Nad Niemnem (wyd. 1899)/Eliza Orzeszkowa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Piotr Chmielowski
Tytuł Eliza Orzeszkowa
Pochodzenie Nad Niemnem
Wydawca Hipolit Wawelberg
Data wyd. 1899
Druk Druk Tow. S. Orgelbranda Synów.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Eliza Orzeszkowa.

I.

Wieś rodzinna Orzeszkowej[1] Milkowszczyzna, leży o mil sześć od Grodna, w stronie północnej powiatu grodzieńskiego, na równinie szerokiej, złożonej z pól żyznych i łąk rozległych. Dwór w niej zdala już widać było z powodu mnóstwa drzew starych, przeważnie lip i klonów, strzelistych topoli włoskich i, obejmujących to wszystko, a wśród zieleni bielejących, murowanych sztachet, które biegły na przestrzeni przeszło wiorstowej. Naprzeciw ogrodu znajdowała się stacya pocztowa, zgrabny spory budynek, otoczony domkami, w których mieszkali pocztylioni i rzemieślnicy różni, napełniony ciągłym gwarem ludzi tętentem koni, stukiem kowalskich i kołodziejskich narzędzi i dzwiękiem dzwonków pocztowych. Wszystkie te odgłosy słabemi echy dosięgały dworu nizkiego, długiego, z otynkowanemi na biało ścianami. Od ganku rozchodziły się we wsze strony szeregi lip tak dużych, że do objęcia ich paru ludzi zaledwo starczyło. Nad dachem w lecie klekotał w gnieździe bocian. Wnętrze domu zajmowało kilkanaście obszernych pokojów, z bardzo nizkiemi sufitami, co, o mroku szczególniej, nadawało im pozór smętny i tajemniczy. Okna od strony ogrodowi przeciwnej wychodziły na wielki dziedziniec z klombami krzewów i kwiatów pośrodku, a dalej na stojący tuż za dziedzińcem i zabudowaniami gospodarskiemi gęsty las liściasty.
W tym to dworze, którejś nocy majowej r. 1842, przyszła na świat nasza powieściopisarka. Opowiadano w domu, zwłaszcza później, gdy Eliza już jako autorka słynąć zaczęła, że owego właśnie maja po raz pierwszy w ogrodzie milkowskim zaśpiewał słowik.
Ojciec Elizy, Benedykt Pawłowski, którego straciła bardzo wcześnie, bo będąc zaledwie półtorarocznem dzieckiem, pochodził z rodziny szlacheckiej, herbu Korwin, osiadłej na Wołyniu. Miał dwóch braci, z których jeden, o wiele starszy wiekiem, straciwszy majątek rodzinny na pospolitych wówczas zabawach hulackich, zginął w jakiejś zawadyackiej awanturze, drugi zaś, najmłodszy, obdarzony talentem malarskim, lecz dotknięty nieuleczalną a ciężką chorobą nerwową, wraz z ojcem Elizy i pod jego opieką przeniósł się na Litwę około r. 1830. Benedykt, nabywszy Milkowszczyznę, ożenił się z Teofilą Borzęcką, synowicą właściciela sąsiedniego majątku (Obrembszczyzny), ale, utraciwszy ją niebawem, wszedł w 1837 r. w powtórne związki małżeńskie, poślubiając Franciszkę Kamieńską, córkę oficera wojsk Napoleońskich i posiadacza majątku ziemskiego Michałówki, w powiecie grodzieńskim, nad samym Niemnem położonego. Benedykt Pawłowski był człowiekiem niepospolitego charakteru i wielkiej nauki, zamiłowanym w sztukach pięknych i znającym gruntownie prawo. Biblioteka jego składała się z kilku tysięcy dzieł, przeważnie naukowych, głównie z XVIII wieku, a zbiór obrazów liczył, sto kilkadziesiąt płócien, z których część znaczna posiadała wysoką wartość artystyczną. Jako wychowaniec „wieku owczesnego” był on wolnomyślnym wolteryaninem, jak wtedy mówiono, i w młodszych latach należał do jednej z lóż masońskich. Te przekonania dzielił z nim brat młodszy, Jan, ów malarz amator, który do końca życia w Milkowszczyźnie przebywał. Swoboda myślenia i brak wszelkich praktyk religijnych u ojca i stryja Elizy były przez czas krótkiego pożycia jej rodziców jedynym cierniem w doli ukochanej przez Elizę babki, Elżbiety z Kaszubów Kamieńskiej, której staroświecka, naiwna pobożność nie mogła się pogodzić z filozoficznym sposobem myślenia, zięcia skądinąd szanowanego i potem ze czcią i miłością przez nią wspominanego. Opowiadając swej wnuczce, u kolan siedzącej, o cnotach i rozumie zmarłego Benedykta, przerywała sobie ciężkiemi westchnieniami to nad przedwczesnym jego zgonem to nad niewiarą religijną. Pragnąc zaś od tej „skazy” oczyścić pamięć człowieka kochanego, usiłowała we własnem przekonaniu zrzucić winę na jego brata. „To pan Jan wszystkiemu był winien! — mawiała — to pan Jan go buntował. Obaj w nic nie wierzyli, do spowiedzi nie chodził żaden, ale p. Benedykt przez pana Jana był zbuntowany, przez pana Jana!” Za zbawienie dusz obu zakupywała często msze żałobne. Jednakże, kiedy Eliza miała lat 4 do 6-ciu, kilka razy widziała swą babkę stojącą przed portretem Benedykta, w niego wpatrzoną i cicho płaczącą. Spostrzegłszy wnuczkę, pokazywała wizerunek ojca i mówiła: „Pamiętaj, abyś była do niego podobną, pamiętaj, abyś była taką, jak on!” W duszy tej zacnej kobiety nie było fanatycznej wyłączności; choć pewne strony umysłu Benedykta ją raziły, uznawała jego szlachetność, za nią go kochała i szanowała.
Wśród pracy umysłowej i dążenia do sumiennego spełniania obowiązku, śmierć zaskoczyła Benedykta Pawłowskiego. Na sejmiku 1841 r. wybrany przez szlachtę grodzieńską prezesem sądu powiatowego, znalazł akta i rachunki związane z tą instytucyą „opieki szlacheckiej” pogrążone przez poprzednika w nieporządku wielkim, mogącym sprowadzić mnóstwo strat, krzywd i procesów. Otóż, postanowiwszy te akta i rachunki do ładu doprowadzić, przez lat parę pracował nad niemi z wielkim sił wytężeniem, aż też nad stosami papierów, przy biurku w nocy listopadowej r. 1843, atakiem apoplektycznym śmiertelnie ugodzony został.
Dzieciństwo przepędziła Eliza pod okiem matki, a potem babki ukochanej. Bardzo wcześnie nauczyła się czytać po polsku i po francuzku. Mając lat pięć, czytywała już wspólnie z siostrą swoją, Klemunią, o trzy lata niespełna od siebie starszą, w ten sposób, iż gdy jedna ubierała lalki lub szyła sukienki dla nich, druga czytała głośno. Miały wtedy bonę niemkę, pannę Fechner, której nie cierpiały, oraz nauczycielkę, pannę Kobylińską, za którą przepadały, bo umiała podczas szarych godzin snuć opowiadania, mające za przedmiot epizody dziejowe, lub w ogóle piękne i bohaterskie czyny wielkich ludzi. W te szare godziny również uczyła je śpiewów historycznych Niemcewicza, z zapałem następnie powtarzanych przez pilne słuchaczki. Na tle tych zajęć i upodobań układały one i odgrywały we dwie lub przy współudziale nauczycielki sceny, których bohaterami byli wielcy mężowie, i nie raz przy tem uprzytomnianiu walk, klęsk i śmierci bohaterów zanosiły się od płaczu. Klemunia była dzieckiem chorowitem; dogadzano jej tedy we wszystkiem; mając 8 czy 9 lat, naparła się nauki rysunków, do czego okazywała podobno niejaką zdolność, a że panna Kobylińska udzielać tego „talentu” nie mogła, matka po długich poszukiwaniach umówiła nauczyciela (p. Filipowicza), który w zimie, gdy do Grodna zjechała cała rodzina, przychodził codziennie na godzin parę, a latem do Milkowszczyzny jej towarzyszył. A ponieważ nauka tak małego dziecka niewiele czasu zabierać musiała, więc głównem zajęciem nauczyciela było rysowanie, a nawet wystrzyganie z papieru, różnych osób, miejsc i scen historycznych, z których dzieci układały sobie znowuż całe dramaciki. Był więc tam np. wystrzyżony cały dwór Wiśniowieckiego, pułki Chmielnickiego, wojsko Chodkiewicza pod Chocimem, scena zaślubin Jana Zamojskiego z Gryzeldą Batorówną i t. p. Nauczyciel ten, łagodny bardzo, lubiący dzieci, był około dwu lat w domu Pawłowskich; Klemunia rysowała przy nim głowy i kwiaty, które nic a nic nie obchodziły Elizy, zajmującej się natomiast nader żywo owemi rysowanemi i wystrzyganemi scenami i figurkami, do których pomysł poddawały nieraz same dziewczynki, obeznane z dziejami i lubiące je.
Z boną niemką, mającą obowiązek ubierania i prowadzenia na przechadzki, musiały dzieci mówić po niemiecku, czego nie lubiły i unikały; z matką i nauczycielką kazano rozmawiać po francuzku, co szło znacznie lepiej i łatwiej. Nikt przecież nie zakazywał używania języka ojczystego; to też w nieskończonych rozmowach swoich i odgrywanych „historyach” nie używały dziewczynki nigdy innej mowy, a i p. Kobylińska po za granicami lekcyi mówiła z niemi po francuzku tylko w obecności ich matki. To też w niemczyźnie robiły małe postępy, po francuzku czytały i mówiły biegle; ale najłatwiejszym i najprzyjemniejszym był dla nich język polski. Wtedy również uczyły się gramatyki polskiej i francuzkiej (według podręcznika Chapsala i Noëla), geografii, pierwszych zasad arytmetyki, która szła nieszczególnie. Do Klemuni przychodził nauczyciel muzyki, a do obu jakaś gimnasta, który uczył je przeskakiwać przez obręcze, włazić na drabinki i słupki, ażeby tym sposobem, z porady któregoś wileńskiego lekarza, rozwinąć wątłe siły i przyśpieszyć mały wzrost dziewczynek. Z książek naówczas czytanych najwięcej utkwiły w pamięci Elizy: „Jan Kochanowski” Hofmanowej, „Życie sławnych ludzi,” „Contes à ma fille,” oraz wzięte z biblioteki ojca „Mémories des Contemporains,” opowiadające o Mirabeau. W tej ostatniej książce razem z Klemunią czytywały głośno i z nadzwyczajnym zapałem znajdujące się mowy parlamentarne, najpewniej treść ich w drobnej tylko części rozumiejąc. Zachwycać je musiało samo brzmienie pięknych frazesów. W każdym razie już w tak wczesnym wieku obznajomione były dość dokładnie z przyczynami i dążnością rewolucyi francuzkiej. W ogóle czytywały wtedy bardzo dużo; nikt im tego nie bronił, a czasu po za któtkiemi godzinami lekcyi miały wiele. Przeczytały też wówczas „Monte Christo” Dumasa, wyjęte z szafki stojącej w gabinecie matki, ale powieść ta nie wywarła na nie wtedy głębszego wrażenia.
Ważną chwilą w dzieciństwie Elizy była choroba Klemuni. Wtedy po raz pierwszy zapadło w duszę jej ziarnko uwielbienia dla nauki. Matka sprowadziła Adolfa Abichta, niegdyś profesora uniwersytetu, a potem akademii medycznej w Wilnie. Przebył on w Milkowszczyźnie dni kilka. Od niego po raz pierwszy zasłyszała Eliza wzmianki o świetnej owej instytucyi, budzącej tak miłe wspomnienia, wówczas jeszcze bardzo żywe. Profesor Abicht był wtedy czerstwym jeszcze, ale smutnym, prawie ponurym starcem. Matka Elizy i wszyscy otaczający okazywali mu wielkie uszanowanie, jako jednemu z mistrzów znakomitego zakładu. Pod wrażeniem tem zostając, Eliza razu pewnego, gdy Abicht siedział przy łóżku Klemuni, podeszła ku niemu i ni ztąd ni z owąd w rękę go pocałowała. Matka, która zazwyczaj przez całe życie niezmiernie strzegła konwenansów, tym razem nie gniewała się na nią za ten wyskok, profesor zaś sam przypisał go prośbie o uzdrowienie siostrzyczki. Nie tak było przecie w istocie. Sama Eliza pamięta dobrze, że uczuwała dla starca cześć i sympatyę za to, że był uczonym i że nauczał w szkole, o której tyle pięknych rzeczy w obec niej mówił. W ciągu trwania choroby siostry Eliza czytywała jej głośno i opowiadała jakieś bajki i historyje przez siebie samą skomponowane: pierwsze przebłyski przyszłej twórczości. Wówczas to nauczycielka, p. Kobylińska, odezwała się: „Ziunia będzie autorką,” a matka Elizy prawie gniewnie zawołała: „Niech Bóg broni! Proszę jej tem głowy nie nabijać.” Ten wstręt do autorskiego zawodu córki długo jeszcze zachowywała matka, gdy już Eliza pisać do druku rozpoczynała, aż wreszcie sława córki wstręt ten przemogła.
Wszystko to działo się przed rokiem 1849, w którym zaszły dwie ważne zmiany w życiu Elizy. Panna Kobylińska, jako nie wystarczająca już potrzebom dorastających dziewczynek nauczycielka, usunąć się musiała, a matka Elizy wyszła za mąż powtórnie, za p. Widackiego.
