Nasi żydzi w miasteczkach i na wsiach/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Nasi żydzi w miasteczkach i na wsiach
Wydawca Redakcya „Niwy“
Data wyd. 1889
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Podatki żydowskie, sposób ich pobierania, skutki nędzy materyalnej i umysłowej, pożary miasteczek.

Instytucye żydowskie, względnie do zamożności tej klasy ludzi, są dosyć kosztowne, a fundusze na ich utrzymanie zbierane bywają zazwyczaj, najpowszechniej, za pomocą nakładania na gminę podatku konsumcyjnego od artykułów spożywczych. Kto więcej jada, więcej płaci, kto mniej — mniej, a ponieważ jeść musi każdy, więc też i ciężar podatku pada na wszystkich. Są to podatki stałe i niestałe, zwyczajne i nadzwyczajne, przypadkowe. Na utrzymanie rabina, rzezaków, szkólników etc., istnieją opłaty od mięsa, drożdży, dochody z miejsc w bożnicy, opłaty za sądzenie spraw w sądach i tak dalej. W razie wydarzeń nadzwyczajnych, w których gmina potrzebuje funduszu na cel ogólny, nałożony zostaje podatek na sól, chleb, albo na piwo. Każdy żyd bez szemrania płaci grosz lub dwa drożej za funt, czy za kwartę potrzebnego mu produktu, a sprzedający jest zarazem kasyerem i po obliczeniu dziennego targu, podatek zebrany rządcom gminy odnosi.
Nie wymawia się nikt, płacą wszyscy bez narzekań i bez oporu. W urządzeniu systemu podatkowego, pociągającego do opłat całkowitą ludność bez wyjątku, stosownie do zamożności pojedynczych indywiduów, która to zamożność wyraża się właśnie większą lub mniejszą ilością konsumowanych produktów — podziwiać należy wielką prostotę. Ściąganie opłat odbywa się bez pomocy specyalnych oficyalistów i bez prowadzenia zawiłej rachunkowości. Każdy handlujący opodatkowanym towarem, jest kasyerem i zebrany podatek komu należy oddaje. Nadużyć i wypadków sprzeniewierzenia się nie ma.
W prowincyach sąsiednich, za Niemnem i Bugiem, żydzi opłacają podatek specyalny, zwany „koszykowem“ („korobocznyj sbor“). Zazwyczaj bywa ustanowiona ogólna suma, należna od całej gminy i tę sumę składa przedsiębiorca, który znowuż rozkłada ją na członków gminy i naturalnie grubo na tem zarabia. Taki jegomość, zwany po żydowsku „Baał Takse“ (pan, właściciel „taksy“) wyzyskuje swych współbraci częstokroć w sposób niegodziwy. W literaturze żargonowej „Baał Takse“ stał się typem wyzyskiwacza, nie przebierającego w środkach, a wszyscy prawie autorowie odzywają się o nim w sposób pogardliwy[1] i piętnują go tak, jak na to istotnie zasługuje.
W Królestwie Polskiem „taksa“ nie istnieje. Żydzi płacą skarbowi podatki ogólne, na równi ze wszystkimi mieszkańcami kraju, pieniądze zaś na utrzymanie swoich instytucyj specyalnych, zbierają w sposób określony powyżej.
Zanim przystąpię do dalszego przedstawienia smutnego stanu tak zwanej „kwestyi żydowskiej“ i bardziej jeszcze smutnych następstw, jakiemi ona już grozi, a w przyszłości coraz bardziej grozić będzie, pozwolę sobie na chwilkę jeszcze zatrzymać uwagę szanownego czytelnika... Widzieliśmy już w pobieżnym zarysie, jak wyglądają żydzi w gromadzie, jakie mają potrzeby swoje odrębne, w jakich zabobonach toną; zobaczmyż jeszcze przeciętnego żyda pojedynczo.
