca! — zaryczał Ostap. — A nie wspominajcie o tem, panienko, Konstantynowi, bo stanie się nieszczęście!
— Mówcie teraz dalej, panie Ramult! — powiedziała Halina, przygotowując się do słuchania.
Stary zaćmił fajkę i rozpoczął na nowo przerwane zwierzenia:
— Konstantyn umówił się z moim Wasylem, aby odnaleźć zakopany skarb i pomścić śmierć Fedora... Już kilka razy przekradali się oni do Słucka, lecz czy nie doszli, czy też nie znaleźli tam towarzysza, który razem z Fedorem w Ameryce pracował — nie wiadomo, tylko wciąż krążą i szperają po puszczy i mszarnikach nadrubieżnych. Już tam policja wytropiła ich ślad, bo znalazła zabitych bolszewików, co z poza Moroczy na polską stronę przechodzą potajemnie. Rok temu bolszewicki komisarz graniczny skargę nawet złożył polskiej straży, że jakiegoś tam sowieckiego obywatela postrzelił z karabina Konstantyn Lipski. Aresztowali wtedy chłopca, ale w miesiąc potem wypuścili. Strzelbę miał, bo miał, lecz nie karabin, tylko śrótówkę do polowania na kaczki, „ciecieruki“ i głuszce... Panienko, proście Konstantyna, aby zaniechał wypraw do puszczy, bo nieszczęściem się to skończy, a ja syna stracę — jedynaka! Konstantyn dla was wszystko zrobi, o co go poprosicie, — w ogień skoczy, jeżeli każecie mu...
— Dlaczegóż miałby mnie właśnie usłuchać? — spytała Halina, marszcząc brwi.
Stary Ramult uśmiechnął się chytrze.
— Słyszeliście, panienko, że Konstantyn nazywa mnie znachorem, no to i — prawda! Wiem ja coś o nim, może lepiej, niż on sam rozumie siebie, tymczasem... tymczasem...
Halina nic nie odpowiedziała na te zagadkowe słowa Poleszuka i wkrótce poczęła żegnać gościa, tłumacząc się pracą, którą dziś jeszcze musi skończyć.
Pozostawszy sama, zamyśliła się nad tem, co posłyszała od Ramulta.
Samo opowiadanie jego o dramacie tych ludzi, których, spotykając codziennie, nie podejrzewałaby nigdy o pełne przygód, tajemnicze życie, zaciekawiło ją głęboko, lecz jeszcze bardziej zastanowiły słowa starego o stosunku młodego Lipskiego do niej samej.
Zwierzenia Ostapa rzuciły pewne światło na postępowanie i uczucia Konstantego.
— Czyżby on zakochał się we mnie naprawdę? — pomyślała z trwogą, a później z oburzeniem zadała sobie w duchu inne pytanie: — Jak śmiał pokochać mnie — Halinę Olmieńską ten prostak w świtce i łapciach?!
Nagle jakiś złośliwy, chichocący głos wewnętrzny odezwał się szyderczo:
— Halinę Olmieńską? Przypomnij sobie balik seminaryjny!...
Opuściła głowę, jakgdyby smagnięta batem.
Obudzone raptownie wspomnienie wzburzyło całą jej istotę, a były w tem zrywająca się namiętność, miłosne poszukiwanie w przeszłości najdrobniejszych, pełnych cudownego znaczenia szczegółów, tęsknota i żal bezmierny, które niby gorzki, jadowity płyn, napełnił jej serce, wysuszył gardło i wargi, a policzkom nakazał zapłonąć rumieńcem upokorzenia.
Po odejściu Ostapa Ramulta, który zostawił po sobie w małej izdebce kwaśny zapach wełnianego samodziału, niedogarbowanej skóry postołów i ckliwie słodkiego dymu machorki, opanowały ją znowu niedobre myśli.
Usiadła przed lusterkiem, lecz spojrzenie jej padło na portret matki.
Rasowa twarz i wyniosła postać pani Olmieńskiej, tej damy z dobrych, starych czasów — zdradzały niepodlegającą krytyce i wątpliwości wyższość stanu, krwi i umysłu.