Pierwszą zmianę opłakiwała 7-letnia uczennica przez trzy dni gorącemi, rzewnemi łzami. Klemunia, zasmucona tem także, ale starsza, pocieszała siostrę, mówiąc, że gdy dorosną, obie, sprowadzą do siebie pannę Michalinę i nigdy się już z nią nie rozstaną. Wiedziały już wtedy doskonale, że są dziedziczkami Milkowszczyzny i że zaraz po dorośnięciu dom własny mieć będą. Wspominały ją dość długo i nawet płakiwały po niej, dopóki ważny wypadek domowy nie pochłonął całkiem ich uwagi i wyobraźni. Wypadkiem tym było wyjście matki za mąż. Konstanty Widacki, posiadacz majątku Janopol w powiecie Kobryńskim, był częstym gościem w Milkowszczyźnie. Dziewczynki słyszały wprawdzie, że jest to narzeczony ich matki, ale mało je to zajmowało. Ucieszyły się tem, że babunia, która dotąd mieszkała i gospodarowała w swojej Michałówce, przeniosła się do Milkowszczyzny i miała się zająć ich „hodowaniem.” Babcia też w któryś dzień listopadowy w r. 1849, w swojej wiecznie czarnej sukni i białym czepeczku, przyprowadziła obie dziewczynki, ustrojone w białe suknie i wstążki, do salonu, w którym zebrało się osób ze 20, a w którym ujrzały matkę swoją w ubierze ślubnym. Wtedy Widacki, człowiek młody, przystojny i elegancki, ofiarował każdej z nich broszę złotą z drogiemi kamyczkami, które przyjęły dygając; matka ucałowała je serdecznie, goście całowali i ściskali także, aż wreszcie babunia wyprowadziła je z sali, do której wróciły znowu, gdy przyjechano od ślubu. Dziewczynki nie smuciły się tą zmianą: owszem, na weselu tem, cichem zresztą, bez muzyki i tańców, bawiły się wybornie, jadły masę cukierków, słyszały mnóstwo komplimentów. Jeden szczegół zapisał się żywo w pamięci Elizy. Stała ona przy matce, słuchając rozmowy, jaką taż prowadziła z panią Sweczyn, z domu Biszpinżanką, sławną podówczas bogaczką i dziwaczką, starą bardzo, otyłą, w ogromnie dekoltowanej sukni z liliowej mory, z kwiatami przy włosach i staniku. Mówiąc, mieszała w każdem zdaniu słowa polskie i francuzkie. Ta makaroniczna jej mowa ogromnie bawiła Elizę i rozśmieszała ją tak dalece, że, poczuwszy, iż nie wytrzyma i śmiechem parsknie — uciekła. Zimę przepędzono w Grodnie. Na wiosnę r. 1850 była Eliza poraz pierwszy w Wilnie, dokąd wraz z babką pojechały w celu wystarania się o nową nauczycielkę. Wróciły w towarzystwie pani Augustowskiej, kobiety niemłodej, noszącej się wyniośle, ubierającej się strojnie, oschłej, dość despotycznej, ale mającej świetne rekomendacye nauczycielskie i tak materyalnie jak moralnie wysoko się noszącej. Bardzo biegłą była we francuzczyźnie, muzyce i innych naukach, ale co do charakteru, nie umiała przywiązać do siebie serc młodych. Zresztą Klemunia, coraz słabsza i częściej chorująca, uczyła się coraz mniej; Eliza prawie ciągle sama już tylko zasiadała do lekcyi, sama biegała i sama uprawiał ogródek przy pomocy kilku wyłącznie do tego przeznaczonych dziewcząt wiejskich. Klemuni czytywała już tylko czy to w ju, czy gdy ją, bladą jak opłatek, czarnowłosą, wysmukłą, wyprowadzano do ogrodu i w fotelu na słońcu sadzano. Dogorywała dzieweczka dwa lata. Matka woziła ją w tym czasie do Warszawy, raz jeszcze sprowadzono Abichta z Wilna, otaczano ją takiem staraniem i pieszczotami, że pokój jej był ciągle istnym składem zabawek, książek, przysmaków i kwiatów. W zimie 1852 r. straciła Eliza jedyną siostrę, która, gdyby spełniły się obietnice dzieciństwa, stałaby się w przyszłości najlepszą jej przyjaciółką: zgadzały się we wszystkiem, miały jednakie gusta, usposobienie i pokrewne zdolności; Klemunia zostałaby może malarką, bo bardzo już słaba, w łóżku ciągle, jeszcze próbowała rysować i rozkazywała przynosić do pokoju, gdzie leżała, te z obrazów z galeryi domowej, które najwięcej lubiła. Chwila śmierci siostry nazawsze pozostała w pamięci Elizy. Było kilku lekarzy, pomiędzy nimi Jan Pilecki, szeroko potem na całej Litwie znany. Babunia stała najbliżej umierającej, wlewając jej do ust ostatnie łyżki lekarstwa. Matkę, co chwila mdlejącą, podtrzymywał mąż i otaczały jakieś panie. Eliza, na ziemi, za poręczą łóżka przykucnąwszy, szlochała. W pokoju panowały szmery rozmów, chodzenia, łkania. Nagle zrobiło się bardzo cicho; doktor Pilecki porwał Elizę na ręce i płaczącą wyniósł z pokoju na drugą stronę domu, do salonu. Eliza miała wówczas rok dziesiąty, nie ogarniała jeszcze pojęcia śmierci, ale wiedziała, że Klemunia już z nią nie będzie, i to ją napełniało rozpaczą. Po prostu, nie wyobrażała sobie życia bez niej. Gdy ją położono w pokoju matki i wszyscy myśleli, że zasnęła, ona czuwała i ciągle, ciągle myślała o Klemuni; płacząc jak można najciszej, słyszała w przyległym pokoju płacz matki, przerywany rozmowami i modlitwami, które czytały głośno panie, noc z nią spędzające. Nazajutrz zaprowadzono ją na chwilę do zwłok siostry, a na trzeci dzień zgromadziło się na eksportacyę ich do kościoła, oprócz osób dorosłych, mnóstwo dzieci, a pomiędzy niemi Wilunia Kościałkowska, która wówczas po raz pierwszy z Elizą się zapoznała. Wszystkie te dzieci poszły do kościoła za trumną, Elizę tylko zostawiono w domu z panią Augustowską i boną. Jak tylko mieszkanie opróżniło się z domowych i gości, pobiegła Eliza ku oknu, aby zobaczyć orszak pogrzebowy, który ją zaciekawiał; ale zaledwie blask pochodni uderzył jej oczy, a muzyka zagrała żałobnego marsza, upadła na ziemię, tak płacząc, krzycząc i włosy rwąc z głowy, że nauczycielka z boną, rady dać jej nie mogąc, służbę po lekarzy rozesłały. Zanim matka i babka wróciły z pogrzebu, przyszedł doktor Zabiełło, wlał przemocą w usta dziewczynki jakieś lekarstwo i kazał ją do łóżka położyć, w którem też kilka dni przebyła. Była to pierwsza w jej życiu choroba i pierwszy dotkliwy ból. W parę miesięcy potem wyjechano, jak zwykle na zimę, do Milkowszczyzny, gdzie nagle jakoś powstał zamiar oddania Elizy na pensyę. Pani Augustowska była kapryśna i uprzykrzyła się wszystkim; uważano też, że dziewczynka, ucząc się i bawiąc samotnie, smutnieje, mizernieje.
Prawny opiekun Elizy, Konstanty Niezabytowski, który tylko co ożenił się był z panną wychowaną u Wizytek wileńskich w żonie rozkochany, dowodził, że nie ma na świecie dla dziewcząt lepszego wychowania nad klasztorne. Zapadło tedy postanowienie oddania Elizy na pensyę do PP. Sakramentek w Warszawie, dokąd też w czerwcu 1852 r. odwiozła ją babka.


∗             ∗


Zrazu, gdy, po parotygodniowym pobycie w Warszawie, babka odjechała, pozostawiając 10-letnią Elizę w klasztorze, było jej bardzo smutno: tęskniła, płakała często, lękała się nieznanych nauczycieli i zakonnic, tak, że raz od jakiejś lekcyi schowała się w najdalszym zakątku ogrodu, z którego zaledwie po kilku godzinach niespokojnego poszukiwania wydobyto ją całą we łzach. Były to wakacye; większa część uczennic rozjechała się po domach, pozostałe wszystkie wszystkie przewyższały wiekiem Elizę, najmniej Lenka Lubańska; to też ona w ciągu tych smutnych feryi największą jej stała się przyjaciółką i pociechą.
Po rozpoczęciu regularnych lekcyi łatwo przywykła Eliza do nowego otoczenia i jaknajmilsze z pięcioletniego prawie pobytu na pensyi wyniosła wspomnienie. Klasztor był bardzo rozległy i piękny, z mnóstwem korytarzy, wielkich i małych sal, wschodów, dziedzińców, z ogromnym ogrodem, kilku piętrami ku Wiśle spływającym. Malowniczość i melancholijność widoków klasztornych sprawiała na młodej uczennicy silne wrażenie.
Miała ona zawsze skłonność do niewytłumaczonych smutków, które nie wiedzieć zkąd nadchodziły i zabijały zwykłą jej wesołość i żywość. W klasztorze smutkiem takim napełniały jej umysł: widok korytarzy, tonących w mrokach i słabo zaledwie tu i owdzie zawieszoną lampką oświetlonych; odgłos śpiewów chóralnych, dolatujących z dalekich jakichś głębin; dźwięk dzwonów lub uderzeń zegara, rozlegających się wśród pory nocnej. Czasem umawiała się Eliza z którą z koleżanek, aby nie spać umyślnie, dla usłyszenia dzwonów o 3-ej czy 4-tej godzinie, wołających zakonnice na jutrznię, a gdy je usłyszały, cichutko wymykały się z sypialni i, u ściany jakiej zaczajone, przyglądały się ciemnym postaciom zakonnic z zapalonemi latarenkami, niknących jak duchy i jak iskry po czarnej sieci korytarzy, ku chórowi, zkąd niebawem dawał się słyszeć ich śpiew przewlekły, smętny, od czasu do czasu przerywany chórem drobnych dzwonków, lub basowym przeciągłym dźwiękiem pojedyńczych uderzeń dzwonu czy zegaru… W ogóle malowidła, kaplice, sale, muzyka, sprawiały we wrażliwej dziewczynce silne wstrząśnienia, oddziaływały na ustrój nerwowy i wyobraźnię.
Zdarzały się jednakże w tem życiu pensyonarskiem godziny i dnie wielkiej, wrzawliwej wesołości i swawoli. Uczennic było około stu, mniej więcej rówieśnic, bo od 10 do 15, najwyżej 16 lat liczących. Przestrzeni do zabaw miały dużo, w salach na korytarzach i dziedzińcach. W dnie i godziny rekreacyjne odbywały się tam tańce, gry, gonitwy, figle najprzeróżniejsze. Tryb życia był następujący. O godzinie 7-ej z rana służące przebiegały sypialnie, głośnem wołaniem, a w zimie zapalaniem lamp u sufitu wiszących, budząc dziewczęta ze snu. O 8-ej ubrane zbiegały się na odgłos dzwonka do dużej kaplicy, gdzie jedna z nauczycielek odmawiała głośno nieduże pacierze, które pensyonarki za nią powtarzały. Drugi dzwonek: śniadanie w refektarzu klasztornym, trzeci dzwonek, o 9-ej: lekcye, trwające do 1-ej, o której znowu w refektarzu obiad; potem dwie godziny rekreacyi, dwie znowu lekcyi, podwieczorek, uczenie się lekcyi na dzień następny, wieczerza, zabawa, o 10-ej dzwonek do sypialni wzywający, tam znowu krótkie pacierze; o 11-ej gaszono wszystkie światła.
W niedzielę chodziły uczennice do chóru kościelnego na summę, we czwartki na nieszpory. Dwa razy na rok spowiadały się, w piątek i sobotę zazwyczaj; w środy, piątki i soboty wielkiego postu nie jadały mięsa; trzy razy na tydzień miały lekcyę religii. Na tem kończyła się summa wpływów i przyzwyczajeń religijnych; zakonnice nie kładły na tę stronę wychowania nacisku szczególnego, książek religijnych do czytania nie dawały wcale i w ogóle nie czyniły nic w celu skierowywania pensyonarek ku pozostaniu w klasztorze. Były to po większej części kobiety wykształcone, łagodne, lubiące dzieci. Zajmowały się daleko więcej administracyą pensyi, niż nauczaniem; dwie z pomiędzy nich doglądały odzieży pensyonarek, dwie bywały obecnemi przy obiadach i wieczerzach; jedna, nazywająca się „matka mistrzyni,“ strzegła całego porządku, sprawowania się panien w ogóle i t. p.; w programie naukowym pełniły one tylko czynności korepetytorek, powtarzając z pensyonarkami lekcye zadane przez nauczycieli.
Zakres nauk był szczupły, jak zresztą wszędzie wówczas na pensyach żeńskich. Trzy języki (rosyjski był dowolny), historya powszechna, historya literatury polskiej, geografia, arytmetyka, muzyka, rysunki, tańce—oto wszystko. Największą wagę przywiązywano do języków i muzyki; inne przedmioty traktowano obojętnie. Były dwie bony: Niemka, p. Stephen i Francuzka, p. Marchand, dozorujące ubierania się i rozbierania i znajdujące się co chwila na różnych punktach pensyi, w celu pilnowania francuzkiej i niemieckiej konwersacyi. Pensyonarki obowiązane były mówić dzień po francuzku, a dzień po niemiecku; za niespełnienie tego obowiązku istniała kara w postaci zawieszonego na szyi „języka“ z czerwonego sukna. W klasach przepis ten spełniany był dość pilnie, ale po za klasami, na korytarzach i dziedzińcach, szczególniej gdy uczennice rozbawiły i rozswawoliły, żadna siła nie zdołała zmusić ich do mówienia inaczej niż po polsku. Bony, nauczycielki i sama mistrzyni gderały i nawoływały do innego mówienia; czerwony język z szyi na szyję przelatywał: a uczennice wciąż trzepały i hałasowały po polsku. Często też przełożone udawały głuchotę, dopóki nie zamknęły się za pensyonarkami drzwi klas, w których niepodobna już było uniknąć francuzczyzny i niemczyzny. Jak gdzie indziej, tak i tu, francuzkiego używały uczennice z łatwością i chętnie, niemieckiego z trudnością i tylko z ciężkiego musu. Starszyzna utrzymywała nawet, że w dnie niemieckie klasy były daleko cichsze, i istotnie mówiono znacznie mniej, byleby nie posługiwać się językiem niemieckim.
Z pomiędzy nauczycieli najlepiej i najwdzięczniej wspomina Eliza profesora języka i literatury polskiej, Ignacego Kowalewskiego. Był to młody, wysoki blondyn, łagodny, uprzejmy i wymowny. Miał wielki talent wykładania, a przy lekcyach literatury deklamował pięknie i w sposób obudzający zamiłowanie do utworów piśmiennictwa, zaznajamiając z literaturą wieku XVI i XVIII. Poezye Mickiewicza znajdowały się w bibliotece pensyjnej; czytywano je przy lekcyach i po za lekcyami, jako też wiele rzeczy Kraszewskiego, Korzeniowskiego, Chodźki, Syrokomli.
Było to w ogóle czytaniny zalecanej, pozwolonej i wzbronionej, dużo. Z francuzkich autorów poznała wtedy Eliza Marmontela, Lamartine’a, Chateaubriand’a, kontrabandą przyniesione na pensyę powieści Sandeau, Sanda, Dumasa i Suego. Z niemieckich autorów znała, kończąc pensyę, przynajmniej nazwiska i ustępy dzieł najsłynniejszych; wraz z Wandą Wasiłowską (siostrą Konopnickiej) i Leontyną Niemiryczówną czytała „Don Karlosa“ Schillerowskiego. Z powieści polskich „Pojatę“ czytała ze sto razy, a bohater „Kollokacyi“ rozmarzył ją; wiedząc, że będzie bogatą, obiecywała sobie, że, jak bohaterka Korzeniowskiego, poślubi ubogiego i szlachetnego młodzieńca.
Nauki szły Elizie łatwo, pracy miała niewiele, zawzięcie pisała wiersze. Była też wspólnie z parą innemi koleżankami autorką większości wypracowań zarówno polskich, jak francuzkich. Towarzyszki znosiły jej kajety, czasem stosy kajetów, a ona „kropiła“ ćwiczenia po kilka i więcej na jeden temat, za co otrzymywała zapłatę w formie przepisywania na czysto własnych jej wypracowań gramatycznych, przykładów i arytmetycznych zadań, kaligrafię bowiem miała okropną, tyleż prawie zawierającą kleksów, co liter. W ostatniej atoli klasie z ćwiczeniami polskiemi źle poszło; Kowalewski nauczył się rozpoznawać jej styl, czy też rodzaj myśli, i zaczął ją odkrywać w pracach przez jej koleżanki przedstawianych. „To panna Pawłowska pisała“ — mówił, odrzucając kajet. Musiała tedy zaprzestać roboty i swoje zeszyty własnoręcznie przepisywać.
W ciągu pięciu lat, które na pensyi spędziła, miała Eliza dwukrotne odwiedziny babuni, co w jej wieku było trudem i ofiarą niemałą, gdyż wtedy, przy braku kolei, swemi końmi jechało się z Grodna do Warszawy trzy doby. Zresztą Eliza miewała z domu dość częste listy. Pisywała matka i babcia, przysyłano pieniądze nietylko dla zapłacenia pensyi, ale i na osobiste wydatki; za te pieniądze sprawiała koleżankom bale, sobie najcudowniejsze kajety, oprawy do książek i t. p.
Kiedy w Maju 1857 roku matka przyjechała odebrać Elizę z pensyi, 15-letnia panienka z żalem i płaczem żegnała zakonnice, koleżanki, klasztor, ale na trzeci dzień już prawie o tem wszystkiem nie myślała. Zwiedzała z matką Warszawę: jeździły do ogrodów, magazynów, do teatru. Okres tak zwanej edukacyi się skończył; szkoła życia się zaczęła.


∗             ∗

Lato 1857 r. spędziła Eliza przy matce w Rumlówku, majątku o 3 wiorsty od Grodna położonym, który w czasie pobytu córki na pensyi kupiła sobie pani Widacka za swoją summę posagową. W początku jesieni przeniosły się na mieszkanie do Grodna, gdzie towarzystwo polskie było podówczas liczne, bawiące się, ożywione, Marszałkiem gubernialnym był Kalikst Orzeszko; żona jego, Skirmuntówna z domu, inteligentna, młoda, ładna i uprzejma, całemu towarzystwu przewodniczyła. Wielu obieralnych urzędników ze sfery obywatelskiej z rodzinami zamieszkiwało Grodno: Kiersnowski — prezes sądu; Klimaszewski, Bogatko, Wierzbicki — sędziowie, Jancewicz — prezes sądu powiatowego i i. d, Niektórzy mieszkali w mieście tylko dla zabawy lub innych powodów prywatnych; należały do tej kategoryi rodziny: Kościałkowskich, Buchowieckich it d. Bawiono się jak w wielkiem mieście; ustawiczne wizyty, wieczory, wieczorki, teatry amatorskie, w resursie obywatelskiej zebrania po kilkaset osób liczące, maskarady, loterye fantowe itp.
