Napoleon (Orkan, 1933)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Wesele Prometeusza
Pochodzenie Herkules nowożytny i inne wesołe rzeczy
Wydawca Wojciech Meisels
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„NAPOLEON“

Bywa, iż człowiek nie czuje siebie samego, nie wie, kim jest i czy jest wogóle. Zauważa, że ktoś je, kładzie się do snu, spaceruje, spełnia jakieś czynności — ale czy to on sam, czy naprzykład stołowe nogi, tego nie może rozróżnić. Aż jakiś wypadek zdarzy (jeśli się wogóle zdarzy), że się człek nagle ocknie, poczuje siebie wyraźnie i nawet wartość swoją naocznie zobaczy, której podotąd nie mógł czy nie umiał dostrzec.
Taki szczęśliwy wypadek zdarzył się księdzu Łopatce, proboszczowi z Wiórek.
Pewnego razu przyjechał doń „na partyjkę“ pan poborca z miasteczka. Przyjeżdżał nieraz i odjeżdżał — rzecz zwyczajna, jak wschód i zachód słońca, po których nic się nie zmienia, co najwyżej wyschnie jakaś butelczyna i jakiś tam grzeszek niewielki przybędzie — ale ta właśnie wizyta miała specjalną dla księdza Łopatki wagę i doniosłość, jak ujrzymy, w skutkach.
Z tej racji zdałoby się nieco uwagi panu poborcy poświęcić. Choć o poczciwym wyglądzie, był to człek w gruncie ambitny i nawet o nieśmiertelność (co jest rzadkie u poborcy) usilnie zabiegający.
— Cóż to jest nieśmiertelność? Imię — nazwisko. Mówi się: Kościuszko — i już wiemy, kto on był, co robił. Przez to, że się tak nazywał. A niechby się nazywał na przykład Kitajko, tobyśmy nic o nim nie wiedzieli.
To bystrym swoim umysłem rozeznawszy, pan poborca na to postanowił kłaść nacisk w stosunkach swych z ludźmi, by im na zawsze wryć w pamięć swoje nazwisko. Tu się dopiero okazywała jego inteligencja.
— Czapkiewicz... — przedstawiał się z naciskiem i patrzył wnikliwie w oczy osoby poznanej. — Pana nie uderzyło moje nazwisko?
Przeczekał moment zdziwienia i nie licząc zbytnio na domyślność ludzką jął pomagać z zapałem.
— Mütze?... — panie, Mütze!... Jak po polsku Mütze?... Czapka! — podpowiadał z uciechą. — Więc jak po polsku Mickiewicz??... Czapkiewicz!! — wybuchnął przed osobą zdumioną tym odkryciem. — Tak, panie, Czapkiewicz!... Teraz pan już nazwisko moje zapamięta. Jakby panu przypadkiem wymknęło się z pamięci, to niech pan tylko pomyśli: Mickiewicz... Mickiewicz po polsku... nic więcej.
I dumny był w sercu pan poborca, przekonany będąc, że póki będzie trwał w pamięci narodu Mickiewicz, będzie obok niego i Czapkiewicz. A nawet napomykał w rozmowie z inspektorem, czyby nie było wskazanym spolszczyć nazwiska Wieszcza.
— Bo to, panie, szelmy Niemcy, plemię zachłanne, gotowi nam i Mickiewicza zaanektować, że to niby od Mütze... A jakże! Kopernika nam ukradli, choć nazwisko jego czysto polskie, pochodzi od koper.
Pan poborca stał się etymologiem od czasu, gdy zaczął rozbierać w rozumie swoje nazwisko.
Starał się też pan Czapkiewicz naśladować swego Imiennika. Włosów długich nie mógł zapuścić, bo był łysy, ale za to nosił długi płaszcz i wysokie kołnierzyki. Często, przechodząc stawał na moście i pozował się, jak Tamten na pomniku. Ludzie mijając go szeptali z szacunkiem: „Czapkiewicz...” Mile mu brzmiały w uszach te szepty tłumu.
A że sam czuł się już osobą wielką, chcąc się utwierdzić w tym poczuciu (bowiem wątpienie go nachodziło: jak to może być, żeby pan rejent i pan radca byli zwyczajnymi ludźmi, gdy on, poborca tylko...) począł upatrywać w bliźnich swoich szczegółów podobieństwa do ludzi wielkich. I przypatrując się dokładniej ujrzał ze zdziwieniem, że każda z utytułowanych osób, pomijając pewne niedokładności, w jakimś szczególe do znanej z kart wielkości jest podobna.
— Pan radca ma nos jak Juliusz Cezar — mówił z szacunkiem do sędziego.
— Pan aptekarz ma oczko jak Radecki!
I tym podobnie. Zauważył pobocznie, że zjednuje sobie tymi spostrzeżeniami przyjaciół. (Pospólstwo tylko nie wyróżniało się niczym).
Toteż grając z księdzem Łopatką trzecią już „partyjkę” — gdy śledził oczyma ponad karty w twarzy jego głęboko skupionej, jakie może mieć atuty w ręku — aż podskoczył na krześle w zdziwieniu i:
— Wie ksiądz co? — zawołał. — Ksiądz całkiem do Napoleona podobny!
