Narożne okno

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ernst Theodor Amadeus Hoffmann
Tytuł Narożne okno
Pochodzenie Powieści fantastyczne
Wydawca Towarzystwo Akc. S. Orgelbranda Synów
Data wyd. 1913
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NAROŻNE OKNO

Memu biednemu kuzynowi przypadł los jednaki ze znanym Scarronem. Jak ten, tak i mój krewny, skutkiem upartej choroby, stracił zupełnie możność używania nóg i zmuszony był z łóżka do lektyki z poduszkami i z lektyki do łóżka przenosić się przy pomocy tęgiej kuli i sprężystego ramienia zrzędy inwalida, który z dobrej woli służy jako dozorca chorych. Ale jeszcze jedno podobieństwo ma kuzyn mój z owym francuzem, którego, mimo szczupłą twórczość wsławił w literaturze francuskiej pewien osobliwy rodzaj humoru, odmienny od dowcipu francuskiego. Podobnie jak Scarron, pisuje mój kuzyn; jak on, posiada szczególną, żywą wesołość i na własny sposób wypowiada dziwaczne żarty. Jednak dla chwały pisarza niemieckiego należy zaznaczyć, że nigdy nie uważał za konieczne swoich małych, pikantnych miseczek przyprawiać Asa foetidą, aby draźnić podniebienie czytelnika niemieckiego, który podobnej rzeczy by nie zniósł. Dostateczną mu była szlachetna przyprawa, która podniecając, zarazem pokrzepia. Publiczność chętnie czyta jego pisma; mają być dobre i zabawne; nie znam się na tem. Mnie osobiście bawiła rozmowa z moim kuzynem, i przyjemniej mi było z nim gawędzić, niż go czytać. Jednak ten niezwalczony pociąg do pisania czarne nieszczęście sprowadził na mego biednego kuzyna; najcięższa choroba nie zmogła kołowacizny jego fantazyi, która w nim wewnątrz wciąż pracowała, tworząc wciąż a wciąż rzeczy nowe. Tak się stało, że opowiadał mi nieustannie rozmaite, nader zabawne historye, które, pomimo niezmiernych cierpień fizycznych — ciągle mu przychodziły do głowy. Ale drogę, którą miała przepłynąć myśl, aby się uzmysłowić na papierze, zamknął zły demon choroby. Kiedy mój kuzyn chciał coś pisać, nietylko palce mu odmawiały usługi, ale i sama myśl rozpraszała się i ulatniała. Z tego powodu mój kuzyn popadł w najczarniejszą melancholię.
— Kuzynie, koniec mój nadchodzi. Jestem jak ów stary szaleństwem złamany malarz, który całymi dniami siedział przed czystem płótnem, w ramach umocowanem i wobec wszystkich gości, którzy go odwiedzali, wysławiał niezwykłe piękności wspaniałego obrazu, który tylko co wykończył. Zaniechałem czynnego twórczego życia, które, zewnętrzną postać przybrawszy, mnie samego opuściło, radując się światem. Duch mój ciągnie do swego własnego zamknięcia.
Od tego czasu mój kuzyn nie pokazywał się nigdy ani mnie, ani komukolwiek. Stary, mrukliwy inwalid wyrzucał nas za drzwi, zrzędząc i mamrocząc, jak złośliwy brytan.
Trzeba zaznaczyć, że mój kuzyn mieszka dość wysoko w małych, nizkich pokoikach. Jest to obyczaj pisarzy i poetów. Cóż znaczy nizka powała izby? fantazya się unosi i buduje sobie wysokie, radosne sklepienie na błękitnem, promienistem niebie w wyżynach. I podobnie jak ten ciasny dom poety, tak i jego ogród zamknięty między czworgiem ścian, dziesięć stóp szeroki i długi, ma przecie znakomitą wysokość. Nadto mieszkanie mego kuzyna leży w najpiękniejszej części miasta stołecznego, mianowicie na wielkim rynku, otoczonym wspaniałymi budynkami, a na którego środku stoi olbrzymi, genialnie obmyślany gmach teatralny. Jest to dom narożny, a z okna narożnego pokoiku jednem spojrzeniem kuzynek mój ogląda panoramę wspaniałego placu.
Był to właśnie dzień jarmarczny, gdy, przeciskając się przez tłum ludu, wszedłem w ulicę, na której już z pewnej oddali widać narożne okno mego kuzynka. Nie mało się zadziwiłem, gdy mi z tego okna zabłysła dobrze znana czerwona czapeczka, którą mój kuzyn zwykł był nosić za swoich dobrych czasów. Bliżej podszedłszy, spostrzegłem, że mój kuzyn włożył też swój państwowy szlafrok warszawski i kurzył tytuń z tureckiej fajki świątecznej. Kłaniałem mu się, chustką powiewałem mu na znak: aż udało mi się zwrócić jego uwagę na siebie; przyjaźnie kiwnął głową. Co za nadzieja!
Z szybkością błyskawicy biegłem po schodach. Inwalid drzwi mi otworzył; twarz jego zwykle pomarszczona i sfałdowana, podobna do przemoczonej, starej rękawiczki; teraz, dzięki wpływom jakiegoś promienia słonecznego, wygładziła się do pozorów znośnego pyska. Objaśnił mię, że pan siedzi w fotelu i że można z nim rozmawiać. Pokój był czysto wymyty i sprzątnięty, a nad kotarą łóżka umocowany był arkusz papieru, na którym wielkiemi literami wypisano:
Et si male nunc, non olim sic erit.
Wszystko świadczyło o powrocie nadziei, o nowoprzebudzonej sile życiowej.
— Ha, — zawołał kuzyn przy mojem wejściu, — nakoniec się pokazujesz u mnie. Czy wiesz, że prawdziwie tęskniłem za tobą. Bo, chociaż jak kat ciągle się wypytujesz o moje nieśmiertelne dzieła, to jednak ja cię bardzo lubię, bo jesteś pełny życia i choćbyś mię nie bawił, jesteś zawsze bardzo zabawny.
Czułem, że przy tym komplemencie mego kuzyna, krew mi uderza do głowy.
— Sądzisz, — mówił dalej kuzyn, nie zwracając uwagi na mój ruch, — sądzisz zapewne, że jestem zupełnie zdrowy lub całkowicie z niebezpieczeństwa wyzwolony. Co do ciała — to nie, wcale nie. Nogi moje — to zdradliwe wasale, co to sprzeniewierzyły się głowie swego pana, i z pozostałą resztą prawdziwego trupa nic już nie chcą mieć do czynienia. To znaczy, że nie mogę się ruszyć z miejsca i toczę się na tym krześle na kółkach tu i tam bardzo wesoło, przyczem mój stary inwalid gwiżdże melodyjne marsze ze swoich lat wojennych. Ale to okno jest moją największą pociechą; tu mi wzeszło na nowo pstrokate życie i czuję się wielce zadowolony na widok tego nigdy nieprzerwanego ruchu. Pójdź, kuzynie, spójrz przez okno.
Siadłem naprzeciw kuzyna na małym taburecie, który jeszcze się mieścił w granicach okna. Widok istotnie był szczególny i uderzający. Cały rynek zdawał się jedną, gęsto zbitą masą ludu, tak, że możnaby myśleć, iż rzucone w nią jabłko nie mogłoby nigdy dosięgnąć ziemi. Najrozmaitsze barwy jaśniały w promieniach słońca — i nawet w małych plamach; na mnie robiło to wrażenie wielkiego, poruszanego od wiatru, pola tulipanów i koniec końców doszedłem do wniosku, że jest to widok bardzo ładny, ale po dłuższym czasie męczący, a który nawet osobom wraźliwym może sprawić zawrót głowy, bliski jakimś przykrym bredzeniom sennym; dla tego rozpytywałem się o przyjemność, jaką narożne okno sprawia kuzynkowi i wyraziłem mu to zupełnie szczerze. Ale ten założył ręce na głowie i oto rozwinęła się między nami taka rozmowa:
On. Kuzynie, widzę, że nawet najmniejsza iskra talentu pisarskiego nie błyska w tobie. Brak ci pierwszego wymagania, abyś kiedykolwiek ruszył śladem twego beznogiego, kulawego kuzyna: mianowicie oka, które istotnie widzi. Ten rynek nie przedstawia ci nic więcej nad widok jakiegoś pstrego, bezsensownego zgiełku tłumów, poruszających się w działaniu bez treści? Hej, hej, przyjacielu! Dla mnie rozwija się tu najwszechstronniejsze widowisko życia mieszczańskiego, i mój duch, czujny Callot lub nowoczesny Chodowiecki, zaznacza sobie wciąż szkic po szkicu o zarysach dosyć śmiałych. Kuzynie, chcę wiedzieć, czy ci przynajmniej mógłbym wyłożyć pierwsze zasady sztuki. Spójrz oto wprost przed siebie na ulicę; tu masz moją lornetkę: uważaj na tę szczególnie przybraną osobę z wielkim koszem na ramieniu, która pogrążona w głębokiej rozmowie ze szczotkarzem, zdaje się wykonywa zupełnie inne domestica, niż te, co dotyczą przeżywienia ciała.
