Nauczycielka (Ossendowski, 1935)/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Nauczycielka
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Radość, jak to zawsze radość, minęła szybko.
Należało myśleć o troskach codziennych, tem bardziej, że okoliczności natrętnie tego wymagały.
Halina Olmieńska rozumiała stan rzeczy dokładnie i patrzyła w przyszłość ze spokojem, mimo, że zewsząd rozlegały się skargi na ciężkie, „psie“ życie.
— Niech będzie ciężkie, aby było podobne do życia! — myślała, a w jej ciemno-szafirowych oczach zjawiał się natychmiast jakiś zimny błysk, ni to drapieżności, ni to niezłomnego, żądnego walki postanowienia.
Halina ukończyła na prowincji seminarjum nauczycielskie w roku 1924-ym i z dyplomem w teczce przyjechała właśnie do matki — emerytki.
Powrót jej do domu stał się najjaśniejszym dniem wdowiego życia pani Olmieńskiej. Czuła się dumną i szczęśliwą, że bądź co bądź, w miarę możności, dopomogła córce do zdobycia zawodu i środków do walki o byt.
Co prawda, o czem innem marzyła dla Haliny!
Matura, uniwersytet, dodatkowe studja muzyki i przedewszystkiem śpiewu (Halina miała słuch idealny i ładny niski kontralt), o tem marzyła dla córki p. Olmieńska. Ale nagły zgon męża, profesora gimnazjum, a potem konieczność liczenia się z każdym groszem, zmagania się niemal z nędzą, przy drobnej emeryturze wdowiej, do gruntu zmieniły i zburzyły jej plany.
Halinę oddano do szkoły powszechnej. W parę lat później, gdy wszelkie zabiegi o stypendjum w gimnazjum spełzły na niczem, pani Romana Olmieńska z bólem serca musiała przystać na projekt, poddany przez pewną znajomą, mieszkającą w dużem mieście prowincjonalnem.
Halina została zaproszona w charakterze towarzyszki do niezupełnie normalnej córki pani Grzędakowskiej (tak się nazywała owa znajoma) z tem jednak, że będzie mogła wstąpić do seminarjum nauczycielskiego, mając zabezpieczone utrzymanie, wraz z drobną pensyjką za swoją pracę przy chorej.
Tak się też stało.
Halina doskonale się wywiązywała ze swych bynajmniej niełatwych obowiązków towarzyszki, pielęgniarki i wychowawczyni nieszczęśliwej, upośledzonej dziewczyny. Ślęczała po całych nocach nad książkami, aż ukończyła wreszcie z najlepszym wynikiem seminarjum, zdobywając sobie potężną przy swych możliwościach broń życiową — dyplom nauczycielski.
Pani Olmieńska czekała na ten ważny dzień w życiu córki z chrześcijańską cierpliwością i wierzyła w wytrwałość i zwycięstwo Haliny.
Ilekroć pani Romana, myśląc o córce, zaczynała płakać, czyniła to nie z braku wiary lub rozczarowań, przeciwnie — powodem do łez i żarliwej modlitwy przed ulubionym przez córkę obrazem św. Teresy stawały się coraz bardziej pełne miłości dla matki, wyrozumiałości dla ludzi i jakgdyby rezygnacji listy Haliny.
Zdawaćby się mogło, że nic nie mąciło życia panienki, chociaż pracowała nieprzerwanie, nie dosypiała, kradnąc czas dla nauki, a długie godziny spędzając z chorą dziewczyną, nieznośnie kapryśną, niepoczytalną, zdolną do przykrych, nawet gwałtownych ataków rozdrażnienia.
Taki spokój głęboki, niezachwiana niczem równowaga, i radość pogodna i cicha biły z listów Haliny, że pani Olmieńska nie mogła pohamować łez rozczulenia i szeptała do siebie:
— Cóż to za dziwne, cudne dziecko i jakież niepodobne do współczesnych panienek!