Ksiądz Łopatka przybladł ze wzruszenia, po czym się rumieńcem okrył.
— Skądże... gdzież — począł jąkać.
— Jak Boga kocham. Że ja też dotąd tego nie spostrzegłem...
Nie mógł jednakże spostrzec wcześniej, bowiem dopiero tydzień temu, jak widział Napoleona — w sztuce, którą pokazywali w miasteczku przejezdni aktorzy.
— O... ten sam podbródek, te same usta, nos... nawet ten kosmyk włosów opadający na czoło. Prawdziwy Napoleon! Nawet by się ksiądz proboszcz nie potrzebował na scenę nic zmieniać. Jeno ta rewerenda...
— Mam szary płaszcz...
— Ach, to znakomicie! Ten właśnie był w szarym płaszczu. Tylko guziki błyszczące... To można łatwo dać przyszyć. Zresztą wszystko w porządku.
Ksiądz Łopatka uczuł, jak wstępują weń nieznane jakieś moce. Uświadomił sobie w tym momencie, kim mógłby być, a przeto kim jest. Poczuł siebie nareszcie.
— Ksiądz jegomość wychodzi — orzekł poważnie, jak przeznaczenie samo, pan poborca.
Ksiądz Łopatka wiedział już, kim jest. Ściągnął brwi w skupieniu groźnym — prawdziwy wódz przed bitwą — i nie gorączkował się, ważył, czym naprzódy uderzyć... Nagle znienacka spadła jego ciężka dłoń na stół jak piorun.
Pan poborca uczuł się zaskoczony. Nie przypuszczał takiego ataku. — Aż tu raz za razem poczęły padać na stół gromy — rzekłbyś: sam bóg wojny miota z chmur niechybne pociski. Pan poborca, aczkolwiek Czapkiewicz, czuł się tym impetem iście napoleońskim księdza do znaku oszołomiony. Próbował się jeszcze bronić, ale już nie zdzierżył. Przegrał z kretesem. Nie była to klęska, ale pogrom. Wagram — Jena — Austerlitz.
— Może jeszcze jedną partyjkę? — pytał dyplomatycznie ksiądz Łopatka, bowiem wiedział z historii, że i dyplomatą był Napoleon.
Lecz pan poborca nie czuł się już „w sztosie“, jak mówił, lubił się bowiem poetycznie, jako „Mickiewicz po polsku“, wyrażać. Pożegnał się też wkrótce i odjechał.
Po jego odjeździe ksiądz Łopatka począł chodzić ostrym, bohaterskim krokiem wzdłuż salonu. Pierwszy to raz w swym życiu pewnie stąpał. Z pochyloną głową, ze ściągniętymi brwiami, z wargami zaciętymi, zdawał się głęboko myśleć.
Po niejakimś czasie zatrzymał się przed lustrem. Długo i badawczo przyglądał się swojemu obliczu, wprost i z profilu, przybierając przy tym różne miny: groźne, kamienne, majestatyczne... A czynił to z całym krytycyzmem, nie był bowiem człowiekiem próżnym ani lekkomyślnym.
— Rzeczywiście — rzeczywiście — powtórzył parę razy.
Czuł jednak na dnie wzrosłego dumą serca coś jakby wątpienie jakieś.
Podszedł ku ścianie, gdzie wisiały oprawne w wyrzynane ramki fotografje zbiorowe: dawniejsza — po maturze i późniejsza — po ukończeniu seminarium duchownego.
Na pierwszej widział podobiznę swoją, tak niepodobną do swej obecnej postaci: wyrostka przygnębionego, o wystraszonym wejrzeniu, o włosach szczecinowatych, w źle ułożonym ubraniu...
— Kiepska fotografja — zdecydował.
O wiele lepiej wypadł ogląd podobizny drugiej. — Gładko na bok przyczesane włosy, jakoteż czarne opięcie sutanny ze smużką w okół szyi białego kołnierza przydawały już postaci nieco dystynkcji. — Jednak nie było w niej jeszcze tego, co chciał znaleźć. Twarz ułożona do pokory, w oczach przygaszone światła...
— Za mało dumy — pomyślał z niechęcią.
Dopiero trzecia, znaleziona w albumie podobizna odpowiedziała jego intencji. Była to amatorska fotografia z majówki, z czasu, gdy już był we Wiórkach proboszczem. Na „romantycznym“ tle lasu, na spadzistym terenie gruntu rozłożona, widniała cała grupa, przedstawiciele różnych stanów w idylicznej, można rzec: pasterskiej równości — pan aptekarz z żoną, pan sędzia, pan poborca znany nam, nigdy nie zapomniany Czapkiewicz, pan inspektor z powiatu, kilku nauczycieli i nauczycielek, jakiś wolontaryjny akademik i jeszcze parę przypadkowych osób — wszyscy w pozach siedzących i napół leżących, a on stał ponad nimi nad koszem próżnych butelek, stopą o jakiś pień wsparty, z założonymi rękoma na piersiach, z „wielką myślą“ w brwiach ściągniętych — istnie jako wódz nad pobojowiskiem.
Ksiądz Łopatka długo i z lubością wpatrywał się w tę podobiznę swoją. Przypomniał sobie, że widział nawet gdzieś w jakiejś książce sztych, przedstawiający Napoleona w tej samej nieomal pozie. Oczywistością zduszona wątpliwość zgasła do iskry jak niedopałek cygara.