Eliza Pawłowska jaku panna na wydaniu, bywała z matką wszędzie i u nich też zbierało się mnóstwo osób. Zajmowały przy ulicy Brygidzkiej mieszkanie z 9-ciu pokoi złożone, z dużym salonem; sprzęty i obrazy przywieziono tu z Milkowszczyzny. Eliza uchodziła za jedną z majętniejszych panien w guberni. Milkowszczyzna, w puszczona w dzierżawę, przynosiła 5,000 rubli czystego dochodu; prócz tego miała 30 włók bardzo pięknego i dobrze zakonserwowanego lasu. Ruchomości milkowskie w sprzętach i srebrach cenione były w „Opiece szlacheckiej“ na 10,000 rubli. Nic też dziwnego, że w przeciągu dwu czy trzech miesięcy miała panna Pawłowska kilku starających się, którym matka, bądź dla różnicy wieku, bądź z innych powodów odmawiała. Wtem Piotr Orzeszko, stryjeczny brat marszałka, przybył do Grodna i złożył pani Widackiej i jej córce wizytę w towarzystwie Antoniego Glindzicza, szwagra owego, byłego Prezesa sądu w Warszawie, znajomego i wielce a powszechnie poważanego człowieka. Pan Glindzicz był dawnym i blizkim znajomym matki Panny Elizy, a Piotr Orzeszko blizkim krewnym Widackiego. Odrazu też jaknajlepiej przyjęci zostali i już po dwu wizytach, z których jedna trwała kwadrans a druga parę godzin Glindzicz na wieczorze u pp. Klimaszewskich poprosił pani Widackiej o rękę jej córki dla swego szwagra. Na tym wieczorze Eliza tańczyła dużo z p. Orzeszką, wiedząc doskonale, że to jest starający się o nią. Po powrocie usłyszała, jak matka naradzała się z mężom, jaką ma dać nazajutrz odpowiedź p. Glindziczowi — i najmniejszego nie uczuwała niepokoju. Wiedziała, że musi wyjść za mąż rychło, bo tak sobie życzy matka i wymagały tego ówczesne zwyczaje. Za kogo? — by ło to jej obojętnem. P. Orzeszko podobał się jej więcej od innych z powierzchowności i sposobu tańczenia; brała ją nadto ciekawość do stron dość dalekich (Polesie Wołyńskie), w których mieszkał. Przytem, odkąd przybył do Grodna, krewni jego, Orzeszkowie, Klimaszewscy, Kiersnowscy, sam poważny i siwowłosy Glindzicz, otaczali ją mnóstwem czułości i grzeczności, co ją ujmowało dla nich i dla niego. To też gdy nazajutrz, przy rannej herbacie, matka w obec babuni i ojczyma powiedziała pannie Elizie, że Glindzicz ma się tego dnia formalnie oświadczyć o nią w imieniu Orzeszki i zapytała: czy chciałaby wyjść za niego? — panna odpowiedziała, że i owszem i że woli iść za niego, niż za panów X, Y, Z. Widocznie dziecinną była jeszcze naówczas bardzo i chwytała powierzchowną tylko stronę życia. Po życiu klasztornem wprowadzona w wir zabaw światowych, dała mu się porwać całkowicie na czas jakiś. Piotr Orzeszko nie miał w sobie nic, coby jakąś odrazę w młodej i pustej natenczas pannie obudzać mogło. Liczył lat 35, był wysokim, przystojnym blondynem, o gęstych, mocno kręcących się włosach, tańczył zgrabnie; obejście się jego, jak zresztą wszystkich prawie ludzi z jego sfery społecznej, było w towarzystwie łatwem, uprzejmem i nawet wykwintnem. Gdy przybył Glindzicz, kazano Elizie siedzieć w swoim pokoju, dopóki matka sam na sam nie rozmówi się z gościem. Choć panna wiedziała dobrze o czem mówiono w salonie i co się dziś stanie, była tak spokojna, że z wielkiem zajęciem czytała powieść Zacharyasiewicza p. t. „Uczony.“ Zawołano ją do salonu. Zobaczyła tu matkę siedzącą na kanapie i trochę wzruszoną, a obok niej na fotelu Glindzicza z kapeluszem w ręku i wyrazem widocznego niepokoju na poczciwej, rumianej twarzy. Na zapytanie matki: czy życzy sobie zostać żoną p. Orzeszki? — dygając i bez wahania odpowiedziała: tak. Glindzicz powstał i po razy kilka w obie ręce ją ucałował, mówiąc przytem wiele słów grzecznych i pochlebnych, poczem matka jego i nieobecnego Orzeszkę na obiad zaprosiła. Na trzeci dzień wyjechał narzeczony do domu, zkąd zaraz udał się do Warszawy, w celu, jak mówiono naówczas, ekwipowania się. Bawił w tych podróżach pięć tygodni. Powrócił z dwoma powozami, karetą i koczem i jedenastu do nich końmi, z czterema służącymi, z których dwaj stangreci, dwaj lokaje, wszyscy w liberyach pełnych blach i galonów, z wyrytym na nich herbem Leliwa, który też jaśniał i na drzwiczkach karety, z mnóstwem nakoniec kwiatów świeżych i sztucznych, bombonier, ładnych drobiazgów i z garniturem złotym (t. j. broszą, kolczykami i bransoletą), osypanym szafirami, a stanowiącym podarek ślubny. Owo wyekwipowanie się kosztowało 6,000 rubli.
Jednocześnie z powrotem narzeczonego zjechała do Grodna moc jego krewnych, kobiet i mężczyzn, którzy cały czas prawie spędzali w domu Widackich. U marszałkostwa Orzeszków, odbył się na cześć Elizy wielki wieczór, drugi u Kiersnowskich, z których córką, Helenką, była w wielkiej przyjaźni. Tu i tam pito przy wieczerzy zdrowie narzeczonej i otaczano ją czułościami i grzecznościami. W ciągu też tego tygodnia odbył się teatr amatorski i w resursie była ogromna loterya fantowa, z balem połączona. Wszystkiemu temu przewodniczyła bardzo umiejętnie Kalikstowa Orzeszkowa, wysuwając wciąż Elizę, jako już prawie stryjeczną bratową, na plan pierwszy.
Z narzeczonym była Eliza przez ten tydzień prawie ciągle, ale zawsze wśród tłumu osób lub na zabawach; ówczesny obyczaj wzbraniał zostawiania panien sam na sam z panami, nawet z narzeczonymi, a w tym wypadku do przełamania konwenansu ani jedna, ani druga strona nie dążyła.
Ślub dawał młodej parze w kościele bernardyńskim ks. Gintowt (późniejszy arcybiskup), przyjaciel domu pani Widackiej. Do ślubu prowadził Elizę Bronisław Orzeszko, brat p. Piotra, od ślubu odprowadził siwowłosy Glindzicz. Drużkami były dwie Klimaszewskie, Helenka Kiersnowska, Salusia Buchowiecka. Osób na weselu było mnóstwo; tańczono do dnia białego. Cukrową kolacyą, z Warszawy przez pana młodego sprowadzoną, zastawiono na dolnem piętrze domu, w mieszkaniu Stanisława Pruszyńskiego, który, w nagrodę za ustąpienie mieszkania na tę noc, żądał prowadzenia panny młodej do stołu. Tak się też stało. Parę tygodni po ślubie przebyli państwo młodzi jeszcze w Grodnie, oddając i przyjmując wizyty, aż w pewien dzień lutowy 1858 r., mroźny i śnieżny, puścili się w podróż do Ludwinowa, majątku męża, o mil 40 od Grodna położonego.
Brakowało wtedy Elizie kilku miesięcy do skończenia lat 16-stu.

∗             ∗

Z sześciu lat, przepędzonych w Ludwinowie (1858—1863) dwa pierwsze należały jeszcze całkowicie do okresu dzieciństwa. Młodziutka mężatka bawiła się i weseliła wszystkiem, co było zewnętrzną, powierzchowną błyskotką. Ślicznie urządzony dwór ludwinowski, stroje, służba, niezliczone wizyty bliższe i dalsze, całe grono przyjaciółek, rowieśnic i młodych sąsiadów stanowiły źródło nieustających radości i uciech. Była wtedy moda zakładania do karety siedmiu koni, i to rysiem na przedzie, a do kocza piątki po krakowsku; młoda mężatka jeździła w oba te sposoby, a raczej latała, bo Piotr Orzeszko był zwolennikiem jazdy szybkiej, tak, że do krewnych daleko mieszkających, jadąc często mil dwadzieścia kilka lub 30, przybywali w ciągu jednej doby. Sprowadziła Eliza z Milkowszczyzny wszystko, co tam było pięknem i cennem: bibliotekę, obrazy, zwierciadła staroświeckie, ozdobne sprzęty i pyszniła się tem przed sąsiadami. Stosunek z mężem był wtedy prawdziwie koleżeński, bez sentymentów, ale i bez niezgody, owszem, z chęcią wzajemnego dopomagania sobie w upięknianiu i rozweselaniu domu i życia. Tak przez te dwa lata w zupełnem zadowoleniu wyrastała Eliza ze swych wyprawnych sukien, które stały się dla niej zbyt krótkiemi i ciasnemi, zanim je do połowy znosiła.
Dopiero w roku 1860, a po 18-tym życia, dusza ta, dotychczas senna, rozbudziła się do pojmowania szerszych interesów nad indywidualną przyjemność i do działania. Jednym z ważnych bodźców tego ocknienia był niezawodnie wpływ pewnej liczby ludzi oświeconych, a nawet wykształconych, jacy się w ówczesnem kole znajomych Elizy znajdowali. Takimi byli np. ów siwowłosy swat Glindzicz; rozumny i dużo czytający Jan Żuk, Rusiecki, marszałek szlachty i ojciec czterech synów, którzy wtedy z uniwersytetów popowracali, i inni, mniej blizcy, ale umiejący rozmowami swemi i całym nastrojem, w domach ich panującym, wywrzeć wpływ dodatni na umysł młody i wrażliwy. W gronie tych panów, ich żon, córek i synów rozprawiano często o literaturze krajowej i obcej, o sprawach publicznych, a mianowicie o zakończonéj niedawno kampanii francusko-włoskiej, o przewidywanem już wówczas usamowolnieniu włościan. Kalikst Orzeszko i Jan Żuk, pierwszy w Petersburgu, drugi w Grodnie — byli członkami komitetu z rozporządzenia rządu nad sprawą włościańską obradującego i po powrocie z tych miast zdawali współobywatelom szerokie relacye z czynności swoich. Eliza przysłuchiwała się tym rozmowom z nadzwyczajnem zajęciem, tem bardziej, że całe grono znajomej młodzieży, wśród którego odznaczał się Florenty Orzeszko, brat młodszy Piotra, entuzyastycznie względem włościan było usposobienie. Do tej grupy entuzyastów bezwarunkowych przyłączyła się Eliza odrazu i zaczęła z tymi, którzy mieli w tej sprawie entuzyazm warunkowy, toczyć dysputy zapalczywe, a przy zdarzonej sposobności i czynną rękę do podniesienia stanu włościańskiego przykładać, zaprowadzając np. wspólnie z Florentym Orzeszką szkółkę wiejską we dworze ludwinowskim. Musiała z tego powodu staczać walki z najbliższymi, którzy się jej poglądom i zamiarom sprzeciwiali. Stąd dowodzenia i przekonywania, potem gniew i płacz, a w końcu rozpacz.
Równocześnie z obudzeniem się zajęcia do spraw ogólnych powróciło Elizie jej dziecinne i pensyonarskie zamiłowanie w czytaniu i pisaniu. Mając pod ręką bibliotekę ojca, a w sąsiedztwie księgozbiór Janostwa Żuków, dopełniała brak sprowadzeniem nowości z Warszawy, prenumerowała pisma i, nie przestając udzielać się towarzystwu, zaczytywała się z tą młodzieńczą nienasyconą chciwością i niezmożną energią, dla której nie ma, zdaje się, niepodobieństwa. Czytanie owo było wprawdzie bez wyboru i systemu, ale bądź-co-bądź napełniało młodą głowę mnóstwem wiadomości, budziło nowe myśli, chęci i poglądy.
W zimowe wieczory, kiedy gości nie było, powierzała do nowego życia rozbudzona dusza myśli swe papierowi, pisząc uwagi o ludziach otaczających, tak nazwane przez siebie „strofy prozą“, w których wyrażała to, czego nikomu jeszcze nie była wypowiedziała żywem słowem. Z większych robót podjęła wtedy i wykonała dwie: streszczenie jakiejś historyi Napoleona i tłumaczenie kilku utworów Byrona z przekładu francuskiego. Naturalnie, pisała to wszystko bez najmniejszej myśli o druku, jedynie dla wykształcenia własnego, do którego brała się z prawdziwą namiętnością. Powstawało natenczas w umyśle Elizy wiele pociągów i wstrętów, popędów, pragnień, myśli i uczuć, przez nikogo, ani przez się nią samą nawet przedtem, nieprzewidzianych; powstawał i coraz wyraźniej zarysowywał się, coraz potężniej nęcił ideał życia, określony już wtedy przez Elizę dwoma wyrazami: „miłość i praca“, ideał, który z rzeczywistością jej domowej egzystencyi zostawał w sprzeczności rażącej.
Uświadomienie tej sprzeczności pociągnęło za sobą dalsze, ważne następstwa. Kobieta młoda zaczynała dopiero żyć naprawdę, czuła się silną sercem i energią, i to uczucie zaczęło w rzec w jej duszy, napełniając ją żądzą zerwania pęt konwencyonalnie zawartego małżeństwa, w którem teraz zadośćuczynienia najżywszym pragnieniom i najmocniej ukochanym poglądom znalesść nie mogła. Zrazu z wahaniem i skrupułami, potem jasno i śmiało powiedziała sobie, że stosunek ten dłużej trwać nie powinien. Eliza była bezdzietną; unieważnienie małżeństwa nie przedstawiało się jako niemożliwość.
W roku 1864 Orzeszkowa przeniosła się do swej wsi rodzinnej, Milkowszczyzny, i coraz systematyczniej prowadzić zaczęła dalsze swe wy kształcenie umysłowe, żyjąc w samotności najzupełniejszej i mężnie stawiać czoło rozlicznym powikłaniom, jakie zarówno ze stosunków ogólnych, jak i jej osobistych wynikały. Młoda kobieta pragnęła zaznajomić się z najnowszemi prądami wiedzy; książki w tym kierunku pisane sprowadzała sobie i studyowała. Jedynym jej przewodnikiem w wyborze książek był naówczas Przegląd dwóch światów (Revue des deux mondes) stale od lat kilku prenumerowany i sumiennie odczytywany.
Jak na bardzo wiele umysłów spółczesnych, tak i na nią, silnio oddziałało poznajomienie się ze słynnem dziełem Buckle’a: Historya cywilizacyi w Anglii.
Według własnego jej wyznania przy pierwszem czytaniu tej książki czuła, jakgdyby wzrok jej, wzmacniając się z dniem każdym, sięgać mógł dalej i wyżej, jakgdyby w coraz wyraźniejsze obrazy układały się pojęcia i dojrzewały zasady, które przedtem snuły się jej w myśli, niby mgliste widma tylko. Za Bucklem poszli inni wielcy przedstawiciele nauki nowożytnej i dopomogli Orzeszkowej do ułożenia wiadomości w pewną jednolitą całość, mającą jej zastąpić ten częścią tradycyjny, częścią konwencyonalny pogląd na świat, na jakim zazwyczaj poprzestaje ogół kobiet niemyślący a przynajmniej niezagłębiający się w pojęcia. Całość ta nie mogła być odrazu zupełnie wykończoną; owszem, z biegiem lat, a raczej z pogłębieniem się myśli, musiała być różnostronnie uzupełnianą, dawała już atoli umysłowi możność grupowania poglądów i odnoszenia ich do jakiejś zasady, równocześnie zaś stawała się bodźcem do podzielenia się wynikami swych spostrzeżeń i rozmyślań z jaknajszerszą publicznością, ażeby pewne opinie sprostować i podać rady co do usunięcia szkodliwych lub zgubnych przyzwyczajeń, zarówno w myślach jak w postępkach. Czasami posługiwała się ku temu formą rozpraw, pisząc np. o znaczeniu powieści, o Buckle’u i jego historyozoficznych poglądach, o spółczesnem położeniu kobiety w społeczeństwie, zarówno naszem jak i obcem, o patryotyzmie i kosmopolityzmie, o Żydach i, t. p. przeważnie atoli obierała najpopularniejszy, do największej liczby czytelników przemawiający, sposób przekonywania: za pomocą o brązów z życia wziętych i wieńca opowieści z sobą złączonych.
W r. 1866 ukazał się pierwszy utwór powieściowy poczynającej autorki, której życie odtąd to dzieje jej talentu.

II.

W sercu i umyśle Orzeszkowej bardzo wcześnie obudziło się głębokie spółczucie dla nieszczęść i cierpień ludu, jak niemniej przenikał i a ból serdeczny na widok jego ciemnoty: ale temu usposobieniu i poglądom swoim nie rychło dała odpowiedni artystyczny wyraz w swojej twórczości.
