Naszyjnik królowej (1928)/Tom II/Rozdział XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Naszyjnik królowej
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Collier de la reine
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI
POWRÓT DO ZDROWIA

Królowa podeszła prosto do fotelu, na którym siedział Charny. Ten zbudzony szelestem uniósł głowę.
— Królowo! — wyszeptał, próbując powstać.
— Tak, panie, królowa — rzekła śpiesznie Marja Antonina — która wie, jak pracujesz nad utratą rozumu i zdrowia; królowa, którą znieważasz zarówno we śnie jak i na jawie, a która dba o swój honor i o bezpieczeństwo pańskie. Oto dlaczego tu przychodzę i dlaczego żal mam do pana...
Charny podniósł się drżący, nieprzytomny, a przy ostatnich słowach osunął się na kolana, obezwładniony boleścią fizyczną i moralną, opuścił głowę jak winowajca, nie chcąc i nie mogąc się podnieść.
— Czyż to podobna? — ciągnęła królowa, wzruszona szacunkiem i pokorą nieszczęśliwego — czy podobna, aby szlachcic, używający opinji prawego człowieka, pragnął koniecznie pozbawić kobietę czci i dobrego imienia? Bo zapamiętaj to sobie, panie de Charny, od pierwszego spotkania naszego nie królowę widziałeś we mnie, a byłam kobietą, potrzebującą opieki, i nie powinieneś był nigdy o tem zapominać.
Charny, poruszony do głębi słowami, pochodzącemi z serca, chciał się odezwać, chciał się bronić. Marja Antonina nie dopuściła tego.
— Cóż uczynią nieprzyjaciele moi — rzekła — jeżeli pan daje przykład zdrady?
— Ja, zdrady... — wyjąkał Charny.
— A teraz wybieraj pan: albo jesteś szaleńcem i będę zmuszona odjąć panu możność szkodzenia; albo jesteś zdrajcą.
Usłyszeć z ust królewskich oskarżenie podobne, równa się wyrokowi śmierci. Królowo, odbierz mi życie; kobieto, oszczędź mnie.
— Czy jesteś przy zdrowych zmysłach, panie de Charny? — wyrzekła królowa.
— Tak, pani.
— Czy pojmujesz cały ogrom zła jakieś mi wyrządził; całą zbrodnię, popełnioną względem... króla?
— Boże! mój Boże — jęczał nieszczęśliwy.
— Zapominacie zanadto, panowie szlachta, że król jest mężem kobiety, którą znieważacie, podnosząc na nią swój pożądliwy wzrok; że król jest ojcem waszego przyszłego władcy, Delfina, syna mojego.
— O! — wykrzyknął Charny z głuchem jękiem i, aby nie upaść, zmuszony był wesprzeć się ręką o podłogę.
Królowę wzruszył niezmiernie i okrzyk boleści i wzrok zagasły młodzieńca; poznała, iż został ugodzony śmiertelnie i że trzeba szybko złagodzić sprawione cierpienia. Więc też dobra, miłosierna, jak zawsze, wystraszona słabością i bladością winowajcy, chciała zawołać o pomoc. Zastanowiła się jednak, że doktór i Andrea mogliby tłomaczyć opacznie zesłabnięcie Charny‘ego. Podniosła go zatem sama.
— A teraz — rzekła — mówmy jak królowa z człowiekiem. Doktór Louis dokłada wszelkich starań, aby pana uleczyć; rana pańska, nic nieznacząca, pogarsza się jedynie wskutek niepokoju umysłu: Kiedyż pozwolisz pan tej ranie zagoić się? Kiedyż przestaniesz niepokoić zacnego doktora skandalicznemi wybrykami szaleństwa? Kiedyż nakoniec opuścisz ten pałac?
— Pani jąkał Charny — Wasza Królewska Mość wypędza mnie... Odchodzę! uciekam już!
Zerwał się, stanął na nogi, lecz stracił równowagę, zachwiał się i upadł na ręce królowej, która go chciała powstrzymać. Zaledwie poczuł dotknięcie piersi gorącej i posłyszał bicie serca królowej, gdy przytomność opuściła go zupełnie, usta się rozwarły, a oddech pałający owiał Marję Antoninę i nieśmiały pocałunek poczuła na ręku. Zmieszana dotknięciem ust palących, zwyciężona tą słabością niezmierną, złożyła szybko bezwładne ciało na fotelu i chciala uciec; lecz głowa Charny’ego wtył opadła i uderzyła o poręcz fotelu, a różowa piana ukazał się na wargach i krople potu z czoła spadały na rękę Marji Antoniny.
— O! co za szczęście! — szeptał — co za rozkosz! — umieram przez ciebie...