— Ten Czapkiewicz... zdawaćby się mogło — myszki ma w głowie (jak z tym Mickiewiczem), a to zgoła bystry człowiek — pomyślał z uznaniem i począł dalej krążyć wzdłuż salonu.
Dzień ów, jak snadnie domyślić się można, stał się w życiu księdza Łopatki przełomowym. W tym dniu się, można rzec, odrodził. Weszły weń, jakby za czarodziejską sprawą, siły nowe, które wywołały w jego duchu poczucie ważności siebie. Stąd — bo to już tak naturalnie szło — zrodziło się w nim przeświadczenie o wyjątkowym swoim przeznaczeniu.
Że jednak ksiądz Łopatka, jak się już wspomniało, nie był człowiekiem próżnym, a umysł miał krytyczny, przeto mimo tego przeświadczenia nachodziły go czasem myśli, które by nazwać można niepokojem ducha. Zwłaszcza myśl jedna podstępna: „Czy to tylko nie zewnętrzne podobieństwo?“ która go uderzyła raz, gdy się po nocy obudził, nie dawała mu spokoju i zatruwała górne chwile napoleońskich nastrojeń.
Postanowił z tym wrogiem raz na zawsze skończyć. — Począł z anonsów gazet, jak i z katalogów księgarń, wypisywać monografie i dzieła traktujące o Napoleonie i sprowadzać je sobie. Z zapartą piersią wziął się do czytania tychże. — Po jakimś czasie odetchnął szeroko. — Już niepewność zdradziecka nie może mieć doń przystępu.
Rozczytując się w biografii wielkiego cesarza, napotykał w jego życiu tyle podobieństw ze swoim — że tu nie mogło być dwóch zdań. Zwłaszcza uderzył go aż do wstrząsu jeden identyczny moment...
Gdy Bonaparte był chłopcem i chodził do szkoły wojskowej w Ajaccio, często, idąc do szkoły lub wracając ze szkoły do domu, brał u pewnej przekupki jabłka, które lubił. Nie zawsze miał grosz na zapłacenie — lecz przekupka ufała mu i borgowała chętnie, ile zechciał, Opuściwszy szkołę pozostał jej dłużny sporą sumkę. A nie mając, by oddać, przyrzekł jej żartobliwie, że zwróci dług, gdy zostanie cesarzem. — Wkrótce los wyrwał go na długo z rodzinnego miasta i Bonaparte zajęty ważnymi czynami zapomniał całkiem o swym długu. Wypadki szły coraz ogromniejsze. Napoleon został pod ten czas konsulem, później cesarzem Francuzów.
Już jako cesarz przybył do Ajaccio. Gdy na czele swej świty generałów przejeżdżał ulicami rodzinnego miasta, przechodząc w myśli wspomnienia lat tu w dzieciństwie przeżytych, przypomniał sobie z czasów szkoły i ową przekupkę. Skierował tedy konia w uliczkę pamiętną i zatrzymał się przed straganem, który tak dobrze znał. Poznał też siedzącą za nim dobrodziejkę swoją, choć już mocno była podstarzała.
— Czy mnie poznajecie, matko? — spytał cesarz. Starowina przyłożyła dłoń do czoła i olśniona patrzyła na cesarza, na jego złocistą świtę.
— Co Bonaparte przyrzekł, to Napoleon dotrzyma. Schylił się z konia i podał jej sakiewkę pełną dukatów.
— Oddaję swój dług — wyjaśnił. — Kupcie sobie, matko, domek, aby na starość nie marznąć.
To powiedziawszy ruszył dalej na czele swej świty.
Oto i ksiądz Łopatka tak samo, gdy chodził do szkoły w mieście, kupował często jabłka u przekupki, która mieściła się ze swoim straganem obok żelaznej kraty zamykającej dziedziniec gimnazjalny. Tak samo nieraz nie miał czym zapłacić i ona borgowała mu chętnie — jak i drugim.
— Dobre to było kobiecisko! — rozczulił się wspomnieniem. Iluż to chłopcom głodującym po stancjach zastąpiła śniadanie lub obiad wzięta od niej na bórg bułka i parę jabłek czy śliwek. Iluż chłopcom ułatwiła w ten sposób przetrwanie najcięższych miesięcy głodu. Iluż tą pomocą uchroniła od opuszczenia ław gimnazjalnych i dopomogła im przez to „wyjść na ludzi“. Była ona ważną instytucją przy tej bramie.
— Oto patrzcie — mówiła im raz (pamięta) skupionym przy jej straganie wskazując na przeciwny trotuar uliczny. — Tam idzie radca Flig. Chudziątko to było takie mizerne, że litość brała; często u mnie, niewyczytając, borgował i dziś jest panem radcą — mówiła z pewną jakby macierzyńską dumą. Po czym ze smutkiem dodała: — Nigdy na ten tu trotuar nie wejdzie, zawdy obchodzi tamtą stroną, wstydzi się widać tych czasów.
Zatrzymał się dłużej ksiądz Łopatka wspomnieniem przy onej bramie, bowiem, mając już umysł znużony latami, nie zawdy prosto zdążać mógł za myślą główną.
