Nantas/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Nantas
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1923
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów — Złoczów
Tłumacz Zygmunt Niedźwiecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Pokój, który Nantas zamieszkiwał od dnia swego przybycia z Marsylii do Paryża, znajdował się na najwyższem piętrze jednego z domów przy ulicy de Lille, obok hotelu barona Danvillier, członka rady stanu; dom był również własnością barona. Wychyliwszy się z okna, mógł Nantas widzieć cały jeden kąt pałacowego ogrodu, którego pyszne drzewa rzucały obfity cień. Wyżej, ponad zielonymi czubami drzew, otwierał się widok na Paryż, widać było koryto Sekwany, Tuileries, Louvre, perspektywę wybrzeża i całe morze dachów aż do niknącego w oddali przedmieścia Pére Lachaise.
Było to mizerne poddasze, z oknem wyciętem w dachu. Na umeblowanie, w jakie zaopatrzył się Nantas, składało się: łóżko, stół i krzesło. Sprowadził się tu dla taniości z zamiarem pozostania w tej kwaterze tak długo, dopokąd nie znajdzie sobie posady. Brudne tapety, sufit czarny, nędza i nagość tej izbiny, nie posiadającej nawet kominka, nie raziły go. Zasypiając w obliczu Louvre’u i Tuileryów, porównywał siebie do jenerała, co kładzie się spać w pierwszej lepszej przydrożnej oberży u bram wielkiego i ludnego miasta, które ma wziąć szturmem nazajutrz.
Dzieje Nantasa były krótkie. Syn murarza z Marsylii, rozpoczął studya od tamtejszego liceum, posyłany przez rodziców do szkół dzięki ambitnej miłości matki, której marzeniem było wykierować syna na pana. Rodzice zapracowywali się, byle go dopchać do bakalaureatu. Po śmierci matki jednak Nantas musiał przyjąć skromne miejsce u pewnego kupca, na którem wiódł przez lat dwanaście rozpaczliwie jednostajną egzystencyę. Dwadzieścia razy już byłby uciekł z Marsylii, gdyby go obowiązki synowskie nie przykuwały do ojca, który spadłszy z rusztowania stał się zupełnie niezdolnym do pracy. Obecnie on sam musiał zaspokoić wszystkie obudwu potrzeby. Jednego wieczora wszakże, wróciwszy do domu, zastał starca bez życia, z ciepłą jeszcze fajką u boku. W trzy dni potem, spieniężywszy odrobinę gratów, wyjechał do Paryża, mając w kieszeni dwieście franków.
W Nantasie tliła, odziedziczona po matce, uparta ambicya zrobienia karyery. Chłopak to był szybkiej decyzyi, z wolą zimną lecz mocną. Młodzieniaszkiem jeszcze mawiał o sobie, że jest „siłą.“ Śmiano się zeń często, gdy, zapędziwszy się w zwierzenia, powtarzał swe ulubione: „Jestem siłą“ — frazes ten bowiem nabierał dziwnie komicznego brzmienia, gdy się spojrzało na jego wytartą, prującą się w ramionach surducinę z przykrótkiemi rękawami, które nie dochodziły rąk. Stopniowo jednak wyrobił w sobie w ten sposób pewnego rodzaju religię siły, nic w świecie po za nią nie widząc, przeświadczony, że do silnych należy zwycięstwo. Podług niego: chcieć — znaczyło: módz. Reszta nie ma znaczenia.
Podczas niedzielnych samotnych przechadzek po spalonych przedmieściach Marsylii czuł w sobie wyraźnie gieniusz; na dnie jego istności tkwił jakiś instynktowny popęd, pchający go naprzód; wracając do swego okaleczałego ojca, by zjeść na wieczerzę ziemniaków, powtarzał sobie, że nadejdzie dzień, kiedy, nie potrzebując się więcej ograniczać, będzie mógł wykroić należny sobie udział w biesiadzie społeczeństwa, pośród którego nie był jeszcze niczem w trzydziestym roku życia. Nie były to bynajmniej żądze nizkiego gatunku, pospolite pragnienia zmysłowego użycia, lecz nader czyste samopoczucie inteligencyi i woli, które nie znajdując się na właściwem dla siebie miejscu, zmierzają z całym spokojem do zajęcia go, pod wpływem naturalnej potrzeby logiki.
