Nasi okupanci/Wernyhora

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł Nasi okupanci
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1932
Druk Drukarnia T-wa Polskiej Macierzy Szkolnej
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wernyhora[1]

W CHWILI gdy rozlega się powszechny lament na brak czytelnictwa, na upadek zainteresowań intelektualnych, wizyta, którą miałem przed kilku dniami, jest tak uderzająca, że muszę ją opowiedzieć choć w paru słowach. Tym, którym wydałaby się zmyśleniem, powiem odrazu, że nie umiem zmyślać, zawsze mówię wszystko tak jak było. Gdybym umiał zmyślać, pisałbym powieści i brałbym nagrody literackie.
Otóż, pewnego dnia, podczas gdy siedzę przy swojej maszynie, oznajmiają mi dziwną wizytę: przyszedł stary dziad, żebrak, i chce się ze mną widzieć, jak mówi, »względem płodności«. Wychodzę do przedpokoju i widzę w istocie typowego dziada starej daty, z długą siwiutką brodą, z kosturem: wyciąga do mnie rękę i mówi:
— Proszę pana, ja wyczytałem co pan tutaj robi, wiem że na pana pomstują, przyszedłem żeby panu dodać ducha, aby panu pobłogosławić. Względem tej poradni. Święta robota. Żeby nie było na świecie tylu nędzarzy, męczenników.
Zaintrygowany, proszę dziadka do pokoju; po chwili wydaje mi się tak interesujący, że zatrzymuję go.
— Może się pan napije herbaty?
— Owszem, proszę — odpowiada tonem najzupełniej światowym.
Stawiam przed nim herbatę, chleb, masło, kotlet z obiadu, sprzątając zarazem książki, któremi stół jest zawalony.
— Proszę pana, to już znak że bardzo jestem głodny, kiedy najpierw chwytam za jedzenie a nie za książkę. Bo u mnie zawsze pierwsza jest książka.
— Ale kto pan właściwie jest?
— Dziad jestem, i nie wstydzę się tego. Dziaduję w białostockiem. Przyjechałem tu na Dzień Zaduszny, żebrać na Brudnie. Czemu nie na Powązkach? Bo tam nie wpuszczają do środka, trzeba stać pod bramą, a to mi nie odpowiada.
Coraz bardziej zdziwiony, ciągnę dziadka za język. Niebardzo nawet tego potrzeba, bo i sam gada chętnie. Zatem, jak rzekł wyżej, dziaduje od wsi do wsi. Nie dziaduje pod kościołem, bo tam są sami pijacy, a on tego towarzystwa nie znosi; ale chodzi po wsiach, żebrze, a wzamian za to poucza chłopów o tem i owem. Za wyżebrane pieniądze przedewszystkiem kupuje książki i gazety (czytuje pięć gazet), co mu omal nie zwichnęło karjery, bo kiedy się zgłosił raz do sołtysa o pozwolenie na żebranie, sołtys odmówił, właśnie dlatego że czytuje książki i gazety: niby że dziad nie powinien czytać, bo co to za dziad? Ale stary nie dał się: — jakto! odpalił sołtysowi: to żebrak może pić wódkę i palić papierosy, a nie wolno mu czytać?
Czem był przedtem? Był dwadzieścia lat roznosicielem gazet (stąd widać ta ogłada literacka); obecnie, od kilkunastu lat, żebrze. Życie kosztuje go dwadzieścia pięć złotych miesięcznie, resztę lektura. Każdy (powiada) musi mieć ideę, bez idei życie byłoby monotonne; jeden musi być nemrod, inny chorograf, inny znów egoista, on ma lekturę.
Co czyta? Najchętniej naukowe. Chciał sobie kupić w Warszawie »Bigelisiena« (tak go wymawia) Rozwój gospodarczy, ale za drogie. Powieści niebardzo lubi.
— Czytałem — powiada — tych Chłopów Reymonta, ledwie dwa tomy mogłem uczytać. Ja nie wiem, za co jemu dali nagrodę Nobla; to są banialuki, on nie zna chłopów ani ich życia, tylko ich ośmiesza. Trylogja Sienkiewicza jest dobrze napisana. Ale z tem czytaniem bieda: jak mają ludzie prości czytać książki, — mówi, — kiedy nasze książki są tak zaśmiecone obcemi wyrazami, że nikt tego nie zrozumie.
Jak oświeca chłopów? Najbardziej względem higjeny, jak dziecko żywić i żeby kołysek nie używali. Uważa, że przy zawieraniu małżeństw ksiądz powinien wręczać nowożeńcom karteczki, któreby ich pouczały o higjenie, oświacie, i przestrzegały przed nadmiernem płodzeniem dzieci.
Ma swoje pojęcia o żebractwie. Każdy żebrak powinien mieć numerek: kiedy gość, dając jałmużnę, poczuje od żebraka wódkę albo tytoń, powinien mu zabrać numerek, bo żebrak nie powinien pić ani palić.
Pytam go, skąd wiedział mój adres? Poszedł do Zielonego Sztandaru, który czytuje, i dowiedział się.
Oznajmia mi jeszcze, że ma 74 lat i jest zdrów jak rydz. (Zdaje się, że ten kostur, którym się podpiera, to raczej dekoracyjny atrybut dziadostwa). Pokazuje buty. — Kupiłem sobie w Warszawie buty za czterdzieści złotych; no, ale to nie z dziadówki, córkę mam w Ameryce — rzekł stary, łypiąc szelmowsko okiem, niczem pan Zagłoba...
Wszystko to opowiada, popijając schludnie herbatę i gwarząc z zupełną swobodą, skrępowany jedynie trochę przytępionym słuchem. Pokrzepił się, wziął książkę, którą mu dałem na drogę, pobłogosławił mnie w przedpokoju jeszcze raz, i znikł za drzwiami, zostawiając mnie rozbawionego i zdumionego zarazem. Żałowałem potem, że zapomniałem się go spytać o nazwisko i o adres, ale przez cały czas wizyty miałem wrażenie czegoś niezupełnie realnego. Wernyhora!





  1. Zarówno ten jak i poprzedni opis są ściśle autentyczne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Boy-Żeleński.