Ja. Widzę ją. Ma jaskrawą żółtą chustkę, na sposób francuski, jak turban obwiniętą dokoła głowy, a jej twarz jako też cała jej istota jawnie świadczy o jej narodowości francuskiej. Zapewne jaka pozostałość po ostatniej wojnie, która tu na suchym lądzie ocalała.
On. Nieźle powiedziane. Założyłbym się, że jej mąż zawdzięcza jakiejś gałęzi rękodzielnictwa francuskiego wcale piękny dochód, tak, że jego żona może obficie napełnić swój koszyk dobremi rzeczami. Teraz rzuca się ona w zgiełk. Uważaj, kuzynie, czy możesz śledzić jej bieg w najrozmaitszych kierunkach, nie tracąc jej z oka; żółta chustka świeci wciąż przed twem okiem.
Ja. O jakże ten żółty gorejący punkt przecina masę ludzką! Teraz już jest blisko kościoła, teraz znów targuje coś koło straganów, teraz — o, do licha! zgubiłem ją — nie, tam na końcu znów się wydobywa — tam koło drobiu — chwyta oskubaną gęś — obmacuje ją palcami znawczyni.
On. Dobrze, kuzynie. Utkwić wzrok, to kształci wyraźne spostrzeganie. Ale, zamiast w nudny sposób uczyć się sztuki, której zaledwie można się nauczyć — pozwól mi raczej zwrócić ci uwagę na wszelkiego rodzaju dziwy, które tu dzieją się przed naszem okiem. Czy widzisz tę kobietę, która sobie tam, poprzez niemały ścisk, mocnemi łokciami miejsce wyrabia?
Ja. Co za szalona figura! jedwabny kapelusz, kapryśnie bezforemny, podług jakiejś zakazanej mody, a na nim wiejące w powietrzu pióra, krótki jedwabny płaszcz, którego barwa powraca do nicości pierwotnej — na tem dość przyzwoity szal — obszycie żółtej perkalowej sukni sięga do kostek, szaroniebieskie pończochy, sznurowane trzewiki. Za nią przyzwoicie ubrana służąca z dwoma koszykami, siatką do ryb, workiem do mąki... Boże, czuwaj nad nami! Jakże ta jedwabna osoba rzuca dokoła siebie wściekłe spojrzenia, z jakim szałem pcha się w najgęstszy tłum, jakże się rzuca na wszystko, na jarzyny, owoce, ryby i t. d.; jakże wszystko obziera, obmacuje, o wszystko się targuje, a nie kupuje nic...
On. Powiem ci, co to za osoba, której nie brak na żadnym jarmarku, szalona gospodyni. Tak mi się zdaje, że to musi być córka jakiegoś zamożnego łyka, może jakiego bogatego mydlarza, a której rękę cum annexis zdobył sobie nie bez wysiłku, jaki tajny sekretarz. Pięknością i wdziękiem nie obdarzyło jej niebo, natomiast uchodziła ona u wszystkich sąsiadów za najgospodarniejszą, najbardziej domową pannę i rzeczywiście jest ona tak gospodarna, i co dnia gospodaruje od rana do wieczora, w tak okropny sposób, że biedny tajny sekretarz już mało co zmysłów nie postradał i chciałby uciekać tam, gdzie pieprz rośnie. Nieustannie wyciąga się tarabanowo-trombonowy rejestr zakupów, zamówień, kramarszczyzny i wszelkich potrzeb domowych i tak gospodarstwo tajnego sekretarza wygląda niby stary zegar w szafie, którego nakręcona maszynerya wiecznie wygrywa jakąś obłąkaną symfonię, co to ją sam dyabeł skomponował. Niemal co czwarty dzień targowy towarzyszy jej inna służąca. Sapienti sat! Czy widzisz tam — nie, tu! — tę grupę, co się naraz utworzyła, godną istotnie, by ją uwiecznił ołówek Hogartha. Spójrz no tylko, kuzynie, na te trzecie drzwi teatru.
Ja. Para starych bab siedzi na miękich stołkach, cały ich kram mieści się w niewielkim koszu, jedna ma pstre jaskrawe chusty, tak zwane towary dokuczliwe, obliczone na efekt głupich oczu, druga ma skład szarych i niebieskich pończoch, włóczki i t. d. Pochyliły się ku sobie, szepcą z sobą coś do ucha, jedna sączy kubeczek kawy; druga zda się całkiem porwana przedmiotem rozmowy — zapomniała o sznapsiku, który miała wypić; rzeczywiście, para uderzających fizyonomii! Co za śmiech demoniczny, co za gestykulacya suchemi, kościstemi rękami.
On. Te dwie kobiety siedzą ciągle razem i, nie bacząc na to, że rozmaitość ich handlu nie dopuszcza żadnego starcia, żadnej zawiści zarobkowej, to jednak aż do dziś spoglądały one wciąż na siebie okiem nieprzyjaznem, i, o ile mogę ufać swej wyćwiczonej fizyonomice, rzucały sobie nawzajem różne przykre wymysły. O, patrz-że, patrz, kuzynie, jak to one coraz bardziej stają się jednem sercem i jedną duszą. Handlarka chust udziela handlarce pończoch swego kubka kawy. Co to może znaczyć? Przed niewielu minutami przechodziła tędy młoda, najwyżej szesnastoletnia dziewczyna, piękna jak dzień, której cała postać i zachowanie świadczyło o dobrych obyczajach i wstydliwych pożądaniach. Dziewczyna znęcona towarem zapatrzyła się w jej kosz. Cała jej dusza była skierowana ku białej chustce z kolorowym brzegiem, której być może bardzo potrzebowała. Targowała o nią, stara zaś używała wszystkich sztuczek przebiegłości kupieckiej, rozciągając szeroko chustkę i w promieniach słońca migając jej ostremi kolorami. Zgodziły się wreszcie na cenę. Kiedy jednak biedaczka wyjęła z supełka chustki do nosa ubogą swą kasę, gotówki jej nie starczyło na tak wielki wydatek. Z gorączkową, rozpaloną wargą, ze łzami perlącemi się w oczach, oddaliła się dziewczyna tak szybko, jak jeno mogła, gdy stara, śmiejąc się pogardliwie, złożyła chustkę na nowo i rzuciła do kosza. Grzeczna przytem wymiana słów miała zapewne miejsce. Ale oto drugi dyabeł zna małą i potrafi wyłożyć smutną historyę zbiedniałej rodziny, jako skandaliczną kronikę lekkomyślności a może występku, czem udelektowała się dusza starej oszołomionej straganiarki. Kubkiem kawy wynagrodziła tęgie, grube, jak pięść, oszczerstwo.
Ja. Z tego wszystkiego, coś ty tu wykombinował, drogi kuzynie, może niema ani słówka prawdy, ale, przypatrując się tym kobietom, wszystko to, dzięki twemu, pełnemu życia przedstawieniu rzeczy, wydaje mi się tak prawdopodobnem, że, chcąc nie chcąc, muszę w to wierzyć.