Tak więc... gdy opuszczał gimnazjum, tak samo pozostał dłużen przekupce owej sporą kwotę. I tak samo jej przyrzekł żartobliwie, że zwróci dług swój, gdy zostanie proboszczem. Potem wstąpił do seminarium i zapomniał o długu. Lata szły — został niedługo wikarym, później we Wiórkach proboszczem. I oto teraz...
Wstał poruszony od stołu i trąc dłonie nerwowo począł chodzić szerokim krokiem wzdłuż salonu. — Musi postąpić tak jak Napoleon — z równym efektem... Zatem — jął rozsnuwać w myślach — każe powóz polakierować na nowo, każe zaprząc do powozu cztery konie (tylko siwka coś kuleje — to niechże będą dwa), furmanowi sprawi krakowski strój z pawim piórem (wystarczy pióro ostatecznie) i pojedzie do miasta... Gdy powóz będzie mijał bramę gimnazjum, krzyknie gromko na furmana: „Hou, stój!”... i z wysokości siedzenia spyta zdumionej przekupki:
— Poznajecie mnie, matko?
A gdy ta nie będzie wiedzieć, co ma na to odrzec, powie jej (z odpowiednim do ważności chwili namaszczeniem):
— Przyrzekłem zwrócić swój dług, gdy zostanę proboszczem. Oto jest...
I gestem majestatycznym rzuci jej na stół wypchaną sakiewkę.
— Hm... sakiewkę — zamyślił się. — Łatwo było cesarzowi...
Cóż w tej sakiewce być może... jakie piętnaście reńskich... To jej nie zaimponuje. Trzeba inny plan wymyślić.
Krążył jakiś czas po salonie, głęboko się zastanawiając. Nareszcie doszedł... już wie! Każe narznąć indyków, gęsi, kaczek — jest tego spory szałas — naładować na wóz, zawieźć jej i zeprać pod nogi ze słowami: „To ksiądz proboszcz z Wiórek oddaje za dług”. I więcej ani słówka. Tajemniczość...
Długo znów krążył po salonie, rozkoszując się tą myślą. W pewnym momencie przystanął.
— Ba, ale co na to powie Józefina?... (Tak od czasu, gdy został w swej myśli Napoleonem, nazywał Kaśkę-kucharkę). Tu tej rządy... Nie, trzeba inny plan wydumać — zadecydował po namyśle; i wobec ważności sprawy odłożył to na czas spokojniejszy.
Im dalej się wczytywał ksiądz Łopatka w księgi o Napoleonie, tym bardziej się utrwalał w przekonaniu o swoim z nim podobieństwie i — co za tym szło — współgenialności. Wspólnie czynił z nim dyplomatyczne zabiegi, przemyśliwał i układał plany, prowadził kampanie i wygrywał bitwy. A w tym wszystkim, co z uznaniem dla jego indywidualności podnieść trzeba, zachował swoje własne, częstokroć odrębne zdanie. W wielu razach nie zgadzał się z Napoleonem I, co do posunięć taktycznych — on, Napoleon II, inaczejby to wykonał — często też w decydujących momentach poprawiać musiał krok nieopatrzny Tamtego. Naprzykład w momencie owym bitwy pod Arcole, gdy się zwycięstwo przechylało na stronę Austriaków, a Bonaparte porwawszy sztandar cofającego się pułku rzucił się na most z impetem i odwrócił szalę losu...
— To nie przystoi wodzowi — mówił podczas obiadu do wikarego pod wrażeniem świeżo przeczytanej rzeczy. — To mógł wykonać pierwszy z kraja oficer. Wódz powinien stać na wzgórku i patrzeć na pole bitwy. Powinien mieć spokój kamienny w obliczu i wydawać rozkazy krótkie, a stanowcze.
— Zapewne — bąkał niezdecydowanie wikariusz.
Tak samo nie był zadowolony ksiądz Łopatka z przebiegu bitwy pod Wiedniem.
— Za dużo strat — oświadczył. — Któż widział na oczach nieprzyjaciela przeprawiać się przez Dunaj. Mogli ich snadnie jak kaczki wystrzelać. Trzeba było obejść z wojskiem daleko na prawo, tam się przeprawić i zajść nieprzyjaciela od tyłu. Aniby noga nie uszła.
A kiedy czytał wyprawę na Moskwę, mało się z irytacji nie rozciskał.
— Wódz powinien przewidzieć, nie leźć w matnię.
Również ostro krytykował taktykę. Napoleona w przeprawie pod Lipskiem.
— Przegrał przez swoją nieopatrzność, oto co jest — zadecydował przy końcu.
Tu trzeba zaznaczyć dla ścisłości, że Napoleon mimo udowodnionych mu błędów nic w oczach księdza Łopatki nie stracił. Obniżając go, tensamem obniżyłby siebie. To nie było w jego zamiarze. Gdy krytykował jego błędy, chciał tylko przez to wykazać, jak on w danych wypadkach by postąpił.