Po chwili jednak ostry, bolesny niepokój ogarniał panią Romanę. Rozmyślała nad przyszłym losem córki i zapytywała siebie z trwogą, czy jej charakter nadaje się do walki o każdy nowy dzień, gdy walka ta stawała się coraz bardziej zawziętą i trudną.
Trwoga szarpać zaczynała wtedy serce matki, a gdzieś głęboko, na samem jego dnie, budziły się i dręczyły ją złe przeczucia i męczące obawy.
Stroskana i zbolała pani Olmieńska szukała wówczas pociechy w modlitwie i w niej znajdowała ukojenie i ulgę.
Gdy, po ukończeniu seminarjum, Halina przyjechała do domu — pogodna, jak jej listy, skupiona i cicha — matka zrozumiała, że usposobienie córki zależało przedewszystkiem od jej silnej woli i trzeźwego wytknięcia sobie drogi życiowej.
— Co za dziwne czasy nastały! — myślała pani Romana, patrząc na Halinę. — Z jednej strony moja dziewczyna, z drugiej — taka, naprzykład, panna Mila, rozbawiona zawsze, rozflirtowana, i zalotna aż do zuchwalstwa... Jak to być może? W tym samym czasie, w jednakowem środowisku i — tak rażąco odmienne typy!
Pani Olmieńska w tej chwili jakgdyby sobie coś przypomniała.
Obrzuciwszy córkę badawczem spojrzeniem, uśmiechnęła się z dumą. Istotnie — Halina wyrosła na piękną pannę.
Dość wysoka, wiotka i proporcjonalnie do swego wzrostu szeroka w ramionach, o ślicznie zarysowanej piersi i wspaniale osadzonej głowie, zdobnej w puszystą, kasztanowatą czuprynę — pociągała ku sobie niezwykłą harmonją i miękkością ruchów. Wielkie, poważne, szafirowe oczy, okolone ciemnemi rzęsami, śmiało zakreślone łuki brwi i łagodnie wykrojone, świeże usta byłyby niemal doskonałe, gdyby...
To „gdyby“ od pierwszego dnia przyjazdu córki zastanawiało najwięcej panią Romanę i podświadomie niepokoiło.
Promienne, wyraziste oczy Haliny nabierały w pewnych chwilach błysków zimnych i nieprzychylnego, twardego wyrazu, a koło jej soczystych warg wcinały się nieraz dwie ukośne brózdy — ledwie dostrzegalne, niby rysy w porcelanie.
Gdyby pani Romana Olmieńska bardziej się znała na fizjonomistyce, musiałaby przyjść do przekonania, że taki wyraz oczu i takie nagle wypełzające z utajonych, niewidzialnych skrytek zmarszczki w kącikach ust znamionują człowieka, który doświadczył tragicznego, przekształcającego duszę zawodu.
Pani Romana nie wiedziała jednak o tem, więc tłumaczyła to sobie przepracowaniem córki, długiem i ciężkiem obcowaniem jej z umysłowo chorą towarzyszką, a nawet bardziej jeszcze zrozumiałą przyczyną, jaką mogła być troska o dalszy los.
Z zadowoleniem i dumą spoglądając na Halinę, pani Olmieńska zadała jej nagle pytanie, uśmiechając się filuternie i nie bez pewnego zakłopotania:
— Masz już, Halinko, dwadzieścia lat. Czyż nigdy jeszcze nie byłaś zakochana?
Panienka, przeglądając w tej chwili jakieś papiery, powoli podniosła głowę i zatrzymała wzrok na matce.
Pani Romana spostrzegła w oczach córki znany już sobie, niepokojący błysk i twarde, ciężkie spojrzenie; uwagi matki nie uszły także dwie cienkie brózdki, które, niby węże, wyślizgnęły się chyżo z kącików warg i zbiegły na łagodny, miękko zarysowany podbródek.