Halina mimowoli przyjrzała się sobie w lustrze. Spoglądała na doskonale piękną twarz swoją, śmiało zakreślone brwi, duże, podłużne oczy, nieco ponure i smętne, miękką falę kasztanowatych włosów, na świeże, czerwone usta i całą głowę, szlachetnie osadzoną na smukłej, zgrabnej szyi... i wzdrygnęła się nagle, bo ten sam utajony w niej szyderczy głos szepnął:
— Piękna jesteś, odziedziczyłaś dumę i postawę matki-ziemianki, a tymczasem jakżeż drwił z ciebie potem i szydził zapewne ów niezapomniany, „miły, lekkomyślny przechodzień!“
Chichot przenikliwy, drażniący, nieznośny rozsadzał mózg Haliny i szalał, jak jazgot rozpętanej, złośliwej syreny fabrycznej.
Zerwała się z krzesła, schwyciła płaszczyk i, czując, że nie ma sił pozostać w domu, wybiegła na ulicę. Pragnęła znaleźć się śród ludzi, posłyszeć ich głosy, które zagłuszyłyby, przekrzyczały przeklęty, szyderczy chichot.
Przez ogródek, zarośniętą chwastami ścieżką wyszła na brzeg Łani i ze stromego brzegu zajrzała na dół.
Stała tam gromadka chłopów. Wskazywali rękami na daleki zakręt rzeki, gdzie prąd się zwężał i znikał pod nawisającemi gałęziami. Konary tworzyły tam arkady i strzeliste łuki gotyckie, pogrążone w zielonym i fjoletowym mroku.
— Hej-że! Płyną cudze „szuhaleje“ — dwie, nie — trzy! — wołał kulawy Martyn, któremu granat urwał stopę na wojnie w Dardanelach.
— Bajesz!... — przeczyli inni. — To — nasi z Kożangródka wracają... Widać, że dobrze im poszło ze skórami... sprzedali, choć na szabas trafili, no, ale żyd, gdy geszeftem zapachnie, to i o szabasie zapomni...
Martyn ciskał się i przysięgał, że mignęły mu na załomie trzy szuhaleje, a Harasymowiczanie na obijanikach wszakże popłynęli.
Do Haliny, patrzącej na rzekę, podszedł nagle Konstanty Lipski, którego nie spostrzegła, bo siedział w cieniu płotka na złożonych tu belkach i deskach.
— Oczekujecie tu kogoś, panienko? — spytał, nie patrząc na nią i uderzając cienką wikliną o cholewę buta.
Nauczycielka spojrzała na niego i, uśmiechając się przyjaźnie, zawołała prawdziwie zdumionym głosem:
— Konstanty, co się z wami stało? Cóż to za eleganckie ubranie, ho-ho! Wybieracie się do miasta, lub może na czyjeś wesele?
Istotnie, Konstanty zmienił się do niepoznania.
Miał na sobie ciemno-granatową marynarkę i szarą w paski koszulę ze sztywnym kołnierzem i dobranym do koloru krawatem; jasno piaskowe spodnie wpuszczone były do oficerskich butów lakierowanych. Jasny kapelusz filcowy, zsunięty na tył głowy, odsłaniał wysokie czoło i jasny kosmyk niepokornych włosów, spadających na lewą brew.
Lipski wzruszył ramionami i mruknął:
— Niedziela, to człek się ubrał lepiej... W tem wszak nie chodzi się po puszczy i rdzawych nietrach. Tam — świtka, onuczki i łapcie — podręczna odzież, a tu można i tak — inaczej...
— Kogóż to chcecie podbić takim szykiem? — zadała znów pytanie Halina, a w głosie jej drgnęła nuta szyderstwa, gdyż przypomniała sobie słowa Ostapa.
Lipski obrzucił ją przelotnem, lecz ostrem spojrzeniem i od niechcenia machnął ręką:
— At, dajcie spokój żartom! — powiedział, zapalając papierosa. — Nie to mi w głowie... Może chcecie, panienko do kościoła waszego na nieszpory popłynąć? Dowiózłbym was do Dziemiatycz i poczekał w karczmie... I tak muszę tam być — dodał pośpiesznie, zawstydzony swoją propozycją lub może obawiając się odmowy — tobym zabrał i was z sobą... Na wieczerzę pewnie zdążymy do domu...
— Dziękuję wam, Konstanty! — zawołała radośnie. — Z chęcią pojadę! Biegnę do domu i trochę się przebiorę, żeby wam nie wstyd było pasażerki.
Lipski uderzył się prętem po butach i burknął, patrząc w ziemię:
— Jabym się was nigdy nie powstydził, choćby cały świat niewiedzieć co o was gadał...