Królowa naraz zapomniała o wszystkiem. Powróciła i porwała młodzieńca, w ramiona głowę jego oparła na łonie a ręką drżącą położyła na sercu.
Miłość cudu dokazała. Charny ożył, otworzywszy oczy widziadło znikło. Kobieta wylękła się, że zamiast pożegnania ostatniego, zostawi po sobie palące wspomnienie. Usunęła się do drzwi; Charny zaledwie zdążył ująć i powstrzymać ją za suknię.
— Pani, którą nad Boga szanuję, w imię tego poważania.
— Żegnaj, żegnaj — mówiła królowa.
— Pani, błagam przebaczenia!
— Przebaczam ci, panie de Charny.
— Pani! daruj ostatnie spojrzenie! — Panie de Charny — rzekła królowa, drżąc ze wzruszenia i z żałości — jeżeli nie jesteś najostatniejszym z ludzi, to dziś wieczorem lub jutro, umrzesz, albo opuścisz pałac.
Słowa te w ustach królowej można było za prośbę uważać. Charny upojony złożył ręce i na klęczkach przyczołgał się do nóg Marji Antoniny. Ona już drzwi otworzyła, chcąc uciec przed niebezpieczeństwem.
Andrea, która całą uwagę skupiła na drzwi pokoju chorego, ujrzała naraz Charny’ego na klęczkach a królów wzruszoną, omdlewającą prawie; oczy młodzieńca jaśniały nadzieją i dumą, jej zaś spuszczone były ku ziemi. Ugodzona w serce, zrozpaczona, przejęta nienawiści nie dała nic poznać po sobie. Widząc królowę powracającą, wyrzucała Bogu, że za wiele dał jednej kobiecie, bo piękność, koronę a co więcej, pozwolił na półgodzinną rozmowę z panem de Charny.
Doktór zaś zanadto myślał o następstwach, aby zważać na szczegóły. Zapytał tylko z zajęciem: No cóż, Najjaśniejsza Pani?

Królowa milczała przez chwilę, musiała odzyskać głos, stłumić bicie serca.
Pani! Daruj mi ostatnie spojrzenie!
— Co postanowił? — powtórzył doktór.

— Wyjedzie — szepnęła królowa.
I, nie zważając na Andreę, ani na doktora, przeszła szybko korytarz i powróciła do swoich apartamentów.
Andrea uścisnęła rękę doktora, śpieszącego do pacjenta; następnie powoli, chwiejąc się, z głową spuszczoną, nie widząc nic koło siebie, z zamętem w swej biednej głowie powróciła także do siebie. Nie przyszło jej nawet na myśl zapytać o rozkazy królowej. Dla natury takiej jak Andrea, królowa była niczem, rywalka ją tylko obchodziła.
Doktór nie poznał pana de Charny. Silny aż do przesady, odważny i przedsiębiorczy, Charny zarzucił doktora pytaniami, tyczącemi prędkiego wyzdrowienia i jeszcze prędszego opuszczenia dotychczasowej siedziby. A mówił tak prędko, tak gorączkowo, że poczciwy doktór zląkł się, czy zamiast uzdrowienia nie wpadł znów w inną manję gorszą od pierwszej. Charny wywiódł go z błędu niebawem; podobny był do żelaza rozpalonego, ciemniejącego po wyjęciu z ognia. Nie bije ono już w oczy kolorem jaskrawym, lecz jest jeszcze o tyle gorące, aby spalić czegokolwiek się dotknie.
Louis spostrzegł, że młodzieniec powraca do równowagi i mówi logicznie. Rzeczywiście Charny tak dalece okazał się rozsądny, iż sam tłumaczył doktorowi przyczynę nagłej zmiany postanowienia.
— Królowa — mówił — zawstydziwszy mnie, pomogła mi więcej, niż cała nauka twoja wraz z wybornemi lekarstwami; bo widzisz, drogi doktorze, poruszyć moją miłość własną, to znaczy poskromić mnie, jak konia dzikiego wędzidłem. Pamiętam, że hiszpan jeden, a wiesz, iż oni lubią przechwałki, opowiadał mi kiedyś dla dowiedzenia siły swej woli, że gdy był ranny w pojedynku, dość mu było, aby zatrzymać krew, płynącą z rany, chcieć tego usilnie. Śmiałem się z hiszpana, nie wierząc mu; a jednak ja taki sam jestem: gdyby gorączka, którą mi wyrzucasz, chciała powrócić, przysięgam ci, nie dopuściłbym jej, mówiąc tylko: gorączko, ustąp!...
— Mamy przykłady takich fenomenów — rzekł doktór poważnie. — W każdym razie jednak winszuję panu serdecznie. Czy czujesz się zupełnie zdrowy moralnie?