— Kochałam raz jeden... — odpowiedziała spokojnym głosem. — Lecz wszystko już minęło, mamo! Zapewne, chciałabyś wiedzieć, kto to był i dlaczego już jest po wszystkiem? Nie mogłabym ci określić — dlaczego, jak i co... Dość, że sam los przyszedł mi z pomocą i zlikwidował tę sprawę. Wobec tego imię człowieka, który przypadkowo wszedł mi w drogę, powinno ci być obojętne. Przechodzień!... — zaśmiała się już spokojnie, a przygnębiający matkę wyraz jej oczu zmienił się w jednej chwili i tak samo raptownie ukryły się gdzieś wężyki zmarszczek dokoła ust.
— Przechodzień — miły, lekkomyślny przechodzień! — powtórzyła i, podbiegłszy do pani Romany, ogarnęła ją ramieniem i jęła całować po oczach i policzkach, jak gdyby uspokajając ją i zmuszając do milczenia.
Pani Olmieńska nie nalegała, dyskretnie zwalniając córkę z konieczności wynurzeń. Posmutniała tylko jeszcze bardziej, a radość i duma matczyna jakgdyby przygasły. Uświadomiwszy sobie prawdziwe powody tak nagłej zmiany nastroju, władającego nią od chwili spotkania Haliny na dworcu warszawskim, zrozumiała, że ponad wszystkiem zapanował w niej teraz tępy ból niejasnego rozczarowania i nowy dopływ obawy o tę ukochaną dziewczynę, z takim niezmąconym niby spokojem patrzącą na życie i ludzi. Głęboko w duszy pani Romany budziła się gorycz i zwątpienie. Myślała o tem, że istniał przecież jakiś nieznany jej „przechodzień“, który z lekkomyślną łatwością (bo inaczej nie nazwałaby go Halina „miłym, lekkomyślnym przechodniem“!) wkradł się do serca jej córki i z taką samą łatwością (to stanowczo oburzało matkę!) doprowadził, czy zgodził się dobrowolnie na ostateczne zerwanie.
Ostateczne?
Pani Romana z trwogą odtworzyła w pamięci zjawiający się w pewnych chwilach, zacięty wyraz oczu córki i te, tak nagle występujące, coraz wyraźniejsze zmarszczki koło ust.
— Chyba nie wszystko minęło ostatecznie... — westchnęła pani Olmieńska, zaciskając zimne palce i z troską patrząc na córkę.
Halina, jak zdawało się, nie pamiętała o wynikłej przed chwilą rozmowie, i krzątała się po pokoju, układając papiery do małej, żółtej teczki.
— Lecę tymczasem — oznajmiła z uśmiechem w pogodnych oczach — zabieram swoje dokumenty i list od dyrektora seminarjum. Mam od poczciwego pana Stanisława polecenie do pewnego wysokiego i „miarodajnego czynnika” w Ministerstwie Oświaty. Spodziewam się, że dadzą mi jakąś posadę, kto wie — może nawet tu — w Warszawie!...
Ucałowała raz jeszcze matkę i wyszła.
Nie było jej w domu przez dwie godziny, a gdy powróciła, miała oczy smutne, a na twarzy — niby ślady niedawnych łez.
— Co się stało?! — zawołała strwożona pani Olmieńska. — Płakałaś? Spotkała cię jakaś przykrość lub zawód? Mówże, Halusiu?
Panienka zrzuciła żakiecik i schowała teczkę do komody. Poprawiając włosy przed lustrem i obciągając na sobie żółty sweter, odpowiedziała po krótkiem milczeniu:
— Zaszło to, co właściwie należało przewidywać, chociaż żywiłam na niczem nie opartą nadzieję, że, być może, stanie się inaczej... coś bardziej pomyślnego... Teraz już nie mam złudzeń i to właśnie sprawiło, że mimowoli ogarnął mnie narazie głupi smutek... Ale to minie! Życie jest życiem, a nie porywającym romansem i fantastyczną, błyskotliwą feerją!
