Nad Spreą/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Nad Spreą
Podtytuł obrazki współczesne
Wydawca Wydawnictwo „Nowej Reformy“
Data wyd. 1906
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Garbaty Wojtuś mimo swojego usposobienia żartobliwego i ironii, z jaką się był zwykł wyrażać o wszystkiem, miał najlepsze serce. Zdawało mu się tylko, że się z niem wydawać nie powinien, że toby oznaczało słabość — krył się więc ze swoją dobrocią, jak drudzy z zepsuciem się tają. Dla Wolskiego miał przyjaźń starszego brata, a czując, że nieopatrzne chłopię potrzebowało opieki, nie wypuszczał go z niej nigdy. Nie narzucał mu się wiedząc, że toby wyegzaltowanego mogło podrażnić — lecz przychodził w porę i miał talent przemawiania do niego tak, że często go Kajo posłuchał. Oba byli rodziców nie majętnych synami. Ojciec Wojtusia przez całe życie profesorował w jednej z wyższych szkół w Poznańskiem, a że najrzadziej profesor coś dzieciom zostawić może oprócz wykształcenia, Wojtuś i jego siostra nie wzięli po rodzicach nic oprócz biblioteki, ruchomości i mało znaczącego kapitaliku, który Wojtuś szwagrowi w całości ustąpił z warunkiem, żeby mu procent od niego opłacał, dopóki medycyny nie skończy. Szwagier trzymał dzierżawę niewielką od proboszcza w..., szło mu nie ciekawie, procent przychodził bardzo nieregularnie. Wojtuś też lubił trochę żyć, stroić się i po cukierniach przesiadywać, choć się i uczył — stąd często talara brakło, ale się tem tak bardzo nie frasował.
Wyszedłszy od Kajetana, ręce w kieszeniach, zamyślony, garbus pociągnął spojrzawszy na zegarek do cukierni Spargnapaniego, gdzie, jak się zdaje — jeszcze któregoś z towarzyszów spotkać się spodziewał. W istocie, chociaż godzina była spóźniona, w drugim pokoju siedzieli jeszcze znajomi a między innymi par extraordinaire hr. Ryszard Lwie Serce. Był to kasyer wszystkich towarzyszów w potrzebie, pożyczali u niego zawsze a nie oddawali mu prawie nigdy, co tem mniej mu się czuć dawało, że nazajutrz nigdy nie pamiętał, czy kto co wziął u niego.
Zobaczywszy go siedzącego na kanapce ucieszył się Wojtuś i wprost poszedł doń, odciągając go na stronę.
— Chcesz spełnić dobry uczynek?
— Ale zawsze... — odparł Ryszard.
— Potrzebuję nie w swoim interesie, ale dla... kogoś... dla jednego z kolegów jechać koniecznie do Poznania a nie mam grosza przy duszy.
Ryszard chwycił za pugilares. — Wieleż potrzeba — zawołał.
— Bylem miał tam i nazad do Poznania... i żeby w drodze z głodu nie umrzeć.
Ryszard rękę trzymał na pugilaresie.
— No — ale wieleż?
Wojtuś czuprynę tarł.
— Gdybym wiedział, że szwagra zastanę w Poznaniu.
— Rachuj, jakbyś go nie miał zastać, trzydzieści będzie dosyć? hę? Mam pieniądze.
— Aż nadto.
Ryszard schylił mu się do ucha.
— Ty jedziesz dla Kaja... przysięgam.
— Ha... może...
— Wszyscy mówią, że się żeni...
Wojtuś ruszył ramionami.
— Niech go Bóg uchowa! — zawołał.
— Panna jak anioł...! — Ryszardowi oczy zaświeciły. — A! jaka piękna!
— A widziałeś hrabia ojca, jaki brzydki? — spytał Wojtuś wzdychając.
Po chwilce poszeptawszy rozeszli się.
Wojtuś zniknął. Nazajutrz nie było go w Berlinie a towarzysz, który stał z nim razem, mówił, że ma silny katar i lekarz mu przez dni kilka wychodzić zakazał.