Halinę zastanowiły nie tyle słowa, ile ton młodego Poleszuka i zmusiły przyjrzeć się mu baczniej. Jednak na surowej a raczej smutnej twarzy jego nie dostrzegła żadnej utajonej myśli. Była zupełnie przekonana, że powiedział tylko to, co czuł. Uświadomiła też sobie niespodziewanie, że Konstanty nie wzbudza w niej niechęci i gniewu, a nawet zaciekawia ją, jak tajemnicza opowieść — rozpoczęta i nagle urwana.
— Dziękuję za dobre o mnie przekonanie — powiedziała. — Ale nie obiecujcie tego, co może się okazać ponad siły!
Uśmiechnęła się sztucznie i dorzuciła:
— A nuż ktoś wam powie, że podpaliłam Warszawę!
Wybuchnęła nienaturalnie głośnym śmiechem i śmiała się długo.
Konstanty wpatrywał się w nią badawczym wzrokiem, wreszcie mruknął:
— A tak i wtedy — też! Ubierajcie się, panienko, a szybko, bo, jak płynąć, to płynąć!... Kawał drogi do Dziemiatycz, a i jazów tam rybacy naklecili — strach!
Powiedziawszy to, zbiegł na brzeg i jął spychać łódź na wodę. Niewątpliwie musiał przygotować ją zawczasu, bo pośrodku leżał już snop słomy, okryty kilimem w czerwono-czarne pasy, i nowa kobiałka łykowa pełna ulęgałek i śliwek.
Wziął długie wiosło do rąk i, wskoczywszy do czółna, popchnął je bliżej do ścieżki, biegnącej od zagrody ojca. Nagle podniósł głowę i cały zamienił się w słuch.
Lekki wiatr doniósł tu odgłosy kilku strzałów. Przysłaniając oczy kapeluszem, Konstanty wpatrywał się w daleki zakręt Łani, gdzie podnosiły gęste korony wysokie drzewa, pamiętające jeszcze istniejącą tu dawniej zwartą puszczę, z której pozostały teraz żałosne resztki.
Bystry wzrok człowieka lasów i bagien, łowcy i rybaka — dostrzegł natychmiast ciemne punkciki, szybujące nad odległym, zamglonym, jak zawsze, widnokręgiem.
— Kaczki!... — splunął z niezadowoleniem do wody. — Jacyś myśliwi płyną...
Spojrzał w stronę wsi, lecz Haliny nie było jeszcze widać. Zmarszczył więc czoło i, z siłą wbiwszy wiosło w miękkie dno, zapalił papierosa.
— Dokąd płyniesz? — spytała go przechodząca z wiadrami młoda kobieta, odsłaniając w zalotnym uśmiechu białe, zdrowe zęby.
Wypuścił niedbale strugę dymu.
— Do Dziemiatycz!! Umówiliśmy się z Wasylem Ramultem... a biorę z sobą naszą panienkę, bo do kościoła się wybiera.
Poleszuczka zaśmiała się chytrze, podtykając wyżej barwny „andarak“[5].
Lipski przymrużył stalowe oczy i, gwizdnąwszy przeciągle, rzucił w przestrzeń:
— Hej-hej, mołodzico, widzę, żeś głupia!
Nie obraziła się bynajmniej, bo, wybuchając śmiechem, odkrzyknęła mu:
— A ty — mądry jesteś, Kostku, ino rąbiesz drzewo ponad miarę...
Nic jej nie odpowiedział i, nie patrząc na babę, jął głośno gwizdać.
Gdy nadeszła Halina, pomógł jej usadowić się wygodnie i wprawnym ruchem odepchnął łódź od brzegu.
Wparłszy silne nogi w jej dno, pochylał się i prostował rytmicznie, odpychając się od dna i przerzucając przez rękę długie wiosło.
Szeleściły roztrącane liście i pędy lilij wodnych, zgrzytały sztywne tataraki i sitowia, zgniecione dziobem duszehubki, która płynęła równo, bez szmeru, ślizgając się po ciemnej, spokojnej powierzchni Łani.
Konstanty długo milczał, a zrozumiawszy, że Halina jest zamyślona, zaczął śpiewać zwykłą piosenkę rybacką — monotonną i smutną.
Myśli rzewne i niejasne, niedochodzące do świadomości, płynęły powolnym potokiem w jego głowie i wymagały jakiegoś gwałtownego czynu. Wspierał się więc z całą siłą o ramię wiosła i, potężniej wbijając je w muł, nadawał łódce pęd coraz szybszy.