Wiemy to od niej samej, że jeszcze jako pensyonarka u pp. Sakramentek w Warszawie, rozmyślając nad tem, że będzie kiedyś bogatą dziedziczką Milkowszczyzny, roiła o uwolnieniu włościan swoich, zostających jeszcze wówczas w stanie poddaństwa. Potem, kiedy była już młodziutką mężatką, a myśl jej spała jeszcze, uczucie i fantazyja już jej nasuwały pragnienie przyjścia z pomocą biednym i uciśnionym. Mężowskie owo Ludwinowo, w którem po zamążpójściu zamieszkała, położone było na rozległej płaszczyźnie poleskiej, pośród lasów i łąk wilgotnych, z których przy końcu lata i przez całą jesień dobywały się mgły lekkie, białawe, cały widnokrąg przysłaniające i nadające mu cechę smętku i melancholii. Otóż ilekroć dziedziczka, jeszcze wtedy bardzo silnie hołdująca zabawom i rozrywkom, wyszedłszy za bramę dworu, zobaczyła na polu chłopów, śród tej mgły popychających sochy, i usłyszała smętne, przewlekłe ich hukanie na woły, — robiło się jej tak przykro, taki żal nad tymi ludźmi ją ogarniał, że od płaczu wstrzymywać się musiała. U czuwała wtedy dziwną, chęć wstąpienia w mgłę, na te zagony, zbliżenia się do tych ciemnych, pochylonych, z trudnością za sochami postępujących postaci i uczynienia czegoś, — sama właściwie nie wiedziała czego — przemówienia do nich może, podania im ręki do uścisku. Tego żalu i smutku swego nie objaśniała sobie rozumowo, ale go czuła; z tej chęci swojej nie umiała jeszcze nic uczynić: istniała ona w niej atoli i objawiała się w życzliwem obchodzeniu się i chętnem rozmawianiu zarówno z liczną i różnorodną służbą jak i z wieśniakami, których przy jakiejkolwiek okazyi spotykała. Okazye zaś takie były dość częste. Przychodzili chłopi do ogrodu dworskiego na różne roboty, do dziedzica z różnemi interesami, kobiety wiejskie przynosiły na sprzedaż jagody, grzyby i t. d. Wielu więc mieszkańców wsi ludwinowskich znała dziedziczka po imieniu i nazwisku, miała pomiędzy nimi ulubieńców i ulubienice, na dożynkach i weselach, które z „korowajem“ do dworu przyjeżdżały; znajomości te rozszerzały się i utrwalały. Do czynniejszego wszakże okazania swoich instynktowych sympatyi nic jej wtedy nie popchnęło. Włościanie owych okolic, dobre grunta i rozległe pastwiska posiadający, żyli we względnym dostatku; żadna katastrofa, głód, mór ani pożoga nie dotknęły w tej porze stron owych: co najwyżej więc jakiem wstawieniem się za chłopami mogła naówczas Orzeszkowa wyrazić swoje względem nich uczucia. Potem, gdy myśl młodej kobiety już rozwijała się, kwestya włościańska weszła na porządek dzienny rozpraw i obrad, pobudzanych przez ustanowione na Litwie komitety obywatelskie, które się zbadaniem sprawy zająć mogły z obowiązku. Wśród starszych dziedziców opinie były podzielone: jedni przemawiali za utrzymaniem wieśniaków w dawniejszym, poddańczym, stanie; inni godzili się na małoznaczne tylko jego modyfikacye, inni — wreszcie wołali o wolność i własność dla ludu. Młodzież, przygotowana czy to przez studya uniwersyteckie, czy poezyę, powieść i publicystykę, które zwłaszcza przed r. 1850 tak gorąco w sprawie poddanych przemawiały, prawdę bez wyjątku popierała uwłaszczenie. W otoczeniu Orzeszkowej ani jeden z młodzieży nie należał do zacofanych. Ośmnastoletnia mężatka, jak już wiemy, z zapałem przyłączyła się do grupy bezwzględnych a gorących zwolenników uwłaszczenia i zawzięte zaczęła staczać spory z tymi, co przekonań i dążności takich nie podzielali, a miała ich bardzo blizko siebie. Dużego potrzeba było wysiłku energii, aby w dworze ludwinowskim założyć 1862 roku szkółkę wiejską, do której uczęszczało ze 20 chłopców. Był nauczyciel, były odpowiednie narzędzia szkolne, ale nie szło jak potrzeba, z powodu, przeszkód, których zwalczyć nie było można. Uwłaszczenia, jak wiadomo, dokonał rząd na własną rękę. Dawniejszy stosunek dworu do chaty został gwałtownie a stanowczo zerwany. W losie też dziedziczki zaszła radykalna zmiana, która ją z toru poprzedniego zepchnęła, a na nowe „drogi — na pole literatury — zaprowadziła. Co dawniej mogła przeprowadzić w praktyce, teraz wypowiedzieć się starała w obrazach artystycznych.
Zdawałoby się z pozoru, że ta, która tak gorąco dolą ludu była przejęta, odrazu też potrafi prawdziwie a zarazem pięknie ją odtworzyć. Daleko wszakże bywa od pomysłu do jego urzeczywistnienia, od szczerego uczuciu do najlepszej artystycznej formy jego przejawu. „Słowo — jak zauważyła Orzeszkowa w samem zaraniu swojej pisarskiej działalności — niezawsze zdoła wypowiedzieć gorące uczucie; piórem trudno — wyprowadzić na jaw myśl żywą.“ Trudno, ale me niepodobna; tylko, jak w każdej sztuce, tak i w sztuce pisania potrzeba siłą talentu i wytrwania przełamać oporność narzędzia, którem się posługujemy, i uczynić je posłusznem uczuciu i myśli naszej, ażeby mogło wyrazić najsubtelniejsze i najgłębsze ich przejawy. Jeszcze i wówczas słowo nie będzie całkowitym różnoważnikiem myśli i uczucia, ale zbliży się przynajmniej do granic możności uzdolnienia ludzkiego. Orzeszkowa przechodziła stopnic uzdolnień artystycznych powoli, zostając w początkach zawodu pod wpływem poprzedników swoich w dziedzinie odtwarzania charakterów i scen z życia.
Przede wszystkiem sam sposób opowiadania, owo ciągłe zwracanie się do czytelnika, owe uwagi wprost od autora pochodzące, z zamiarem objaśnienia, usprawiedliwienia, czy uwydatnienia jakichś szczegółów w powieści przedstawionych, był spadkiem odziedziczonym przez Orzeszkową po dawniejszem powieściopisarstwie, które o przedmiotowości obrazu nie chciało nic wiedzieć, lecz pragnęło utrzymać sympatyczny związek z czytelnikiem na równi z jego uwagą.
Wówczas gdy Orzeszkowa, z pierwszemi utworami swemi wystąpiła, powieść francuska już pod tym względem u najznakomitszych przedstawicieli swoich zaczęła się stanowczo oddalać od takiej metody pisarskiej; u nas rzecz się miała inaczej: autor z rzeczą opowiadaną, widomie i wyraźnie się solidaryzował i swoje autorstwo wciąż zaznaczał. Powtóre, łącznie z takim sposobem pisania tendencja bardzo wyraziście na pierwszy plan występować musiała. Tej społecznej tendencyi ustępowały częstokroć z drogi względy czysto artystycznej natury; powieści nabierały przez to znacznej doniosłości publicystycznej, ale traciły wiele pod względem sztuki.
Orzeszkowa, lubo pisać już zaczęła po uwłaszczeniu chłopów, w pierwszej swej powiastce „Obrazek z lat głodowych“ zwróciła się do tej minionej już przeszłości, którą wprawdzie „sama jeszcze dobrze zapamiętać mogła, ale która już tak silnego publicystycznego, jak dawniej, zajęcia budzić nie była w stanie. Prócz tego młoda autorka nie wybrała do przedstawienia faktów, zaobserwowanych przez samą siebie, ale to tylko, co zasłyszała, jak sama zresztą wyraźnie to oznajmia. Mówi w swym „Obrazku“’ o latach głodu 1854 do 1856 roku, w których nie mieszkała na wsi, lecz jako pensyonarka przebywała w Warszawie. Skutkiem tego nie mogło być w jej obrazku tych zalet, jakie nasza dawniejsza powieść już zdobyła, np. kolorytu miejscowego. Chłopi jej są Rusinami w nieoznaczonej bliżej okolicy, a ich mowa, prócz ogólnikowej czasami poetyczności w smaku ukraińskim, nie posiada znamion charakterystycznych, ich zaś zwyczaje i stosunki nie przedstawiają wyrazistości.
Skłonność do realizmu pod względem literackim, upoważniona niejako u nas przez Jeża, przebija się poprzez całość — trzymaną w tonie deklamacyjnym trochę — raz tylko, ale w bardzo znamiennym szczególe. Hanka i Wasylek kochają się serdecznie. W czasie owych lat głodowych, bieda doskwiera wszystkim, a więc i im obojgu. „Szybko pobladły twarze młodych ludzi, oczy chłopca zapadły i gasł powoli i żywy błękit oczu dziewczyny, bo głód to straszny niszczyciel: wygryza piersi, czerni twarz i gasi blask oka. Nie skarżyli się jednak, pracowali jak mogli, tylko Wasylek rzadko już śmiał się, a Hanka śpiewać przestała, ale kochali się zawsze coraz bardziej.“ — „Miłości tej wszakże słowami nie wyrażali, zazwyczaj zszedłszy się po pracy, milczeli pospolicie i patrzyli tylko na siebie; miłość swą okazywali czynnie tem, co wtedy stanowiło troskę powszechną, w jedzeniu. Wasylek był biedniejszy niż Hanka, nie dostawał zapomogi z dworu: więc ona od ust sobie odejmowała, ażeby módz poczęstować ukochanego.“
Chłopiec zaczął pożerać grubą potrawę. „Gdy jadł, oczy mu błyskały, rumieniec zalewał wychudłe policzki: zapominał o całym święcie o Hance nawet, jadł tylko i jadł ciągle, dopóki nie wypróżnił garnuszka. I nic dziwnego, że pożerał zacierkę z pańskiego żyta, bo od dwóch tygodni jadał tylko gotowaną trawę. Hanka, patrzała na niego z pomieszanem uczuciem cierpienia i radości, głód, gryzł jej własne piersi, ale jadłem swoim karmiła kochanka.“ Taki motyw byłby u Kraszewskiego wprost niemożliwym, ale u Jeża — prawdopodobnym.
Młoda autorka, która go do swej pierwszej drukowanej pracy wprowadziła, lubo nie potrafiła harmonizować z całością, dawała przecież dowód, że pojmuje dążności nowszego artyzmu, tylko zawładnąć jeszcze niemi nie umie.
Zatrzymałem się trochę dłużej nad tym drobnym utworem, najprzód dlatego, że był on pierwszym w zawodzie literackim Orzeszkowej, a powtóre, że cechy w nim wskazane przez czas dość długi stale w powieściach autorki naszej się przejawiały. Na razie niedługo się zajmowała życiem ludu wiejskiego, bo tylko jedna jeszcze powieść z owej najwcześniejszej doby twórczości, p. t. „Z życia realisty,“ na tym temacie została osnuta; ale w sposobie traktowania — wszystkich innych spraw społecznych tęż samą widzimy metodę. Na pierwszym planie zawsze jest tendencya. Bezmyślność, powierzanie się losowi, lub, przeciwnie, wyrachowanie i spekulacya; brak uczucia lub doktrynerska teoryjka, płochość i lubieżność, żądza zabaw i błyszczenia, ambicya nienasycona, lubo w ciasnym zakresie obracająca się, i tym podobne usposobienia, popędy i poglądy, wiodące mężczyzn i kobiety do zawierania związków, które niebawem stają się udręczeniem i piekłem dla jednej lub drugiej strony, lub dla obu razem: oto pomysły, które w powieściach Orzeszkowej między r. 1867 a 1870 znajdowały mniej lub więcej szczęśliwe, a zawsze bardziej publicystyczne niż artystyczne uzewnętrznienie. Należą tutaj następne utwory: „Ostatnia miłość,“ „Rozstajne drogi,“ „Początek powieści,“ „Na prowincyi,“ „W klatce,“ „Wesoła teorya i smutna praktyka.“ Autorka, tworząc gorączkowo, chciała jaknajwięcej zdrowych ziarn myśli rozrzucić na rolę serca, nie troszcząc się bardzo o to, w jakich kształtach artystycznych poglądy jej wystąpią. Jesteśmy tu ciągle w świecie jakimś ogólnikowym, czy to w dużem mieście, czy małem miasteczku, czy w dworkach szlacheckich na wsi, bez uwydatnienia szczegółów znamiennych okolicy kraju, w której rzecz się dzieje, bez starania o subtelne cieniowanie różnic indywidualnych między ludźmi w ich przyzwyczajeniach i mowie. Mamy tu tylko trzy kategorye charakterów, zaznaczone rysami grubemi; są to: rozumni i uczciwi, przewrotni i nikczemni, wreszcie śmieszni.
Pierwsza kategorya, do odmalowania której Orzeszkowa brała oczywiście rysy z własnego usposobienia i własnych poglądów, jest najbardziej jednostajną; przedstawicielami jej są zazwyczaj lekarze, adwokaci, inżynierowie, technicy; druga i trzecia więcej przedstawiają rozmaitości, ale często przechodzą w karykaturę.
Uogólniając wykazywane przez siebie wady społeczeństwa i dochodząc ich źródła, znalazła je Orzeszkowa w wadliwem wychowaniu płci obojej, nie przygotowującem do życia ciężkiego, nie uczącym obowiązków obywatelskich i pracy, nie hartującem charakterów, lecz, przeciwnie, czyniącem je chwiejnemi i nader łatwo uległem! zgubnym wpływom. Te myśli rozwinęła naprzód w „Panu Grabie“, pierwszej powieści swojej, która wywołała żywsze zainteresowanie się ogółu czytającego, następnie w „Pamiętniku Wacławy“ i w „Marcie“. Ta ostatnia powieść, pisana i drukowana w chwili najżywszego zajęcia się sprawą wykształcenia kobiet i rozszerzenia pola ich pracy (1873), — wywarła potężne wrażenie. Bohaterka jej, otoczona dostatkiem za życia męża, znalazła się po jego śmierci w strasznej nędzy. Dla małej córki gotowa była do wszelkich poświęceń, chciała się jąć jakiejkolwiek pracy, ale się okazało, że jej wykształcenie salonowe, napozór świetne, nie posiadało żadnej wartości praktycznej. Musiała zająć się w końcu szyciem w szwalni, wyzyskującej pracę robotnic nieumiejących szyć na maszynie; oburzona niesłusznem posądzeniem i wymówkami chlebodawczyni, Marta musiała opuścić i to zajęcie. Tymczasem córeczka zachorowała, wszystkie zapasy się wyczerpały, i ta kobieta, która niedawno jeszcze odrzucała zapłatę za pracę nieużyteczną, która później ze wstydem przyjmowała wynagrodzenie za czas napróżno stracony, w końcu dla otrzymania pieniędzy na lekarstwo sama wyciągać zaczęła rękę po jałmużnę, a nie dostawszy jej, ukradła papierek trzy-rublowy i goniona przez policyę rzuciła się pod koła tramwaju.
Obok sprawy wychowania płci obojej, oraz położenia kobiet w społeczeństwie, w tym pierwszym okresie twórczości Orzeszkowa żywo zajęła się kwestyą Żydów, zarówno w ich stosunku do samych siebie jak i do społeczeństwa („Eli Makower“, „Meir Ezofowicz“), dalej kwestyą upadających majątków ziemskich i koniecznością ratowania się na innej drodze („Rodzina Brochwiczów’“), — wreszcie kwestyą kiełkujących dążności socyalnych („Sylwek Cmentarnik“, Widma“).
W ciągu tworzenia tych powieści metoda pisarska Orzeszkowej udoskonalała się. Widać w nich coraz to większą staranność o prawdę rzeczywistości, coraz poprawniejszy i zgodniejszy z naturą rysunek charakterów i sytuacyi; kompozycya tylko utworów, ustosunkowanie artystyczne części je składających nie dosięgało jeszcze stopnia doskonałości nawet w najpiękniejszych skąd inąd kreacyach.
Tę doskonałość kompozycyi osiągnęła Orzeszkowa naprzód w drobnych obrazach i nowellach, gdzie wszystkie środki artystyczne tak dobrze zostały zogniskowane, iż wytworzyły prawdziwa całostki, w sobie zaokrąglone i zamknięte. Zaczęła je pisać Orzeszkowa mniej więcej od roku 1875, ale pierwszy ich zbiór książkowy ukazał się dopiero w roku 1880 p. t. „Z różnych sfer“. Stanowią one początek drugiego okresu w rozwoju talentu naszej autorki, okresu mieszczącego w sobie jej arcydzieła, i dlatego zasługują na rozbiór szczegółowy.

∗             ∗
Na ośm obrazków zawartych w dwóch tomach „Z różnych sfer“ jeden tylko przedstawia nam charakter samolubny; wszystkie inne poruszają te dźwięczne struny serca, które miłością rozbrzmiewają, które budzą uczucia miękkie, czułe, delikatne, co to łzę z pod powieki wywołują.

I nie sądźcie, ażebyśmy wraz z autorką popadali w marzycielskie krainy sentymentalności załzawionej, a mimo to z gruntu fałszywej, albo w grząskie niziny rozczulenia i rozmazgajenia, które odbierają hart duszy i czynią ją do działania niezdolną: bynajmniej. Wszystkie uczucia miękkie i rzewne, które autorka maluje, możemy rozpatrywać na chłodno, analizować krytycznie, a przecież nie rozpłyną się one we mgłę, nie rozdźwięczą się tonami fałszywemi, ale zawsze i wszędzie głęboko wstrząsać będą duszą, gdyż je poczerpnięto z jej głębi.
