Nauczycielka (Ossendowski, 1935)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Nauczycielka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Dopiero około trzeciej popołudniu dojechała Halina do Harasymowicz.
Na wstępie spotkała ją niespodzianka, gdyż wieś, o której z opowiadań nie mogła sobie wyrobić zbyt dobrej opinji, sprawiła na niej zupełnie przyjemne wrażenie.
Przedewszystkiem uderzyły ją rozmiary Harasymowicz. Duża, licząca około pięćdziesięciu zagród wieś, wyciągnęła się dwoma rzędami równolegle do stromego, piaszczystego brzegu rzeki.
Nad ciemnemi strzechami chat podnosiła kopulastą głowicę cerkiewka ze starych, nieheblowanych kloców dębowych sklecona i omszałemi gontami pokryta. Na uboczu, wśród rozrosłych wiązów i grabów, stała dzwonnica, takaż stara i sczerniała — tam i sam połatana nowemi deskami sosnowemi. Przed chatami, od strony jedynej ulicy widniały małe ogródki, z kwitnącemi jeszcze słonecznikami, malwami i nasturcją. Malutkie okienka jakgdyby mrużyły chytre ślepki i patrzyły ciekawie.
Zresztą ciekawość tę zapożyczyły zapewne od mieszkańców wioski.
Zaledwie bowiem wózek Szymona z rozpaczliwym klekotem ostatecznego wyczerpania stanął przed domkiem sołtysa — baby z ręcznikami, statkami domowemi i niemowlętami na ręku otoczyły go zwartą ciżbą i przyglądały się przybyłej nauczycielce, jej ubraniu i walizkom. Chłopi również schodzili się zewsząd i, stanąwszy w oddali, posępnym wzrokiem badali Halinę, mrucząc coś do siebie półgłosem. Czereda dzieciaków mknęła z hałasem, gramoląc się po zboczach stromego brzegu i przełażąc przez płoty.
Od strony cerkwi, unosząc wysoko poły długiej sutanny, szybkim krokiem nadążał młody pop.
— Czy mogę widzieć się z sołtysem? — zapytała Halina, zwracając się do otaczających ją kobiet.
Milczały, nie zrozumiawszy pytania lub nie chcąc odpowiedzieć.
W tej chwili pop nadszedł. Wyciągając rękę do nauczycielki, przemówił dość dobrą polszczyzną:
— Jestem pleban miejscowy — ojciec Bazyli Hradczański... Sołtysa chwilowo niema w domu. Wezwano go do Łachwy na śledztwo w sprawie napadu na pocztę... Powróci zapewne dopiero wieczorem. Czem mogę pani służyć?
— Chciałabym się gdzieś ulokować i czemprędzej obejrzeć szkołę — odpowiedziała Halina. — Bardzo będę wdzięczna, jeżeli... ksiądz dopomoże mi... nie znam zupełnie miejscowych warunków... i wogóle — nikogo i nic!...
Ojciec Bazyli zatarł ręce i, obejrzawszy się, zawołał:
— Hej — tam, Dymitr, Paweł, a weźcie-no kuferki panienki i przenieście do mnie!
Wydawszy rozkaz, uśmiechnął się do nauczycielki i zaproponował jej gościnę u siebie, zanim się urządzi w Harasymowiczach.
Na plebanji ruskiej Halina poznała żonę ojca Bazylego — młodą jeszcze, bladą i nieśmiałą kobiecinę, otuloną w barani kożuch.
Widząc pytanie w oczach nauczycielki, pop objaśnił smutnym głosem:
— Mojej żonie szkodzi tutejszy klimat. Trzęsie ją i nęka zimnica... Trzeci rok już leczy się, a poprawy jak niema, tak niema!... Maniu, zaprowadź panią do swego pokoju!
Gdy Halina, umyta i uczesana, weszła do saloniku, zaproszono ją na przekąskę.
Z rozmowy z gospodarzami wyjaśniło się, że jej poprzedniczka — nauczycielka, niemłoda już wdowa, pani Antosiewiczowa, zapadła również na malarję i, wyjechawszy na kurację do Pińska, zmarła wkrótce. Halina posłyszała też od ojca Bazylego przykrą nowinę, że stary i ciasny budynek szkolny nie posiada mieszkania dla nauczycielki i że pani Antosiewiczowa wynajmowała pokój u najzamożniejszych w Harasymowiczach wieśniaków — Lipskich, którzy mają duży, bo aż czteroizbowy dom.
— Dobre tam pani będzie miała pomieszkanie — zauważyła gospodyni, mówiąca z wyraźnym rosyjskim akcentem.