Woda pod wysoko zadartym dziobem pluskała warkotliwie, a dwie rozbiegające się smugi wody, niby lemieszem płatane skiby, uciekały z sykiem, umierając w gąszczu oczeretów i na czarnych łachach przybrzeżnych.
Rozśpiewał się też na dobre i nie widział już, że Halina uważnie mu się przygląda. Na przybladłej jej twarzy błąkał się przyjazny, chociaż lekko ironiczny uśmiech, gdyż kilka razy z rzędu pomyślała sobie, że płynie niby z gondoljerem, po jakimś zapuszczonym i zapomnianym kanale na San Erasmo, o czem tak lubiła opowiadać jej pani Grzędakowska, rozkochana w Wenecji.
Oczy Haliny mimowoli jednak i bezwiednie coraz częściej zwracały się ku stojącej w łodzi sylwetce młodego Poleszuka. Na tle bladego nieba odcinała się ona w różnych, rytmicznie powtarzających się pozach.
Halina widziała Konstantego w potężnym rzucie wtył, gdy stał oparty o długie wiosło, z podniesioną głową, przymkniętemi oczami i rozwianym kosmykiem włosów na czole, to znów pochylonego naprzód, gdy prężył mięśnie na karku, drapieżnym, namiętnym ruchem wyciągał szyję, otwierał stalowe oczy i zlekka rozchylał wargi, błyskając bielą zębów. Ukrytą mocą, uporem i zawziętem dążeniem do celu tchnęła muskularna i zwinna postać młodego Lipskiego.
Posłyszawszy jego śpiew, uświadomiła sobie, że chłopak ma dźwięczny głos barytonowy i to sprawiło jej przyjemność.
Gdy Konstanty skończył swoją niezawiłą piosenkę, zauważyła:
— Macie zupełnie ładny głos, Konstanty! Tylko śpiewaliście tak smutno...
Podniósł wiosło i wyprostował się.
— Pieśni nasze, jak ta ziemia, niewesołe są... — odpowiedział, zmieszany, wzruszając ramionami i chusteczką ocierając pot z czoła.
— Nauczę was wesołych, pełnych nadziei i siły, pieśni naszych — polskich! Zaśpiewajmy razem, to rychlej zapamiętacie!
Skolei zaczęła śpiewać swym niskim, ciepłym głosem, który tak głęboko wzruszał zawsze panią Olmieńską i był powodem, że za życia męża marzyła o artystycznej karjerze dla Haliny.
Konstanty słuchał w milczeniu, zamarły w bezruchu, bojąc się oddychać głośno i z nienawiścią patrząc na wynurzające się z cichym pluskiem twarde liście grążeli.
Gdy umilkła, szepnął z westchnieniem:
— Panienka tak śpiewa, że nawet człowiek, z gniewu oszalały, i ten uciszyłby się i... zapłakał!
W oczach Konstantego rzeczywiście zaszkliły się łzy. Poczuł to i szybkim ruchem wbił wiosło w dno.
— Gadu — gadu, a do Dziemiatycz jeszcze daleko! — zaśmiał się wstydliwie i znowu popędził łódź.
Halina powtórzyła piosenkę, a Lipski wtórował jej teraz półgłosem, zapatrzony w najmniejszy ruch jej ust i wsłuchany w każde słowo.
— No, a teraz wy sami! — powiedziała, spoglądając na Lipskiego i biorąc gruszkę z koszyczka. — Nie bójcie się!...
Zaczął śpiewać niepewnym jeszcze, co chwila załamującym się głosem. Halina poprawiała go i zachęcała.
Przerwali wkrótce, bo czółno wpłynęło w sieć jazów. Z wody sterczały cienkie paliki, tam i sam ciągnęły się zagrody, splecione z prętów; dno lekkiej duszehubki ślizgało się i przewalało przez zatopione pnie wierzb. Dokoła pluskała woda, nagle wstrzymana w zaporach, wartko biegły wiry i pienne strugi, bijące w pale i syczące na przeszkodach, ukrytych pod powierzchnią rzeki.
Poleszuk szybciej i częściej odrzucał się i zginał gwałtownie, pchając czółno poprzez jazy i lawirując zręcznie w ich zawiłym labiryncie.