Z dzieł wyczytanych wyniósł wielką korzyść. Zobaczył Napoleona mniej, niż się sądzić zwykło, niedościgłym, zobaczył go podległym ludzkim zawodom i klęskom — i owo „podobieństwo“, ów „napoleonizm“, co go tak jako coś nadzwyczajnego zrazu zaskoczyło, stało się teraz rzeczą daleko jaśniejszą i na krytycznych podstawach opartą. Teraz już wiedział sam ze siebie, nie od jakiegoś tam Czapkiewicza (choć to zgoła bystry człowiek, jak się okazało), co ma o tym sądzić. — Chodziłoby teraz o to, jak ludziom okazać swoją zatajoną dotąd wielkość, swoją — jakby rzec — napoleońskość.
Problem czynu...
Długo się zmagał z nim w swych myślach ksiądz Łopatka, wreszcie rozwiązał go najniespodzianiej prosto i szczęśliwie.
— To, że Napoleon prowadził wojny i bitwy wygrywał — to tylko okoliczność. Okoliczności szczęśliwe i nic więcej. Posadzić by go we Wiórkach, a widzielibyśmy, co by zdziałał. Najważniejsza rzecz — w czem jego prawdziwa wielkość była — to postawa. Gest i postawa. O!
Odtąd ksiądz Łopatka baczył pilnie na to, by mieć wzięcie się „napoleońskie“. Sprawił sobie lakierowane buty z cholewkami, sutannę kazał sobie żydowi-krawcowi przyciąć, a do szarego płaszcza przyszyć guziki błyszczące. Wychodząc z domu na spacer, brał zwykle trzcinę do ręki, którą się niedbale z miną wodza uderzać lubił po cholewie. Gdy mówił egzortę w kościele lub przyjmował interesentów w kancelarji plebańskiej, stawał w pozie wyniosłej, wysuwał nogę naprzód, zakładał ręce na piersiach i „miażdżył orlim wzrokiem“ spokojnych obywateli. Sposób mówienia przyjął gromki, stanowczy i lakoniczny.
W taki to naturalny sposób stał się ksiądz Łopatka Napoleonem. Nawet bardziej napoleońskim — w geście, postawie — niż tamten. A o cóż więcej mogło chodzić?
Niebawem zwrócił swój „orli wzrok“ na swe otoczenie. Nie może to być — sądził słusznie — żeby jego, Napoleona-Łopatkę, otaczały figury pospolite, zwykłe. Jeżeli On historyczną jest osobą, to tym samym i wszyscy, którzy są w jakimś stosunku do Niego, stają się historycznymi.
Wiemy już, że kucharkę Kaśkę nazywał wdzięcznie Józefiną. Więc na furmana Maćka wołał odtąd: „Te, Ney!“, organistę ochrzcił Talmą, jako że miał miłe podrygi przy ukłonie, a zaś kościelnego, starego dyplomatę, Taylerandem. Malarz Rączka, który pod ten czas malował był właśnie zakrystię, został nadwornym Davidem.
I słusznem było wprowadzenie do historii tych osób. Wprawdzie Maciek-Ney był głupi, a Józefina, jak wszystkie zresztą Józefiny, była swarliwa, zazdrosna i nielogiczna w sądach, lecz organista-Talma, malarz-David, zwłaszcza kościelny-Taylerand, byli to zgoła niepospolici mężowie, warci monografii osobnych.
W otoczeniu tych już odtąd historycznych osób ksiądz Łopatka-Napoleon wzniósł się jeszcze, ile to możliwym było, w swym samo-napoleońskim poczuciu. Już nie był we Wiórkach proboszczem, lecz władcą. — Wszystkie też rzeczy naokół urosły przybierając barwę historyczną. Gminy do parafii przynależne stały się departamentami, kościół parafialny katedrą, a plebania Wersalem.
Pewnego dnia wezwał do siebie Davida. Kazał mu robić swój portret. Ten się wymawiać począł, że „dotąd z natury jeszcze nie próbował!“ — nic nie pomogło.
— Zrobisz mnie tak, jak stoję — przybrał odpowiednią pozę. — Widziałeś Napoleona?
— Nie.
— To się przypatrz — wskazał majestatycznie na otwartą księgę.
Malarz przyjrzał się kolorowej odbitce — po czym przeniósł wzrok na księdza. Bystry to był człek. Już zrozumiał.
— Trochę w szczegółach inny, ale o to mniejsza. Będzie portret, jak odlał. Powiększy się tylko odpowiednio...
— O — właśnie — powiększyć trzeba odpowiednio...
Omówiono kwestie: płótna, farb, rozmiaru i oznaczono termin posiedzenia.
— Choć ja bym wolał to u siebie w domu... bez utrudzania księdza proboszcza — wyraził życzenie David. — Czy można by tę odbitkę wyciąć?
— Owszem, można, jeśli rzecz tego wymaga. Ale robota u mnie w gabinecie — i w obecności mojej. To warunek.
Nie opuszczał się ksiądz Łopatka na pojętność malarza, choćby to był i David. I, jak się pokazało, miał uzasadnione racje ku temu. Któż wie, jakby był portret wypadł, gdyby nie jego osobisty dogląd i kontrola. To nos się okazał za mały, to czoło za niskie, to znów podbródek za wielki i wiele jeszcze innych niemniej poważnych uchybień. Wszystko to musiał malarz za jego wskazówkami zmieniać, ujmować lub dociągać, jak z orzeczenia wypadło. — Tak Napoleon poprawiał Davida.