Pop spojrzał na nią, zamyślił się na chwilę, a potem, gładząc rudą brodę, mruknął:
— Tak!... Pokoik dadzą dobry, tylko... muszę panią uprzedzić w zaufaniu, że nie będzie tam zupełnie spokojnie...
— Dlaczego? — zapytała Halina.
Ojciec Bazyli zmieszał się nagle i spuścił oczy.
— Niech ksiądz będzie łaskaw powiedzieć mi, bo, doprawdy, czuję się tu, jak w lesie! — poprosiła.
Pop po długim namyśle podszedł do drzwi i zajrzał do sieni. Powróciwszy, przysunął się bliżej do nauczycielki i szepnął:
— Czuję dla pani duże współczucie... Taka młoda osoba przybywa, aby pracować w ciężkich warunkach Polesia to — nie byle co, nieprawdaż, Maniu?
Żona ojca Bazylego w milczeniu przytaknęła, szczelniej zawijając się w kożuch.
— Nikomu innemu nie powiedziałbym ani słowa, niech mi pani wierzy! — ciągnął pop. — O starym Lipskim nic złego nie wiem, ale młodzi — szczególniej zaś syn... niebezpieczny to człowiek!... Nie wiadomo, czem on się trudni, ale pieniędzy ma zawsze wbród... prowadzi hulaszcze życie lub znika na długo... Siostry jego też się stroją, noszą się po miejsku. Mówił mi pewien urzędnik w starostwie, że policja uważa młodego Lipskiego za kłusownika, ale...
Pop wstał i, szybko wyjrzawszy przez okno, począł mówić z ożywieniem:
— Ale ja myślę, że są to pozorne zarzuty, i że podejrzewają go o coś innego... o przemycanie zagranicę komunistów, ściganych przez prawo polskie... Niech pani pamięta o tem i będzie ostrożna z Lipskimi, ale o tem — nikomu ani słowa! Ja też nic pani o nich nie mówiłem!... Gdy mieszkała u nich poprzedniczka pani, to miała z nimi biedaczka Krzyż Pański! Ciągłe rewizje, śledztwa, dochodzenia — istne utrapienie!... Żadnych poszlak nie wykryto jednak, same tylko podejrzenia i przypuszczenia władz... ale i z tem kłopotów i przykrości coniemiara!
— Dziękuję księdzu za przestrogę, bo mogłabym się uwikłać w przykrą historję! — zawołała z wdzięcznością w głosie Halina.
Po przekąsce gospodarze zaproponowali nauczycielce przechadzkę po wsi.
Halina z ciekawością przyglądała się małym, niskim chatkom, nie spotykanym w Kongresówce, i gospodarczym zabudowaniom, stojącym na przylegającej do domów ziemi, otoczonej płotem; tam się mieściły ogrody warzywne, bielała kapusta obok ciemnej porośli kartofliska.
Jeden tylko dom, kryty czerwoną blachą, ozdobiony dużemi oknami i oszklonym ganeczkiem, wyróżniał się swemi rozmiarami i okazałością pośród małych, ubogich i starych siedzib włościan poleskich.
— Dom Grzegorza Lipskiego! — mruknął pop, oczami wskazując obszerną, nową jeszcze chatę na podmurowaniu. — Nabył on niedawno spory kawał ziemi nad samą rzeką pod borem. Ma zamiar budować tam drugi dom. Bogacze, najbogatsi chłopi w całym powiecie!
Halina, przypomniawszy sobie ostrzeżenia ojca Bazylego, zapytała:
— Czyżbym nie mogła znaleźć dla siebie pokoju w innym domu? Nie bardzo mi się uśmiecha przebywanie z Lipskimi po tem, co o nich usłyszałam!
Pop wzruszył ramionami i rozłożył ręce.
— Zupełnie pani wierzę! — szepnął. — Jednak sytuacja jest bez wyjścia. Nikt tu nie odnajmie pani izby, zresztą niema w całej wsi wolnego pomieszczenia. Nędza, brudy, ciasnota! Wkrótce sama pani się o tem przekona.
Halina westchnęła cicho, lecz z rezygnacją.
Wyszli wkrótce na nieduży placyk przed cerkwią.
Halina stanęła przed długą, starą szopą. Nad ganeczkiem wisiał blaszany, zardzewiały szyld z napisem „Szkoła“. Nie wątpiła, że ten niepociągający, obszarpany i zniszczony budynek mieścił tu niegdyś szkołę rosyjską.