— O! tak.
— Otóż poznasz niebawem, jaki związek zachodzi; między ustrojem moralnym i fizycznym człowieka.
Śliczna to teorja i prawdziwa, o której napisałbym dzieło, gdybym tylko czas miał po temu. Zdrów na umyśle, odzyskasz w przeciągu dni ośmiu siły, ręczę za to honorem.
— Dziękuję ci, kochany doktorze, za przepowiednię.
— Na początek zapewne stąd wyjedziesz?
— Kiedy tylko każesz, choćby natychmiast.
— Poczekajmy do wieczora. Miarkujmy się. Zaczynać od ostateczności to wielkie ryzyko.
— A więc czekajmy do wieczora.
— Czy daleko wyjedziesz?
— Choćby na koniec świata.
— Za daleko trochę, jak na pierwszy raz — rzekł doktór z flegmą. — Dosyć będzie do Wersalu, na ten raz cóż pan na to?
— Niech będzie do Wersalu, kiedy tak chcesz.
— Sądzę — mówił doktór — że nie potrzebujesz opuszczać ojczyzny dla wyleczenia się z rany.
Zimna krew doktora ostrzegła Charny‘ego, aby się miał na baczności.
— Masz rację, doktorze, nie trzeba daleko szukać, posiadam przecież własny dom w Wersalu.
— Otóż tego nam tylko potrzeba; dziś wieczorem przeprowadzimy tam pana.
— Nie zrozumiałeś mnie, doktorze; miałem zamiar objechać moje ziemskie posiadłości.
— Przecież dość daleko, na granicy Pikardji, o piętnaście a może i osiemnaście mil stąd.
— To bardzo blisko.
Charny uścisnął rękę doktora, dziękując mu za delikatność. O zmierzchu czterech lokajów, których tak niegrzecznie wypędził za pierwszym razem, zaniosło pana de Charny do karety, oczekującej przy bramie bocznego pawilonu.
Król cały dzień polował i po kolacji udał się już na spoczynek. Charny uważał za niestosowne wynieść się bez pożegnania; lecz doktór go uspokoił, obiecując wytłomaczyć koniecznością zmiany powietrza.
Do ostatniej chwili patrzył w okno pokojów królowej. Ale nikt go nie widział. Lokaj, idący z pochodnią przodem, oświecał drogę, zostawiając orszak cały w ciemności.
Spotkano na schodach kilkunastu oficerów, przyjaciół i kolegów, uprzedzonych zawczasu o wyjeździe, którzy towarzyszyli mu aż do karety. Charny wpatrywał się w okna; należące do królowej świeciły jasno. Jej Królewska Mość nie czuła się zdrowa tego wieczora i przyjmowała damy w sypialni.
Andrea, ukryta za firankami swego pokoju, drżąca, z rozpaczą w sercu, śledziła chciwie każde poruszenie chorego i jego otoczenia. Nakoniec powóz ruszył wolniutko i znikł w ciemności.
— Kiedy do mnie należeć nie może — szeptała Andrea — nie będzie go już teraz nikt inny posiadał przynajmniej.
— Jak mu przyjdzie znów ochota umierać — mówił doktór, wracając do siebie — nie skończy przynajmniej pod moją opieką, w moich rękach. Niech djabli porwą wszystkie choroby duszy! Nie jestem przecież doktorem Antonjusza, ażeby się znać na nich.
Charny szczęśliwie dojechał do domu. Doktór, odwiedziwszy go zaraz wieczorem, znalazł go dobrze i zapowiedział, że to ostatnia jego wizyta.
Charny zjadł z apetytem skrzydełko kurczęcia i trochę konfitur.
Nazajutrz odwiedził go pan de Suffren i pan de la Fayette, przysłany przez króla. Przez parę dni powtarzało się to, a potem zapomniano o nim.
Zaczął od przechadzki po ogrodzie, a po tygodniu mógł już dosiąść spokojnego konia. Zażądał też pozwolenia doktora na wyjazd do dóbr swoich. Doktór Louis zgodził się chętnie.
Charny zatem rozkazał spakować rzeczy swoje; udał się z pożegnaniem do króla, który go przyjął serdecznie i uprosił pana de Suffren, aby zapewnił królowę o szacunku jego głębokim i wdzięczności.
Marja Antonina bowiem dnia tego była słaba i nie przyjmowała nikogo. Nareszcie wsiadł do powozu, czekającego przy bramie zamku królewskiego i pojechał do małego miasteczka Villers-Cotteres, skąd zamierzył udać się do zamku de Boursonnes, odległego o milę od miasteczka, wsławionego już pierwszemi wierszami Demoustier‘a.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.