Wieczorem nazajutrz poczciwy garbus był już w Poznaniu, lecz, że pora nieco mu się zdała spóźnioną, odłożył do jutra zajęcie, przekąsił po spartańsku i spać się położył. Wielka rezygnacya i chłodna krew dozwalały mu usnąć nawet, gdy miał najsilniejsze zmartwienie.
Nazajutrz wyszedł wcześnie z domu a nie chcąc być widzianym, bo miał tu mnóstwo znajomych — bocznemi uliczkami udał się na Chwaliszew. Tu w małej obrukanej kamieniczce, której dół szewc, właściciel jej zajmował — wszedł już był do sieni i miał ciągnąć dalej na wschody, gdy z bocznych drzwi w skórzanym fartuchu, wełnianej czapeczce i ogromnych okularach mosiężnych na koniec nosa spuszczonych, w pantoflach z butów wykrojonych zastąpił mu drogę nie młody mężczyzna wesołej twarzy. Mijając garbusa, podniósł okulary, popatrzył nań chwilę i zawołał...
— Pan Jezus przy dziecięciu... Pan Wojciech! a pan tu co robi?
— Tsyt... jestem incognito, panie Zarwański... proszę mnie nie nazywać po imieniu.
Szewc wielkiemi oczyma nań patrzał.
— Cóż to pana za przygoda spotkała?
I pilno gołemi oczyma, okulary obniżywszy, patrzył na przybylca.
— Nic... nic... mam tu interesik...
— Do kogo?
— Wszak pani Wolska tu mieszka?
— A jakże! na drugiem piąterku... poczciwa kobieta. Szanowna osoba... tak — tak... Czy nie z synem jaka bieda? hę? To zawsze był szałaput...
— Nie — nie — to mój własny interes.
— Ale pan jej teraz nie znajdziesz, bo chodzi regularnie co dzień na ranną mszę do Tumu.
Szewcowi, bardzo się czegoś chciało dowiedzieć a Wojtusiowi jak najmniej mówić.
Pożegnali się.
— Nie bez kozery! — mruknął Zarwański do siebie.
Garbus był nie rad, że go wyszpiegowano. Poszedł na górę. Pierwsze tylko piąterko i szumnie drugiem nazwane poddasze zawierała kamieniczka. A że między sklepami na dole a wielkiemi oknami piętra było coś w rodzaju entre-solu — poddasze liczyć można było śmiało za trzecie.
Schody drewniane, rozchwiane, nie były ani wygodne ani piękne... Zwężając się ku górze, stawały się coraz gorsze... Mieszkanie znał z dawna garbus, bo wdowa oddawna je też zajmowała. Drzwi znalazł zamknięte na klucz i nie prędko się dostukał. Służąca była sama, wyszła do niego ze szczotką na ramieniu.
— A kogo to panu potrzeba?
— Pani Wolska?
— Pani Rejentowa na mszy św. — o tej godzinie zawsze u fary...
— Długoż to potrwa?...
— Bóg święty wiedzieć raczy, może będą suplikacye i Przed oczy...
Ruszyła ramionami.
— Albo to ja mogę obrachować.
— Moja panno — odezwał się Wojtuś — jestem dawny pani znajomy, przynoszę jej ukłon od syna... dajże mi gdzie spocząć, póki nie nadejdzie...
Z pewnem niedowierzaniem przypatrzywszy mu się, sługa milcząc zaprowadziła go do obszerniejszej izby, podała mu krzesło i odezwała się głosem nakazującym:
— Tylko niech pan nic nie przewraca, bo się jejmość gniewa za to... a potem powie, że ja...
Wojtuś się rozśmiał i obiecał być grzecznym.
