Nad morzem (Lenartowicz)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
NAD MORZEM.
Na widok obrazu w Galeryi Luxemburgskiéj.




Po długiéj życia podróży
Przyszedłem nad brzegi morza,
Nad morzem świeciła zorza
I chłód zawiewał ze wzgórzy.
Spocznijmy, rzekłem do siebie,
Nim świat okryją mgły mroczne,
Jak słońce z drogi po niebie,
Z drogi po ziemi odpocznę.
Tylko że słońce chwalebne,
Jutro roztoczy blask nowy,
Nad góry, lasy, dąbrowy
Powstanie białe jak srebrne.

A ja gdy morza przestrzenie
Poranny wietrzyk uderzy,
Czy się do jutra nie zmienię,
Czy wstanę jasny i świeży?
Czy mi sen ciężki nie spłoszy
Widm wykarmionych łzą rzewną,
Miłości, wiary, roskoszy,
Czy we świat spojrzę tak pewno?
Czy mi na niebios szafirze
Anioł stróż w wietrze zajaśnie?
Czy mi pieśń brzęknie na lirze,
A chwała w ręce zaklaśnie?
Kiedy to wszystko odleci,
Co tu świeciło w podróży,
Słońce się ranne rozświeci,
A moje czoło pochmurzy,
Pod koniec drogi żywota,
Blednieją gwiazdy przewodne,
We snach już tylko wciąż słota,
I wichry ziębią nas chłodne.
Mniéj coraz cudnych postaci,
Na niedobiegłych chwil szlaku,

Nikt się nie został z orszaku,
Dawnych przyjaciół i braci.
I sercu ciężéj, boleśniéj,
I oku smutniéj w pustkowiu,
W sercu tchu braknie do pieśni,
Pod takiém niebem z ołowiu.
Cudna młodości drużyno,
Bądź zemną do dni ostatka,
Pókąd tak czyste łzy płyną,
Niech mam anioła za świadka.
Dopókąd czuję że żyję,
Pókąd krew krąży gorąca,
Niech się me oko nie kryje
Przed ranném spojrzeniem słońca.
Niech z całą wonną naturą
Łączy mię węzeł rodzinny,
Niech polem dołem i górą
Jéj głos wciąż słyszę niewinny.
Głos kwiecia w stubarwnéj szacie,
Głos słońca z niebios przestworza,
Szmer lasów, głuchy szum morza,
Niech na mnie wołają bracie!

Kto został czystym jak dziecię,
I kto z naturą się zbracił,
Choć wszystko stracił na świecie,
Jeszcze nie wszystko utracił.
Paryż, 1853.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teofil Lenartowicz.