Dziecię rodziców bardzo młodych, częstokroć jeszcze nie rozwiniętych fizycznie, słabo odżywianych i przeważnie nieodznaczających się silnem zdrowiem, przychodzi na świat i rozpoczyna nędzne życie, w warunkach wołających o pomstę pod względem hygienicznym. Rodzice dają mu to, co mogą mu dać najdroższego, (według swego wyobrażenia naturalnie). Przed urodzeniem więc jeszcze dziecka, byli u „cadyka“ i otrzymali błogosławieństwo dla przyszłego potomka — co już znaczy bardzo dużo; gdy dzieciak wreszcie przyszedł już na świat, porozwieszali na ścianach domu, na oknach, na firankach otaczających łóżko, przeróżne karteczki z kabalistycznemi napisami — co znaczy jeszcze więcej. Te kartki („mezuze“, „szmire“, „sziramajlis“), które gorliwi żydzi na taki czas zawieszają nawet w piwnicach, strzegą nowonarodzonego, bardzo skutecznie podobno, od napaści złych duchów, szatanów, upiorów, dyablików polnych, leśnych i domowych, które, nie mając nic lepszego do roboty, czyhają i dybią tylko na to, żeby zgubić młodą i piękną duszę żydowską...
Bo też jest i dusza niezwyczajna i mądrość osobliwa w każdym takim maleńkim potomku Jakóba! Nawet w żywocie matki nie traci on czasu napróżno, lecz oddaje się nauce Tory i Talmudu, pod kierunkiem anioła, który mu jest stróżem i mistrzem zarazem. Przychodzi na świat mały żydek pełen mądrości, ale niestety, zły duch, czyhający na zgubę człowieka, wnet po przyjściu dziecka na świat, daje mądremu niemowlęciu szczutka pod nos, czem je okropnie przeraża, tak dalece, że w jednej chwili zapomina ono wszystkiego, czego się przez dziewięć miesięcy nauczyło.
Dołeczek, znajdujący się nad wierzchnią wargą, jest najwyraźniejszym śladem tego dyabelskiego figla! Od tego nie obroni żadna „szmira“, lecz od dalszych pokuszeń złego ducha zabezpiecza.
Noworodek, zaopatrzony obficie w czarodziejskie karteczki, ssie pierś matczyną i zaczyna żyć, w atmosferze dusznej, przepełnionej miazmatami, w izbie obrzydliwie brudnej, nizkiej, ciasnej, zamieszkanej przez kilka rodzin licznych... Wyrasta blady i mizerny, a po dwóch latach, gdy zaczyna się już czołgać, znowuż troskliwa matka obwiesza go cudownemi amuletami i „kameami“’, mającemi strzedz go od złych duchów i nieszczęścia, i zaledwie budzący się do życia umysł, karmi pełnemi tajemniczości, fantastycznemi bajkami. Dzieciak podrasta mizerny, wątły i bojaźliwy, a gdy ukończy lat cztery, zostaje gwałtem porwany i zaniesiony do chederu. Z wielkiem przerażeniem wchodzi do przybytku „nauki“ i nie śmie spojrzeć na strasznego „rebe“ (mełameda), o którego ciężkiej prawicy słyszał już coś od starszych chłopaków. Cztero, pięcioletniego dzieciaka, zasadzają do całodziennego ślęczenia nad książką, w najszkaradniejszem powietrzu i żywią go bardzo licho. W chederze, gdzie oprócz czytania wyrazów hebrajskich, uczy się najrozmaitszych zabobonów, przebywa żydziak lat cztery, albo pięć i znowuż przechodzi do nowego chederu.
Doszedłszy do lat szesnastu życia, żeni się. Przez lat trzy mieszka przy rodzicach żony, przez drugie trzy przy swoich rodzicach i nareszcie, już jako ojciec kilkorga dzieci, spotyka się oko w oko z ciężkiem i trudnem zagadnieniem: „z czego żyć“?
Niechże odpowiedzą pedagogowie i hygieniści do czego jest zdolny człowiek, wychowany w podobny sposób? jaki pożytek może mieć z niego kraj i rodzina?
Fizycznie słaby, umysłowo nie rozwinięty, a raczej rozwinięty wyłącznie w pewnym, specyalnym, a zupełnie niepraktycznym kierunku, musi stać się wyzyskiwaczem i ciężarem społeczeństwa, jeżeli nie chce skonać z głodu — a trudno żądać od człowieka, żeby się na dobrowolną śmierć skazywał...
Pomiędzy żydowstwem małomiasteczkowem panuje nędza, o jakiej wyobrażenie mieć trudno — z niej też rodzą się różne niegodziwości i występki...