Odkąd Nantas dotknął stopą bruku Paryża, zdawało mu się, że wystarczy mu wyciągnąć rękę, by zdobyć pozycyę, jakiej się czuł godnym. Tegoż samego dnia rozpoczął kampanię. Mając kilka listów polecających, udał się z nimi pod wskazanym adresem. Nadto poszedł zapukać do drzwi paru osób, znajomych z Marsylii, licząc na ich poparcie. Po upływie miesiąca jednak nie osiągnął żadnego rezultatu; mówiono mu, że chwila jest nieodpowiednia; czyniono mu zresztą obietnice, ale nie dotrzymano ni jednej. Tymczasem chuda sakiewka opróżniała się, zostało mu wszystkiego najwyżej dwadzieścia franków. O tych dwudziestu frankach miał jeszcze żyć cały miesiąc, nie jedząc nic więcej prócz chleba, przemierzając Paryż od świtu do zmroku i kładąc się spać bez światła, jak zbity ze znużenia, z pustemi dzień w dzień rękoma po daremnej gonitwie. Nie tracił pomimo tego otuchy, tylko w duszy jego wzbierał coraz większy gniew. Wyroki losu wydały mu się pozbawionemi jakiegokolwiek sensu logicznego i sprawiedliwości.
Jednego wieczora wrócił do domu, nie wziąwszy cały dzień nic w usta. Dnia poprzedniego spożył ostatni kęs chleba. Ani grosza przy duszy, ani jednego przyjaciela, coby pożyczył dwadzieścia sous. Przez cały dzień padał deszcz, jeden z tych szarych deszczów paryskich, tak przejmująco zimnych. Ulicami płynęły strugi błota. Nantas, przemokły do nitki, poszedł na Bercy, potem na Montmartre, gdzie mu wskazano jakiś wakans. Lecz w Bercy znalazł już miejsce zajętem, na Montmartre zaś pismo jego uznano za niedość piękne. Dwa te miejsca były jego ostatnią nadzieją. Był zaś gotów przyjąć pierwsze lepsze zajęcie, mając niewzruszone przekonanie, że sobie potrafi wyrąbać los przy pierwszej nadarzonej sposobności. Na razie nie żądał nic prócz chleba, tyle tylko, aby mieć z czego wyżyć w Paryżu i kawałka gruntu pod nogami, aby mieć na czem zacząć budowę gmachu przyszłości, cegła po cegle. Wlókł się z Montmartre na Lille noga za nogą, z sercem pełnem goryczy. Deszcz ustał, spieszący za interesami tłum popychał go na trotoarze. Przez kilka minut stał przed sklepem wekslarza: pięć franków wystarczyłoby może, aby kiedyś zawładnął całym tym światem; za pięć franków można żyć cały tydzień a w ciągu tygodnia da się dokonać nie mało rzeczy. Kiedy tak myślał, przejeżdżający pojazd obryzgał go błotem, tak że musiał sobie rękawem otrzeć ochlapaną twarz. Ruszył żwawiej z miejsca, zacisnąwszy zęby, czując dziką żądzę rzucenia się z pięściami na tłum, zagradzający ulicę; byłby to należny odwet za głupotę losu. Na ulicy Richelieu o mało go nie przejechał omnibus. Pośrodku placu Karuzelu rzucił okiem zazdrości na Tuilerye. Na ulicy Wszystkich Świętych małej wystrojonej dziewczynce ustąpić musiał z prostej drogi, którą kroczył z uporem odyńca, ściganego przez psiarnię; zboczenie to z obranego kierunku wydało mu się najwyższem poniżeniem; nawet dzieciom musi ustępować!... Nakoniec schroniwszy się do swej stancyjki jak ranione zwierzę, które idzie zdechnąć w swej jamie, padł ciężko na krzesło na pół martwy, wpatrując się w swe zabłocone spodnie i dziury w bucikach, z których ciekące błoto utworzyło już na podłodze sporą kałużę.