Miał czas przypatrzeć się ciekawemu pokojowi Rejentowej, który mu dawne przypominał lata, bo się w nim nic nie zmieniło od wieku. Czyściuchno tu było ale ubogo. Podłoga wymyta, dwoma drożynami z szarego płótna zasłana... w małych oknach firaneczki białe misternie ułożone, przy jednem z nich klatka z dwoma kanarkami... Pod ścianą stolikowy fortepianiczek, jakaś pamiątka nieużywana teraz ale poszanowana jeszcze... Stare kanapki nowemi siatkami pookrywane nie dla oszczędzenia ich, — ale dla osłonięcia ubóstwa. — Na stoliku kilka książek pobożnych w wielkim i systematycznym porządku. Między oknami na pułeczce trochę filiżanek i szkła. Ściany zdobiły spłowiałe rysuneczki, stare daguerotypy i w ramki oprawne włosy, pod któremi stały daty zagadkowe dla obcych, wiele mówiące dla właścicielki: wszystko tu oznaczało skrzętnie tajone ubóstwo i oszczędność. Wojtuś zamyślił się nad życiem kobiety, którego ostatki dopędzała tu samotnie, między wspomnieniami tego, co znikło, i nadzieją jakiejś przyszłości... Czuć jednak było religijny spokój w tym bycie zrezygnowanym i cichym. A on przybył tu — ażeby niepokój i postrach przynieść z sobą.
Zawahał się nieco. Miałli powiedzieć wszystko, z czem przybył, lub zmilczeć? przyjechał dla tego umyślnie — a wahał się jeszcze.
Miałoli to pomódz? a jeśliby nie pomogło, pocóż truć kilka godzin spokojnych krótkiego życia biednej kobiecie?
Na ścianie uśmiechał się wizerunek Kajetana w latach młodzieńczych, z odłożonym kołnierzykiem, z puklami włosów na ramionach.
Profesor rysunku zrobił go był dla wdowy, bo chłopczyk był bardzo ładny. Kajetan jeszcze teraz zachował te rysy niemal dziecinne, jak w duszy całą naiwność dziecięcia. Po cóż ze swym chłodnym rozumem miał on się tu wciskać... nie mogąc ręczyć, czy widział jaśniej nim niż Wojtuś sercem?
Im dłużej patrzał... tem niepewność mocniej go dręczyła.
Pod oknem na stoliczku leżała zwinięta porządnie siatka, okulary i książka. Zdało mu się, że widzi Rejentową w białym czepku zadumaną nad robotą o swoim Kaju.
Powiedział sobie, że denuncyacya na nicby się może nie zdała a przyczyniłaby łez i niepokoju... Słowem, siedząc tak pod piecem podparty, spostrzegł dopiero, że może jechał zupełnie na próżno i że powinien był wszystko to wcześnie rozważyć. Ale naprawdę dopiero widok tego pokoju — wprawił go w to zwątpienie.
— Na drugich gderzę — a jakie też ze mnie samego dziecko! Dopiero tu zebrało mi się na rozwagę!! Zdaje mi się, że Rejentowej nic nie powiem, podróż wezmę na własnego głupstwa rachunek i wrócę jak niepyszny ze wstydem.
Cóżby pomogło oznajmić jej wcześniej o tem. co się być zdaje nieuchronnem? Maż ona tyle siły i przewagi nad synem, aby powstrzymać go mogła? Co znaczy najboleśniejszy wyraz matki przy jednem spojrzeniu kochanki...? Życie ma ostateczności obrzydliwe i straszne.., rzeczywistość najpoetyczniejsza może być nielitościwie, okrutnie, zbójecko ohydną!! To matka, tamta obca... tu obowiązki, tam fantazya... ale to przeszłość a tamto obecność i życie...
Marzył tak garbus, gdy w drugim pokoju usłyszał szelest i szepty... a potem ujrzał prędkim wchodzącą krokiem Rejentową, ubraną bardzo skromnie ale zarazem starannie... Rejentową, która doń obie wyciągała ręce, uśmiechając się radośnie.
Pani Rejentowa nie była bardzo starą, miała lat pięćdziesiąt kilka, ale znać na niej było chorobę, znużenie i smutek wdowieństwa. Twarz jej wyżółkła i tęgo marszczona typem przypominała Kajetana, lecz życie nie rozwinęło jej do takiego blasku i siły. Zdało się, że w połowie niedokończone rysy, tworząc się, stężały i zamarły. Kajetan był podobny do niej, ale rozkwitły i rozwinięty. W ustach miała uśmiech łagodny, na czole wypogodzonem rezygnacyę chrześcijańską. Mimo wieku zachowała coś w sobie z panieńskiej skromności i obawy.