Przypatrzmy się bliżej skutkom owej nędzy, rozpatrzmy je szczegółowo, bo one boleśnie i dotkliwie dają się we znaki wszystkim warstwom narodu. Pod ich uciskiem jęczy chłop, idyocieje i marnuje się łyk małomiasteczkowy, cierpi obywatel ziemski, rzemieślnik, przemysłowiec, urzędnik, emeryt...
Nie ma w kraju klasy ludzi, na której żydzi nie ciążą fatalnie, pod względem ekonomicznym.
Słów niniejszych nie dyktuje ani uprzedzenie, ani nienawiść. Zapatrując się na sytuacyę spokojnie i z zimną krwią obserwując stosunki, nie można przyjść do innego wniosku.
Ciemny, fanatyczny, przesądny, a fizycznie słabo rozwinięty i do produkcyjnej pracy nie usposobiony, i nieprzygotowany żyd, puszcza się na drogę wyzysku i żyje krzywdą cudzą — że zaś ludność zaczyna się opierać, że czasy są gorsze, więc też i wyzysk żydowski, bądź to coraz bardziej wyrafinowane formy przyjmuje, bądź też nowych dróg szuka dla siebie.
Ludność pracująca musi żywić ludność pasorzytną, a że pierwsza tego dobrowolnie czynić nie chce, że się opiera, przeto też druga działać zaczyna podstępem, albo gdzie może — siłą.
Czy przed laty trzydziestoma, lub dawniej, słyszał kto o ciągłych pożarach miasteczek, które teraz epidemicznie się szerzą? Stanowczo nie.
Bywały pożary wypadkowe, ale ogólnie żydzi zachowywali środki ostrożności od ognia, bo pożar nie tylko że nic im w zysku nie dawał, lecz przeciwnie, spowodowywał ruinę materyalną i upadek...
Pilnowano domostw, gdyż w tych domostwach mieściły się składy towarów, częstokroć znacznej nawet wartości; nie miał celu podpalania chałupy swojej nawet rzemieślnik, gdyż z utratą dachu nad głową i narzędzi, tracił możność zarobkowania. Dziś, gdy siedziby żydowskie, to jest małe miasteczka, utraciły zupełnie dawne swoje znaczenie, gdy z punktów rzeczywiście handlowych i ożywionych, stały się po prostu miejscem rezydencyi talmudystów i hassydów, jest zupełnie co innego.
Według dawnego systemu, praktykowanego przez b. Dyrekcyę ubezpieczeń, wynagrodzenie asekuracyjne pogorzelcom za spalone domy wypłacane było w trzech ratach, a mianowicie: przy rozpoczęciu budowy, po wzniesieniu całego zrębu, nareszcie po zupełnem ukończeniu nowego domostwa — którego odbudowanie było obowiązkowe. W dzisiejszym systemie ubezpieczeń wzajemnych gubernialnych warunki te zostały pominięte. Może byłoby to lepiej, gdyby instytucya miała do czynienia bez wyjątku z ludźmi dobrej wiary — w obec jednak aferzystów i spekulantów skutki wynikają fatalne i ciężkiem brzemieniem walą się na ludność uczciwą.
Zwróciło to już uwagę władz, które wydały cały szereg obostrzeń, co do szacowania i przeszacowywania domów, ale zasadniczo ustawa pozostała taż sama, ponieważ zmienić ją można tylko w drodze prawodawczej.
Wytłomaczę jaśniej kwestyę epidemii ogniowej, aby czytelnik zrozumiał, że za pożary miasteczek żydowskich płacą z własnych kieszeni obywatele ziemscy i chłopi.
Instytucya ubezpieczeń gubernialnych w kraju naszym istniejąca, oparta jest na systemie wzajemności, systemie zresztą bardzo pięknym, który nie ma charakteru spekulacyjnego, lecz obywatelski. Zasada bardzo prosta: wszyscy posiadacze nieruchomości poręczają sobie nawzajem całość swych zabudowań. Więcej pożarów, więcej wynagrodzeń — a zatem i składka na każdego przypadająca jest większa; mniej — to mniejsza; gdyby zaś w jakim szczęśliwym roku wcale pożarów nie było, składka spadłaby do rozmiarów najdrobniejszych, wyłącznie na koszta administracyi instytucyi. Na tem polega system ubezpieczeń wzajemnych, przyjęty od dość dawna na zachodzie. Wszelako żeby system taki mógł wydawać dobre owoce, powinien być wzajemnym pod każdym względem. Nie wystarcza wzajemność poręczenia szkód, gdzie nie ma wzajemnej dobrej wiary i uczciwości...