Tym razem koniec był nieunikniony. Nantas zadał sobie pytanie, w jaki sposób pozbawić się życia?... Duma jego nie ugięła się przytem ani na włos, uważał śmierć swą za karę dla Paryża. Być siłą! czuć w sobie moc!... i nie znaleźć nikogo, coby nas ocenił?!... coby nam dał pierwszego potrzebnego talara!... Coś podobnego wydawało mu się monstrualnem głupstwem, cała jego istota oburzała się na to. Z kolei żal go ogarnął niezmierny, gdy spojrzał na swe bezużytecznie zwisłe ramiona... Bo przecież nie lękał się żadnej pracy; koniuszkiem małego palca czuł się na siłach poruszyć ziemię; i oto kopnięty do swej nory, pogrążony w niemocy, sam siebie pożerał niby lew w klatce; uspokoił się jednak niedługo, śmierć bowiem wydała mu się czemś wyższem. Słyszał raz, kiedy był jeszcze mały, historyę wynalazcy, co skonstruowawszy cudowną maszynę, strzaskał ją, dnia pewnego, młotem na kawałki, oburzony obojętnością tłumu dla swego dzieła. On to był owym człowiekiem, przynosząc w sobie światu świeżą siłę, niepospolity mechanizm inteligencyi i woli, który zniszczy, roztrzaskując sobie czaszkę o bruk uliczny.
Słońce zachodziło po za wyniosłemi drzewami hotelu Danvilliers; słońce jesieni, którego złote promienie zapalały ogień w zżółkłych liściach. Nantas podniósł się z krzesła, jak gdyby pociągnięty tem pożegnaniem olbrzymiej gwiazdy. Chciał umrzeć, potrzeba mu było światła. Przez chwilę wychylał się oknem. Nieraz widywał stamtąd, poprzez liściasty gąszcz, na skręcie alei, młodą blondynkę słusznego wzrostu, jak przechadzała się dumnym krokiem księżniczki. Nantas nie był romansowym, spędziwszy na twardem borykaniu się z biedą wiek, w którym młodzi ludzie na poddaszach marzą o pannach z bogatego domu, przynoszących im serce, płonące bajeczną miłością i jeszcze bajeczniejsze wiano. Pomimo tego tak się jakoś złożyło w tej godzinie przedzgonnej, że mu się ni stąd ni zowąd przypomniała ta piękna, jasnowłosa panna, taka wyniosła. Jak ona się też mogła nazywać?... Wtem zacisnął kurczowo pięści, wszystko inne bowiem zamilkło w nim nagle wobec nienawiści, jaka go ogarnęła do bogatych mieszkańców pałacu, przez którego rozwarte okna widać było pełne poważnej wytworności urządzenie, — i szepnął w napadzie wściekłości:
— Och! sprzedałbym się!... sprzedałbym się bez namysłu temu, ktoby mi wyliczył sto sous na rachunek mojej przyszłej fortuny...
Chwilę zaprzątała go rozpaczliwa idea sprzedania się. Jeźliby istniał gdzieś lombard, w którymby pożyczano na zastaw energii i woli — poszedłby tam zastawić sam siebie. Przedstawił sobie w wyobraźni podobny handel: jakiś działacz polityczny przychodzi go wykupić, aby sobie zeń zrobić narzędzie — jakiś bankier go bierze, by mieć każdej chwili na swoje usługi jego inteligencyę; a on przystaje na wszystko, gardząc względami honoru, nie przestając powtarzać, że byle człowiek był silnym, musi prędzej czy później odnieść upragnione zwycięztwo. Nagle rozśmiał się gorżko z swoich mrzonek... Możnaż się sprzedać w taki sposób?... Hultaje, czyhający na takie okazye, zdychają z głodu, nie doczekawszy się nabywcy. Lęk go zdjął przed tchórzostwem, przyszło mu na myśl, że wynajduje sobie pozory do odwlekania. Usiadł napowrót, przysięgając rzucić się z okna, skoro tylko noc zapadnie zupełna...
Tymczasem znużenie jego było tak wielkie, że usnął na krześle. Naraz przebudziły go głosy ludzkie: odźwierna wprowadziła do jego pokoju jakąś jejmość...
— Przepraszam pana... przyprowadzam tu — zaczęła, widząc jednak, że w pokoju nie ma nigdzie świecy, wróciła się, aby ją przynieść. Zachowanie jej wobec przyprowadzonej damy, nacechowane uprzejmą poufałością a zarazem respektem, świadczyło, że ją znała.