Matka słuchała z niepokojem, nie pytając o nic.
Po chwili panienka opowiedziała o wyniku swoich starań.
— W ministerstwie poinformowano mnie o ostrych zarządzeniach oszczędnościowych. Ani marzyć o Warszawie lub nawet któremś z większych miast... Udowodniono mi, że tylko na Polesiu mogłabym znaleźć posadę kierowniczki małej szkoły powszechnej... A niech mama nie myśli, że ma to być w Pińsku lub Brześciu! Pokazano mi czarno na białem, że tam też wszystkie posady zapchane są doszczętnie! Dano mi do wyboru dwie wiejskie szkółki na zupełnem odludziu, gdzieś w bagnach, tuż-tuż nad granicą bolszewicką... Przyjęłam więc kierownictwo szkoły w Harasymowiczach. Niezupełnie coprawda wyobrażam sobie, jak się tam jedzie, no, ale przecież jakoś dotrę do swej pierwszej tak wspaniałej i samodzielnej placówki życiowej! Urzędnik, z którym rozmawiałam, przyrzekł mi solennie przeniesienie na pierwszy otwierający się wakans w Kongresówce, bardzo mile mnie przyjął, przeczytawszy list naszego dyrektora, z którym kolegował niegdyś i dotychczas podtrzymuje przyjazne stosunki...
Umilkła i usiadła na kanapce, patrząc w okno.
— Kiedyż? — szepnęła matka.
— Za tydzień już muszę być „na posterunku“! — odpowiedziała z cichym śmiechem Halina. — „Czynnik miarodajny“ zaznaczył, że nauczycielka w tym kraju gra rolę moralnego KOP-u, tego korpusu ochrony pogranicza... polskości. Jak widzisz, mamusiu, córka twoja będzie spełniała zaszczytną misję dostojnej przedstawicielki Polski wśród kołtuniastych Poleszuków!
Urwała i znów się zaśmiała, a w ciszy małego pokoiku jakoś niezwykle długo i natrętnie tłukło się echo ostatnich słów i śmiechu, nasiąkłych ni to goryczą, ni to ironją.
— Jakaż pensja? — zadała pytanie pani Romana.
Halina spojrzała na nią poważnie i wzruszyła ramionami:
— Odpowiednia dla tak ważnej placówki, przyjmując pod uwagę, że na Polesiu ryby są tanie i niema żadnych pokus, pociągających za sobą nieprzewidziane wydatki — odpowiedziała dziwnym tonem i wymieniła drobną sumę uposażenia nauczycielskiego.
W pokoiku zapanowało milczenie. Przerwała je Halina, mówiąc bezdźwięcznym głosem:
— Ale to — nic! Wobec tego, że będę miała minimum wydatków osobistych, porobię olbrzymie oszczędności i na przyszłe lato wydeleguję swoją mamusię do Krynicy, bo wcale mi się nie podobają te ściskania i szmery w serduszku kochanego matczyska!
Pani Olmieńska machnęła ręką i zapłakała.
— Nie o tem myślałam, Halinko! — szepnęła prawie z rozpaczą. — Chciałabym tylko, abyś zaznała choć trochę życia! Tyle lat spędziłaś z tą warjatką, a teraz znów — pustkowie, odludzie i dzicz! Nie tegom się spodziewała! Oj, zupełnie nie tego!...
Rozpłakała się na dobre, szlochając głośno i gorzko. Rozpaczliwe nuty drgały w głosie zdruzgotanej nagle pani Romany.
Halina starała się ją pocieszyć, w żartobliwy sposób przedstawiając swe przyszłe życie na Polesiu. Śmiała się już wesoło, błyskając białemi, drobnemi ząbkami, i opowiadała, pieszcząc i całując matkę.