W czasie całego ciągu malowania, a trwało ono dość nie krótko, gorączkował się ksiądz Łopatka — nieraz obiadu nie skończywszy wołał przez sień w stronę kuchni, gdzie było państwo Józefiny:
— Niech się stawi mój nadworny malarz! Będziemy kontynuować portret.
Ostatecznie pod jego genialnym wzrokiem i przy pomocy pomiarki — tak bądź co bądź wytrawny artysta, jakim był David, wkroczył wreszcie na tory właściwe, to znaczy zbliżył się do ideału odbitki.
Za jakiś czas „odpowiednio powiększony Napoleon“ w grubych pozłacanych ramach zawisł naprzeciw lustra w salonie. Uszczęśliwiony ksiądz Łopatka zawołał Józefinę i jął pytać, co sądzi o portrecie.
— Już mam tego portretu dość! — wybuchła potokiem słów. — Od trzech miesięcy nic i nic, ino o tym portrecie. Żeby to choć co godnego...
— Głupiaś.
Posłał po Tayleranda.
— Kto to jest? — wskazał malowidło.
Taylerand nie zaraz odrzekł, zastanawiał się, kombinował.
— Jakiś generał ma być — osądził w końcu.
— Osioł jesteś, mój Taylerandzie. Zawołaj mi tu Talmę. Talma, który z Davidem był w przyjaźni, wiedział już coś o tym. I na pytanie: „Kto to jest?“ odrzekł bez namysłu.
— To jest ksiądz jegomość Napoleon.
— O, widzisz Taylerandzie, jakóbinie stary, Talma odgadł od razu. A podobieństwo?
— Jak odlał.
— Wcale rozumny jesteś, Talmo; muszę ci pensję podnieść.
Odtąd ksiądz Łopatka mógł się rozkoszować w sercu, godzinami wpatrując się w „swój portret“.
— Dałoby się jeszcze — zauważał — nie mało zarzucić, ale o szczegóły podobieństwa mniejsza. Główna rzecz: gest, postawa. Oto co jest.
Dotąd miał tylko poczucie swej napoleońskości, a teraz widzi siebie.
— Portret nie śmie mylić — zapewniał się.
Spływały też nań, można by rzec, z tego portretu nowe siły, ambicje nieograniczone i oczywistość potęgi. Majestatem napełniony kroczył dumnie po swych „apartamentach wersalskich“, a uderzał w jego postaci z daleka główny atrybut wielkości: gest i postawa. Od czasu do czasu wyrzucał z zaciśniętych ust rozkazy krótkie i stanowcze. Na przykład: — Niech się stawi przede mną prefekt departamentu Koninki (to niby wójt z Kominek) dla zdania mi rachunków konkurencji kościelnej.
— Malarzowi Davidowi wydać z kasy pięć złotych forszusu.
Albo:
— Zawołać mi Tayleranda; chcę z nim omówić kwestję odpustu.
A widzieć go na przykład wtedy, gdy stanąwszy na ganku wołał ku stajniom:
— Te, Ney! Dałeś koniom owsa?! —lub jak grom krótko: — Zaprzęgać!
Albo przez sienie w stronę apartamentów niewieścich:
— Józefino! Nakryj do obiadu!
Tak mógł tylko rozkazywać Napoleon.
Kazania jego były zwięzłe i apodyktyczne, jak odezwy do narodu. Od czasu do czasu wygłaszał też z ambony nadsyłane mu wojenne manifesty Centrum.
I nicby nie zamącało pewności jego umysłu i wysokiego nastroju, gdyby nie koalicja — jak nazywał dekanat, konsystorz i inne duchowne potęgi. Mimo że gromił w odezwach swoich jakóbinizm, koalicja nie dawała się tym zwieść, lecz następowała nań coraz to zawzięciej. Nadsyłała komisje żądając rozwodu z Józefiną, wyrzeczenia się władczej chimery, trzymania się przepisów kanonnych itp. Bronił się zawzięcie, używał wszelkich dyplomatycznych wybiegów, w dyskursach z księdzem wikarym pokonywał swoich przeciwników — jednak koalicja rosła w siłę i spać mu nie dawała.
Aż przyszło jego Waterloo...
Nie koalicja je sprawiła, choć pośrednio przyczyniła się do tego przez zmącenie bystrości jego umysłu, lecz przypadek. Taki sam przypadek, jaki przywiódł do upadku Napoleona.
Wiadomo: Napoleon upadł z przyczyny kapliczki. Było to tak:
Już wiele godzin trwała bitwa koło wsi Belle-Alliance, a żadna ze stron walczących nie mogła uzyskać decydującej przewagi. Napoleon, naciskany przemożnymi siłami sprzymierzonych, wytężał cały swój geniusz, aby rozerwać pierścień wojsk nieprzyjacielskich. Losy się długo ważyły. Wreszcie udało się wysiłkom Napoleona przełamać szeregi pruskie. Zwycięstwo zdawało się chylić ku Francuzom. Napoleon, stojąc na wzniesieniu w otoczeniu adjutantów (jak przystało na wodza, podług słów księdza Łopatki), śledził orlą uwagą przebieg walki. Jeszcze jedno posunięcie, jeden wysiłek — i zwycięstwo. Aliści podniosła się mgła dymu z równiny i odkryła lśniący łan piechoty angielskiej, ustawionej w czworobok. — Pułki te nadeszły pod mgłą w czasie bitwy i nie brały dotąd udziału w walce. Napoleon jednym rzutem oka ocenił ważność chwili.