— Tak — odezwała się, odchodząc po raz wtóry zaraz po przyniesieniu światła; — teraz państwo mogą rozmawiać, nikt nie będzie przeszkadzał.
Nantas, oprzytomniawszy nieco po tak nagłem przebudzeniu, zerwał się na równe nogi i patrzył zdziwionym wzrokiem na przybyłą. Właśnie podniosła woalkę. Była to osoba czterdziestopięcioletnia, nizkiego wzrostu, mocno otyła, z lalkowato białą twarzą starej dewotki. Widział ją po raz pierwszy w życiu. W chwili, kiedy, z pytającem spojrzeniem, wskazał jej krzesło, nazwała się:
— Panna Chuin... Przychodzę pana trudzić w sprawie wielkiej wagi...
W braku drugiego krzesła musiał się usadowić na brzegu łóżka. Nazwisko panny Chuin nie tłómaczyło mu nic, czekał bliższych wyjaśnień. Damie jednak nie było wcale spieszno. Okrążywszy spojrzeniem ciasną stancyjkę, zdawała się namyślać, od czegoby rozmowę zacząć. Nakoniec odezwała się słodko, podkreślając uśmiechem delikatniejsze ustępy:
— Przychodzę do pana w charakterze osoby przyjaznej... bardzo przyjaznej... Słyszałam o panu rzeczy nadzwyczaj wzruszające... Tylko niechże mnie pan nie posądza, broń Boże, o jakieś szpiegowanie... Nie! nie ma w tem wszystkiem nic więcej, nad wywołane przez zbieg okoliczności pragnienie stania się panu użyteczną... Wiem, jak macoszem było dla pana życie do chwili obecnej, z jakiem męstwem walczyłeś pan o zdobycie pozycyi i jakim jest do tej chwili wynik tylu pańskich zabiegów... Tylko niech pan daruje, proszę raz jeszcze, że śmiem się w ten sposób mięszać w tajniki pańskiej egzystencyi... Przysięgam panu, że tylko sympatya...
Nantas, rozciekawiony, nie przerywał jej, domyślając się, że wszystkie te szczegóły przybyła zaczerpnąć musiała u odźwiernej. Mimo że nic nie przeszkadzało pannie Chuin przystąpić wreszcie do rzeczy, siliła się w dalszym ciągu na coraz to wyszukańsze komplementy, coraz pieszczotliwsze sposoby ujęcia rzeczy w słowa.
— Pan jesteś młodzieńcem wielkie rokującym nadzieje... Ośmieliwszy się obserwować, w granicach dyskrecyi, pańskie zabiegi, żywo zostałam uderzona podziwu godnym hartem, jaki pan przeciwstawia złej doli. W rezultacie nabrałam przekonania, że pan potrafisz zajść daleko, jeżeli panu ktoś przychylny poda pomocną rękę...
Urwała znowu. Czekała na słowo odpowiedzi. Młodemu człowiekowi przyszło na myśl, że jejmość przybyła mu ofiarować jakieś miejsce. Oznajmił jej, że gotów jest przyjąć każde. Teraz jednak, gdy lody zostały przełamane, dama zapytała bez ogródek:
— Czy nie czuje pan przypadkiem wstrętu do małżeństwa?
— Do małżeństwa! — wykrzyknął Nantas. — Mój Boże!... a któżby mnie też chciał, moja pani!... Chyba jakaś bardzo biedna dziewczyna a i tejbym zresztą nie miał co dać jeść...
— O nie, młoda dziewczyna bardzo piękna, bardzo bogata, z wielkiego domu, która jednym zamachem dałaby panu w ręce środki dobicia się jak najwyższego stanowiska.
Nantas przestał się śmiać.
— A jakaż... cena?... — zapytał, zniżając głos instynktownie.
— ...Młoda dziewczyna, jest w stanie poważnym i trzebaby przyznać dziecię — odparła panna Chuin, nie obwijając już teraz w bawełnę, by prędzej ubić interes.
Pierwsze poruszenie Nantasa wyraziło mocną chęć wyrzucenia pośredniczki za drzwi.
— To nikczemność, co mi pani przyszłaś zaproponować — szepnął.