On. Zanim się odwrócimy od ściany teatru, spójrzmy jeszcze na tę tłustą, wesołą kobietę z twarzą, tryskającą zdrowiem, a która w stoickim spokoju i niewzruszoności, ukrywszy ręce pod biały fartuch, siedzi na trzcinowem krześle, ustawiwszy bogaty stragan jasno polerowanych łyżek, noży, widelców, naczyń fajansowych, talerzy i waz z porcelany zastarzałej formy, filiżanek do herbaty, dzbanuszków do kawy, towarów pończoszniczych i Bóg wie czego jeszcze; a wszystko to porządnie rozłożone na białym obrusie, tak, iż cały jej zapas, zapewne sklejony z małych zbiorów, tworzy dziś prawdziwy Orbis pictus. Nie czyniąc osobliwej miny, słucha ona gadaniny targujących obojętnie, jakby ją ten cały handel nic nie obchodził, zgadza się, wyciąga jedną rękę z pod fartucha, aby od kupującej tylko wziąć pieniądze, przyczem pozwala jej samej zabrać kupiony towar. Jest to spokojna rozsądna kobieta, która potrafi z każdego piasku bicz ukręcić. Cztery tygodnie temu cały jej kram stanowiło pół tuzina bawełnianych pończoch, i tyleż szklanek. Handel jej rośnie z każdym targiem, a ponieważ baba nie przynosi z sobą lepszego krzesła, ręce zaś pod fartuchem chowa tak samo jak przed tem, świadczy to, że posiada równowagę ducha i że powodzenie nie wywołuje w niej pychy i arogancyi. Przychodzi mi teraz śmieszna idea do głowy! Wyobrażam sobie w tej chwili malutkiego złośliwego dyabełka, coby, jak na owym rysunku Hogartha pod krzesłem żebraczki, ukrył się tu pod zydlem kramarki i zazdrosny o jej szczęście w chytrze potajemny sposób podpiłował nogi stolika. Buch! szkło i porcelana nagle się wali i cały handel przepada. Byłoby to bankructwo w znaczeniu dosłownem tego wyrazu.
Ja. Istotnie, drogi kuzynie! nauczyłeś mię teraz lepiej patrzeć. Patrząc tu i tam w tę różnobarwną ciżbę, w tę falującą gromadę, spostrzegam w różnych punktach młode panny, które w towarzystwie ciemno ubranych kucharek, noszących duże, jasnobarwne kosze krążą po targowisku, i robią zakupy różnych przedmiotów domowej potrzeby. Modny kostyum tych panien, całe ich zachowanie wątpić nie pozwala, że są to co najmniej osoby zamożnego stanu mieszczańskiego. Jakże one tu na targ przychodzą?
On. To rzecz łatwa do wyjaśnienia. Od paru lat stało się zwyczajem, że nawet córki wyższych urzędników państwowych bywają na targ wysyłane, aby praktycznie poznać tę część gospodarstwa domowego, która dotyczy zakupu materyałów żywnościowych.
Ja. Bardzo chwalebny w istocie obyczaj, który przy swej użyteczności praktycznej, prowadzi do rozwoju zmysłu gospodarczego.
On. Tak sądzisz, kuzynie! Co do mnie, uważam tę sprawę wręcz odwrotnie. Jakiż inny cel może mieć to samoistne kupowanie, niżeli przekonać się o dobroci towarów i o rzeczywistych cenach rynku? Własności, wygląd, oznaki dobrej jarzyny, dobrego mięsa i t. d. zaczynająca gospodyni uczy się łatwo poznawać w inny sposób a mała oszczędność na t. zw. koszykowem, co się i tak zdarza, gdyż towarzysząca pannie kucharka jest bezwarunkowo w tajemnem porozumieniu ze sprzedawcami — nie usuwa tych ujemnych stron, jakie bardzo łatwo ściągnąć musi odwiedzanie targowiska. Nigdybym za cenę paru fenigów nie wystawiał córki na niebezpieczeństwo, by ją wepchnąć między najgorszy motłoch, by usłyszała jakie plugastwo, lub by musiała przełknąć niespójne słowa jakiejś brutalnej kobiety lub chama. I wreszcie, co dotyczy marzeń pewnych tęskniących do miłości młodzieńców w niebieskich kurtach na koniu albo w żółtych wełniakach z czarnym kołnierzem pieszo, to rynek złą jest szkołą. Ale patrz, kuzynie! Jakże ci się podoba ta panna, która tam koło pompy idzie w towarzystwie starej kucharki? Weź mą lornetkę, weź mą lornetkę, kuzynie.
Ja. Ach, co za stworzenie, co za wdzięk, co za powaby! ale ona ze wstydem oczy spuszcza, każdy jej krok jest pełny obawy, chwiejny. Bojaźliwie trzyma się towarzyszki, która jej w ścisku przemocą drogę przebija. Śledzę je dalej. Oto kucharka spokojnie stoi przed koszami z jarzyną — targuje — pociąga małą za rękę, ta zaś z twarzą na wpół odwróconą szybko, szybko wyciąga pieniądze z woreczka, podaje kucharce, zadowolona, znów idzie dalej. Nie mogę ich stracić z oczu! dzięki temu czerwonemu szalowi... Zdaje się szukają czegoś napróżno... Nakoniec, nakoniec: tam oto zatrzymały się koło jakiejś kobiety, która w ładnych koszykach wystawia swoje jarzyny — śliczna mała wszystką uwagę swoją uwięziła na najpiękniejszym kalafiorze — panienka sama wybiera główkę i kładzie ją do kosza kucharce — ale ta, bezwstydna — nie bacząc na nic, wyjmuje kalafior ze swego kosza, kładzie go z powrotem do kosza przekupki — i wybiera inny, mocno przytem kiwając pełną powagi, w wielobarwny czepiec strojną głową i biedną małą, która poraz pierwszy chciała być samodzielną, wyrzutami zawstydza.
On. Jakże ty wyobrażasz sobie uczucia tej panienki, której chcą narzucić zmysł gospodarczy, zupełnie niezgodny z jej delikatnem usposobieniem? Znam ja tę piękną małą. Jest to córka pewnego tajnego nadradcy finansowego, natura daleka od wszelkiej przesady, istota, pełna prawdziwie kobiecego ducha i obdarzona tym ściśle trafnym rozumem i delikatnym taktem, który jest właściwy kobietom tego typu.
On. Ho, ho, kuzynie! Nazywam to szczęśliwem spotkaniem. Tu na rogu zjawia się uzupełnienie tego obrazu. Jakże ci się podoba ta panna?
Ja. Ach, co za wdzięczna, smukła postać — młoda — trzpiotowata — szeroko rozwartem okiem w świat zapatrzona, która na niebie widzi wciąż blask słońca, w powietrzu słyszy radosną muzykę, jakże śmiało, jak bez troski przebija się przez gęstą ciżbę. Służąca, która jej z koszem towarzyszy zdaje się mało co od niej starsza i między niemi panuje widać pewna serdeczność. Panienka ma bardzo ładne rzeczy na sobie, szal modny, kapelusz odpowiedni do rannego stroju, suknia uszyta podług wielce gustownych wzorów. Wszystko ładne i przyzwoite: ale co widzę! panienka nosi białe jedwabne trzewiki. Wyranżerowane pantofelki balowe na targu! Wogóle im bardziej się przyglądam tej pannie, tem bardziej mię uderza w niej pewna osobliwość, której nie mogę określić słowami. Prawda, bardzo gorliwie czyni swe zakupy, wybiera a wybiera, targuje się a targuje, gada, macha rękami, wszystko z najżywszem natężeniem; mnie się jednak coś tak zdaje, jakoby ona chciała tu coś więcej nabyć niż prowiant gospodarski.
On. Brawo, brawo, kuzynie! Wzrok twój zaostrza się jak widzę. Uważ, mój kochany, że pomimo bardzo modny kostyum, nie bacząc na trzpiotowatość całej osoby, już te białe jedwabne trzewiki na jarmarku, zdradzają tajemnicę, że mała jest z baletu albo wogóle należy do teatru. Czego ona jeszcze pragnie, może to się da rozwiązać bez trudu — ha, udało się! Patrzno, drogi kuzynie, nieco na prawo w ulicę do góry i powiedz mi, kogoż tam widzisz przed hotelem, gdzie jest dość odludno.
Ja. Widzę tam wysokiego, smukłego młodzieńca w żółtej, krótko skrojonej kurtce z wełniaka z czarnym kołnierzem i stalowemi guzikami. Nosi on małą czerwoną, srebrem haftowaną czapeczkę, z pod której wyłaniają się piękne, czarne, może nieco za obfite włosy. Wyraz bladej, męskiej pięknej twarzy niemało podnosi szczupła, czarna, modna bródka. Tekę trzyma pod pachą — niewątpliwie student, który zamierzał iść na kollegium; ale nagle w ziemię wrósł i stoi zapatrzony niezmiennie na rynek i zdaje się zapomniał o kollegium i o wszystkiem.