— Jakże się pan ma, panie Wojciechu — zawołała drżącym od radości głosem, — a! jakiżeś dobry, zacny, żeś też o mnie nie zapomniał. Cóż mi o Kaju przywozisz? List? nieprawda?
— A! nie! wyjechałem nagle — potrzebowałem się widzieć ze szwagrem. Chwilowo tylko na lekcyi Kaja widziałem, prosił mnie, bym rączki pani ucałował...
— Ale zdrów?...
— Zdrowiuteńki...
— Jakże mu idzie?
— Doskonale... wybornie...
Wdowa usiadła i przysunęła krzesło blisko siebie Wojtusiowi.
— A! żeby pan wiedział — odezwała się wzdychając — jak mnie nieraz niepokój o niego opanowywa... od czasu, jak za tym Niemcem wpadł do wody, zawsze mi się Bóg wie co roi. Zdaje mi się, że mam przeczucie, że widzę niebezpieczeństwo... trwożę się, modlę i nie łatwo pozbyć mogę tych wrażeń.
Złożyła ręce na kolanach i wpatrując się w Wojtusia, siedziała milcząca.
— Kajo, chwała Bogu zdrów... nauka idzie dobrze...
— Czy ma on tam wszystko, co mu potrzeba? bo nigdy o nic nie poprosi! Pracując tak przynajmniejby na niczem zbywać mu nie powinno, a tu często tak trudno... dostarczyć.
Zarumieniła się, oczy spuszczając.
— A! proszę pani — odezwał się wesoło Wojtuś — my młodzi nie wiele potrzebujemy, a Kajo młodszy i wytrzymalszy odemnie. Kiedyż człowiek ma więcej sił do znoszenia wszystkiego, jeśli nie za młodu?
— Cóż więcej! co więcej? mów mi pan o nim... jak wygląda?
— Bardzo dobrze... Radbym tylko może, ażeby mniej chodził do tych Niemców...
— Dlaczego? — spytała matka.
— A! widzi pani, oni go trochę bałamucą tą swoją wdzięcznością, a to czcze formy, bo oprócz grzeczności na nic tam rachować nie można.
— Dobra i grzeczność ich! — przerwała Rejentowa — zawsze Kajo zyskał choć dom przyjazny, za co Bogu dziękuję.
Wojtuś się zmusił do śmiechu...
— Ale bo tam ładna panna jest! — dodał jakby od niechcenia.
Wdowa się mocno zarumieniła — jakby nie miała zmarszczek i lat pięćdziesięciu.
— Bardzo ładna panna... — powtórzył Wojtuś.
— Ależ to Niemka — szepnęła nieśmiało matka... — i to wielkie państwo...
— Ale młodość — pani dobrodziejko!
Szybko spojrzała mu w oczy Rejentowa, jakby z nich chciała wyczytać więcej, odgadnąć, niż mógł jej powiedzieć słowami...
— Kajo ma rozum... — szepnęła po cichu — on przecie wie, że to do niczego nie prowadzi.
— Ja sądzę, bo i Niemka i luterka...
— Gdzieżby o czem podobnem nawet pomyśleć można... Kajetan dziecko, ani domu ani łomu... my biedni... a sumienia ma i uczciwości tyle, iżby nie chciał bałamucić...
Ciągle mówiąc to przerywanemi słowy, patrzyła na Wojtusia. Nagle jakby chciała przerwać rozmowę i szukała pozoru, wstała i zawołała zmięszana:
— Panbyś się choć kawy napił... a ja nawet nie proszę! o mój Boże!
Wojtusiowi kawy się wcale nie chciało, ale pragnął dłuższej rozmowy, a do niej ona była wybornym pozorem... Nie wyrzekł się więc bardzo.
— Dosiu! Dosiu! — zaczęła wołać Rejentowa — wszak śmietanka jest; prędzej! podaj maszynkę... i sucharki... a żywo...
Usiedli tedy znowu.
— Nie powiem, żebyś mnie pan nastraszył... — zaczęła wdowa — mam ufność w Bogu, że moje niegodne modlitwy wyproszą dla mego Kaja opiekę... lecz — jeśli pan co wiesz... niech mi pan powie, proszę pana...