Pożar w miasteczku w dzisiejszych czasach — to wcale dobry interes, pożar na wsi — to klęska niepowetowana. Żyd na ogniu zarabia, chłop się rujnuje. Pierwszy asekuruje wysoko swój dom i wie dlaczego to czyni, nie przeraża go większa składka — drugi, uważając asekuracyę za uciążliwy podatek, szacuje swoje budowle jaknajniżej, byle jaknajmniejszą składkę opłacać.
Co lato, mniej więcej od maja do sierpnia, zauważyć można w dziennikach artykuły zatytułowane „sezon pożarów“. Kronika wypadków ogniowych jest bardzo obfita w owym czasie. Dla czego?
Twierdzą powszechnie, że przyczyną główną tych wypadków jest lato. Słońce operuje, a pod wpływem palących jego promieni, drewniane ściany i gontowe dachy zabudowań żydowskich wysychają jak wióry i dość jednej iskierki, żeby spowodować pożogę. Skutkiem nieostrożnego obchodzenia się z ogniem, zapala się dom, a ponieważ miasteczka zabudowane są fatalnie, dom przy domu stoi w zwartym szeregu — więc, rzecz prosta, że cała mieścina idzie z dymem i kilkaset rodzin pozostaje bez dachu.
Pytanie: dlaczego wśród zimy nie bywa podobnych wypadków? Przecież śnieg nie leży na dachach od jesieni aż do wiosny, a bywają też zimy prawie całkiem bezśnieżne. Prawdopodobieństwo pożarów z nieostrożności, lub w skutek wadliwej budowy kominów, w zimie jest znacznie większe aniżeli w lecie, dlatego, że zimową porą zużytkowywa się więcej opału; dlaczegóż więc zima nie daje takiego materyału do kroniki wypadków ogniowych?
Odpowiedź łatwa. Oto dlatego, że w zimie „biedni pogorzelcy pozbawieni dachu“ nie mogliby przepędzić kilku miesięcy w szałasach, lub pod gołem niebem, ani nie mogliby się odbudowywać na zgliszczach. Dlatego w zimie pożary są rzadsze.
Miasteczka nasze palą się co kilka lat peryodycznie. Po pożarze rozpoczyna się ruch, zwózka drzewa, napływ rzemieślników, a co za tem idzie większe obroty w szynkach i kramikach. Geszefta dobrze idą, zabijająca martwota chwilowo ustaje.
Powie kto, że jednak podczas pożaru wiele rodzin żydowskich traci ruchomości nieasekurowane. Nic nie traci; naprzód, że ruchomości te mają bardzo małą wartość, a powtóre, że jest ich tak niewiele, iż najczęściej dadzą się z łatwością uratować. Co się tyczy towarów w sklepach, to i te bywają usuwane w porę, gdyż właściciele ich miewają „dziwne przeczucia niebezpieczeństwa“, a właściwie doskonale wiedzą, kiedy miasteczko będzie nawiedzone przez ogień.
Jednem słowem, dziś pożar jest dla miasteczka stanowczo dobrym geszeftem. Dom wart, dajmy na to, czterysta rubli, zaasekurowany jest na ośmset, po spaleniu, właściciel skleci nową budę za trzysta, ma więc w zysku pięćset, a z takim kapitałem może już rzucać się na operacye lichwiarskie, na małe antrepryzy, a nawet próbować szczęścia w handlu zbożowym.
Akcyjne towarzystwa ubezpieczeń, forsownie starające się przez licznych agentów jednać sobie najszerszą klientelę, w miasteczkach żydowskich wcale operować nie chcą, rozumiejąc dobrze czem grożą takie interesa, cały zaś ciężar strat wynikających z owych epidemicznych pożarów, ponoszą wiejscy członkowie „wzajemnych ubezpieczeń gubernialnych“, to jest właściciele folwarków i chłopi, zmuszeni płacić oprócz normalnej składki ogniowej, bardzo wysoką dodatkową.