Zapytany o to ojciec Bazyli potwierdził jej przypuszczenia i objaśnił ją, że była to niegdyś szkółka cerkiewno-parafjalna.
Wyszli wkrótce na brzeg rzeki.
Na wąskim, piaszczystym zdziarze tuż pod stromem urwiskiem, leżały wyciągnięte z wody czółna, inne — lekko się kołysały na rzece, uwiązane do wbitych w dno pali. Pop tłumaczył nauczycielce różnice, istniejące pomiędzy wydrążonemi z jednego pnia „obijanikami“ i „duszehubkami“, a „szuhalejami“, „dubami“ i pospolitemi „czubarkami“. Na gałęziach przybrzeżnych krzaków suszyły się sieci i więcierze; na ziemi, rzucone w nieładzie, piętrzyły się wrzecionowate kosze, splecione z prętów wiklinowych. Pop nazywał je „mordami“ lub „wierszami“ i objaśniał, że rybacy zastawiają te przyrządy przeważnie na karasie, liny, miętusy, lubiące głębsze, ilaste, zupełnie ciche zatoki.
W miejscu, gdzie rzeka zakreślała szeroki łuk, z łożyska jej wystawały żerdzie i cienkie pale, przy których leniwy prąd, wstrzymywany nagle, tworzył wiry, a nawet niewysokie kaskady, przelewające się przez zaporę.
— To są „jazy“, chociaż Poleszucy mają dla nich swoją nazwę — hat, — opowiadał ojciec Bazyli. — Rybacy przegradzają niemi na wiosnę koryta rzek, zostawiając w jazach jedyne przejście dla ryb, a za niem kosz lub więcierz. Jeżeli „hat“ jest zbudowany dokładnie — nie prześlizgnie się ani jedna ryba i wszystkie wpadną do pułapki. Drapieżcami są nasi domorośli a przemyślni łowcy! Teraz władze polskie naprawiają to, co oni popsuli i poniszczyli, bo zmuszają rybaków stosować się do przepisów ochrony ryb!
Powracali do domu, rozmawiając o tem, co interesowało nową mieszkankę wsi. Przed wieczorem na plebanji zjawił się sołtys i, wysłuchawszy prośby nauczycielki, obiecał natychmiast porozumieć się z Lipskim i sprawę załatwić.
W godzinę potem Halina z pomocą dwu wesołych, rozrosłych dziewczyn — Marji i Anny Lipskich — rozpakowywała już swoje walizki i ozdabiała schludny, świeżo pobielony pokoik o jednem oknie i ogromnym piecu. Dziewczyny, zdumione i zachwycone skarbami, które się ukazywały z wnętrza walizek i kosza lokatorki, co chwila wydawały radosne okrzyki i popiskiwały zabawnie. Halina z pod oka przyglądała im się z zaciekawieniem. Coś znajomego spostrzegła w ich ogorzałych, ściągłych twarzach i siwych oczach. Długo łamała sobie głowę nad tem, kogo jej przypominają te zwinne, roześmiane dziewczyny, aż zapytała:
— Czy ojciec jest w domu? Chciałabym poznać go...
— Pojechał do Suchego Uroczyszcza — odpowiedziała Anna.
— Na noc?! — zdziwiła się Halina. — Po takiem bagnie i dziurawej grobli?!
Dziewucha zachichotała w kułak i, mrugnąwszy do siostry, mruknęła:
— Tak mu już wypadło! Konstantyn kazał przyjechać, no, to i pojechał...
Halina nie wątpiła już, że ów ślizgający się po topieli młody Poleszuk był bratem hożych i wesołych Marji i Anny.
— Poznałam Konstantego! — oświadczyła, uśmiechając się. — Spotkałam go za „nakatem“, gdzie upadł łoś niewiadomo przez kogo postrzelony...
Siostry zamieniły między sobą ostre, porozumiewawcze spojrzenia, a Anna podeszła bliżej do Haliny i szepnęła z naciskiem:
— Ot, rozumne gadanie! Tak i jest naprawdę — niewiadomo kto ubił zwierza...
Halina, nie patrząc na nią, potrząsnęła głową i zaczęła wkręcać haczyk w ścianę, ażeby powiesić duży, artystycznie wykonany w emalji obraz św. Teresy w ciężkiej ramie z bronzu — pożegnalny prezent pani Grzędakowskiej.
Krzątając się po pokoiku, opowiadała dziewczynom o dziejach i cudach „małej świętej“, szczególnej patronki ludzi, narażających życie w bitwach i niebezpiecznych przygodach.