— Och!... nikczemność!... — zawołała panna Chuin, odnajdując w lot swój głosik miodowy — nie zgadzam się na słowo tak brzydkie... Faktem jest, że wybawiłbyś pan rodzinę z rozpaczliwego położenia. Ojciec o niczem jeszcze nie wie, ponieważ rzecz nie stała się dotąd widoczną; i mój to jest pomysł wydać to biedne dziewczę jak najprędzej za mąż, podstawiając światu męża jako ojca dziecięcia. Taka kombinacya zatrze wszystko, ojciec uwierzy w naprawę błędu córki... Na nieszczęście bowiem istotny sprawca uwiedzenia jest człowiekiem żonatym... Ach! panie!... Są doprawdy mężczyźni, ogołoceni z wszelkiego poczucia moralności.
Mogła długo przemawiać w ten sposób, bo Nantas nie słuchał jej wcale... Czemuż odmówił?!... Nie pragnąłże co dopiero sprzedać się?!... Otóż i zjawili się nabywcy. Tego żądano — a ofiarowano tyle. Miał dać swe imię, otrzymując w zamian stanowisko... Kontrakt jak tyle innych. Spojrzał na swoje spodnie, zabłocone wśród ulic paryskich, przypomniał sobie, że nic nie jadł od wczoraj i cała wściekłość, jaką zgromadziły w nim dwa miesiące bezowocnego szukania i doznawanych przytem upokorzeń, wezbrała w jego sercu na nowo. Dość tego!... Nareszcie postawił stopę w tym świecie, co go odtrącał i pchał w otchłań samobójstwa!
— Przystaję! — rzekł krótko.
Poczem zażądał od panny Chuin szczegółowych wyjaśnień. Czego będzie żądała za pośrednictwo?... Rozkrzyczała się z miną świętoszka, że nic nie chce. Nie przeszkodziło jej to zażądać w końcu 20.000 franków z kwoty, jaką kontrakt małżeński zapewni młodemu człowiekowi. A ponieważ się wcale nie targował, zaczęła z wylaniem:
— Muszę panu nadmienić, że to ja zwróciłam w tej całej sprawie uwagę na pana... Młoda dziewczyna nie sprzeciwiła się wcale, kiedym jej pana wymieniła... Och! to świetny interes... podziękuje mi pan w swoim czasie... Mogłam była wyszukać człowieka z tytułem, znam nawet jednego, któryby z pocałowaniem rąk przyjął tę propozycyę... Wolałam jednak wynaleźć kogoś z po za obrębu świata tej biednej dzieciny... Wyda się to bardziej romantycznem... A potem, pan mi się podobasz. Jesteś przystojny, masz tęgą głowę... O! pan zajdziesz daleko!... Pamiętaj-że pan o mnie, proszę, jestem cała na pańskie usługi...
Aż dotąd nie poruszano kwestyi nazwiska. Na zapytanie Nantasa w tej mierze stara panna powstała i przedstawiając się po raz wtóry, rzekła:
— Panna Chuin... Jestem u pana barona Danvilliers od śmierci baronowej w charakterze guwernantki. Ja to wychowałam pannę Flawię, córkę pana barona, a panna Flawia jest właśnie tą osobą, o której mowa...
To rzekłszy oddaliła się, pozostawiając na stole dyskretnie kopertę z pięćsetfrankowym banknotem. Była to zaliczka z jej własnej kieszeni na pokrycie pierwszych potrzeb Nantasa.
Po jej odejściu poszedł do okna. Noc była bardzo ciemna; nie można było nic rozróżnić prócz ciemnej masy drzew wśród coraz to czarniejszego mroku; jedno tylko okno jaśniało oświetlone na ciemnem tle fasady hotelu. Więc to ta wysoka, jasnowłosa dziewczyna, przechadzająca się krokiem królewny, co nie raczyła nigdy na niego rzucić ani jednego spojrzenia... Ba!... ta, czy też inna, to wszystko jedno. Kobieta nie wchodziła wcale w grę. Teraz skierował wzrok wyżej, na Paryż, grzmiący w ciemnościach, na wybrzeża, ulice i rozdroża lewego brzegu Sekwany, oświetlone tysiącami migotliwych płomyków gazu — i tykając olbrzymi gród poufałym tonem wyższości, rzekł z siłą:
— Teraz tyś mój!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Zygmunt Niedźwiecki.