— Ten czworobok mi złamać! — cisnął rozkaz dowódcy kirasjerów, których oszczędzał dotąd, by ich rzucić na szalę w decydującym momencie.
Runęły pułki niezłomne... Zrazu jak lawina śnieżna — rosły w wicher, w miarę, jak się po pochyłości terenu zbliżały ku równinie.
Napoleon przyłożył szkło do oczu i z zapartym oddechem śledził ich pęd. Nagle zwrócił się do marszałka Neya, który zdejmował przed rozpoczęciem bitwy plan terenu.
— Co tam ta kapliczka znaczy? — rzekł wskazując biały punkt na pochyłości, ku któremu właśnie zbliżała się, w najwyższym rozpędzie chmura kirasjerów. — Ta kapliczka stoi tam nie bez przyczyny...
Wyjaśniła się rzecz sama wcześniej, niż Ney mógł znaleźć odpowiedź.
Oto gdy chmura jazdy zrównała się z białym punktem, zniknął pierwszy szereg, drugi; trzeci... i znikały dalsze, jakby ich ziemia pochłaniała.
Napoleon zbladł — zrozumiał.
Tam był wąwóz głęboki, niewidoczny ze wzniesienia, przecinający pochyłość. Nim się końmi i ludźmi wypełnił, chmura stopniała o trzecią część. Reszta przejechała po tym moście krwawym, pognała dalej ku równinie. Lecz już, osłabiona w pędzie i w swej masie, nie zdołała złamać czworoboku. Przyszło następczo Waterloo...
Kapliczka więc była przyczyną, która sprawiła upadek Napoleona. Gdyby był tę kapliczkę wcześniej zauważył i zbadał, z jakiego powodu tam stoi, nie byłby posyłał swych decydujących pułków na stracenie. Lecz już za późno ją spostrzegł — za późno było wstrzymać wicher jazdy.
Prosty przypadek.
Co spotkało Napoleona, mogło spotkać i księdza Łopatkę. Tak się też istotnie stało.
Było to podczas żniw. Zwożono z pola jęczmień do stodoły. Zrazu robota szła powoli — jak na plebańskim. Lecz na odwieczerz przyspieszono pracę i nawet gorączkowo zaczęto się uwijać, gdyż burza nadciągała.
Sam ksiądz Łopatka, zbudzony odgłosem grzmotu z drzemki poobiedniej, objął dowództwo nad zwózką. Rozkazy jego gromkie i stanowcze ujęły popłoch w pewien ład i nadały robocie tempo bojowych poruszeń. Widać go było, jak stał przy zrzucaniu snopów z wozu na progu boiska i do taktu podawania na stóg wycinał krótko: „raz, dwa — raz, dwa“, a potem, gdy zawracano w pole, wskakiwał na wóz i stojąc niby na rydwanie (widział podobną nawet na sztychu apoteozę Napoleona) przynaglał Maćka-Neya do pośpiechu.
Zwieziono już kóp sporo. Wzięto właśnie przedostatnią kopę, gdy burza się zbliżyła. Jeszcze pozostała jedna. — Ksiądz Łopatka w gorączce bojowej sam własnoręcznie pomagał zrzucać snopy na boisko.
— Śpieszcie się! — wołał — Jeszcze ta ostatnia kopa i zwycięstwo!
Gdy zawrócono, wskoczył na wóz, jak uprzednio i popędził furmana co duchu. Burza tuż-tuż wisiała, jeno spaść ulewą...
— Jedź na przełaj — krzyknął ku woźnicy.
Maciek też skręcił z drogi i wziął się na przełaj przez pole. Pole w tej połaci spadziste było — konie ruszyły wartko. Wóz podskakiwał po zbrużdżeniach gruntu. Nie dbał na to ksiądz Łopatka — stał bohatersko na wozie przytrzymując się dłonią letry i śledził oczyma pilnie postęp chmury. To samo zapewne czynić musiał woźnica — gdyż nagle ksiądz Łopatka pojrzawszy przed się, krzyknął:
— Ney! Nie widzisz ośle..: kapliczka!
Lecz już zapóźno było wstrzymać konie nad krawędzią wąwozu. Runęły przednimi nogami w urwisko pociągając wóz za sobą.
Szczęściem jar nie był głęboki. Skończyło się na tym, że się woźnica trochę potłukł, konie wyszły z okaleczeniami. Ale ksiądz Łopatka skoczywszy w krytycznym momencie z wozu złamał nogę.
Odniesiono jęczącego w czasie ulewy i grzmotów na plebanię. Po czym za poradą wezwanego z miasteczka lekarza przewieziony został do szpitala.
Tu dopiero, po założeniu mu opatrunku i uśmierzeniu bólu, mógł objąć myślą spłoszoną obraz i znaczenie nieszczęśliwego wypadku.
— Jazda po pochyłości... Zagapienie się Neya... Wąwóz przecinający... Kapliczka...