Wynika to ztąd, że Orzeszkowa uczucia i namiętności rozpatruje jako siły potężne, jako dźwignie życia duchowego; śledzi ich początek i pozwól nie waha się wykazać ich zboczeń i krzywizn i nie poświęca dla efektu żadnego szczegółu prawdziwego, dobrze zaobserwowanego. Jeżeli wystawia miłość macierzyńską, to pamięta doskonale, że uczucie to, mimo całej podniosłości swojej, objawić się może jako zaślepienie na wady dzieci, jako pobłażanie zdrożnym ich zachciankom, jako motor, który, działając zwykle zbawczo, niekiedy może zgruchotać istotę najdroższą. Z drugiej zaś strony nie występuje autorka jako natrętna moralistka, któraby taką ślepą miłość macierzyńską chciała co najprędzej, może natychmiastowo, wyrwać z serc macierzyńskich i w tym celu starała się jaknajniesympatyczniej przedstawić te osoby, które przestrogą dla innych być mają. I owszem, miłość ta ślepa i bezbrzeżna jest potężną i wspaniałą, jak każda siła rozwijająca się swobodnie w całej pełni swojej.
Bez ozdób krasomówczych, bez naciągania, bez deklamacyi, autorka potrafiła dla swojej Dyrkowej zapewnić w sercach czytelników i w ich wyobraźni miejsce zarówno zaszczytne jak potężne siłą wspomnienia. Jest to mieszczanka z rodu garncarzów; odrzuciła ona niegdyś rękę szlachcica, pracowała wraz z mężem przez życie całe w mieszkaniu ubogiem, bez wygód żadnych, ażeby dziecię swoje jedyne pchnąć na wyżyny i widzieć je w gronie tych, wśród których ona sama nigdy nie przebywała i przebywać nie śmiała. Dobra, serdeczna, wesoła i rozsądna kobieta nie miała żadnej zarozumiałości, żadnych śmiesznostek, żyła spokojna i zadowolona ze swojej chudoby; jedno tylko jedyne uczucie wygórowało w niej nad miarę i uczyniło ją w tym kierunku nietylko krótko widząca, ale zaślepioną. Kochała jedynaka całą potęgą prostej, ale głębokiej swojej natury; a tę miłość, zacząwszy wyrażać w tem, że uwolniała chłopca od wszelkiej pracy ręcznej, od wszelkiego przymusu, doszła stopniami do tego, że wszystko, co drogi Rajek powiedział, było świętem, wszystko, czego zapragnął, osiągnąć musiał, wszystko, co myślał i czuł, było dobrem. Sądząc, że dwadzieścia tysięcy rubli są kapitałem dostatecznym do wprowadzenia Rajka w świat wielki, nie mówiąc mu o jego ilości, dawała na zapotrzebowanie i nie żądała rachunku. Dla siebie skąpiła wszystkiego, mieszkała po staremu w ciasnej izdebce, paliła i świeciła łuczywem; ale gdy przybywał Rajek, co się zresztą rzadko zdarzało i co za wielką łaskę poczytywała, wówczas znalazł się i lichtarz srebrny i świeca stearynowa.
Gdy się pieniądze przebierać już zaczęły, a Rajek dalekim był jeszcze od pożądanego celu, stała się skąpą nietylko dla siebie, ale i dla innych, zaprzestała dawać jałmużnę, choć niepokój, połączony ze wstydem, mglił jej oczy a usta drżały z żalu; zaprzestała palić w piecu w czasie zimna i jeść mięso, a nawet zaczęła robić oszczędności na najlichszej strawie, idąc w zawody z potulną, głupowatą, ale poczciwą służącą swoją. „Głodnam ci ja czasem — mówiła ona do niej — ot tak, odrobinę głodna.... ale głód ten rozkoszą dla mnie, bo z niego jaka taka pomoc dla robaka mego wyrasta.... Biedny on, ma teraz kłopoty różne, choć nic o nich nie mówi nigdy: niechże z cierpieniem jego, kochanka mego, cierpienie moje w parze idzie.“ Przy sposobności służąca, jak papuga, powtarzała te wyrazy i jeszcze mniej jadła. „Kiedy tak — mówiła naówczas p. Dyrkowa — to i mnie trzeba jeść mniej jeszcze; jeżeli ty możesz, jakżebym ja nie mogła? Ja przecie matka.“ I szły w zawody, śmiały się przytem niekiedy. — „Ile razy z misy zaczerpnęłaś? — pytała wychowanki swej stara kobieta. — Chyba ze sześć razy, — odpowiedziała Ludwika. — To to ja mniej, bo pięć! — Dali Bóg, nie! Pani siedm razy zaczerpnęła, a ja tylko sześć. — Kłamiesz!“ I śmiały się, a połowę zgotowanej strawy na jutro zostawiły.
Gdy w ostatku kochany Rajek, którego złota młodzież milordem przezwała, zrujnowany, zrozpaczony, bo zawiedziony w nadziejach sercowych, przyszedł do matki, by ostatni grosz wyciągnąć, ona nie rzekła ani słowa wyrzutu; oddała ostatnie trzysta rubli, które, jak szyderstwo, synowi się przedstawiły, sama siebie oskarżając, z bólu strasznego dostała pomieszania zmysłów. Przy spowiedzi o niczem już nie pamiętała, żadnych grzechów sobie nie przypominała, bolała tylko, że nie spełniła, spełnić nie mogła, ofiary swojej do końca: „Przed Bogiem spowiadam się i przed Tobą, ojcze duchowny, że nie wszystko spełniłam dla dziecka mego, co zrobić byłam powinna. Jadłam sobie, piłam suto, żyłam sama i obcym ludziom rozdawałam... Trzeba mi było o głupie ciało moje nie dbać i na ludzkie biedy nie uważać, a dla niego, robaka mego, wszystko zbierać, ciągle zbierać. Trzeba mi było do rodziców bohdanki jego pójść, do nóg im upaść, błagać i prosić. Trzeba mi było pomoc jakąś jemu z pod ziemi wydrapać, z kamienia wygryźć, u Boga wykrzyczeć, u ludzi wybłagać... Nie zrobiłam tego, i oto spowiadam się przed Bogiem i przed Tobą, ojcze duchowny, że winna jestem gorzkiej niedoli dziecka mego...“ Nic nie pomogły upomnienia kapłana; kobieta, jedną tylko myślą była zajęta, o niej tylko mówić mogła. Ostatnie chwile przyniosły wspomnienie niemowlęctwa Rajka i piosenkę nad jego kołyską. Z ostatniemi wyrazami tej pieśni uleciał i duch biednej, ślepo, ale silnie kochającej matki.
Autorka nie chciała bynajmniej wzmacniać grozy położenia, i tak już tragicznego, wystawieniem syna z zupełnie ciemnej strony. Nie: Rajek jest lekkomyślny, żyje z dnia na dzień, pozwala krwi gorącej wyszumieć, bawi się, ucztuje, rozrzuca pieniądze, gdyż od wczesnej młodości przywykł tylko do ich wydawania, a nie zbierania, ale matki się nie zaparł, ma dobre serce, wspiera ubogich; jest zapewne egoistą przedewszystkiem, ale umie odczuwać boleści obce, a mianowicie matczyne, nie porzuca matki złożonej chorobą i w chwili zgonił strasznym, rozdzierającym serce wybucha płaczem.
Równie głęboko i subtelnie odczuta jest i przedstawiona miłość rodzinna w Joachimie Czyńskim. Biedny ten pisarzyna, bez wykształcenia, bez ambicyi, bez silnych namiętności, niezgrabny, przygarbiony pracą biurową, zobojętniały na wszystkie rozkosze i na wszystkie biczowania szyderców, na pozór maszynka do przepisywania, okrzyczany za skąpca, lekceważony i wyśmiewany przez wszystkich, mógłby na pierwszy rzut oka znaleść odpowiednie dla siebie miejsce w jakiej farsie, a tymczasem w gruncie rzeczy jest on postacią tak tragiczną, jak mało który z bohaterów patetycznych, gromkiemi i wykwintnemi słowy wypowiadający swoją walkę wewnętrzną. Cóż go tak uzacnia, co go tak podnosi, co go czyni tak sympatycznym? Niegdyś, gdy był młodym i miał nadzieję awansu, pokochał i doznał wzajemności; było już po zaręczynach, gdy na raz zgłosiła się do niego siostra, którą burzliwe i nieposkromnione namiętności wypędziły z domu rodzicielskiego i przeprowadziły przez wszystkie szczeble poniżenia. Brat nie odmówił zbłąkanej i sponiewieranej przytułku i opieki, a gdy rodzice narzeczonej postawili go w konieczności wyrzeczenia się panny, albo wypędzenia siostry, ze ściśniętem sercem a pognębioną duszą wyrzekł się szczęścia własnego, ażeby przytułek przynajmniej dla nieszczęśliwej siostry zapewnić. Odtąd życie jego składało się z pasma udręczeń i pracy. Siostra miała usposobienie gwałtowne: nie mogła nigdy dojść do tego zobojętnienia na szyderstwa i obelgi do którego doszedł jej brat, temperamentu łagodnego i powolnego: to też na wymyślania sąsiadów odpowiadała hardo, nie szczędząc słów grubijańskich; stąd ustawiczne kłótnie zatruwały jej życie; stała się przedmiotem nienawiści zarówno dorosłych jak i dzieci, tak, że przejść za sprawunkami bez utarczki nigdy nie mogła. Joachim, jak mógł, tak ją uspokajał, dbając o wygodę, nie dla siebie, ale dla siostry. Na żadną przechadzkę, na żadną zabawę nigdy nie chodził, w biurze pracował jaknajpilniej, przyszedłszy do domu, zasiadał znowu do przepisywania, aby jaknajwięcej zebrać pieniędzy. Pieniądze potrzebne były na utrzymanie; ale to najmniejsza, oboje przywykli przestawać na małem. Joachim, ten biedny, niezgrabny, pogardzany pisarzyna, pomyślał o czemś więcej. Po zerwaniu struny serdecznej nie marzył nawet o nawiązaniu nowej, raz tylko mógł pokochać; nie spodziewając się więc mieć własnych dzieci, zapłakał po cichu nad samotną starością, która go czekała. „Niechże ja cokolwiek choć dla cudzych dzieci zrobię!“ — powiedział sobie. — Niechże ja zrobię tak, żeby przeze mnie choć dwoje, troje ludzi szczęśśliwszą dolę miało, niż dola moja i Maryanny.“ I zebrał 8000 rubli, od których procent przeznaczył na „edukowanie“ jednego chłopca i jednej dziewczyny. I z myślą, że nigdy przed nikim się nie popisywał, znosił wszystkie docinki, narażał się na wszystkie posądzenia; w ostatniej dopiero chwili ta biedna przygnębiona, zasuszona na bruku miejskim istota wyjawiła to, co stanowiło największą wartość jej życia.
Niemniej świetnie odtworzona jest postać starej panny (Czternasta część). Powielekroć używano tej postaci dla rozśmieszenia, czytelników, wystawiając wszystkie komiczne przywary, które się wyrabiają w kobiecie brzydkiej, pretensyonalnej, a zawiedzonej; niekiedy usiłowano podnieść dodatnie jej strony i ukazać w świetle sympatycznem, ale w takim razie wystawiano ją zwykle z wyższem wykształceniem, które pozwalało stać się nauczycielką, przewodniczką wychowania dzieci cudzych (Karolina Hofmanowej) albo też czyniono ją bogatą, obdarzano uczuciami filantropijnemi i dosyć wielką siłą charakteru, ażeby mogła uczucia te w czyn zamieniać (Stara Panna Maryi brzeziny, Sadowskiej). Orzeszkowa obrała bohaterkę swoją w sferze mało-mieszczańskiej; nie udarowała jej ani urodą, ani bogactwem, ani wykształceniem. Upośledzona w rodzinie została dziedziczką czternastej części małego mająteczku, pokochała raz jeden w życiu i przechowała tę miłość w sercu swojem przez cały bieg niezbyt uroczego żywota. Niecierpiana przez bratową, nie mając szerszych stosunków ze światem, kręcąc się ustawicznie w ciasnem kółeczku spraw domowych, stała się swarliwą, zrzędną, plotkarką trochę, zazdrosną trochę, pretensyonalną i śmieszną nawet; ale, mając dobre serce, nie porzucała domu, mieszkała w swoim saloniku, ubierała dzieci swego brata, zajmowała się niemi więcej niż ich własna matka, i wierzyła mocno, wierzyła, że jej narzeczony wróci kiedyś i słowa danego dotrzyma.... To jedno uczucie, nieożywiane niczem, utrzymywało ją wśród zmartwień i cierpień, odmładzało ją nawet. Powrócił nareszcie były narzeczony jako bogacz, jako człowiek światowy, wszystkiemi zaletami poważnego obywatela opatrzony: miał pieniądze, był uprzedzająco grzeczny, uśmiechał się dobrotliwie, zawsze mile wspominał stare dobre czasy, i zawsze stawał w obronie swojej niegdyś bohdanki. Ta brała to w najlepszem znaczeniu i raz, gdy spodziewała się, że chwila oświadczyn nadchodzi, ubrała się tak, jak była ubrana owego pamiętnego wieczora przed laty, poszła do umilonej wspomnieniem altanki i czekała... czekała.... Gdy już zmierzch zapadł, gdy już nie było żadnej nadziei, żeby ukochany się zjawił, wróciła do pokoju, ale jeszcze nie uwierzyła, iż ten ukochany oświadczył się innej... Potem, gdy już stanowczo rzecz się wyjaśniła, nie wyrzekała i nie deklamowała na niewdzięczność; zapłakała po cichu, zestarzała się raptownie, wyniosła się z saloniku, bo ją z niego grzecznie usunięto, zamieszkała na poddaszu i, choć brat rzadko ją odwiedzał, a dzieci swoje zaprzestał przysyłać, ona o nich nie zapomniała; kiedy jej został grosz jaki od kupienia garstki krup i bułki chleba i od zapłaty za mieszkanie, „podobne do trunny“, kupowała włóczkę, bawełnę i dłubała pończoszki, buciki i kaftaniczki; a potem przez żonę stróża „dla swych kochanych robaczków“ posyłała: „Niech tym sposobem przynajmniej widzą, że mają ciotkę.“ Długo musiałbym jeszcze zatrzymywać uwagę czytelników, gdybym chciał wyliczyć i scharakteryzować te wszystkie egzystencye ciche, złamane życiem, zgruchotane fatalizmem własnego rozwoju, sponiewierane przez ludzi, w których przecież miłość dla ludzi nie wygasła i w ten lub inny sposób na jaw wychodziła.
Czy to będzie pani sędzina, która niegdyś opływała w dostatki, a teraz, dopóki „oczy jej nie uciekły,“ robiła serwety, kołdry, patarafki, ażeby na szklankę mleka zarobić i podzielić się nią jeszcze z sierotą, i uczyła przebaczenia dla bliźnich; czy też nieszczęśliwy sierota, pojony w dzieciństwie przez macochę dla uspokojenia odwarem makowym, pracujący i dla żony, która go oszukiwała i dla tego, który ją uwiódł, pracujący bez wytchnienia, męczennik obowiązków dobrowolnie podjętych i pozbawiony na starość owoców swej pracy długoletniej, a jednak tem nie zrażony; czy żyd ograniczony i biedny, ale umiejący odczuć głęboko utwór sztuki, w którym podniosłe uczucia i pragnienia zostały przedstawione: zawsze i wszędzie pod skorupą niepozorną, a więc lekceważoną, ukazuje się dusza, choć w jednym kierunku, choć w jednem uczuciu wielka i potężna, wzniosła, choć cicha, pokorna, śmieszna często, lecz sympatyczna.