— Czytałam, że Polesie — to królestwo ryb! Niechże mamusia wyobrazi mnie sobie w klasie, wykładającą zawiłe i co rok zmieniane prawidła gramatyki polskiej! Dzierżę najwyższą władzę nad szkołą, jestem pełna powagi i zrozumienia swego znaczenia, a jednem okiem zerkam wciąż ku wędce, wystającej nad parapetem okna. Czekam, aż jakiś sum wąsaty lub chociażby mały kiełbik, albo ów sławetny „wijun“ piński nadzieje mi się na haczyk! Ileż emocji i łowieckiego zapału! Ileż to rozrywek lokalnych, nieznanych takim mieszczuchom, jak, nie przymierzając, matuleńka moja najdroższa! Niedźwiedzie, łosie, rysie — też nie byle co! Świetnie będę sobie żyła przez ten rok, gromadziła wrażenia i kapitały, a potem — do rdzennej Polski i zamieszkamy sobie razem już na zawsze! Mamusię zasadzę wtedy na poprawianie klasówek, a sama będą latała po dancingach!
Pod wpływem wesołego głosu Haliny pani Olmieńska uspokoiła się nieco i przytuliła stroskaną głowę do piersi córki, która głaskała ją po włosach i przemawiała niby do skrzywdzonego dziecka, zaglądając jej do oczu słodko i serdecznie.
— Ach, ty — uwodzicielko! — szeptała rozczulona pani Romana. — Ile ty posiadasz w sobie czaru i umiejętności dawania szczęścia i ukojenia! Nie długo już będę cieszyła się tobą, Haluś mój najmilszy, wyjedziesz wkrótce, a coś mi mówi, że niebawem ktoś porwie mi tam moją córuchnę...
W porywie uwielbienia i miłości przycisnęła wargi do dłoni Haliny i przymknęła oczy.
Córka uklękła przy niej i, tuląc się do jej kolan, szeptała ze wzruszeniem:
— Nie mów tak, matuś! Przyjadę na Boże Narodzenie, a potem — na całe wakacje... Co zaś do porwania mnie przez owego tajemniczego „ktosia“ — królewicza z bajki, to, o ile zorjentowałam się z rozmowy w ministerstwie, sądzę, że na Polesiu zbrakło już królewiczów, bo po ostatniej wizycie Stanisława Augusta nigdy tam nie zaglądają... Zresztą, nawet najautentyczniejszej osobie panującej nie dałabym się porwać... wcale o tem nie marzę i marzyć nie zamierzam!
Dziwnie surowym i zaciętym tonem wypowiedziała te ostatnie słowa. Przebrzmiały one niby przysięga — twarda i nieustępliwa. Pani Olmieńska ze zdumieniem przyjrzała się córce. Na twarzy Haliny, przed chwilą takiej słodkiej i pogodnej, spostrzegła teraz grymas bólu i uporu, a w oczach znów ten sam niepokojący matkę, zastygły i drapieżny wyraz.
— Nie jesteś chyba, Halu, przeciwniczką małżeństwa?... — zaczęła pani Romana, lecz natychmiast urwała, bo Halina machnęła ręką i potrząsnęła główką.
— Nie jestem! — odpowiedziała z rozdrażnieniem. — Bardzo pragnęłabym miłości... Żyłam temi pragnieniami przed dwoma laty, lecz teraz nie myślę już o tem nigdy... Nie dla mnie to!... Tak jest, mój najdroższy matuś, — nie dla mnie, a więc nie dotykajmy już więcej tej sprawy! Poco? Każdy człowiek ma własną drogę przed sobą... Moja zaś nie idzie po linji ogniska domowego.
Pani Olmieńska dopiero po tej rozmowie zaczęła domyślać się czegoś. Nie wątpiła już, że córka przeżyła jakiś cięższy i poważniejszy zawód życiowy, niż mogła początkowo przypuszczać ze słów Haliny o „miłym, lekkomyślnym przechodniu“.