Chwilkę milczała a Wojtuś nie miał siły i odwagi do zwierzeń.
— Kajo jest bardzo wrażliwy, ale o ile ja go znam — wrażenia u niego łatwo przechodzą.
— Otóż i ja się tej jego wrażliwości lękam — począł Wojtuś — panna, choć Niemka, ale rzeczywiście bardzo piękna, wymowna, oczytana i rozumna a podobno ma słabostkę do Kajetana.
Rejentowa załamała ręce, znowu się zarumieniwszy.
— O mój Boże! — zawołała — ja to pojmuję, ocalił życie jej bratu... i — choć mój syn — trudno mu nie przyznać, że chłopak ładny.. że podobać się może. Ci ludzie gotowi go posądzić... Ale tam przecie nie ma nic?... podchwyciła żywo. Mów mi pan otwarcie.
— Proszę pani dobrodziejki — ja nie wiem... Kajetan mi się tak dalece nie zwierza, miarkuję tylko z niego, że panną trochę zajęty a ona nim...
— Niemka! luterka! a to dzieciak! dwudziestego pierwszego roku nie skończył... — przerwała, lamentując Rejentowa, której twarz pałać zaczynała — panu się to chyba marzy. On o nauce powinien myśleć jeszcze.
— Niech pani tak tego do serca nie bierze, mimowolnie się wygadałem — rzekł spokojnie Wojtuś. — Pewnie tam nie ma tak dalece nic — ale w liście niech mu pani żartobliwie napomknie, żeby się strzegł sideł niemieckich...
Rejentowa sparła na ręku głowę i zamyśliła się, gdy do przedpokoju zadzwoniono. Poczęła się przysłuchiwać, spojrzała na zegar.
— To chyba poczta? — zawołała z cicha.
W tejże chwili Dosia weszła krokiem szybkim, w ręku do góry podniesiony trzymając list.
— Od Kaja! — zawołała, porywając go żywo matka — pozwolisz pan! — chwyciła za okulary... Zapomniała już zupełnie o gościu, rozerwała kopertę, list otwarła.
Półarkusz zapisany był na wszystkie strony. — Wojtuś spoglądając na twarz matki, z niej list mógł wyczytać i prawie jego się treści domyśleć. Z początku ta twarz promieniała radością, uśmiechały się usta, rozkoszowała się każdem słowem ukochanego dziecięcia... potem jakby mgła przesunęła się po licu, zaduma okryła twarz, ścisnęły się usta, ręce drżeć zaczęły... rumieniec schodził, bladość okrywała policzki, czoło, wargi. Na chwilę wstrzymała czytanie, odetchnęła ciężko, lecz oczy się oderwać od listu nie mogły... Coraz silniej drgały ręce. Z widocznym pośpiechem poczęła gonić oczyma wiersze, odwróciła kartę... wyprostowała się, czoło zmarszczyło, oczy zamknęły, list i ręce opadły na kolana — z pod powiek puściły się dwa łez strumienie. Nie patrząc na Wojtusia, zasłoniła dłońmi twarz i jęknęła... list zsunął się na ziemię.
Łatwo się było domyśleć, że Kajo musiał jej wyznać wszystko...
Nie miała siły ani spytać, ani się użalić, ani przemówić. Siedziała jak osłupiała. Służąca, która znać podpatrzyła ją z za drzwi i znała swą panią, przybiegła żywo ze szklanką wody.
— Pani, pani, niech się pani napije... na rany pańskie — co pani jest... Rejentowa wyciągnęła rękę po szklankę i znaleść jej nie mogła długo, poniosła do ust i zniżywszy je ledwie — jęknęła głośno. Załamała ręce i spojrzała z za łez na siedzącego Wojtusia.
— O! jakim pan byłeś nieszczęśliwym prorokiem — odezwała się głosem, który ledwie był dosłyszany.
— Cóż się stało? — przerwał Wojtuś wstając — co Kajetan pisze... może czas radzić jeszcze...
— Ja nic nie wiem... czytaj pan! Radź, ratuj, głowę tracę...