Wreszcie wywiódł łódź na spokojną toń i, jakgdyby odpowiadając własnym myślom, zawołał z wybuchem:
— Takim głosem, jak u panienki, to grzesznika do nieba można zaprowadzić, a wściekłego wilka — urobić na jagnię!
Halina zaśmiała się zawstydzona nieco tak entuzjastyczną i szczerą pochwałą i zaczęła opowiadać Poleszukowi, jak dozorowała pewną bardzo nieszczęśliwą, chorą dziewczynę, uspokajając ją śpiewem, gdy ta miewała napady szału.
— Ciężkie miała panienka życie! — zauważył ze współczuciem Konstanty.
Potrząsnęła główką i odpowiedziała bez namysłu:
— Nie było to jednak najcięższe!... Zresztą od szczęśliwego życia nie ucieka się na Polesie...
Drgnął nagle i przestał pracować wiosłem. Patrzał teraz na Halinę z jakąś bolesną przenikliwością i zdumieniem, jakgdyby zobaczył ją po raz pierwszy.
Po chwili spuścił oczy i, mruknąwszy ze smutkiem:
— To dlatego tylko pozostajecie na Polesiu?... — popędził czółno ze zdwojoną siłą.
Halina wyczuła gorycz i wyrzut w jego głosie, więc natychmiast się poprawiła:
— O, nie! Bardzo mi się podoba praca wśród was... no, ale zrozumiecie, chyba, że, zanim nie poznałam tego kraju i ludu, wolałabym była pracować gdzieś wśród Polaków, na nieco suchszej ziemi.
To powiedziawszy, zaśmiała się pojednawczo i zamierzała zakończyć rozmowę żartem:
— Ktoś mi mówił, że na Polesiu żaby się lęgną nawet w bucikach... a ja się brzydzę żabami!
Lipski zbył milczeniem żart Haliny i dopiero, gdy znów wjechali w szuwary i w mrok, bo nad głowami ich zwisały gałęzie wiązów, olch i jarzębin, odezwał się twardym głosem, w którym wyczuwał się wyraźny już wyrzut:
— Panienka pracuje i tu — wśród Polaków... My nikomu nie pozwolimy was skrzywdzić!...
W tonie głosu Lipskiego było tyle prawdziwego ciepła i smutku, że Halina, uradowana szczerze, klasnęła w dłonie i zawołała wesoło:
— Ach — prawda! Zapomniałam zupełnie! Przecież jestem wśród Ramultów, którzy o starszeństwo chcą z Radziwiłłami się prawować, i Lipskich, co to królewicza Władysława na tronie moskiewskim osadzić zamierzali! Opowiedzcie mi, Konstanty, jak to z tym waszym pra-pra-dziadem — i Michałkiem było?
Poleszuk, nic jej nie odpowiadając, zaczął się oglądać na wszystkie strony i nadsłuchiwać, wreszcie westchnął z ulgą i powiedział z zadowoleniem:
— Minęliśmy już Rudy Brodek! Teraz na wielki strąd wypłyniemy i za pół godziny będziemy w Dziemiatyczach!
— Cóż wam zawadzał ten Brodek? — zapytała. — Spostrzegłam, że płynęliśmy odnogą rzeki, myślałam, że tamtędy — krótsza i łatwiejsza droga, tymczasem...
Poleszuk parsknął śmiechem i machnął ręką.
— Eh — nie! — zawołał. — Tylko przy Rudym Brodku jacyś panowie do kaczek strzelali, tak ja nie chciał, żeby oni was widzieli, panienko!
— Dlaczego nie chcieliście? — zdziwiła się Halina.
Konstanty wyprężył pierś i potrząsnął głową:
— Bo chciałem, żeby dziś był... mój dzień! Panienka zrana uczy dzieci, potem chorych odwiedza, potem znów uczy lub czyta sama w swoim pokoju, a dla mnie ma krótką zaledwie chwilkę i to nie zawsze, chyba w przelocie tylko. A dziś, ot jak teraz — woda, niebo, olszyny, obijanik i — my. Nikogo wokół! Nikogo!
Halina spuściła oczy pod jego płonącym, śmiałym wzrokiem i nowa, choć znacznie już słabsza fala niechęci i pewnej obrazy napłynęła jej do serca, gdyż przypomniała sobie natychmiast zagadkowe powiedzenie starego Ostapa i jego bulgotliwy, chytry głos.
Udała jednak, że nie zwróciła uwagi na słowa Konstantego, i nalegała:
— Opowiedzcie, co robił ów przodek wasz, Michałko, herbu Grabie?