— Ach! — zawołała nagle Marja, klasnąwszy w dłonie. — Powiem Konstantynowi, aby się pomodlił do waszej świętej! Choć my, „błahocześciwej” wiary, jednakże, jeżeli to dobry „bóg”, to dlaczego brat nie ma się pomodlić? Może pomoc mu da, albo ustrzeże w puszczy...
Halina wyczuła coś niedomówionego, jakąś trwożną zagadkę w słowach dziewczyny i zupełnie obojętnym napozór głosem zauważyła:
— Modlitwa nigdy nie zaszkodzi, tylko — o co prosić będzie wasz brat?
Dziewuchy spojrzały na siebie i parsknęły śmiechem:
— Już on tam wie, o co będzie prosił, panienko! Skąd my możemy wiedzieć?
— Zapewne! — zgodziła się Halina i, stanąwszy w środku izby, w zamyśleniu przyglądała się oknu.
— Coś wam brakuje, widzę? — domyśliła się Marja.
Halina kiwnęła głową i odpowiedziała:
— Potrzebuję gładkiego i długiego na całą szerokość okna drążka! Zawiesiłabym na nim ładną, niebieską firankę.
— Poczekajcie do jutra! — poradziła jedna z sióstr. — Rano powróci do domu Konstantyn, to on wam sfabrykuje wszystko, czego potrzeba!
— Taki majster z niego? — spytała Halina wesoło.
Dziewuchy mlasnęły językami, cmoknęły głośno wargami i w jeden głos wykrzyknęły:
— Konstantyn?! On wszystko umie i może! Ho-ho, wy nie znacie jeszcze Konstantyna!
Halinie podobał się zachwyt sióstr dla brata.
— Kochacie go? — zadała pytanie.
— Któż go nie kocha?! — oburzyła się Marja. — Policja i ta go lubi, choć śledzi i grozi aresztem... a taki przecież lubi!
— Zaco mają go aresztować? — udała zdziwienie nauczycielka, wyjmując z walizki starannie ułożoną sukienkę.
— Powiadają, że zbyt szybko biega po „hałach“! — z bezczelnym śmiechem odpowiedziała Anna. — Dużo wiedzieć będziecie — prędko wam siwe włosy wyrosną!
Halina spojrzała poważnie na mówiącą i rzuciła w przestrzeń:
— Trzeba ostrzec Konstantego i poradzić mu, aby nie zrobił pomyłki, której żałowałby poniewczasie! Szkoda chłopaka — taki młody, a coś mi się widzi, że z łatwością może sobie złamać życie...
Dziewczyny umilkły i z trwogą patrzyły na nauczycielkę, wreszcie Marja szepnęła z niepokojem w głosie:
— Rzuciliście mi lęk do serca!... Oj, nie daj Boże, żeby mu się co stało! Pomodlę się dziś do waszej świętej, choć to łacińska, nie nasza!... Powiedzcie, panienko, Konstantynowi coście nam mówili! Dobrze?
— Dlaczegoż nie? Powiem mu chętnie, co myślę — zgodziła się Halina.
Była bardzo zadowolona z obrotu, jaki przyjęła jej pierwsza znajomość z córkami Lipskiego. Wiedziała, że będzie miała w nich przyjaciółki.
— Umiecie czytać i pisać? — spytała po chwili.
— Nie bardzo, — zaśmiały się wstydliwie. — Uczył nas pop, ale jakoś nie szło... Konstantyn, ten mocno czytny i listy nawet pisać umie.
— No, to ja was prędko nauczę i wy też będziecie listy pisać — uśmiechnęła się Halina i zapytała:
— Macie matkę?
Dziewuchy posmutniały nagle i szepnęły:
— Już drugi rok idzie, jak odwieźliśmy ją na „pohost“...
Halina domyśliła się, że nieznane jej poleszuckie słowo musiało oznaczać cmentarz, co natychmiast potwierdziło odezwanie się Anny:
— Haftujemy teraz włóczkami piękny ręcznik i tą „zawiską“ przystroimy krzyżyk na grobie matuli... w dzień jej śmierci.
Jak na komendę głośno pociągnęły nosami i otarły łzy.
— Dwa lata temu zdarzył się tu pomór. Ot — i zmarła nam matula!... Płakałyśmy po niej długo — dodała Marja i fartuchem otarła zaczerwieniony nos.
— Ciężka to strata!... — ze współczuciem odezwała się Halina.
Dziewczyny pożegnały wkrótce nową lokatorkę i wyszły, rzucając lękliwe i pobożne spojrzenia na słodkie oblicze młodej zakonnicy, wyglądające ze złoconej ramy obrazu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.