Garbus podjąwszy list z ziemi, poszedł z nim do okna. Nie potrzebował czytać całego, z kilku słów spostrzegł, że był pisany w chwili, gdy razem z panną Wilhelminą von Riebe mieli siadać na kolej i uciekać. Dokąd? Kajetan nie pisał. Miał o tem donieść później, lękał się, ażeby list nie był czytanym na poczcie i nie posłużył za wskazówkę dla ścigających...
— Wszelka rada i wymówki byłyby już dziś zapóźne — odezwał się po namyśle.
Dopóki można było zapobiedz temu, należało czynić, co w mocy ludzkiej, dziś należy się poddać przeznaczeniu. Nie będę krył przed panią, że widząc już, na co się zanosi, nie mówiąc nic Kajetanowi, przyjechałem tu w tym celu, ażeby pani powiedzieć, czego się lękam, i przedsięwziąć jakieś środki. Kajetan na wyjezdnem zapewnił mnie, iż tak prędko o niczem stanowczem nie myśli, znać albo sam się tego nie spodziewał... lub chciał tylko mnie się pozbyć.
Nie pochwalam wcale postępku jego, otwarcie byłem przeciwny — ale od tej chwili gdy są razem, gdy ich nie inaczej tylko jako żonę i męża uważać muszę, patrzę na to z innej strony. Nie jest to znowu tak wielkie nieszczęście.
Chciał pocieszyć wdowę, która zanosiła się od płaczu.
— Niemka i luterka... — powtarzała.
— Rodzice bardzo majętni... — dorzucił Wojtuś.
Rzuciła ręką.
Nie było już co mówić więcej, zdawało się garbusowi, iż najlepiej uczyni, gdy ją samą zostawi, aby się swobodnie mogła wypłakać i pomodlić. Wiedział od niej, że szwagier jego był w mieście, miał więc gdzie parę godzin przepędzić.
— Pani dobrodziejko — odezwał się, biorąc za kapelusz — ja dziś wieczorem powracać muszę. Przyjdę panią pożegnać jeszcze... teraz nie chcę nadaremnemi słowy jej nużyć.
Rejentowa płacząca ciągle podała mu rękę...
W progu z fartuchem na ustach przestraszona, zaciekawiona stała sługa. Wojtuś wysunął się przybity.
Umysł poczciwego garbusa we wszystkich wypadkach ze ścisłą postępował logiką. Ta teorya, którą niegdyś wykładał Kajetanowi w skróceniu, służyła mu zawsze i we wszelkich okolicznościach. Był tego zdania, że należy z energią działać przeciwko złemu, którego uniknąć można, ale gdy złe jest nieuchronne, poddać mu się i szukać ulgi lub siły do oddziaływania. Wyszedłszy więc co prędzej mimo szewca w okularach, który go nadaremnie wstrzymać usiłował — powlókł się ku miastu, rozmyślając nad losem Kajetana. Według niego pierworodny grzech niemieckiego urodzenia niczem się zmyć nie dawał — ale — ale można było starać się go zmniejszyć, usuwając Wolskich od niemieckiego wpływu... Kajetan był poczciwy, ale dosyć miękki, był zakochany, musiał więc żonie stać się powolnym — jeśliby więc państwo radcowie von Riebe wyparli się córki i nie chcieli znać ani widzieć zięcia — byłoby tylko do zniesienia ubóstwo a nie wynarodowienie i sprzeniewierzenie się obowiązkom.
Lecz któż mógł odgadnąć, co się stanie?
— Zobaczymy, rzekł w duchu — zawsze mi jednak żal biednego Kaja... czuję, że przepadnie...
Utinam sim falsus vates!
Szwagra znalazłszy w mieście i dosyć nieprzyjemnie go zdziwiwszy przytomnością swoją, która była admonicyą o procent zaległy, spędził z nim dzień garbus, usiłując mu dowieść, że nie ma o czem do Berlina powracać. Ułożyły się interesa przy obiedzie, dzierżawca westchnął nad nieszczęśliwym składem okoliczności, który mu kochanego braciszka tak niespodzianie nastręczył, wypili razem butelkę wina, uściskali się serdecznie i rozstali. Wojtuś pobiegł na Chwaliszewo do wdowy.