On. Tak jest, drogi kuzynie. Cały jego duch skierowany jest ku naszej małej komedyantce. Chwila nadeszła. Zbliża się nasz student do budy z owocami, gdzie apetycznie zgromadzono najpiękniejsze okazy; i niby to o owoce się pyta, których właśnie że niema. Jest to rzecz niemożliwa, aby dobry obiad nie kończył się deserem z owoców; nasza mała komedyantka musi więc zakończyć swe zakupy stołowe przy tym straganie owocowym. Okrągłe czerwone jabłuszko wyślizguje się filuternie z małych paluszków, żółte przechyla się potem, lekkie zgięcie małej wróżki teatralnej podnosi je z wdziękiem — rozwija się pogawędka — wzajemna pomoc i rady przy wyborze jakiejś należycie ciężkiej pomarańczy i tak się dokonywa pewnie już przedtem nawiązana znajomość, przyczem naznacza się razem miłe rendez-vouz, które zapewne w rozmaity sposób będzie się powtarzało i urozmaicało.
Ja. Niechaj syn Muz uprawia miłość i wybiera pomarańcze, jak mu się spodoba; mnie to nie bawi, tembardziej, że oto w rogu frontowej ściany, gdzie stoją handlarki kwiatów, dostrzegam nanowo obraz anioła, przesłodką córkę tajnego radcy.
On. Na kwiaty nie spoglądam tu chętnie, drogi kuzynie; ma to swe szczególne powody. Sprzedawczyni, która podług prawidła trzyma najpiękniejszy kosz wyszukanych gwoździków, róż i innych rzadkich kwiatów, jest to bardzo piękna, wytworna dziewczyna, która dąży do wyższej kultury ducha; to też, o ile nie jest zajęta handlem, gorliwie czyta książki, których uniform wykazuje, że należą do głównej armii estetycznej Kralowskiego, co to aż do najdalszego kąta rezydencyi zwycięzko szerzy światło ukształcenia duchowego. Czytająca kwiaciarka, to dla pisarza belletrysty widok nieodparcie czarowny. Zdarzyło się, że, dosyć już dawno, gdy mi droga wypadła obok tych kwiatów, (i w inne dni również są tu kwiaty na sprzedaż), ujrzawszy tę czytającą fioraję, w zdumieniu stanąłem bez ruchu. Siedziała niby w gęstej altanie kwitnących geraniów, na kolanach rozłożyła książkę, głowę oparłszy na rękach. Bohater musiał być właśnie w jakiemś oczywistem niebezpieczeństwie albo też jakiś ważny moment akcyi musiał się dokonywać; jagody dziewczyny zaczerwieniły się żywiej, wargi jej drżały, zdawała się zupełnie oderwana od otoczenia. Kuzynie, chcę ci wyjątkową słabość pisarską przedstawić bez żadnych względów. Stałem, jak wryty wobec tego widoku — dreptałem tu i tam; — co też ta dziewczyna czyta? Myśl ta zajmowała całą moją duszę. Duch próżności autorskiej poruszył się we mnie i łechtał przeczuciem, że to jedno z moich dzieł właśnie przeniosło dziewczynę w fantastyczny świat moich marzeń. W końcu nabrałem odwagi, zbliżyłem się i zapytałem o cenę wiązki gwoździków, które leżały w dalszym szeregu. W czasie więc, gdy dziewczyna podniosła się, by mi podać kwiaty, wziąłem rozwartą książkę do ręki i zapytałem: — „Co to czytasz, piękne dziecko?“ O nieba, istotnie była to moja książka i właśnie ***. Dziewczyna przyniosła mi kwiaty i zarazem oznaczyła cenę umiarkowaną. Ale cóż mi kwiaty, cóż mi bukiet gwoździków! dziewczyna była dla mnie w tej chwili daleko szacowniejszą publicznością, niż cały elegancki świat rezydencyi. Podniecony, rozpłomieniony najsłodszem poczuciem autorskiem zapytałem na pozór obojętnie, jak się też dziewczynie książka podoba. „I, drogi panie — odrzekła tamta — to bardzo śmieszna książka; z początku — to prawie, że dostajesz zawrotu głowy, ale potem jest ci tak, jakbyś tam siedział w samym środku“.
Ku niemałemu memu zdziwieniu opowiedziała mi dziewczyna treść mojej bajki wcale składnie i wyraziście, tak, iż widziałem, że musiała ją czytać kilkakrotnie; powtórzyła, że to bardzo śmieszna książka, że, czytając, już to śmiała się serdecznie, już to robiło się jej na duszy zupełnie łzawo; poradziła mi też, abym, jeżeli dotąd książki tej nie czytałem, wziął ją po południu u Kralowskiego, gdyż ona zmienia książki po południu. — Tu miało nastąpić uderzenie piorunu. Ze spuszczonemi oczami, głosem, który miał być słodyczą równy miodowi z Hybli, z błogim uśmiechem przepełnionego szczęściem autora, szeptałem: „Tu, słodki mój aniele, tu stoi autor książki, co ci dała tyle rozkoszy — tu w żywej osobie przed tobą!“ Dziewczyna wytrzeszczyła na mnie szeroko oczy i stała niema z otwartemi ustami. Stanowiło to dla mnie wyraz najwyższego podziwu jakiegoś radosnego przerażenia, że podniosły geniusz, którego potęga twórcza takie dzieło wyłoniła — zjawił się nagle tuż koło geraniów. Być może, myślałem sobie, gdy dziewczyna stała wciąż z niezmienioną twarzą, być może dziewczyna wierzy w szczęśliwy przypadek, który ją postawił wobec znakomitego autora ***. Starałem się tedy we wszelki możliwy sposób wykazać jej swą tożsamość z owym autorem, ale ona była jak skamieniała — i z jej ust wymykały się tylko dźwięki: — hm — tak — to by było — niby — — Ale jakże mam ci opisać głęboką pogardę, która mnie uderzyła tym momencie!? Okazało się, że dziewczyna nigdy nie pomyślała o tem, że książki, które czyta, musiały wprzódy być napisane. Pojęcie pisarza, poety było jej zupełnie obce — i sądzę rzeczywiście, że przy bliższem badaniu, wyszłaby na jaw jej pobożna, dziecinna wiara, że za sprawą miłego Boga książki rosną jak grzyby.
Zupełnie po cichu pytałem się jeszcze raz o cenę gwoździków. Tymczasem zupełnie inna, ciemna idea o fabrykacyi książek musiała się urodzić w dziewczynie; bo gdym wypłacał pieniądze, pytała mię naiwnie i prostodusznie: czy to ja robię wszystkie książki u p. Kralowskiego.
Ja. Kuzynie miły, nazywam to ukaraną próżnością autorską; przecież, w czasie gdyś mi opowiadał swoją tragiczną historyę, ja mimo to nie odwracałem oka od swej ukochanej. Przy kwiatach dopiero utracił dumny demon kuchni całą swobodę. Markotna kuchmistrzyni postawiła ciężki kosz na ziemi — i oddała się w całości nieopisanej rozkoszy pogawędy z trzema przyjaciółkami, już to uderzając pulchne ręce o siebie, już to biorąc się za boki — stosownie do tego, czego wymagały retoryczne figury jej opowieści a mowa jej była, wbrew słowom Ewangelii, daleko więcej, niż: tak, tak i nie, nie. Spójrzno, jaki prześliczny bukiet kwiatów wybrał sobie ten czarowny anioł i każe go nieść za sobą tęgiemu parobkowi. Jakto? Nie, to mi się niezupełnie podoba, że idąc skubie sobie ta panna wiśnie z koszyczka: jakże się zaprzyjaźni z owocami chustka batystowa, która się w nim prawdopodobnie znajduje.
On. Młodociany apetyt chwilowy nie baczy na plamy wiśniowe, przeciw czemu ma ona sól szczawikową i inne pewne środki domowe. I jest to prawdziwie dziecięcy brak uprzedzeń, że mała tylko w utrapieniu niemiłego targu pozwala sobie zażywać tej na nowo odzyskanej swobody.