∗             ∗

Jeżeli chcecie ocenić wartość dusz cichych, tych cierpień niemych, tych bohaterstw bez posągów i wieńców, porównajcie je z tem, co się dzieje w umyśle i sercu Pani Luizy. Jest to osoba rodu arystokratycznego, którą zarówno majątek jak przeszłość powoływały do jakiejś działalności pożytecznej, do opiekowania się swojemi niegdyś poddanymi a potem młodszymi w obywatelstwie braćmi, ale która wcześnie bardzo całkiem inny wyrobiła sobie ideał życia. Wychowana po cudzoziemsku, najchętniej przebywała za granicą i grunt ojczysty uważała jedynie za kopalnię położoną w kraju dzikim, którą należało wyeksploatować w celach rozwinięcia umysłu, udelikatnienia serca i zjednoczenia się z ludźmi krewnymi, nic pochodzeniem, ale usposobieniem i ukształceniem. Wchłaniała więc w siebie wszystkie wyskoki cywilizacyi uczuciowej, umiała nader zręcznie, subtelnie i dowcipnie rozprawiać o arcydziełach muzyki, malarstwa i poezyi, umiała marzyć i lubiła przebywać w krainach fantazyi i wzruszeń serdecznych. Szukała też ideału i w życiu; często zdawało się jej, że już go znalazła, więc się zapalała do niego uwielbieniem i miłością. Niebawem wszakże przekonywała się o swojej pomyłce; nie traciła mimo to nadziei znalezienia go raz jeszcze. Ta nadzieja stała się wreszcie stałą cechą jej usposobienia; sama kochała się w dramatyzowaniu swej pogoni za ideałem i w niem zapewne rozkosz najwyższą znajdowała. Dla przypodobania się chwilowemu ideałowi swemu gotowa nawet była do poświęceń, jeżeli zwłaszcza spodziewała, się, że jej ofiara stanie się głośną, że o niej mówić będą w salonach, że zajaśnieje bohaterstwem choćby przez tydzień. Raz dowiedziała się, że ojciec jej ideału zachorował na ospę. Nie miał on ani żony, ani córki, ani żadnej blizkiej krewnej. Pani Luiza, pięknie i strojnie ubrana, weszła z efektem w obec zdumionych lekarzów do pokoju chorego i czuwała z troskliwością, największą aż do czasu jego ozdrowienia. Gdy jeden ze znajomych chciał czyn ten spożytkować w celu wskazania jej jakiegoś celu życia, i o siostrach miłosierdzia wspomniał, ona zbyła go ironicznym uśmiechem, dodając, że dla ludzi obcych, nieznanych jej nie potrafiłaby nigdy zdecydować się na poświęcenie.
Lubiła rozpowiadać o swoich nieszczęściach, cieszyła się, gdy znajdowała choćby pozorne uwielbienie, nie gardziła nawet lichymi pochlebcami i hojnie ich nagradzała. Skarżyła się na brak celu w życiu, a gdy doradzca jej prawny odmalował w sposób żywy ruiny pozostałe po pałacu, w którym się urodziła, jedno jej tylko na myśl przyszło: jak ruiny te malowniczo wyglądać muszą przy blasku księżyca. Szukała wzruszeń wszędzie, nawet w opowiadaniu małomiasteczkowej plotkarki o scenach z procesów kryminalnych; nie znosiła tego, gdy kto jej odsłonięciem prawdy chciał siłę wzruszeń tych osłabić.
Najzawilszy akord, najmisterniejsza linijka, najdelikatniejszy światłocień, w kompozycyach muzycznych lub malarskich zawarty, były dla niej zupełnie zrozumiałemi, ale wszelkie pojęcia naukowe, wszelki zupełnie prosty, powszedni fakt życiowy stawał przed nią w postaci sfinksa; na sfinksa tego patrzyła przez chwilę pięknemi swemi, zdumieniem rozszerzonemi oczyma, a potem wymawiała z cicha: nie rozumiem — i najlżejszego nie zadając sobie trudu, aby zrozumieć, oddalała się od niepojętej dla siebie zagadki ze smętnym uśmiechem na ustach i wzgardliwem wzruszeniem ramion. Ztąd interesa pieniężne budziły w niej wstręt ogromny; nie rozumiała ich ani odrobinę, wiedziała tylko, że musi mieć tyle a tyle, ażeby mogła uczynić zadość potrzebom umysłu swego i serca. Gdy jednego razu plenipotent jej oznajmił, że majątek jej, puszczony dzierżawą, jest zrujnowany i nie może dostarczać dawniejszego dochodu, ona wołała go posądzić o nieznajomość lub nieuczciwość, aniżeli przypuścić, że to, co było, może się już nie powtórzyć. Nie rozumiała i nie czuła, co jest zobowiązanie jakiekolwiek; sądziła, że skoro tylko dla niej staje się niedogodnem, może je za nieistniejące poczytywać. Gdy potrzeba było pieniędzy, gotowa była popełnić niesprawiedliwość, wyzyskać nieformalność kontraktu, nieformalność, której znaczenia nie pojmowała, ale, ulegając poszeptom zauszników, uważała może za podejście drugiej strony, kontraktem związanej. W takim stanie nie podobna już było prze mówić, nie tylko do jej rozumu, ale nawet do serca i sumienia. Odpowiadała wówczas na wszelkie przełożenia, że jest kobietą, że się na interesach nie zna, i nie kryła się wcale ze swym egoizmem, choć go starała się zwykłym sobie sposobem ustroić w szaty poświęcenia. Dzierżawca jeden zrobił kontrakt na lat dziesięć; w pierwszych latach czynił w zrujnowanym majątku wielkie wkłady, z nadzieją zwrotu ich korzyści w latach następnych. Tymczasem po latach tych ktoś właśnie, chcąc przyjść do gotowego, ofiaruje pani Luizie wyższą opłatę dzierżawną. Pani Luiza, potrzebując koniecznie pieniędzy, ulega poszeptom pokątnego doradzcy i kontrakt zrywa. Jeden ze znajomych biednego dzierżawcy chce wytłumaczyć pani Luizie całą niesprawiedliwość takiego kroku, chce wykazać całą okropność położenia, w jakie wpada nieszczęśliwy człowiek. „Gdyby nawet i tak było — odpowiada pani Luiza — czemu jednak uwierzyć nie mogę, to przecież ja jestem słabą, osamotnioną kobietą, pan Łusiński zaś, — młodym, zdrowym i pełnym sił mężczyzną: ruina więc majątkowa bezporównania straszniejszą jest dla mnie niż dla niego.“ A gdy jej wspomniano, że tu nie idzie o większą lub mniejszą słabość, ale po prostu o sprawiedliwość, zamyśliła się na chwilę, może zrozumiała choć w drobnej cząsteczce nieuczciwość postępku, lecz odrzekła z rozżaleniem: „Boże mój, za co znowu ja to właśnie mam być ofiarą wszystkiego i wszystkich ludzi, którzy używają majątku mego, wzbogacić się chcą moim kosztem, kosztem sprawiedliwości, uczciwości i wszystkich słowem wyrazów, które w mowie ludzkiej istnieją! Nie chciałabym zapewne, aby ktokolwiek cierpiał przezemnie, ale dlaczegóż ja znowu cierpieć mam za wszystkich i za wszystko? W obecnym wypadku nie mogę w żaden sposób uczynić inaczej. Mam długi, które zapłacić mi trzeba, i muszę mieć dość pieniędzy, aby najdalej za miesiąc wyjechać do Paryża.“ A jak nie mogła zrozumieć, a po części i nie chciała, ile krzywdy wyrządziła swemu dzierżawcy, tak też nie uważała się wcale obowiązaną do wynagrodzenia adwokatowi straty czasu i poniesionych trudów w prowadzeniu jej interesów, może dla tego, że już go nie potrzebowała.
Nie była wszakże ani chciwą, ani skąpą: kto zapragnął tylko, korzystał z jej nieznajomości interesów i z jej łatwowierności; potrzebował jedynie poruszyć potężną jej duszy sprężynę: miłość własną.
Szczęście jej służyło: gdy już zmarnowała majątek po rodzicach odziedziczony, zmarł kędyś bezdzietny jej wuj i przekazał jej ogromną fortunę. Miała więc znowu za co jeździć po świecie, szukać ideału swego i serca bratniego, obdarowywać hojnie wszystkich, co ją tytułowali hrabiną, śpiewali na wszystkie tony jej chwałę i bawili ją znoszeniem plotek lub opowiadaniem snów cudownych i innych, nerwy jej wstrząsających, historyi. W końcu poszukała pociechy w religii; ale i ta nie przyniosła jej ukojenia, bo jej religią było ekstatyczne zatopienie wyobraźni w kłębach srebrzystych dymów, w płomieniach gorejących’świeczników, w tonach muzyki brzmiącej na chórze, w plastycznej piękności poświęcanych posągów.
Jeżeli chcecie zrozumieć doniosłość pracy takiego Joachima albo Żmindy, przypatrzcie się tym epizodycznie występującym w opowiadaniach Orzeszkowej postaciom, które uważają życie za rozrywkę i żadnego pojęcia o obowiązkach i pracy nie posiadają. Tu opuszczają tacy ludzie swego syna dla tego, że wskutek złego wychowania i złego towarzystwa wplątał się w sprawę kryminalną i mógł rzucić plamę na honor domu, który się składał z ojca próżniaka, żyjącego na kredyt, zarywającego wierzycieli, matki, elegantki, zajmującej się tylko strojami i plotkami, i z drugiego syna, mającego uświetnić dom bogatem ożenieniem się, a więc niemogącego ujmować się za bratem kryminalistą. — Owdzie świetny złoty młodzieniec, wyczerpawszy wszystkie źródła, nietylko dochodu, ale i pożyczki, obdziera biednego ogrodnika, pożyczając od niego paręset rubli ciężko zapracowanych, chociaż wie, że nie będzie mógł ich oddać. A są to wszystko ludzie ukształceni, polerowni, mówiący wybornie po francuzku, rozprawiający bardzo pięknie o honorze, uczciwości, sprawiedliwości i t. d. Rozluźnione węzły rodzinne, zrujnowane majątki, złupione worki łatwowiernych — są to dla nich bardzo dobre środki przepędzenia honorowo życia w błyszczących od zbytku salonach, wśród pustych i próżniaczych gawęd i zabaw. Jeżeli przychodzi ostateczna nędza, sprzedają majątki, zabierając pod pokrywką prawnego wybiegu rzeczy najkosztowniejsze, i albo osiadają na łasce u bogatych krewnych, albo poszukują posagu, z przydatkiem, niestety, zbytecznym, żony. Niekiedy i w nich budzi się poczucie, że inaczej postępować-by wypadało, że nie wszystko, co się robi elegancko lub prawnie, robi się uczciwie; niekiedy smutek chwilowy ogarnia ich duszę, ironią zaprawia ich mowę, — ale tylko na chwilę. Brak im przedewszystkiem zasad, brak przygotowania do pracy, brak przekonania, że ona jest konieczna, że jest jedynym środkiem dźwignięcia się z biedy materyalnej i nędzy moralnej. W duszy ich pusto i zimno: o sobie tylko myślą, sobą jedynie zajęci; powierzchowność tylko wykształcili błyszczącą, oślepiającą prostaków: ale w głębi duszy nie mają już najmniejszego zapału do życia moralnego; przefrymarczyli je na fatałaszki, wydali na kłamane uśmiechy, na słowa pięknie brzmiące, na odgrywanie ciągłej komedyi.
Zwięźle charakteryzując ten nowy sposób tworzenia, jaki Orzeszkowa, częścią pod wpływom powieściopisarstwa francuzkiego, częścią z własnego rozmysłu przybrała, nazwiemy go realizmem artystycznym, polegającym, nie na dowolnem tworzeniu postaci i scen według praw swobodnego kojarzenia się wyobrażeń, ale na odtwarzaniu dobrze i pilnie zaobserwowanych faktów życia. Raz obrawszy tę drogę, już z niej nie zbaczała, ani w drobnych obrazkach, ani też w obszerniejszych utworach, zarówno malując szczegóły życia ludowego, szlacheckiego czy urzędniczego.
Nie mogąc tutaj zastanawiać się szczegółowo nad wszystkiemi jej powieściami, napisanemi po rok 1880, przyjrzymy się nieco dokładniej dniej czterem tylko powieściom, które za najbardziej znamienne uznać można. Są to: „W zimowy wieczór,“ „Cham,“ „Nad Niemnem,“ „Dwa bieguny.“ Obrazek zatytułowany „W zimowy wieczór,“ obok realizmu w odtworzeniu szczegółów z wnętrza chaty wiejskiej, podczas zaimprowizowanej wieczornicy, odznacza się wysokim polotem poetycznym i treścią pełną dramatyczności. Syn chłopski, burzliwego temperamentu, osadzony w więzieniu za sprzeciwianie się władzy w obronie kawałka gruntu, przejmuje się tam przewrotnemi myślami, a gdy wyszedł z zamknięcia, nie mógł już wysiedzieć spokojnie w domu, drażniony zaś surowem postępowaniem ojca, uciekł z chaty, popełnił kryminał i został do robót skazany. Uszedł i ztamtąd, chciał pracować, znalazł zajęcie w fabryce, lecz poznany, znowu powędrował w dalekie strony. Powtarzało się to razy kilka; zasłynął w końcu jako rozbójnik Bąk; urządzono nań pościg. Po latach dwudziestu zjawia się w chacie rodzicielskiej i niepoznany, przyjęty jako podróżny, stara się wybadać usposobienie ojca względem syna, który się zmarnował. W słowach ojca słyszy groźbę i stanowcze potępienie, ale, rozbierając szczegóły jego zachowania się ze wspomnieniem syna w przeciągu lat 20, nabywa niemal pewności, że tam, w głębi serca ojcowskiego, jest jeszcze miejsce na przebaczenie. Serdeczne słowa niektórych członków rodziny, a zwłaszcza widok tego spokojnego szczęścia, jakiem się tam wszyscy cieszą, pomimo nieodłącznych od życia smutków, działają nań potężnie i w przygotowanem już do przyjęcia rzewniejszych uczuć sercu wywołują potrzebę ucałowania choć stóp ojca. Gdy niektórzy z zebranych na wieczornicy parobków poznali w nim Bąka i chcieli go wiązać, on z początku rzucił się jeszcze wściekle, ale potem uderzył w prośby, do których niewątpliwie nie nawykł; a gdy ojciec, który w nim syna poznał, ale nie chciał tego okazać, polecił puścić go parobkom, syn skruszony upadł mu do nóg i usłyszał słowa przebaczenia i przestrogi: „idź i nie grzesz więcej.“ Cały ten dramat odbywa się niemal w milczeniu, zgodnie z charakterem ludu, który najgłębszych uczuć swoich nie zwykł rozwadniać w słowa; mimo to dramat ten działa potężnie na czytelnika, wskutek prawdziwie artystycznego a głęboko obmyślanego ugrupowania szczegółów znamiennych, uwydatniających uczuciowy nastrój i syna, i ojca, i rodziny, i obcych, zgromadzonych w chacie.
Do głębszych warstw uczucia powszechno-ludzkiego zstąpiła Orzeszkowa w najznakomitszej z dotychczasowych swoich powieści wiejskich, w „Chamie“ (1888.) Nie ma tu owej rozmaitości postaci i wielostronności w obrazowaniu życia, jakiemi zachwycamy się w „Dziurdziach“: owszem, widownia powieściowa zacieśniona tu bardzo; prócz kilku sylwetek, umyślnie w cieniu trzymanych, widzimy tylko dwie główne osoby: ale tem zacieśnieniem zyskała autorka możność roztoczenia przed umysłem i wyobraźnią naszą najskrytszych zakątków duszy owych dwojga ludzi, z całą psychologiczną konsekwencyą. Nie powtórzę tutaj utartego zdania, że Orzeszkowa pierwsza u nas zrozumiała duszę chłopa, zajrzawszy w nią głęboko i serdecznie, mam bowiem to przekonanie, że charakter taki, jak Pawła w „Chamie,“ nie jest specyalnością sfery włościańskiej, lecz się znajduje we wszystkich. Nie psychologię zatem chłopa w szczególności, ale psychologię człowieka w ogólności, widzę w „Chamie,“ a dopiero, artystyczne odtworzenie objawów, przyoblekających się w formy, właściwie danej klasie, zaliczam do tej szczuplejszej dziedziny, która się powieścią wiejską nazywa. Oczywiście pogląd taki nietylko nie obniża znaczenia i wartości utworu, lecz go podnosi do wyżyn na których arcydzieła ogólno-ludzkie się znajdują.