„Interes ogniowy“ nie bywa nawet trzymany w wielkiej tajemnicy; przeciwnie, przed pożarem ukazują się kartki z pogróżkami (a może z ostrzeżeniem), że dnia tego a tego, o godzinie tej a tej, miasto pójdzie z dymem. Robi się alarm, zorganizowana naprędce straż obywatelska czuwa, no — i swoją drogą pożar jest.
Pogorzelcy, ma się rozumieć, płaczą i lamentują, ale lament nie trwa długo. Godzą się z losem i życzą sobie nawzajem, „żeby tylko większego nieszczęścia nie było“.
Jestem przekonany, że z powodu tego, com napisał powyżej, spadną na mnie gromy za szerzenie nienawiści plemiennej, ale mniejsza o to. Kto chce wypowiedzieć szczerą prawdę, musi być na wszystko to przygotowany — a prawdą niezaprzeczoną, niezbitą, doskonale znaną mieszkańcom prowincyi, jest: że co najmniej w ośmdziesięciu wypadkach na sto, pożary miasteczek zaludnionych przez żydów, wynikają w skutek rozmyślnego podpalenia, dla zyskania asekuracyi.
Daleki jestem od przypisywania tego faktu jakiejś specyalnej złości i demoniczności żydowskiej... nie; to tylko wynik nędzy materyalnej i moralnej.
Miałem sposobność rozmawiać o tej kwestyi z pewnym, bardzo poważnym żydem starej daty, który chyba znał dobrze swoich współbraci.
— Panie, — mówił do mnie — dużo jest pomiędzy naszymi łajdaków, ale cóż robić? Oni „potrzebują żyć“!
Potrzebują żyć“. Stary żyd miał słuszność, w tem albowiem jest samo jądro kwestyi.
Tłum ciemny, fanatyczny, do pracy produkcyjnej nie przygotowany i niezdatny, „potrzebuje żyć“, mieszkać, odziewać się, jeść, utrzymywać swoje instytucye, wyposażać dzieci...
Nie umiejąc zapracować środkami godziwemi, szuka dróg mniej godziwych, z prawem niezgodnych — a skutki tego spadają ciężkiem brzemieniem na ludność, pracującą uczciwie i w pocie czoła.
Trzeba być albo zaślepionym, albo też nie chcieć widzieć, że z każdym rokiem moralność wśród żydów zacofanych upada, że coraz więcej biorą się do czynów niegodziwych.
O pożarach mówiliśmy wyżej — ale na tem nie koniec... Kto prowadzi na wielką skalę kontrabandę w miejscowościach nadgranicznych? kto popełnia malwersacye w gorzelniach? kto trzyma gorzelnie ukryte i rujnuje tym sposobem producentów, idących drogą legalną? kto organizuje bandy złodziei koni? kto wreszcie z bronią w ręku napada na ustronne dwory i plebanie? Żydzi, żydzi i żydzi.
Jeżeli nie zawsze występują sami jako aktorowie tych scen, to jako kierownicy — a w każdym razie lwia część zysku do nich należy.
Któż z mieszkańców miejscowości pogranicznych nie wie, że ludność włościańska tych okolic jest w wysokim stopniu zepsuta i zdemoralizowana. Rąk do pracy w polu dostać trudno, ale gdy noc zapadnie i inna robota się zaczyna, „pracowników“ nie brak. Chłop, znający wybornie każdy krzak, każdy kamień w okolicy swej wioski, puszcza się po przemycany towar, bez względu na odpowiedzialność, na jaką się może narazić, bez względu nawet na ewentualność utraty życia od kuli strażnika granicznego. I w jakim charakterze to czyni? dla kogo naraża się na więzienie, lub na śmierć? W charakterze żydowskiego parobka — dla żyda, który z ukrycia całą operacyą kieruje i największe z niej zyski osiąga. Chłop jest tylko narzędziem w ręku żyda.
Do handlu wódką, żydzi z największą skwapliwością się garną, albowiem w ich ręku handel ten przynosi bardzo znaczne korzyści. Że korzyści te są nieprawne, łatwo dowieść, a w jaki sposób handel wódką przez żydów prowadzony oddziaływa na ludność chrześciańską małomiasteczkową i wiejską — to już nie od dzisiaj wiadomo.