On (mówi dalej). Ale od dłuższego już czasu uderzył mnie ten tam człowiek, jako nierozwiązana zagadka! Patrz, ten, co tam stoi koło pompy przy wozie, na którym baba wiejska z dużej beczki rozdaje tanie powidła śliwkowe. Przedewszystkiem, kochany kuzynie, podziwiaj ruchliwość kobiety, która zbrojna, długą drewnianą łyżką naprzód załatwia duże zakupy po ćwierć funta, po pół funta, po funcie, a potem łasuchom pożądliwym, co wystawiają papierek, a pod nim nieraz czapkę barankową — z błyskawiczną szybkością rzuca wymaganą porcyę za trojaka! Ci natychmiast zdrowo łykają powidła jako sutą przekąskę poranną — „kawior dla ludu!“ Przy okazyi podziału powideł, zapomocą wymijającej się łyżki, przypominam sobie, że raz w dzieciństwie słyszałem, jak to na pewnem bogatem weselu chłopskiem tak wspaniale się zdarzyło, że delikatną grubą skorupą z cynamonu, cukru i gwoździków pokryta zupa ryżowa była rozlewana warząchwią. Każdy z dostojnych gości winien był tylko poczciwie gębę otworzyć, aby otrzymać należną porcyę — i tak szło wszystko doskonale, jak w krainie pieczonych gołąbków. Ale, kuzynie, czyś uchwycił okiem tego człowieka?
Ja. Jużci. Cóż to za upiór ta szalona, awanturnicza postać? Co najmniej sześć stóp wysoki, zeschły od wiatrów mężczyzna, który nadto przy zgiętym grzbiecie trzyma się prosto jak świeca. Pod małym, trójkątnym, zgniecionym kapelusikiem sterczy z tyłu kokarda harbajtla, który się potem szeroko po grzbiecie uwija. Stary, skrojony podług dawno przestarzałej mody surdut — od góry do dołu na guziki spięty — przylega ściśle do ciała, nie robiąc ani jednej fałdy i już wtedy, gdy przechodził koło wozu, mogłem zauważyć, że ma on czarne spodnie, czarne pończochy i potężne cynowe sprzączki na trzewikach. Co też on może mieć w tej czworokątnej skrzynce, którą tak gorliwie trzyma pod lewem ramieniem, a która bardzo przypomina kramik wędrownego węgra.
On. Zaraz się o tem dowiesz, tylko patrz z uwagą.
Ja. Otwiera pokrywkę skrzynki — słońce się w niej przegląda, są to promienne odbicia — skrzynka jest blachą pokryta — babie ze śliwkami składa najpokorniejszy ukłon, zdejmując z głowy kapelusik. Cóż to za osobliwa, pełna wyrazu twarz! cienkie, zamknięte wargi, nos jastrzębi, wielkie czarne oczy, mocne brwi, wysokie czoło, czarny włos, tupet ufryzowany w kształt serca, małe sztywne loki koło uszu. Podaje skrzynkę babie wiejskiej na wozie; ta zaś bez pytania powidłami ją napełnia i przyjaźnie chyląc głowę, oddaje z powrotem. Po raz drugi się ukłoniwszy, człowiek się oddala — kieruje się ku beczce śledzi — podaje handlarce jedną przegródkę swej skrzynki, kładzie w nią parę nabytych rybek solonych, znów przegródkę do skrzynki składa. Trzecia przegródka, jak widzę, przeznaczona jest na pietruszkę i inne korzenie oraz przyprawy. Teraz przecina rynek w rozmaitych kierunkach powolnym, pełnym niezmiernej powagi krokiem, aż go zatrzymał widok rozłożonego na stole, oskubanego drobiu. Jak wszędzie tak i tu, zanim targować zacznie, głęboko się kłania — mówi długo i wiele z kobietą, która go ze szczególnie przyjazną miną wysłuchuje — ostrożnie składa skrzynkę na ziemi — i bierze dwie kaczki, które nader wygodnie wtrąca w szeroką kieszeń swego surduta. — Boże, za niemi idzie gęś — na indyka spogląda tylko okiem pełnem czułości — nie może jednak odmówić sobie rozkoszy, by go miłośnie nie pomacać wskazującym i wielkim palcem; szybko podnosi skrzynkę, niezwykle uprzejmie kłania się handlarce — i gwałtownie się odrywa od kuszących przedmiotów swej żądzy; stąd — płynie właśnie ku budom rybaczek. Czy ten człowiek jest kucharzem, co ma ucztę zgotować? kupuje oto jeszcze ćwiartkę cielęciny, którą jeszcze wsypuje do jednej ze swych olbrzymich kieszeni. Teraz zakupy już ukończył. Idzie w ulicę św. Karoliny, z tak osobliwem zachowaniem, jakby tu przybył z jakiejś dalekiej obcej ziemi.
On. Dość ja sobie nałamałem głowy nad tajemnicą tej egzotycznej figury. Jakże, kuzynie, myślisz o mojej hypotezie? Człowiek ten to nauczyciel rysunków, który żywot przepędził, a może jeszcze pędzi w średnich zakładach szkolnych. Za pomocą różnych zręcznych interesów zarobił dużo pieniędzy; jest skąpy, nieufny, cynik aż do ckliwości, stary kawaler; jednemu tylko bogu składa ofiary — brzuchowi; jedyną jego rozkoszą jest dobrze jeść, rozumie się samemu w swoim pokoju; żyje zupełnie bez służby, o wszystko troszczy się sam, w dni targowe, jak widziałeś, nabywa swą prowizyę na pół tygodnia i w małej kuchni, tuż koło ubogiej izby sam przygotowuje swe potrawy, które potem, ile że kucharz ciągle o podniebieniu swego pana myśli, pożera z chciwym, może nawet zwierzęcym apetytem. Jak zręcznie i celowo przerobił on skrzynkę malarską na kosz targowy — sam widziałeś, drogi kuzynie.
Ja. Precz mi z tym wstrętnym człowiekiem.
On. Dla czego wstrętnym? I takie maszkary powinny być na świecie, mówi pewien bardzo doświadczony człowiek — i ma racyę, ponieważ rozmaitość nigdy nie może być dość rozmaita. Ale jeżeli ci się ten człowiek tak bardzo niepodoba, to mogę ci jeszcze o tem, czem on jest, co robi i czem się trudni, inną postawić hypotezę. Czterej Francuzi, prawie sami paryżanie: nauczyciel języka francuskiego, nauczyciel fechtunku, nauczyciel tańca i pasztetnik — przybyli w latach młodocianych razem do Berlina, i znaleźli tu obfity zarobek, jak to niegdyś, (przy schyłku minionego wieku) — nieraz się zdarzało. Od chwili, gdy ich połączył dyliżans, zawarli najściślejszą przyjaźń, byli jednem sercem i jedną duszą, i co wieczora po ukończeniu pracy, przepędzali razem czas przy skromnej kolacyi i na ożywionej iście po francusku rozmowie. Nogi tancmistrza zwolna zesztywniały, ramiona fechtmistrza z biegiem lat osłabły, nauczyciela języka przewyższyli jego rywale sławą swej najnowszej pronuncyacyi paryskiej, a chytre pomysły pasztetnika utraciły renomę wobec młodych łaskotaczy podniebienia, wykształconych w szkole najdziwaczniejszych gastronomów paryskich.
Ale każdy członek wiernie złączonego kwartetu wydostał się na suchy ląd. Razem się przenieśli do obszernego, przyzwoitego, choć oddalonego mieszkania; zwinęli swe interesa i żyli razem, wierni obyczajom staro-francuskim, wesoło i bez troski, ponieważ oni jedni umieli ujść zgryzot i ciężarów nieszczęśliwych czasów. Każdy ma jakiś osobny interes, który zaspakaja pewne, już to korzystne, już przyjemne wymagania towarzyskie. Tancmistrz i fechtmistrz odwiedzają swych dawnych uczniów, wysłużonych oficerów wyższej rangi, kamerherów, hofmarszałków i t. d.; mieli oni bowiem najlepszą praktykę i zbierają nowiny dnia, jako materyał do rozmowy, która się nigdy nie może przerwać. Nauczyciel języka rozkopuje składy antykwarskie, aby coraz więcej mieć dzieł francuskich, których język uznała Akademia. Pasztetnik ma staranie o kuchni; kupuje wszystko na targu sam, jako też sam przygotowuje, przyczem mu dopomaga stary francuski kuchta. Nadto jest u nich pod opieką młody pucołowaty chłopiec, którego im pozostawiła stara, bezzębna Francuska, niegdyś wytworna guwernantka, a w końcu pomocnica w pralni; czterej przyjaciele zabrali go z Orphelins françois i przyjęli do służby. Tam oto idzie ten mały w niebieskiem ubraniu, dźwigając na jednem ramieniu kosz marymonckich bułek, na drugiem kosz przesypujący się sałatą. W ten sposób wstrętnego, cynicznego, niemieckiego nauczyciela rysunków przemieniłem ci naraz w miłego Francuza-pasztetnika i wierzę, że jego postać zewnętrzna, jego cała istota doskonale temu odpowiada.