Niby piorun, przeleciał nagły wstrząs przez jego umysł...
— Ten wąwóz... ta kapliczka!... Rzecz oczywista: Waterloo...
Jeżeli odtąd oddzielał jeszcze w myślach lub w uczuciu postać tamtego od siebie, to teraz poczuł się za jedno z nieszczęsnym Napoleonem. Nieszczęście bowiem jednoczy.
— Gdybym był tę kapliczkę wcześniej zauważył... nie opuszczał się na Neya... Lecz widać tak chciał los.
— Przypadek, mówicie panowie? — zwracał się w majestacie swej klęski do lekarzy. — Tak, zapewne... Lecz czy panowie zdajecie sobie sprawę jasno z wagi owego przypadku? Z jego następstw i skutków na przyszłość?... Oto gdyby nie ta kapliczka, mapa Europy inaczej by wyglądała. — Czymże jest inny przypadek od losu? Musiało przyjść nasze Waterloo — i przyszło.
— Jesteśmy oto na Elbie — mieszał następstwa aktów. — Koalicja tryumfuje. Lew upadł. Komisje obradują, wzywają świadków, śledztwa... Taylerand, szelma, zdradzi. Biedna opuszczona Józefina... Ale tryumf przedwczesny! — wołał z patosem. — Lew się jeszcze podźwignie. Zobaczą wkrótce jego groźną grzywę, jego nieulęknioną królewską postawę. Zadrżą zdrajcy sprzedajni!
Lekarze potakiwali i kiwając głowami znacząco — zapisywali sobie jego ważne słowa.
— Dziwna rzecz — zauważył któryś. — Prosty upadek i takie oto następstwa...
— Następstwa nieobliczalne! — przydał zasłyszawszy uwagę ksiądz Łopatka. — A wszystko to z przyczyny kapliczki.
— O, gdyby nie ta kapliczka! — wzdychał często — mapa Europy inaczej by wyglądała.
Wkrótce dzięki zabiegom lekarskim noga się wygoiła i ksiądz Łopatka, aczkolwiek uchromujący jeszcze na tę nogę, mógł już opuścić szpital — czyli raczej „wyspę Elbę“, jak się wyrażał. — Równocześnie odeszła też odpowiednia opinia lekarzy do konsystorza.
Wróciwszy z „Elby“ do Wiórek, ksiądz „Napoleon“- Łopatka zastał ruinację w swym „Wersalu“: biurka poodmykane, księgi porozrzucane, ważne zapiski historyczne zniknione — widocznie koalicja przez szpiegów swych tu pracowała. A nie zastał już biednej Józefiny, która zabrawszy na pamiątkę wiele rzeczy drogich, nie czekając wyroku komisji koalicyjnej, progi wersalskie opuściła.
Ksiądz „Napoleon“-Łopatka zrozumiał rzecz i wpadł we wściekłość. Tayleranda napędził z urzędu, Talmę usunął z kościoła, a za zdrajcą Davidem, który, jak się okazało, wyjechał razem z Józefiną, wysłał gończe listy. To zarządziwszy i połamawszy kilka krzeseł w dodatku, opadł ciężko na fotel.
— Oto są skutki przegranej — rzekł do portretu. — Lecz my się jeszcze podźwigniemy! Nie poddamy się słabości. Poczują jeszcze wrogowie moc naszą!
W najbliższą niedzielę wygłosił piorunującą mowę do narodu. — Wskazał na niebezpieczeństwo inwazji wroga i na słabość wewnątrz państwa. Oto zdrada jest dokoła! dowodził. Zdrajcami jest otoczony zewsząd. Napędzeni Talma i Taylerand schronili się pod opiekuńcze skrzydła sprzymierzonych — prefekci departamentów jawnie znoszą się z koalicją — a nawet współwładca wikary spiskuje potajemnie.
— Obywatele! — wołał. — Musicie odeprzeć te zakusy wrogów, wytępić zdradę jawną i tajemną, dać prawdzie oręż do ręki. Stańcie odważnie, jak jesteście wszyscy — a z taką armią waleczną przejdę śmiało te Alpy fałszu — i zwyciężę!
Nastała potem przez kilka dni cisza. Koalicja coś ważnego knuła. Wnioskował to z różnych oznak, jak z wyjazdu księdza wikarego, z wezwań prefektów do władzy, z powoływań różnych świadków jego przemowy w kościele itp.
Aż nagle dnia jednego po południu jak grom z jasnego nieba spadło nań: zasuspendowanie. Tak z urzędu proboszcza, jak i z obowiązków księdza.
— Oto jest teraz właściwe Waterloo — zobaczył jasno. Nie widząc innej rady, zdał się na łaskę-niełaskę księdza dziekana, najbardziej zawziętego z członków koalicji... i ten go zdradził. Udał współczucie, litość — i podstępnie zawiózł go na „wyspę Świętej Heleny“.
Tu na tej posępnej „wyspie“, wśród otoczenia murów, strzeżony pilnie przez lekarzy i całą „kompanię, szpiegów“, przeżywał ksiądz Łopatka-„Napoleon“ sen swej minionej potęgi. Znosił dumnie swój los aż do końca. Jedno tylko westchnienie wyrywało się czasem z jego piersi:
— Gdyby nie ta kapliczka...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.