Żyd prowadzący gorzelnię, jako właściciel lub dzierżawca, nie myśli o zyskach opartych na ulepszeniach technicznych fabrykacyi, bo ulepszenia wymagają nakładów i stopień wydajności produktu zwiększają w stosunku niewielkim. Nie. Żyd ma pogląd zupełnie inny. Wie on, że w obec wysokiego podatku, każda kropla spirytusu, która da się usunąć z pod kontroli akcyznej, daje mu w zysku dziewięćkroć wziętą swoją wartość. Trzeba tedy tych kropel jaknajwięcej wydobyć. Wydobywa też wszelkiemi sposobami i w skutek tego producent, postępujący legalnie, nie może wytrzymać z nim konkurencyi. A kogóż rujnują gorzelnie potajemne, w których wódka sekretnie jest pędzona? Naturalnie, że przedewszystkiem właścicieli gorzelni jawnych.
Żyd, mający hurtowy skład wódki, wprowadza doń produkt defraudowany — a żyd szynkarz... O tym wartoby obszerniej pomówić.
W lada mieścinie, lub osadzie, liczącej zaledwie parę tysięcy mieszkańców, przynajmniej w czterech piątych żydów, istnieje trzydzieści do czterdziestu szynków jawnych, opłacających patenta, jak wiadomo dość drogie.
Z czegóż się utrzymują właściciele tych szynków? z czego opłacają komorne i podatki? Rzecz prosta, że nietylko z zysków, jakie sprzedaż wódki przynosić może, lecz i z innych źródeł. Z operacyj kredytowych, których ofiarą pada rozpojony i ciemny mieszczanin, z kupowania i przechowywania rzeczy kradzionych, z demoralizowania nieletnich i namawiania ich do potajemnego wynoszenia z domu rodziców różnych produktów — za papierosy, lub wódkę.
Gdy miasteczko pogrążone jest we śnie, w szynkach pali się światło przez całą noc. Dla kogo? — naturalnie że dla złodziei, którzy przychodzą z łupami, aby je szynkarzowi sprzedać.
Od lat kilkunastu rozpowszechniły się w kraju kradzieże koni. Nie pomagają najlepsze zamki, najczujniejsze psy, ani straż nocna. Straż da się upoić wódką, narkotykiem jakim zaprawną, psy zostają otrute, zamki wyłamane. Gdy właściciel dostrzeże stratę swoją, alarmuje policyę, oraz rozpoczyna poszukiwania na własną rękę — ale najczęściej napróżno. Konie przepadają jak kamień w wodzie, na ślad nie ma sposobu natrafić.
Ludzie w okolicy domyślają się, czyja to sprawka, ale odezwać się boją z obawy zemsty, z obawy, że za wydanie w ręce władzy złodzieja, przyjdą jego towarzysze i puszczą z dymem dom i wszystkie zabudowania śmiałka, który się odważył oddać łotra policyi i sądom.
W niektórych okolicach doszło już do tego, że steroryzowana przez złodziei ludność opłaca się łotrom, aby tylko omijali stajnie.
W roku zeszłym, przed kratkami sądu okręgowego w Łomży, toczyła się przez dni kilkanaście sprawa doskonale zorganizowanej bandy złodziejskiej, która była postrachem całej okolicy. Banda składała się z kilkudziesięciu członków, a na ich czele, jako główni przywódcy, stali żydzi z Zambrowa. Na śledztwie sądowem wyjaśniło się to, o czem zresztą bardzo dobrze wiadomo wszystkim mieszkańcom prowincyi — że kradzieżami koni kierują żydzi. Ten złodziej, który szedł wyłamywać drzwi stajni i uprowadzał konia, lub konie, to był tylko najemnik, płatny po kilka rubli od sztuki. On odprowadzał skradzione konie tylko do pierwszej stacyi, do najbliższego lasu, a tam oczekiwali inni agenci. Podczas gdy poszkodowany, nie szczędząc fatygi i kosztów, puszczał się nawet w dalszą drogę, za świeżym, częstokroć umyślnie dla zmylenia pogoni zrobionym śladem, konie jego w bezpiecznem ukryciu znajdowały się niedaleko. Farbowano je, strzyżono, zmieniano do niepoznania, a potem zaopatrzone w fałszowane świadectwa od gminy, jawnie już prowadzono na sprzedaż do bliższych miast w okolicy, do Warszawy, a nawet i za granicę. W obec doskonałej organizacyi bandy, solidarności jej członków, w obec popłochu, jaki na mieszkańców rzucała, policya była bezsilna, a posiadacze koni woleli ponosić opłatę na rzecz złodziei, aniżeli narażać się na pewną i niepowetowaną utratę swojej własności.