Ja. Pomysł ten przynosi zaszczyt twemu talentowi pisarskiemu. Ale oto od paru chwil oślepiają mi oczy owe dwa białe, wysokie, kołyszące się pióra, które się wydobywają z najgęstszej ciżby narodu. W końcu zjawia się osoba tuż koło pompy, wysoka, smukła kobieta, wcale niebrzydka z postaci; jej płaszcz z ciężkiej różowo-czerwonej materyi jedwabnej, jak z igły zdjęty — kapelusz najnowszego fasonu, na nim welon piękny koronkowy — białe rękawiczki jedwabne. Cóż to zmusiło elegancką, zapewne na śniadanie zaproszoną damę, by się przeciskać przez ciżbę na targu? Ale jakto — i ona robi zakupy? Stoi cicho i daje znak starej, brudnej, łachmanami przyodzianej babie, która idzie za nią, żywy obraz nędzy w mętach ludu; nieszczęsna dźwiga w ręku półzłamany kosz i, półkulejąc, idzie za nią z trudem. Wystrojona dama zatrzymuje się na rogu budynku teatralnego, by oślepłemu landwerzyście, który pod ścianą stoi pochylony, dać jałmużnę. Z trudem zdejmuje rękawiczkę z prawej ręki — o nieba! jakaż się ukazuje czerwona od krwi, i przytem po męsku niemal zbudowana pięść! Nie długo szuka i wybiera: szybko daje do ręki ślepemu sztukę monety, szybko biegnie na sam środek ul. Karolińskiej i dopiero teraz zaczyna stąpać majestatycznym krokiem promenadowym — i, nie troszcząc się już o swoją towarzyszkę w łachmanach, z ulicy Karolińskiej wchodzi pod Lipy.
On. Baba teraz, dla odpoczynku, postawiła kosz na ziemi — i teraz możesz od jednego rzutu oka przejrzeć cały zakup eleganckiej damy.
Ja. Rzeczywiście zakup dość osobliwy. — Głowa kapusty, dużo ziemniaków, parę jabłek, mały bohenek chleba, parę śledzi zawiniętych w papier, serek owczy, nie najbardziej apetycznej barwy wątróbka jagnięca, bukiecik róż, para pantofli, chłopiec do butów. — Co u Boga Ojca?
On. Dość już, dość kuzynie o tej różowo-czerwonej! — Uważaj dobrze na tego ślepca, któremu lekkomyślne dziecię zepsucia dało jałmużnę. Czyli jest bardziej wzruszający obraz niezasłużonej nędzy ludzkiej oraz pobożnej rezygnacyi, oddanej Bogu i losowi? Plecami oparty o ścianę teatru, wyschnięte skostniałe ręce oparł na kiju, który postawił o jeden krok przed sobą na chodniku, aby tłum bezmyślny po nogach go nie deptał; trupioblada jego twarz utkwiona wprost przed siebie, czapka landwerska naciśnięta na oczy; i tak bez ruchu stoi on od wczesnego ranka, aż do końca targu — wciąż — na jednem miejscu.
Ja. Żebrze, a przecież dla oślepłych żołnierzy istnieje przytułek.
On. Jesteś w wielkim błędzie. Ten biedny człowiek jest w służbie u kobiety handlującej jarzynami, która należy do najniższej klasy przekupek, gdyż lepsze zwożą jarzyny w koszach, ułożonych na wózku. Mianowicie ten ślepiec przychodzi co rana, obładowany, jak zwierzę juczne, koszami pełnymi jarzyn, tak, że go ciężar niemal do ziemi ugina — on zaś z trudem jeno, chwiejnym idąc krokiem, za pomocą kija utrzymuje się prosto. Wielka, mocna kobieta, u której służy albo którego może ona używa tylko do przenoszenia jarzyn na targ — zaledwie trud sobie zadaje, by, gdy go siły niemal opuszczają, ująć go za ramię i dalej go zaprowadzić na to miejsce, które biedak teraz zajmuje. Tu baba zdejmuje mu koszyki z pleców, sama je teraz zanosi — i tak go pozostawia: ślepiec stoi, ona zaś nic a nic nie troszczy się o niego, aż do skończenia jarmarku — i całkowicie lub do połowy puste kosze na nowo wkłada mu na barki.
Ja. Rzecz jednak dziwna, że ślepotę rozpoznajemy natychmiast, choćby nawet oczy były niezamknięte i choćby jej nie zdradzał żaden widzialny brak na twarzy. Rzecz, zdaje się na tem polega, że ślepi mają nieustanną dążność do zobaczenia czegoś w nocy, która ich otacza.
On. Niema dla mnie bardziej wzruszającego widoku, niż kiedy widzę takiego ślepca, który z podniesioną do góry głową, zdaje się patrzeć w szeroką dal. Zniknęła dla nieszczęśliwca wieczorna zorza żywota, ale jego oko wewnętrzne stara się już ujrzeć wieczne światło, które świeci po tamtej stronie, pełne pociechy, nadziei i błogosławieństwa. — Jednakże jestem zbyt poważny. — Ślepy landwerzysta w każdy dzień targowy dostarcza mi całego skarbu postrzeżeń. Możesz, drogi kuzynie, zauważyć wobec tego biedaka, jak się żywo wyraża miłosierdzie berlińczyków. Często całe szeregi ludzi przechodzą koło niego, a żaden nie pominie okazyi i parę groszy wsunie mu do ręki. Ale ład i sposób, w jaki się rzecz ta odbywa: oto wszystko. Patrz-no, drogi kuzynie, w tę stronę jakiś czas i powiedz mi, co spostrzegasz.
Ja. Właśnie przechodzą trzy, cztery tęgie zdrowe służące; dźwigają ciężkie, nad miarę wszelkim towarem przepełnione kosze, co wrzynają się prawie do krwi w ich krzepkie sino nabrzmiałe ręce; nie brak im powodów do pośpiechu, aby się pozbyć ciężaru, a jednak każda chwilę się zatrzyma, szybko sięga do kosza, i ślepcowi miedziaka wciska w rękę, nawet nie patrząc na niego. Wydatek ten jest konieczny i niepominięty w budżecie dnia jarmarcznego. To prawda! Oto idzie kobieta, której kostyum, której cała osoba wykazuje zamożność i wygody życiowe; ta zatrzymuje się przed inwalidem, wyjmuje woreczek, i szuka, szuka — a żaden pieniążek nie wydaje się jej dość mały do tego aktu dobroczynności, który zamierza wykonać — woła swej kucharki — zdarzyło się, że jej drobna moneta wyszła, musi więc naprzód zmienić pieniądze u zieleniarek, w końcu znalazł się trojak przeznaczony na jałmużnę, teraz uderza ślepca w rękę, aby zauważył, że ma coś otrzymać — ten otwarł dłoń — dobroczynna pani wciska mu trojaka i sama rękę mu zamyka, aby ten wspaniały dar nie zginął. — Czemuż to drepce ta mała wdzięczna panienka w tę i tamtą stronę, i zbliża się coraz bardziej ku ślepcowi? W przelocie szybko, tak że nikt tego nie widzi, prócz mnie, co ją mam w środku mej lornety — dała w rękę ślepcowi pieniądz — napewno nie trojaka. — Ten zażywny, dobrej tuszy pan w ciemnym surducie, który tam tak dobrodusznie nadchodzi — to zapewne bardzo bogaty obywatel. I on zatrzymuje się przed ślepym i rozpoczyna z nim długą rozmowę, przyczem innym ludziom drogę zamyka i przeszkadza im udzielać jałmużny landwerzyście; w końcu wyciąga potężną, zieloną sakiewkę z kieszeni, otwiera jej węzełek nie bez trudu, i tak ohydnie śród pieniędzy przebiera, że zdaje mi się, aż tutaj brzęk ich słyszę. Parturiunt montes! — Chcę jednak szczerze wierzyć, że szlachetny ten filantrop, wzruszony widokiem nędzy, zrujnował się na fałszywy grosz. Przy tem wszystkiem jednak myślę, że ślepy w dni rynkowe stosunkowo nie małe zbiera zyski i dziwi mię, że przyjmuje wszystko bez najmniejszego znaku wdzięczności; tylko lekki ruch warg, który zdaje się dostrzegam, dowodzi, że stary mówi coś, co może być podziękowaniem, ale i ten ruch dostrzegam tylko od czasu do czasu.