W utworzeniu postaci Pawła nie sama obserwacya była czynna, ale i intuicya także, kierująca się wszelako ściśle wskazówkami dostarczanemi przez spostrzeżenia. Obserwacya mogła podać autorce rysy zewnętrzne człowieka, wskazać jego zajęcia, postępki przy niej, próbki jego mowy, a przez nie jego rozumowania i nastroju umysłowego; ale potrzeba było z tych materyałów, czysto zewnętrznych odtworzyć w swej wyobraźni i sercu — wnętrze niepowszedniej osobistości, trzeba się było nietylko w nią wmyśleć, lecz i wczuć, ażeby potem każdy ruch jej i każde odezwanie się sharmonizować w jednolitą i konsekwentną całość. Łatwo tu było bardzo wpaść w jakąś niewłaściwość, bo przeciągnięcie jednej subtelnej jakiej strunki mogłoby zepsuć cały nastrój; rozmysł zatem artystyczny i równowaga wewnętrzna niezbędne były artyście, ażeby zdołał same tylko czyste tony dobywać, wystawić miłość bezgraniczną, tę miłość, którą wszystko zniesie i wszystko przebaczy, ucieleśnioną w człowieku prostym, bez wykształcenia, dźwigającym się jedynie tylko siłą samorzutną, a nie zgrzeszyć ani patosem, ani rubasznością, nie sfałszować ani zakresu myśli, ani sposobu ich wyrażenia, stworzyć postać jednolitą, jasno w każdym postępku i słowie się tłumaczącą: to zadanie takie, jakie tylko talent genialny może spełnić z powodzeniem. Paweł to rybak nadniemeński, przeszło czterdziestoletni, spokojny, poważny, małomówny, skłonny do kontemplacyi religijnej, nie w słowach tylko i obrządkach, ale w wewnętrznem przeniknięciu się zasadami moralności, pełen jeszcze sił żywotnych, ale nieumiejący się powściągać i panować nad sobą. Ukształcenia nie posiadał żadnego, czytać nawet nie umiał; lecz, zastanawiając się nad sobą i otaczającą przyrodą, którą kochał instynktownie, doszedł do pewnych wyrobionych przekonań o obowiązkach i cnocie, do pewnych spostrzeżeń nad zjawiskami natury, spostrzeżeń, które mu pozwalały przewidywać na parę dni zmiany atmosferyczne i doradzać sąsiadom co robić mają, ażeby z pory dogodnej lub niedogodnej korzyść osiągnąć, lub niedogodnej uniknąć. Ludzi nie szukał, nawet unikał ich nieco, „jakby mu pierś i usta w długich po rzece wędrówkach przyzwyczaiły się do milczenia; ilekroć zaś mówił, głos jego był przyciszony i słowa powoli ciekły z warg, łagodnych, ale uśmiechających się bardzo rzadko;“ smutnym jednak nie był, przeciwnie, wydawał się spokojnym i zupełnie ze wszystkiego zadowolonym. Owdowiawszy, nie mając dzieci, żenić się po raz drugi nie chciał, a gdy go pytano, dla czego, odpowiadał wzruszając ramionami: „Oh, co tam! Niebo mnie chatą, a rzeka żoną. Każdy pa swojemu żyje, a jak grzechu nie ma, to każde życie dobre.“
Przypadkowe zapoznanie się z Franką, służącą w poblizkiej nad Niemnem willi, zmieniło jego postanowienie. Była to dziewczyna lekkomyślna, o gwałtownych, namiętnych popędach, samowolna, lekceważąca przepisy religijne, ale szczera — nie kłamała nigdy. Opowiedziała mu otwarcie swoje wietrzne życie, i nietylko go tem nie zraziła, lecz owszem pociągnęła. Poczuł dla niej naprzód litość, a potem miłość; chciał wyratować jej duszę, oczyścić z grzechu, na drogę życia cnotliwego wyprowadzić. Mogąc uwieść dziewczynę, nie pomyślał o tem nawet, karcił sam siebie za mimowolne pod wpływem namiętności ku niej lgnięcie.
Franka, której smakowała nowość i zmiana, zgodziła się zostać jego żoną, kochała go nawet z początku namiętnie. Paweł, pomimo przestróg starej Awdoci, chciał na Frankę oddziaływać łagodnością, pozwalał jej w domu wysypiać się, sam zazwyczaj w piecu palił, jeść gotował, krowy doił, wodę nosił. A że Franka czytać umiała, prosił ją, żeby go tej sztuki nauczyła, i z nadzwyczajną pokorą a wytrwałością znosił opryskliwość swej żony, która się małą jego pojętnością w sprawie poznawania liter gorszyła. Pot lał mu się z czoła, dłonie w pięść się zaciskały, a on z najwyższem natężeniem umysłu wpatrywał się w czarne znaczki, iżby ich nazwę i dźwięk zapamiętać. Jednostajne, ciche, spokojne przywiązanie Pawła zaczęło nużyć ognistą Frankę: pragnęła znów zmiany; najlepiej lubiła ukradkowe o miejskich zabawach i figlach rozmowy z żebraczką Marcelką, która przeszła już przez piekło życia i chętnie wracała myślą do świetnych swych czasów. Temi rozmowami podbudzona, opuściła dom męża. Paweł nie dozwolił jej ścigać, powiadał, że poszła do familii za jego pozwoleniem, a sam, osmutniały jeszcze bardziej niż dawniej, polubił samotność i z niezmordowaną wytrwałością, ćwiczył się w czytaniu na książce nabożnej, którą Franka pozostawiła. Po kilku latach powróciła do męża wietrznica, zbiedzona, schorowana, z paroletnim synkiem. Paweł nie robił jej wymówek, przyjął do domu, pozwolił jej być gospodynią jak dawniej; tylko do poprawy tej użył teraz przymusu do pracy, już robót domowych za nią nie wykonywał i wodę jedynie z rzeki nosił, gdyż robotę taką za zbyt ciężką dla schorowanej uważał. Przez czas jakiś Franka zdawała się głęboko odczuwać dobroć męża, ale potem gwałtowny temperament przemógł. Zaczęła się zalecać do młodego parobczaka, krewniaka Pawłowego. Dowiedziawszy się o rozpuście żony, Paweł, w którego piersi szalała burza gniewu i miłosnej zazdrości, pierwszy raz posłuchał Awdoci: użył pięści, potem „z izby wyszedł ze strugami potu na czole, chatę okrążył i, do tylnej jej ściany czoło przycisnąwszy, płaczem ryknął.“ Odtąd jeszcze kilkakrotnie biciem próbował wygnać złe popędy; ale te cięgi, wymierzane przez „Chama,“ jak Franka męża swego nazywała, do wściekłości ją doprowadzały, a gdy ów młody parobczak nią wzgardził, postanowiła się pomścić otruciem.... Pawła. Szczęściem Paweł niewiele zjadł strawy przyprawionej trucizną; widział, słyszał jak Frankę zabrała policya. Odprawiwszy otaczające kobiety, wszystkie siły zebrał, ażeby wstać, zabrać pieniądze, popłynąć do miasteczka i Frankę wykupić. Zdawało się Pawłowi, że tym dowodem najwyższej miłości przemógł w końcu złe instynkta Franki; ale ona czuła się tylko upokorzoną jego dobrocią i, znieść tej myśli nie mogąc, sama klnąc siebie, dochodząc niemal do obłędu, na gałęzi się powiesiła. Paweł, przebolawszy ten cios, zajął się wychowaniem syna Franki i udzielał mu sam nauki czytania. Gdy obok niego dziecię to smacznym snem zasypia — nieraz „dają się słyszeć głośne, wielokrotnie powtarzane uderzenia pięści o pierś twardą i silną i błagalny, żarliwy szept wielokrotnie powtarzający: Boże, bądź miłościw jej grzesznej! Boże! bądź miłościw jej grzesznej i nieszczęśliwej.“
„Cham,“ jako wcielenie bezdennej miłości dla kobiety, godzien być postawionym na równi z „Ojcem Goriot“ Balzaka, tem wcieleniem miłości ojcowskiej.
Mniej skupioną w sobie, jako całość, jest trzytomowa powieść „Nad Niemnem“ (1889). Uwydatniła w niej Orzeszkowa kilka żywiołów społecznych, a mianowicie: szlachtę, przygnębioną złem położeniem majątkowem, młodzież entuzjastycznie przejętą ideałami humanitarnemi, arystokracyą zdenerwowaną i niewidzącą przed sobą celu życia, wreszcie, tak zwaną „szlachtę okoliczną,“ już to w jej stosunkach z zamożnym dworem, już też w jej życiu wewnętrznem. Ten ostatni żywioł nadał utworowi najwięcej oryginalności. Autorka pokochała ludzi tych serdecznie, nie ukrywając jednak przed sobą ich wad i ułomności. Pragnęłaby wpłynąć na rozjaśnienie ich umysłów i uszlachetnienie ich serc, a zapatrując się na nich ze stanowiska artystycznego i obywatelskiego, otoczyła ich w powieści swojej poetycznym urokiem, niekłamiącym jednak rzeczywistości; bo zarówno z psychologicznego rozbioru jak i z obserwacyi naocznej przekonać się można, że powieściopisarka takie tylko do rysów wziętych z życia wprowadziła zmiany, jakich wymagał artyzm, iżby prawda prawdą czytelnikowi się wydała. Spółczucie osobiste autorki dla świata przez nią malowanego widnieje wszędzie; ale, kierowane dążnością do osiągnięcia prawdy, rozmysłem artystycznym, nie przyczynia się do sfałszowania tego, co oczy widziały, uszy słyszały, a rozum przemyślił. Czy przedstawia zagrodę szlachecką, czy człowieka, robotę, czy zabawę, miłość, czy kłótnię — bierze autorka ze skarbnicy pamięci, czy nawet z notatek, szczegóły długo i pilnie obserwowane, układa je w kombinacye, napotykane najczęściej w życiu, nie posługując się nigdzie nadzwyczajnością i dziwnym zbiegiem wypadków: a jednak całość ztąd powstała, nie tylko jest piękna, pięknem charakterystycznem, ale i pociągająca dla serca.
Naturalnie, jako realistka, Orzeszkowa nie darzy swych ulubieńców papierową doskonałością. Są wśród tej sfery zaściankowej ludzie śmieszni i źli, są wady przykre i drażniące, jest pieniactwo, zaciętość, śmieszność; ale, ponieważ ujemności te odmalowane są — jak i w „Panu Tadeuszu“ — z miłością dla całej sfery, ponieważ autorka nie patrzy na swe osoby z góry, lecz przejmuje się do głębi ich życiem, ztąd i na czytelnika spływa pogoda, błogie uczucie, że, pomimo wszystkiego, może on lubić tych ludzi.
To strona uczuciowa, a strona estetyczna nie mniejszem przejmuje zadowoleniem. Przejawy uczuć i myśli tych ludzi, zachowanie się ich i mowa są nacechowane taką oryginalnością, taką świeżością, że z lekceważeniem możemy odrzucić zdanie tych pesymistów w zakresie sztuki, co się niczego nowego dowiedzieć od powieściopisarzów nie spodziewają. Weźmy np. pod uwagę postać Anzelma.
Anzelm jest to starzec, „dość wysoki, bosy, w ciemnej, do kolan sięgającej kapocie i wielkiej baraniej czapce, która utworzyła mu jakby drugą głowę i uderzający tworzyła kontrast z resztą ubrania.“ Plecy miał przygarbione a ruchy powolne. Świeżą skoszoną trawę grabiabiami zgarniał i w małą kopicę na dziedzińcu zagrody składał. Grabie nieustannie, ale powoli, posuwały się po ziemi. Niegdyś, przed laty, jako hoży i dziarski młodzieniec, przyjmowany był serdecznie w dworze korczyńskim, lubo chodził w grubem obuwiu i surducie z sukna domowego, bo wtedy dla całej szlachty okolicznej stanęły otworem pokoje pańskie. Wówczas Anzelm był szczęśliwy i wesół. Panna Marta mu sprzyjała; on jej przynosił bukiety kwiatów polnych, „do ogromnych mioteł podobne,“ a gdy obok niej przy obiedzie lub wieczerzy siadał, „rumienił się tak, że aż uszy stawały mu w ogniu jak czerwone maki,“ a gdy śmiał się, to tak głośno, „że aż się po całym domu rozlegało,“ z błękitnych oczu „iskry sypał,“ potężnym barytonem „tysiąc pieśni śpiewać umiał.“ Minęły te chwile rojeń jednostkowych i ogólnych; panna Marta zlękła się pracy skromnej, w zagrodzie szlachcica z „okolicy“; stosunki z dworem zerwały się. Anzelmowi zdawało się, mówiąc jego słowy, „że jakieś wielkie lody świat ten pokryły i zrobiło się na nim nadmiar już zimno,“ że w powszechnej „pochmurności“ społeczeństwo całe było, tak prawie jak groch rozsypane, którego każde ziarnko toczy się poosobno i poosobno gnije...“ Z szlachtą okoliczną pan Korczyński, dawniej tak serdeczny, wchodzi w zatargi o drobnostki, o konie np. w zbożu pochwycone, o kawał wygonu; krzyczy i wymyśla na biedaków, budzi w nich fantazyę szlachecką, nie znoszącą żadnej „ubligi“, ima gotowy zawsze proces. A jakaż głęboka i trafna psychologia w przedstawieniu przejść duchowych u tych ludzi!
Autorka, zgodnie z zasadą realistycznego traktowania rzeczy, nie zapuszcza się po staremu w analizę subjektywną, nie mówi od siebie, co w umysłach postaci przez nią stworzonych zachodziło, ale, obrawszy odpowiednią chwilę, daje poznać ich głąb, za pośrednictwem rozmowy. Weźmy np. Anzelma, gdy mówi: „Tak czasem pośród mgły wiosennej i pół dnia na polu przy pługu przestaję, zapominając o robocie, do której wprzódy byłem chętliwy i zdatny. Albo zimową porą do wesołej jakiej świetlicy wejdę i patrzę jak ludzie, rychło o wszystkiem zapominający, śpiewają, weselą się, tańczą. Czy oni powaryowali? — myślę, słupem niemym i nieruchliwym w kącie stojąc, a im oni więcej weselą się, tem widoczniej staje mi przed oczyma ta polana leśna, z tem swoim smętnym pagórkiem i śniegiem, co na nią w ciemności nocnej białemi płatami pada. Gdy nowy taniec zagrają, to ja zaszepcę: Wieczne odpoczywanie racz im dać, Panie! — Co nową pieśnią kto zawiedzie, to znów: Wieczne odpoczywanie! Na weselnych ręką machnę i do chaty pod śniepadającym idę, a w chacie!... Chryste!.. miejsce po bracie jedynym już zastygło, żonka jego już po drugich weselnych godach; tylko sierotka mały mnie spotyka i tuli się do opiekuna jedynego, który mu na tym świecie pozostał! A odmalowawszy w słowach przejmujących swój zawód miłosny, zakończony dziewięcioletnią chorobą, mówi Anzelm o swojem wskrześnięciu, choć niezupełnem, pod hasłem: „Siły do kupy ściśnij, na biedę oczy zmruż i rzuć ją pod nogi, ażeby woli Boskiej nie sprzeciwiać się i marnie nie ginąć.“
I dźwignął się. Wyhodował Janka sierotę na dzielnego hożego młodzieńca, który siłą i zdrowiem i zręcznością wszystkich wokół przewyższał. Ukazała go nam autorka w całej krasie młodości, jakby jakiego bohatera greckiego, kiedy „trzęsący się i podskakujący wóz, którym, stojąc kierował“ nie mógł zmącić ani na chwilę jego prostych i wyniosłych linii, kiedy „niedbale w ogromnych rękach trzymając lejce i nie odwracając twarzy ku wiezionym przez się kobietom, odpowiadał wesoło na ich pytania i przycinki, a czasem męzki śmiech swój łączył z chórem cienkich piskliwych śmiechów dziewcząt.“
Takim go ujrzała kuzynka p. Korczyńskiego, dwudziestokilkoletnia panna Justyna, „uosobienie piękności kobiecej, zdrowej i silnej, lecz trochę dumnej i chmurnej“, a ujrzała w chwili, gdy bolesne przypomnienie lat niedawnych gryzącą troskę na nowo do jej duszy wsączyło, zmęczeniem i goryczą ją napełniając. Spotykała go potem nie raz, a zawsze w najkorzystniejszych dla niego warunkach; widziała w nim zdrowie i pracowitość, porządek, rozum naturalny, rozwinięty własnem rozmyślaniem i naukami Anzelma, szlachetność i delikatność uczuć. Wszystko, co ją w domu otaczało, przejmując ją coraz większem zniechęceniem, kłoniło ją ku temu młodzieńcowi, na którego ręku śmiało i bez obawy zawodu oprzeć się mogła. Najprzód upokarzające jej dumę, stanowisko rezydentki u krewnego, gdzie nie ma żadnego wyraźnego zajęcia, gdzie ojciec jej, safanduła, smakosz i maniak, był przedmiotem dotkliwych żartów, nieodczuwając ich nawet, pobudzała ją do szukania jakiegoś wyjścia ze wstrętnej zależności. O zamążpójściu w sferze obywatelskiej marzyć przestała, gdy zdenerwowany Zygmunt Korczyński, rozkochawszy ją, opuścił potem dla połatania fortuny bogatym ożenkiem. Widok rozdelikaconej, drżącej, niemogącej o własnej sile stąpać żony Benedykta Korczyńskiego, — potrzebującej ciągłych leków na globus hystericus i lektury francuzkiej, albo grzeczności zalotnej, — oraz jej lektoria, Tereni, udającej zawsze młodą i powiewną, a marzącej o przygodach romansowych, budził odrazę w jej zdrowej naturze, gdy sobie pomyślała, że i ona kiedyś zgnije w tej atmosferze przesiąkłej apteką, perfumami i lubieżnemi westchnieniami. Los Marty, także kuzynki Korczyńskiego, która, pokochawszy Anzelma, zlękła się pracy i zmiany położenia towarzyskiego, a teraz zeszła na kaszlącą, gderliwą pod względem estetycznym i umysłowym całkiem zgrubiałą klucznicę, był dla niej smutną, ciągle na oczach będącą przestrogą.