Młody Poleszuk wzruszył ramionami i odpowiedział:
— Niebardzo ja tych starych bajd słuchał! Wiem tylko, że stryj mój Fedor chciał do szlacheckich ksiąg się wciągnąć i za — ruska gubernatora nawet o to prosił, ale źle na tem wyszedł. Cha-cha-cha! Przyczepili się do niego Moskale, że jakiś Lipski w partji powstańca Traugutta pod Horkami się bił, bo musicie wiedzieć, że Traugutt na naszej ziemi, pod Kobryniem się urodził, i żonę miał naszą — z rodu Kościuszki, co to go u nas chłopi z Mereczowszczyzny, Różany i Kossowa „naczelnikiem w sukmanie“ nazywają! Za owego krewniaka Fedor Lipski na Ural powędrował razem z różnymi tam koniokradami i zbójami i dopiero po dwóch latach przez Sybir do Ameryki machnął. Ten to umiał dziwy opowiadać! Oderwać się nie można było, człekby tylko słuchał i słuchał! Ech, straszną śmiercią zginął stary! Opowiem to panience, żeby jej się droga nie dłużyła.
Halina ucieszyła się, że Konstanty sam niepokojącą Ostapa sprawę poruszył, więc słuchała z zaciekawieniem i uwagą. Słyszaną przez nią już przed tem od Ramulta opowieść o zamordowaniu Fedora zakończył Lipski krótkiem, ponuro brzmiącem powiedzeniem:
— Takich rzeczy bez pomstowania zostawić nie wolno... jeżeli się jest mężczyzną.
Halina, obawiając się zdradzić Ramulta, obojętnym głosem wtrąciła:
— Zemsta nie wskrzesi umęczonego Fedora...
Konstanty targnął głową i spojrzał na nią z zawziętym wyrazem w oczach.
— Tak myślicie? — pytał niemal groźnie, błysnąwszy nagle zimnemi oczami. — Cóż to? Dla nas Poleszuków inszy ustanawiacie honor, a dla siebie znów inszy? Wiem ja od pewnego księdza, którego woziłem do Łachwy, że Polaki umieją się o swoje krzywdy upominać. Ot, naprzykład, za dawnych, kozackich jeszcze czasów było tak z błogosławionym Andrzejem Bobolą! Szlachcic był to wysokiego rodu, a potem w Pińsku w klasztorze żył i do wiary łacińskiej Poleszuków nawoływał. Koło Janowa, pomiędzy wioską Mogilną i Pieredziłem mołojcy atamana Nebaby schwytali błogosławionego i mękę mu zadali, a setnik Byczek głowę mu odrąbał. Nie mówili wtedy Polaki, że zemsta nie pomoże męczennikowi, oj, nie mówili! Ordowie, Szczyttowie, Pusłowscy i Skirmuntowie skrzyknęli się wmig i dogonili setnika Byczka tuż nad Piną. Dwadzieścia palów tam stanęło, a ile głów kozackich z karków spadło?! I — sprawiedliwie zrobili panowie szlachta!... A ja — ciemny Poleszuk miałbym to swojej krwi nie pomścić?! Darować wszystko i niby w dennym ile zagrzebać wspomnienia o tem, że jakiś tam rzeźnik Piotruk skórę z Lipskiego, niby z wieprza ściągał i trzewia mu wypruwał? Z Lipskich ja pochodzę, panienko, i choć — prosty chłop, a przecież — nie rab[6] i nie daruję, bo dziad i ojciec nauczyli mnie, iż wszystko można płazem puścić, ino — nie honor! Ot jak, panienko, i niema o czem mówić!
Szczere oburzenie co chwila przerywało jego mowę. Oczy paliły się jakąś nieprzychylną prawie urazą dla tej panienki z polskiego miasta, która go nie rozumiała.
Halina spostrzegła to.
— Obawiałam się o was! — powiedziała. — Możecie zginąć, gdy was mściwość poniesie...
Zaśmiał się sucho i odburknął:
— Dziękuję za troskę i... litość!
Po chwili, łagodniejszym już tonem, oznajmił:
— Ot i Dziemiatycze!... Już krzyż na kościele świeci się z poza lasu.





  1. Na Zbawiciela.
  2. Plótł.
  3. Polanach.
  4. Niedostępny moczar.
  5. Spódnica.
  6. Niewolnik.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.