On. Masz tu zdecydowany wyraz doskonale zamkniętej rezygnacyi. I cóż mu znaczą pieniądze? Korzystać z nich nie może; dopiero w rękach trzeciej osoby, której on bezwarunkowo zaufać musi, pieniądze jego otrzymają wartość. Mogę się mylić, ale mi się zdaje, że baba, której kosze z jarzynami dźwiga stary ślepiec, to wielka jędza, która biedaka źle żywi, mimo iż prawdopodobnie zabiera mu też wszystkie pieniądze, jakie ten otrzymuje od dobrych ludzi. W każdym razie, gdy przynosi kosze z powrotem, zrzędzi i gdera na starego, mniej więcej w stosunku do tego, czy miała targ lepszy czy gorszy. Już trupioblada twarz ślepca, odzież w łachmanach, pozwalają mniemać, że jego położenie jest dość kruche i byłoby to rzeczą energicznego filantropa zbadać ten stosunek.
Ja. Przypatrując się jarmarkowi w całości, widzę, że wozy z mąką, nad którymi niby namioty rozpostarte są płótna, układają się w obraz malowniczy, gdyż tworzą punkt oparcia dla oka, tak iż dokoła nich różnobarwny tłum w wyraźne grupy się zbiera.
On. O białych wozach mącznych i mąką obsypanych młynarczykach i młynareczkach z różowemi ustami, a każda tu jest bella molinara - wiem nie mało; wiem też coś o ich przeciwieństwie. Z przykrością nie widuję już tu pewnej rodziny węglarzy, która sprzedawała swój towar właśnie naprzeciw mego okna pod teatrem — a teraz musiała się przenieść na drugą stronę. Rodzina ta składa się z wysokiego silnego mężczyzny o twarzy wyrazistej; jest on porywczy, niemal gwałtowny w ruchach, dokładny obraz węglarza, jak go zazwyczaj przedstawiają w romansach. W istocie, gdybym tego człowieka samotny napotkał w lesie, toby mię nieco ciarki przeszły, a jego życzliwe usposobienie w jednej chwili byłoby dla mnie najmilsze na świecie. Obok tego człowieka, jako drugi członek rodziny, w ostrem z nim przeciwieństwie znajduje się ledwie na cztery stopy wysoki, osobliwie wyrosły chłopiec, niezmiernie pocieszny. Wiesz, drogi kuzynie, że są ludzie szczególnie zbudowani: na pierwszy rzut oka zdaje się, że są garbaci, a jednak przy bliższem badaniu, nie można określić, gdzie właściwie ich garb się mieści.
Ja. Przypominam sobie tu naiwne wyrażenie pewnego dowcipnego wojskowego, który z takim dziwem natury był w licznych interesach, a którego obrażała poprostu tajemnica jego dziwnej budowy. „Człowiek ten, mówił, ma garb, ale gdzie mu ten garb siedzi — o tem wie tylko dyabeł“.
Natura zamierzała, z mego węglarczyka utworzyć olbrzymią postać, co najmniej siedmiu stóp wysokości, gdyż o tem świadczą kolosalne ręce i nogi, pewnie największe, jakie w życiu swem widziałem. Ten mały parobczak, odziany krótkim płaszczem o wielkim kołnierzu, mający na głowie dziwaczną czapkę futrzaną, trwa w bezustannym niepokoju bez odpoczynku; w nieprzyjemnej ruchliwości wciąż podryguje i drepce tu i owdzie, już jest tu — już tam — i stara się grać rolę najmilszego, najbardziej czarującego primo amoroso na całym rynku. Nie przepuści żadnej kobiecie, choćby ta nie koniecznie należała do najwyższych kół społecznych: za każdą musi iść parę kroków, i zbliżać się do niej w nadzwyczajnych krygach, drygach, grymasach, słodkościach, zapewne w najlepszym smaku węglarskim. Nieraz tak dalece swą galanteryę posuwa, że w rozmowie łagodnie otacza ramieniem biodra dziewczyny i, czapę zdjąwszy z głowy, hołdy składa piękności lub ofiaruje jej swoje służby rycerskie. Szczególna rzecz, że dziewczęta nietylko że na to pozwalają, ale nawet małemu potworowi życzliwie składają ukłony i wogóle chętnie przyjmują jego galanteryę. Mały ten urwis, ma niewątpliwie bogaty zasób naturalnego dowcipu, zdecydowany talent do błazeństwa oraz siłę jego wykonania: jest to pajac, tysiącskoczek, wszechurwis na całą okolicę, pod lasem, który zamieszkuje; bez niego żadne chrzciny, wesele, taniec, żadna biesiada, obejść się nie może; wszyscy się bawią jego figlami i przez cały rok się z nich śmieją. Reszta rodziny, ile że dzieci oraz parę dziewek służebnych pozostawiają w domu, składa się tylko jeszcze z dwóch kobiet tęgo zbudowanych, o ciemnym, markotnym wyglądzie twarzy, do czego się zapewne przyczynia pył węglowy, który utkwił w ich twarzy. Przywiązanie wielkiego szpica, z którym rodzina dzieli każdy kęs, spożywany w czasie targu, świadczy mi przytem, że w chacie węglarskiej wszystko idzie uczciwie i patryarchalnie. Mały zresztą ma siłę olbrzymią, przeto rodzina używa go do roznoszenia po domach kundmanom zakupionego węgla. Często widziałem, jak go kobiety objuczały dziesięciu workami, ułożonymi w wysoką górę na sobie — on zaś poskakiwał z niemi, jakby żadnego ciężaru nie miał na sobie. Z tyłu jego postać wyglądała tak wściekle i awanturniczo, jak tylko można sobie wyobrazić. Naturalnie z szanownej figury małego nie dostrzegłbyś nic więcej, tylko olbrzymi worek węgla, pod którym wyrastały niespodzianie dwie pary nóg. Zdawało się, że to po rynku skacze jakieś bajeczne zwierzę, jakiś rodzaj kangura z klechd ludowych.
Ja. Patrz no, patrz, kuzynie! tam koło kościoła powstaje hałas. Dwie straganiarki zapewne rozpoczęły gwałtowny spór o fatalne Meum i Tuum — i, zdaje się, zwarłszy pięści, na swój sposób ujadają. Tłum się gromadzi — gęste koło ludzi otacza pokłócone baby — głosy podnoszą się coraz mocniej — coraz gwałtowniej poruszają się ręce w powietrzu — coraz bliżej podchodzą do siebie dwie kobiety — wnet ci wnet zacznie się walka na pięści — policya się przedziera przez tłum. Co to? Naraz widzę mnóstwo błyszczących kapeluszy pomiędzy gniewnemi babami — w jednej chwili udaje się kumoszkom złagodzić rozpłomienione serca — kłótnia skończona — bez pomocy policyi — spokojnie wracają kobiety do swych koszów z jarzynami — tłum, który tylko raz jeden, zapewne w szczególnie draźliwym momencie walki, głośnym krzykiem określił w niej swój współudział — rozchodzi się na wszystkie strony.
On. Uważaj, drogi kuzynie, że przez ten długi czas, co my tu siedziemy przy oknie, była to jedyna kłótnia, zapalona na targu i że jedynie sam lud ją uspokoił. Nawet i poważniejszy, groźniejszy spór nieraz w ten sposób lud przytłumia — tak, iż się wszyscy między skłóconych wciskają, aby ich rozłączyć. Przeszłego targu między straganami rzeźników i owocarzy stał wielki chłop w łachmanach, o zuchwałej dzikiej minie i nagle rozpoczął walkę z chłopcem od rzeźnika; nie bacząc na nic, uderzył parobka straszliwym drągiem, który nosił jako broń na ramieniu. Niewątpliwie tamten runąłby na ziemię, gdyby się nie uchylił i nie poskoczył do swej budy. Tu uzbroił się mocnym toporem rzeźnickim i chciał nim walić w zuchwałego chłopa. Wszystko tak wyglądało, jakby się cała ta sprawa miała zakończyć mordem i śmiercią — i sąd kryminalny o mało co nie miał tu roboty. Owocarki, wszystko mocne i dobrze odżywiane baby, uważały jednak za swój obowiązek tak przyjemnie i ściśle otoczyć rzeźnickiego chłopca, że ten nie mógł się ruszyć z miejsca; stał między niemi z wysoko podniesionym orężem, jak to się opowiada w patetycznej mowie o surowym Pyrrusie: jako malowany okrutnik, zawieszony pomiędzy siłą a wolą, nie czynił nic.