Banda złodziei zambrowskich dostała się za kraty więzienia, dzięki przechodzącemu wszelkie pojęcie rozzuchwaleniu. Gospodarowała ona w cudzych stajniach, jak u siebie, a członkowie jej odgrażali się jawnie tym, którzy nie chcieli składać na jej rzecz opłat. Przeciągnięta struna pękła nareszcie, jeden z pokrzywdzonych zdobył się na odwagę, zachęcony jego przykładem odezwał się drugi, trzeci i dziesiąty. Śledztwo się rozpoczęło, zaczęto nagromadzać dowody i wyszły na jaw istotnie zdumiewające fakta. Żydzi, organizatorowie i główni przywódcy bandy, skazani wyrokiem sądu, poszli na Syberyę, ci zaś, co byli ich narzędziami — do więzień, lub rot aresztanckich. Spokojni mieszkańcy odetchnęli cokolwiek.
Powie kto, że owa banda zambrowska to wyjątek, fakt pojedynczy, który niczego nie dowodzi. Nie, to wcale nie wyjątek, takich band, jak zambrowska, dużo jest, ale ukrywają się zręczniej. Każdy urzędnik policyjny, każdy sędzia śledczy, który prowadzi śledztwa dotyczące kradzieży koni, wie o tem bardzo dobrze, że złodziejem schwytanym, dajmy na to, na gorącym uczynku, kierował ktoś inny, niewidzialny, dobrze ukryty, jakiś X, z którego trudno zedrzeć maskę, w obec tego, że z obawy zemsty złodziejskiej ludzie milczą; a nawet sami poszkodowani niechętnie czynią zeznania.
Praktykują się też i innego rodzaju kradzieże. Naprzykład taki fakt. Przywozi chłop do osady żydowskiej na sprzedaż furę drzewa. Wóz ma zaprzężony w dwa tęgie woły. Stoi jakiś czas na rynku, oczekując nabywcy, nareszcie sprzykrzyło mu się stać na zimnie, wchodzi na kieliszek wódki do szynku. Czegóż się ma obawiać? Jest przecież w miasteczku, w biały dzień, z ulicy wołów chyba nikt nie weźmie. W szynku zagaduje go jeden, drugi żydek, proponują mu różne interesa, pytają, czy nie ma na sprzedaż zboża, kartofli i tym podobnych produktów. Na tej interesującej rozmowie upływa kwadransik. Chłop wychodzi na ulicę i z przerażeniem spostrzega, że wołów nie ma przy wozie.
Robi krzyk, woła ludzi, pyta, czy kto nie widział co się stało z wołami? Zjawia się usłużny żydek.
— Nie martwcie się, gospodarzu, powiada, ja widziałem. Jakiś chłop wyprzągł woły i poprowadził w stronę wiatraka. Ja myślałem, że to jego własne woły.
Biegnie chłop za żydziakiem w stronę wskazaną. Za miastem spotykają żyda jadącego wozem.
— Nie widzieliście wołów?!
— Widziałem — takie a takie woły chłop prowadził. Już kawałek drogi musiał ujść.
Chłop opowiada swoje zmartwienie, żyd wzdycha, kiwa głową, narzeka, że takie czasy nastały. Nareszcie, tknięty niby litością względem chłopa, zabiera go na wóz, żeby gonić złodzieja. Jechał wprawdzie do miasta, ale dla dobrego człowieka zrobi poświęcenie. Zawróci w przeciwną stronę. Jadą, gonią złodzieja, który wcale nie istniał...
Chłop oddala się od miasta — a jego woły, które wcale nie były za rogatki wyprowadzone, lecz ukryte w miasteczku, są już zarznięte. Skóry z nich już u garbarza na strychu, a mięso poćwiertowane wiozą żydzi do sąsiednich miasteczek na sprzedaż.