— Nigdy mi nic nie mówiłaś o swych przeżyciach... — szepnęła z mimowolnym żalem w głosie, wpatrując się w Halinę smutnym wzrokiem.
Córka milczała, więc pani Olmieńska dodała tonem wyrzutu:
— Przecież zrozumiałabym wszystko, a nawet zdobyłabym się na przebaczenie każdej twojej pomyłki, bo wiem, że nie mam prawa ciebie oskarżać. Musiałam pozostawić cię własnym siłom, bez opieki i rady matczynej. Ach, te przeklęte czasy, które wszystko przewróciły do góry nogami!
Jakgdyby w oczekiwaniu bolesnego ciosu pani Romana opuściła głowę na piersi, a z oczu jej na nowo łzy zaczęły kapać i toczyć się po czarnej bluzce.
Halina odeszła do okna i, oparłszy się o framugę, milczała. Po chwili jednak zbliżyła się do matki, chusteczką otarła jej zapłakane oczy i głuchym, surowym głosem powiedziała dobitnie:
— Któż może uratować człowieka przed nagle spadającym z góry kamieniem? Na to nikt nie poradzi, mamusiu! Swoje bóle i troski przeżyłam już sama, pocóż teraz miałabym je znów ożywiać, sprawiać tobie cierpienie i dobrowolnie pić nową porcję trucizny?! Dajmy temu spokój!...
I na tem urwała się ta niezwykle ważna rozmowa.
Pani Romana miała córce za złe, że pozostawia ją w niewiedzy i w męce dręczących przypuszczeń, ani jednem słowem nie złagodzonych dla serca matki.
Dzień odjazdu Haliny na posadę w Harasymowiczach został już wyznaczony, przedtem jednak obie panie musiały przyjąć zaproszenie do domu dawnych przyjaciół rodziny.
Zastały tam sporo osób, a wśród nich syna gospodarzy, porucznika ciężkiej artylerji. Młody oficer, ujrzawszy Halinę i posłyszawszy jej nazwisko, podbiegł do niej i pochylając się w niskim ukłonie zawołał:
— Panna Halina Olmieńska?! Na Boga! Czy to pani studjowała w N...?
— Tak! Ukończyłam tam seminarjum nauczycielskie — odpowiedziała, pytająco patrząc na nieznajomego oficera.
— Tak, właśnie, właśnie! — ucieszył się porucznik.
Starzy znajomi podchodzili do przybyłych pań, zasypując je gradem pytań i interesując się losem pięknej panienki. Artylerzysta usiadł koło fortepianu i uważnie przyglądał się Halinie, a gdy zwolniła się wreszcie od obstępujących ją znajomych, zagadnął:
— Wie pani, dlaczego tak się ucieszyłem, ujrzawszy panią? — spytał półgłosem.
Wzruszyła ramionami i, zlekka marszcząc brwi, odpowiedziała z obojętnym uśmiechem:
— Skądżebym mogła wiedzieć? Nie jestem wszak jasnowidzącą!...
Nieprzychylny i ostry jej ton zbił porucznika z tropu.
Odchrząknął i zapalił papierosa, obmyślając dalszą rozmowę. Odezwał się wreszcie, robiąc przebiegłą minę:
— Jeżeli pani powiem — jedyne słówko, to — pani nie będzie już taka niedobra i zimna dla mnie...
W oczach Haliny przemknął ponury, zły błysk. Znowu wzruszyła ramionami i, spokojnie patrząc na mówiącego, odparła szyderczo:
— Cóż to za ton tajemniczy u przedstawiciela tak morderczej broni?! Przeraża mię pan i zaciekawia!
Porucznik uśmiechnął się porozumiewawczo i pochylając się ku niej, szepnął:
— Zdzisław...
Halina mimo całego panowania nad sobą, przybladła i mocno zacisnęła wargi.
— Zdzisław? — powtórzyła po chwili, jakgdyby usiłując sobie coś przypomnieć.