Tymczasem inne kobiety, szczotkarze, kopyciarze i i., otoczywszy chłopa, nie dają mu się ruszyć, i umożliwiają w ten sposób policyi, aby na czas przyszła i aresztowała tego niecnotę, który mi się wydaje zbiegiem z więzienia.
Ja. Zatem w istocie panuje śród ludu poczucie koniecznego utrzymania porządku, co na wszystkich zbawczo może oddziaływać.
On. Przedewszystkiem, drogi kuzynie, obserwacye prowadzone przezemnie nad rynkiem umocniły mię w przekonaniu, że lud berliński uległ znacznej przemianie od czasu, gdy zuchwały, dumny wróg zalał kraj i napróżno się starał zgnębić ducha, który rozpostarł wkrótce swe skrzydła z odnowioną siłą, jak zgniecione pióro spiralne. Słowem: lud zyskał na obyczajności zewnętrznej; i jeżeli kiedy w piękny dzień letni po południu wybierzesz się na zabawę ludową i będziesz obserwował towarzystwa, które się udają statkami do Moabitu, to zauważysz nawet śród zwykłych dziewek służebnych i najemników dziennych — dążność do pewnej kurtuazyi, co jest bardzo pocieszne. W masie odbyło się to samo, co w pojedynczej jednostce; ten, który dużo widział, dużo doświadczył nadzwyczajności — zapomocą Nil admirari wypolerował swoje zewnętrzne obyczaje. Niegdyś lud berliński był surowy i brutalny; np. jeżeli obcy pytał o jaką ulicę, albo o dom albo o cokolwiekbądź, dostawał odpowiedź grubiańską albo szyderczą — albo też wprost fałszywą informacyę, która go prowadziła na manowce. Berliński ulicznik, który korzystał z najmniejszego pozoru, z nieco osobliwego kostyumu, ze śmiesznego zdarzenia, co się komu przytrafiło, i który je wyzyskiwał bezczelnie, taki ulicznik już nie istnieje. Gdyż owe andrusy — cygarniki pod bramą, którzy sprzedają „szczere hamburskie avec du feu“, obwiesie, co to kończą życie w Szpandawie albo w Straussbergu albo, jak to niedawno było jeszcze na eszafocie, nie są bynajmniej tem, czem właściwy ulicznik berliński, który wcale nie był włóczęgą, ale zazwyczaj terminatorem u majstra, i choć to śmiesznie mówić, przy całej bezbożności i zepsuciu, miał zawsze pewien punkt honoru a nie brakło mu też groteskowego dowcipu wrodzonego.
Ja. Drogi kuzynie, pozwól mi sobie co rychlej opowiedzieć, jak to mię taki rodzimy dowcip ludowy niedawno wielce zawstydził. Przechodzę koło bramy Brandenburskiej; dorożkarze z Charlottenburga ścigają mnie, ofiarując mi swe usługi; jeden z nich co najwyżej szesnasto, siedemnastoletni chłopak był tak bezczelny, że pociągnął mię za ramię swoją brudną pięścią. „Proszę bardzo nie dotykać mej ręki — mówię rozgniewany. — „No, panie — odparł wyrostek, nic sobie z tego nie robiąc i wlepiwszy we mnie oczy — no, panie! czemuż bym miał nie dotykać pańskiej ręki? czy może pan nie jest uczciwy człowiek?
On. Ha, ha! ten dowcip, to prawdziwy dowcip, ale wyłonił się z cuchnącej pieczary najgorszego zepsucia. — Dowcipy owocarek berlińskich i t. d. były zresztą sławne i nawet zaszczyt im się czyni, że się je zowie szekspirowskiemi, choć przy bliższem oświetleniu widać, że ich energia i oryginalność polegała przedewszystkiem na bezwstydnem zuchwalstwie, przy pomocy którego najohydniejsze brudy podawano jako pikantną potrawę. — Nadto rynek był miejscem pomieszania, kłótni, kijobicia, oszustwa, kradzieży, i żadna uczciwa kobieta nie mogła się ważyć, by samej czynić zakupy, nie narażając się przytem na niesłychane obelgi. Bo nie tylko lud przekupniów w pole wyciągał przeciw sobie samemu i przeciw całemu światu, ale przychodzili tu również ludzie umyślnie w tym celu, aby wywoływać niepokój i przytem w mętnej wodzie łowić ryby podobnie jak np. zwerbowany ze wszystkich końców świata motłoch, który niegdyś tkwił w rejmentach. Spójrz, miły kuzynie, jak to obecnie rynek przedstawia pociągający obraz przyzwoitości, pokoju i obyczajności. Wiem, że entuzyastyczni rygoryści, hyperpatryotyczni asceci żarliwie perorują przeciw temu podwyższeniu zewnętrznego wyglądu masy ludowej, uważają bowiem, że wraz z tem ogładzeniem obyczajów, zgładzi się również i zaginie ludowość wogóle. Co do mnie, to sądzę, że lud, który traktuje, zarówno swego jak obcego, nie po prostacku albo z szyderczem lekceważeniem, ale z uprzejmością należytą, nie może przeto charakteru swego postradać.




Coraz bardziej zmniejszała się ciżba; coraz pustszy a pustszy stawał się rynek. Handlarki warzywa składały swe kosze częściowo na przyprowadzone ze sobą wózki, częściowo same się z nimi wlokły, wozy z mąką odjechały, ogrodniczki zgromadziły niewyprzedany towar, zapas kwiatów na wielkie taczki, czynniejszą stawała się policya, aby wszystko, a zwłaszcza szereg fur utrzymać w należytym porządku. Porządek byłby nienaruszony, gdyby się nie zdarzyło, że jakiś schizmatycki syn chłopski tędy i owędy wpoprzek placu odkrył swoją własną cieśninę Behringa i pokierował się wprost ku bramie kościoła niemieckiego.
— Ten rynek — mówił kuzyn — jest to i teraz wierny obraz wiecznie zmiennego życia. Ruchliwa działalność, potrzeba chwili ściąga masę ludzką w jeden punkt; w parę chwil znowu wszystko pustoszeje. Głosy, które w hałaśliwym wrzasku przelewają się jedne z drugiemi — zamilkły — i każde opuszczone miejsce głosi te okropne słowa: było! Trzeba korzystać z chwili.
Uderzyła godzina pierwsza; markotny inwalid wszedł do gabinetu — a w jego wydłużonej twarzy czytałeś: mógłby pan wreszcie opuścić okno i jeść obiad, bo przyniesione potrawy ostygną.
— A więc masz apetyt, kuzynie — pytałem.
— O, mam! — odparł kuzyn z bolesnym uśmiechem. Zobaczysz to zaraz.
Inwalid potoczył go na kółkach do pokoju. Przyniesione potrawy były to: talerz rosołu na mięsie, jajo na mięko, ugotowane w soli i pół białej bułki marymonckiej.
— Tylko trochę więcej — mówił kuzyn cicho i smętnie, ściskając moją rękę — troszyneczka więcej, najmniejszy kawałek najstrawniejszego mięsa powoduje mi niesłychane cierpienia, odbiera mi wszelką odwagę życia, ostatnią iskrę dobrego humoru, która jeszcze od czasu do czasu we mnie się zapala.
Wskazałem na papier, zawieszony nad łóżkiem, rzucając się kuzynowi na piersi i gorąco go całując.
— Tak, kuzynie — odrzekł mi głosem, który mię przeniknął na wskroś i napełnił rozdzierającą tęsknotą — tak kuzynie:
Et si male nunc, non olim sic erit!
Biedny kuzyn!








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Ernst Theodor Wilhelm Hoffmann i tłumacza: Antoni Lange.