Mieszkańcy prowincyi patrzą na takie fakta codziennie i zadają sobie pytanie: co będzie dalej?
W rozbojach, w napadach na ustronne dwory, plebanie, lub kolonie, żydzi przyjmują również czynny udział. Kroniki sądowe zaznaczyły już wiele takich faktów. Pokazuje się z nich, że żyd, którego powszechnie pomawiają o tchórzostwo wrodzone, który drży na widok broni palnej, obchodzi się jednak bardzo umiejętnie z rewolwerem.
Ten wzrost zbrodni i występków żydowskich datuje się od upadku miasteczek i nie ma najmniejszej racyi przypisywać go innym przyczynom. Nie tak to dawne dzieje i można je objąć pamięcią. Przed laty trzydziestoma, przed dwudziestoma nawet, nie było tak wielu kradzieży, podpalań i rabunków, jak obecnie. Ma się rozumieć, nie chcemy dowodzić, że wówczas istniał jakiś wiek złoty, że kwitnęła moralność. Nie — zdarzały się także zbrodnie (bo kiedyż nie zdarzają się one?), ale nie miały tak, jak dziś charakteru epidemicznego, i nie przyjmowali w nich udziału żydzi w tak przerażającym stopniu, jak obecnie.
Zjawisko to wydaje nam się bardzo naturalnem. Póki miasteczka nie utraciły swego dawnego znaczenia, kwitnął w nich handel i dawał zarobek i zatrudnienie ludności żydowskiej. Ze zmianą warunków ekonomicznych kraju, z upadkiem miasteczek, źródło zarobków, jeżeli nie wyschło do szczętu — to ograniczyło się do minimum, a ludności żydowskiej, która wzrasta ciągle, przybyło. Ta ludność do ciężkiej pracy nie przygotowana i nie zdatna, nie umiejąca zarobić uczciwie, puszcza się na drogi nieprawe, a miasteczka stają się gniazdami nędzarzy i złodziei.
Smutna to prawda, ale prawda, na którą nie należy oczu zamykać.
Lichwa wzmogła się także do niepraktykowanych przedtem rozmiarów, a nieszczęśliwe jej ofiary muszą opłacać wielki haracz swoim wyzyskiwaczom, dopóki tylko pracować są zdolne. Raz wpadłszy w ręce lichwiarzy, człowiek nieszczęśliwy, lub lekkomyślny (bo te dwie kategorye ludzi żywią dziesiątki tysięcy „kapitalistów“), już się nie wydobędzie nigdy, nigdy. Staje się koniem żydowskim i ciągnie dopóty, dopóki wyczerpany zupełnie z sił, nie padnie.
Smutne to, okropne obrazy! a przecież takie zwyczajne, powszednie!
Powiedzieliśmy na początku pracy niniejszej, że w miasteczkach już żydom jest ciasno i duszno. Nie znajdując sposobu do życia, muszą się wynosić ze swoich rodzinnych miejsc. Ci, co mają trochę grosza, uciekają do miast większych, inni próbują szczęścia w interesach, które kodeks karny przewiduje, inni wreszcie osiadają na wsiach.
Coby można mieć przeciwko tym ostatnim, gdyby stanęli na zagonach z sierpem, dźwigali pług, lub od świtu do nocy uwijali się z kosą po łące? Pracowników rolnych nie mamy jeszcze za dużo — ale niechże kto namówi żyda, żeby pracował ciężko, kiedy on woli innemi sposobami zdobywać środki egzystencyi.
Jakie to są sposoby, zobaczymy poniżej.







  1. Abramowicz, najzdolniejszy ze wszystkich autorów żargonowych, człowiek światły i po europejsku wykształcony, który pisze w żargonie dla tego tylko, żeby walczyć przeciwko fanatyzmowi i ciemnocie i pobijać je bronią zjadliwej satyry, całe rozdziały poświęca opisowi nadużyć „Baał-Taksów“ i „dobroczyńców miasta“ (Sztadt baał towos). Ciekawy czytelnik może znaleźć bardzo interesujące, a z sumiennej obserwacyi poczerpnięte szczegóły w utworach Abramowicza: „Don Kiszot Żydowski“ i „Szkapa“, wydanych w przekładzie polskim, przed kilkoma laty w Warszawie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.