— Zdzisław hrabia Ostróg... „Żbik“, jak go nazywaliśmy w pułku... był w mojej baterji na przeszkoleniu... Stary druh i kolega z podchorążówki... Najmilszy pod słońcem chłop!... — mówił porucznik, przyglądając się rasowym, wąskim stopom panienki.
— Wszystko to jest bardzo możliwe, lecz nie rozumiem, co to ma wspólnego z pana radością na mój widok? — spytała przyciszonym i niepewnym głosem.
Artylerzysta zaśmiał się chytrze i klasnął w dłonie:
— Aha! Zdradziła się pani, panno Halino! Zna pani Żbika... Wiem o tem, bo wszystko mi opowiedział! — zawołał, patrząc na nią rozbawionym wzrokiem.
Halina drgnęła, lecz, natychmiast opanowując wzruszenie, zapytała:
— Wszystko?... Wszystko opowiedział? Co to znaczy?
Coś groźnego wyczuł oficer w głosie Haliny, więc pochylił się jeszcze niżej i objaśnił poważnym już tonem:
— Nie wiedziałem, że sprawię pani tem przykrość... Bardzo żałuję tak niestosownego wspomnienia o Zdzisławie!... Byłem przekonany, że nikt na świecie nie może się gniewać na tego niepoprawnego, dużego dzieciaka!
— Nie usłyszałam odpowiedzi na pytanie, co mógł ów pan Zdzisław mówić panu o mnie? — nalegała Halina, twardym i ponurym wzrokiem przeszywając zmieszanego do reszty młodzieńca.
— Żbik (zaprzyjaźniliśmy się z nim ogromnie, bo to setny chłopak, najczystsza dusza polska, kresowa!)... opowiadał mi w zaufaniu, że na śmierć był w pani zakochany, panno Halino!... Przecież to nic złego kochać się w tak uroczej i mądrej dziewczynie? — pytał porucznik, usiłując przejść na żartobliwy ton.
Halina parsknęła nagle nieprzymuszonym śmiechem i odpowiedziała:
— Widzę, że hrabia Ostróg po „śmiertelnej“, jak pan twierdzi, miłości — na szczęście, prosperuje i przebywa w tak dobrem zdrowiu, że może strzelać z ciężkich nawet armat...
— Oj, przed chwilą zląkłem się nie na żarty! — ucieszył się młody oficer. — Myślałem, że pani obraziła się na mnie i na mego Żbika!
Halina, śmiejąc się wesoło, uspokoiła ostatecznie porucznika, powiedziawszy po wojskowemu:
— Melduję posłusznie, że nie była to obraza, lecz obawa... Bałam się posłyszeć, że pański Żbik śmiał nie kochać się we mnie... Jestem, jak pan porucznik raczy to stwierdzić, zarozumiałą istotą!
Oficer zaśmiał się głośno i przez cały czas wizyty nie opuszczał Haliny, zabawiając ją wspomnieniami o dopiero co zakończonych manewrach, w których wraz ze Zdzisławem Ostrogiem brał czynny udział.
Po wyjściu gości, porucznik, rozpinając na sobie mundur, podszedł do ojca, który przeglądał dzienniki.
— Tatusiu, ależ piękna panna z tej Haliny Olmieńskiej!
— Podobała ci się, Olku? — spytał w roztargnieniu ojciec, odrywając się od czytania i poprawiając okulary. — Podobno dzielna i porządna dziewczyna! Bardzo dobrze się prezentuje! Posiada wrodzoną godność i przyjemną równowagę w ruchach i głosie.
Porucznik gwizdnął cicho, siadając na krawędzi biurka.
— Coś tam ja o niej wiem! — mruknął. — Cicha woda brzegi rwie!
Nie chciał jednak nic więcej powiedzieć. Uśmiechał się tylko tajemniczo i głośno wygwizdywał modne tango kabaretowe.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.