Na dole zastał znowu pana Zarwańskiego z okularami na samym już końcu nosa... Zdawał się nań oczekiwać i pochwycił.
— Co tam takiego u Rejentowej na górze — zawołał, zastępując mu drogę — nie mogę się dowiedzieć... posyłali po cyrulika, żeby krew jej puścił... Od rana jak we młynie, a ja jak w rogu... Możeż to być, żebym ja nie wiedział, co się z moją lokatorką dzieje? Postyliony latają, pan przyjechałeś... Uchowaj Chryste Jezu, czy synowi się co stało?...
To w lewo to w prawo zapierając sobą drogę, szewc natarczywie domagał się odpowiedzi.
— Ale cóż jest? co jest? Z sekretu przecie nie wydam! Czy do jakiego spisku go wciągnęli? Co? czy chory? Niechże mi pan powie choć słowo!
— Śpij pan spokojnie, panie Zarwański — zawołał zniecierpliwiony garbus — nic się nie stało. Niemka się w nim zakochała i tyle tego...
Szewc splunął i ustąpił.
— Było czego lamentować... jak sobie posłała, tak się wyśpi...
Machnął ręką i wszedł do izby czeladnej a Wojtek pospieszył na górę.
Rejentowa siedziała w fotelu z ręką obwiązaną, z głową chustkami okrytą. Posłyszawszy drzwi, odgadła przyjście garbusa i słabym głosem zaczęła go wzywać do siebie...
Firanki były zapuszczone... Dosia stała przy pani cała we łzach...
— Niechże pani tak do serca tego nie bierze... nic się może jeszcze nie stało. Proszę Pana Boga, aby ich złapali, nim uciekną... I toby być mogło... Nie ma się jeszcze martwić czem, bo nie wiemy...
— A! jakże nie wiemy — przerwała z załamanemi rękami Rejentowa... — na stoliku leży drugi list... czytaj pan...
Odwrócił się Wojtuś i spostrzegł na papierze biurowym długie pismo po niemiecku. U góry drukowana firma: Commerzierrath von Riebe. Commisions-Speditions-und Incasso-Geschäft etc...
Nie widać było, ażeby piszącemu ojcu drżała ręka... pismo było płynne i czytelne, zredagowane ostro i nielitościwie, ze ścisłością notaryalną.
Radca komercyjny oznajmiał pani Wolskiej, iż syn jej stał się winnym porwania panny, wprawdzie pełnoletniej, ale zostającej pod władzą rodziców... że dotknięci tem do żywego oboje, postanowili córkę wydziedziczyć i znać ani wiedzieć o niej nie chcą.
Oznajmują więc pani Wolskiej o tem by jej syn ani progu ich domu przestąpić się nie ważył, ani się spodziewał zmiany tego postanowienia, które już jest nieodwołalne i na tymże dniu aktem notaryalnym w sądzie prezentowanym a przez oboje państwa podpisanym, stwierdzone zostało.
Przeczytawszy list Wojtuś trochę się zamyślił.
— Powinszować pani należy tego — rzekł spokojnie. — Kajetan dokończy wkrótce medycyny i nie potrzebuje pomocy tych rodziców tak czułych — a raz na zawsze z familią zerwano i nic już z nimi do czynienia mieć nie będzie...
Matka płakała... — o niewysłowionem nieszczęściu swem, które jej się co chwila straszniejszem wydawało, mówić nie mogła. Wszystko mówiły jej łzy milczące... Wojtuś przez pół godziny siedząc przy niej, usiłował pocieszyć, przynieść ulgę jakąś, wystawić wszystko w jaśniejszem świetle — ale na bladej twarzy Rejentowej nie znać było skutku jego wymowy.
Płacz nie ustawał.
Chwilami wargi coś szeptały, powtarzając dwa słowa, które się wiły po głowie i opasywały serce.
Doktór, którego Dosia z własnego natchnienia wezwała, nadszedł. Był to dawny męża przyjaciel, lekarz nie osobliwszy ale człowiek serdeczny.
Tego zostawiwszy przy niej... Wojtuś wysunął się już mrokiem, prosto dążąc na kolej, by się dostać co prędzej do Berlina.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.