O jakiejś pracy samodzielnej myśleć nie mogła, bo jej wykształcenie, zasadzające się na mówieniu po francuzku i grze na fortepianie, nie zapewniłoby jej utrzymania: pozostawała więc tylko praca fizyczna. A że ją mogła złączyć ze stanowiskiem żony człowieka uczciwego, sympatycznego i niezależnego, którego pokochała, więc nie trudno jej było zdecydować się na oddanie ręki Jankowi Bohatyrowiczowi. I tylko powinszować sobie mogła tej decyzyi, gdy na swatanie jej z morfinistą Teosiem Różycem, miała krótką, ale decydującą odpowiedź: jestem już zaręczona.
Całkiem odmienuą sferę odmalowała Orzeszkowa w powieści p.n „Dwa bieguny“ (1893). Głównemi charakterami są tu Zdzisław Gronowski i Seweryna Zdrojewska, stojący na dwóch przeciwnych krańcach moralnych. Zdzisław to jednostka przeestetyzowana, do lekkiej zabawy jedyna, do pracy poważnej nieudolna. Umie on mówić gładko, potoczyście, ma dowcip, wiele czytał, grubości i pospolitości nic znosu talentu nawet literackiego mu nie brak — tłómaczy „Kaina“ Byronowskiego; ale, uczyniwszy użycie hasłem wyłącznem swego życia, jak wielu mu podobnych, woli stłumić w sobie uczucie, aniżeli przezwyciężyć swoją antypatyę do pracy ciągłej i celowej, oraz swe wstręty do ludzi i rzeczy, które smak jego estetyczny rażą. Czuł on próżnię w duszy, przez którą nalatywał mu „wiatr melancholii“ i starał się ją zapełnić najrozmaitszemi materyałami, do których należały wciąż rozszerzane stosunki towarzyskie, blizkie i „na wzajemności usług oparte,“ znajomości z najświetniejszemi przedstawicielkami choreografii i hipodromii, najróżnorodniejszego rodzaju sporty i żarliwe uprawianie muzyki fortepianowej, zaczytywanie się w poematach aż do wyuczenia się ich na pamięć nawet... branie różnych lekcyi, jako to: gimnastyki, fechtunku, gry na instrumentach, najniepospolitszych języków, najmniej rozpowszechnionych. Dni, tygodnie, miesiące niekiedy upływały, przy coraz to zmienianych rodzajach materyałów rozrywki, znośnie, ba, przyjemnie i wesoło; ale potem w czarę życia sączyły się znowu krople rozczarowania, dopóki nie przyszedł do głowy jakiś pomysł nowy zapełnienia pustki wewnętrznej. Ustawicznie targany był najsprzeczniejszemi uczuciami, które boleść mu sprawiały, ale zarazem upoważniały go do mniemania, że jest czemś wyższem od swego otoczenia, które żyło poprostu z dnia na dzień, ani myśląc, że za granicami życia powszedniego, letniego, jest i inne, górne i gorące. „Są to natury uboższe — mówił sobie Zdzisław — mniejszemi zdolnościami serca i głowy obdarzone, — i takie tylko osiągają spokój i harmonię. Dlatego, że natura stworzyła cię wyższym duchowo, musisz więcej cierpieć. Dlatego, że nie jesteś grubą, ale subtelną porcelaną, mieści się w tobie alembik do warzenia trucizn.“
Ta subtelna porcelana umiała się, naturalnie, cenić i służyć do użytku powszedniego nie chciała. O obowiązkach obywatelskich myśleć, zająć się oświatą i dobrobytem ludu — to zadanie przechodzące jego siły. „Jestem dzieckiem cywilizacyi, — mówił do swej kuzynki Seweryny, która go nakłania, żeby na wsi osiadł, — tak nawykłem do pieszczot i uroków swojej matki, że niepodobna mi obchodzić się bez nich. Potrzebuję wrażeń, które wprawiają w ruch myśl i uczucie, a także tych przyjemnostek, drobnych zapewne, przelotnych i marnych, ale których summa znakomicie dopomaga do cierpliwego znoszenia marnego życia. Tego wszystkiego pozbawiony a zatopiony w stojącej wodzie, stałbym się prędko zgniłą rybą.“ Wprawny w dyalektykę, potrafił on ten swój sybarytyzm duchowy upozorować argumentami, którym częściowej słuszności odmówić nie podobna. „Społeczeństwa ludzkie — powiadał — są jak rośliny, których korzeń ciemny i szorstki w ziemi, a korona buja w powietrzu barwna i świetna. Tak jest wszędzie, tak być musi i u nas. Nierozsądnym zapewne jest ten, kto zaprzecza użyteczności korzenia i nie udziela mu odpowiednich starań; ale niesprawiedliwym ten, kto koronie odmawia, nie tylko prawa bytu, ale wysokiego w ogólnej ekonomice życia znaczenia. Sprowadzenie wszystkiego do użyteczności jest pojęciem ciasnem i poziomem. Jeżeli użyteczność przedstawia w całokształcie bytu żywioł najcenniejszy, powinniśmy wszyscy powrócić do czasów pasterskich i zająć się hodowaniem i dojeniem kóz. Wieki przecie pracowały na wytworzenie takiego kapitału nagromadzonej już pracy, który pewnej przynajmniej garści ludzi udziela istnienia jaknajbardziej od grubej materyi, a jaknajmniej od ideału swobody i piękności oddalonego. „Na tem też zależy cały dorobek cywilizacyi — i to jest najwidoczniejszym jej wyrazem.”
Gdyby pod to słowa można było podłożyć, jako ich życiowy komentarz, obraz pracy duchowej, mieograniczającej się na dyletanckiem przez lat kilka tłumaczeniu „Kaina,“ to sądzimy, że panna Zdrojewska, ze swym zdrowym rozsądkiem, nie mogłaby mu była odrzec, że we wszystkiem, co powiedział, nie ma wcale prawdy; boć wobec dzisiejszego różniczkowania się zajęć ludzkich nie podobna zapędzać wszystkich ludzi, bez względu na ich usposobienie i uzdolnienie, do rolnictwa i związanych z niem obowiązków, choćby się uznało w całej pełni zasadnicze jego znaczenie. Ale właśnie to jest cechą znamienną Zdzisława, że on o wszystkiem umie ładnie mówić, ale zaprządz się do pracy istotnej w celu spełnienia obowiązku społecznego nie ma wcale ochoty. Mogła więc panna Seweryna odeprzeć jego wywód twierdzeniem, że cywilizacya nie jest wiecznem używaniem szczęścia i piękności. Zdzisław zaś dowiódł i niezręczności i braku panowania nad sobą, gdy na zapytanie Seweryny, dlaczego, wiedząc o różnych składnikach cywilizacyi, wyrzuca je ze swego o niej pojęcia, odpowiada tonem kapryśnika po francuzku: dla tego, że mi się to nie podoba, dodając jeszcze, iż prawo, któremu najchętniej ulega, brzmi: to mi się podoba lub nie.
Zbyt wielka w tej rozmowie zarysowała się różnica pomiędzy pojęciami panny Zdrojewskiej, poważnie się rozpatrującej na zadania obywatelskie, a lekkomyślnym Zdzisławem, ażeby mogła być mowa o trwalszej pomiędzy nimi spójni duchowej. Podobali się sobie wzajemnie, pokochali się nawet silnie; ale pójść razem z sobą było im niepodobna. To, co odtrącało estetę od „dzikiej,“ co mu ją psuło, kiedy się przy niej znajdował: niedoskonała francuszczyzna, brak szyku na ulicy, ręka niedość delikatna, sposób zachowania się w towarzystwie nie zawsze stosowny wedle pojęć modnych — były to rzeczy drobne, które łatwo nawet u takiego Zdzisława szły w zapomnienia. Przeciwnie, nastrój duchowy Seweryny, która, odziedziczywszy majątek po zmarłym bracie, nie uważała się za jego właścicielkę, tylko za dożywotnią szafarkę, która żałowała sobie na stroje, byleby módz przychodzić z pomocą biedniejszym sąsiadom, która w pracy ustawicznej pędziła życie, nauczając dzieci wiejskie, radząc szlachcie zagonowej i włościanom, wprowadzając wszelkie możliwe ulepszenia, zmierzające do oświaty, umoralnienia i dobrobytu, — nie mógł zrobić ustępstw żadnych na rzecz upodobań estetycznych Zdzisława. Ona zamierzyła w swojej okolicy utworzyć ligę pracy i pomocy wzajemnej, wrazie niepomyślnych dla własności ziemskiej warunków. Własność wielka miała stanąć na straży interesów własności średniej i za pomocą skierowywania w tę stronę swoich zręcznych środków, dopomódz jej do przebycia momentu krytycznego, nie tylko w całości, ale jeszcze w stanie postępu i rozwoju. Tak dźwigana własność średnia miała z kolei w ten sam sposób oddziaływać na zupełnie małą, ażeby wytworzył się z tego „spoiny łańcuch pomocy otrzymywanych i dawanych, snop ściśle spojonych obywateli! Plan ten nie powiódł się jej, trafiła bowiem na łudzi, którzy o sobie tylko myśleli. Musiała poprzestać na szczuplejszej widowni działania.
Zdzisław rozumiał jej myśli, choć je utopią nazywał, nie przeczył, że gdyby zostały w czyn wprowadzone, pokolenie owoczesne zostawiłoby po sobie wyraźny ślad swego istnienia i działania; lecz sam do urzeczywistnienia ich nie miał odwagi. Chociaż się kochali, musieli się rozstać. On poszedł zwykłą koleją stosunków światowych: ożenił się, utył, niczego mu nie brakowało — oprócz szczęścia. Wspomnienie Seweryny utkwiło mu w pamięci, a gdy słyszał pytania: dlaczego na drodze, którą przeszło jego pokolenie pozostały tak nikłe, płytkie ślady, dla czego ich prawie wcale nie zostało? — odpowiadał sam sobie: „Był raz taki anioł, który mnie zapytał: czy chcesz stać się do mnie podobnym? Uderzyłem przed nim czołem, ale rzekłem, że to, co mi wskazuje, przewyższa moje siły, chociaż nie przewyższa mojego pojęcia. Nie byłem idiotą, ani nikczemnikiem, ale byłem pod niektoremi względami niemowlęciem, a pod niektóremi innemi, pomimo wysokiego ucywilizowania, „dzikim.” Dzikim — zapewne w tem znaczeniu, że jak dziki myślał tylko o chwili najbliższej, nie zdobywając się na przewidywanie, co może być kiedyś, ani na ogarnienie spraw dotyczących większego ogółu, którego stanowił cząstkę. Jak Płoszowski Sienkiewicza, tak Gronowski Orzeszkowej, pomimo wszystkich swych zalet towarzyskich i umysłowych, byli zerami społecznemi, ponieważ obu brakowało rozumnej i energicznej woli, ponieważ obaj nie posiadali wyrobionego hartownego charakteru.
Jakaż jest myśl przewodnia, którą uzewnętrznić chciała Orzeszkowa w tych opowiadaniach? Najzwięźlej można ją przedstawić w sposób następny. Nabytki cywilizacyjne uspołecznienia przyszły z trudem, wymagały mnóstwa wysiłków, drogo bywały okupywane; idzie więc oto ażeby te nabytki, nie zmarniały wskutek egoistycznych dążeń, mających na widoku tylko jednostkę, lub tylko rodzinę; budzenie i podsycanie altruityzmu leży w interesie gromad ludzkich. Nie znaczy to bynajmniej jakiegoś zamachu na byt indywidualny; uprawnienia egoizmu i jego wielkiego znaczenia w rozwoju ludzkości nikt zaprzeczać nie myśli. Ale egoizm ani obrony, ani podsycania nie potrzebuje, sam bowiem umie się bronić doskonale, a podsyca go ustawicznie pragnienie utrzymania bytu jednostkowego.
Przeciwnie, altruizm, choć ma także swe źródło w sercu ludzkiem — inaczej bowiem nie podobna-by go było obudzić — wymaga podniecenia, gdyż widok dobra, którego on jest sprawcą, nie tak łatwo się daje ocenić pospolitemu oku, przywykłemu do rozpatrywania spraw wszystkich ze stanowiska wyłącznie jednostkowego. Potrzeba ten widok przybliżać, znaczenie jego i ważność wykazywać i rozjaśniać, ażeby pewną przynajmniej część uspołecznionego ogółu ku niemu pociągnąć.
Taki właśnie cel założyła sobie Orzeszkowa w najnowszych powieściach i nowellach swoich; wszędzie w nich widzimy przeciwstawienie uczuć osobistych uczuciom szerszym, ogólniejszym; wszędzie spotykamy ludzi, którzy siebie uważają za środek wszechświata, lub którzy, naodwrót, wszystko robią dla jakiejś idei, stanowiącej ubłogosławienie ich życia. Nie wszędzie, naturalnie, daje autorka zwycięztwo tym, co się poświęcają, bo, naprzód, w takim razie poświęcenie ich nie byłoby zupełnem, a powtóre, wieńczenie idealne zasług na ziemi jeszcze za życia nie zawsze odbywa się w rzeczywistości. Orzeszkowa ma dla takich istot szlachetnych a nieszczęśliwych pociechę i naukę — nie nowe również, a na przypuszczeniu celowości świata oparte. Podajemy je bez dalszych wyjaśnień, chcąc mniej więcej całokształt ogólnych poglądów autorki co do zła i dobra przedstawić.
„Ciemność i maluczkość nasza — powiada Orzeszkowa — względność i znikomość wszystkiego, co nasze, nie dowodzi nieistnienia absolutnej jasności, trwałości, doskonałości, kędyś po za nami. Przeciwnie, zadatki ich pojęcia o nich, tęsknota za niemi, które posiadamy w sobie, zdają się dowodzić pierwszego ich źródła. Wytryskują one i w nas wstępują, jak drobne promyki potężnego ogniska; istnieją w nas dlaczegoś i my dlaczegoś istniejemy. Najpewniej też cierpimy nie nadaremnie. W jakimś olbrzymim warsztacie jesteśmy kółkami biorącemi udział w dokonywaniu dzieła niepojętego, a nasze cierpienia spełniają jakąś czynność dla warsztatu, dla nas i dla dzieła. Pewien pisarz bardzo mądry i bardzo sławny porównał ludzi do robotników gobelin, którzy, wyszywając wzory ze złej strony, nie rozumieli ich powikłań, i nie widzieli ich piękności; owszem, widywali ją zapewne, lecz wtedy dopiero, gdy robota była skończona. Lecz w ciągu roboty najrozsądniejsi i najlepsi nie rwali nici z niecierpliwości i gniewu, ale szczęśliwi samą wiedzą, że współpracują w pięknem dziele, starali się o jaknajwiększą doskonałość ściegów. — Też same myśli znajdujemy przeprowadzone z mniejszą lub większą wyrazistością i w najświeższych utworach Orzeszkowej, takich jak „ Australczyk, ” „Pieśń przerwana, ” jak niemniej w dwóch cyklach nowel i. obrazków, zebranych p. n. „Melancholicy” (1896)’ i „Iskry” (1898).
Podobnież i w utworach osnutych na tle dziejów starożytnych autorka uwydatnia poglądy odnoszące się do stosunków spółczesnych własnego swego społeczeństwa. Najwyraźniej to widać w „Czcicielu potęgi,“ wymierzonym przeciwko kultowi siły brutalnej i niepomiarkowanemu pragnieniu bogactw. Utwór ten artystycznie dobrym nie jest, ale potęgą moralnego poczucia i żywotnością idei zasadniczej góruje nad estetycznie lepiej wykończoną, doskonalej sharmonizowaną „Mirtalą.“
Norma artystyczna utworów tego drugiego okresu różni się stanowczo od dawniejszej i przedstawia się jako mniej lub więcej przedmiotowa. Osobiste zwroty autorki do czytelnika znikają zupełnie; charaktery i wypadki rozwijają się same z siebie przed wyobraźnią czytelnika. Sąd swój o tych ludziach i wypadkach, daje autorka poznać przez odpowiednie ich zestawienie, a czasem przez krótkie zaledwie napomknienie.
Jedną z najbardziej ulubionych przez Orzeszkową odmian tej formy jest włożenie opowiadania w usta naocznego świadka. Opowiadania takie mają bez wątpienia zalet bardzo wiele, a przedewszystkiem tę, że budzą żywszy interes i formą już samą o rzeczywistości przedstawianych wydarzeń uprzedzają. Z góry wiemy, że to, co posłyszymy, nie jest wymysłem autorskim, nie jest prostą tkaniną bujnej wyobraźni, ale czemś pochwyconem z życia, czemś prawdziwem i rzetelnem, w takim przynajmniej stopniu, jak to wszystko, cośmy dziś lub wczoraj słyszeli od naszego znajomego. Zależy to, naturalnie, wiele od samej osoby opowiadającego. Jeżeli jest nim temperament żywy, serce gorące i namiętne, wyobraźnia lotna i ognista, jeżeli nawykł do opowiadania, a więc mówi płynnie i z werwą — to spodziewać się można, że w jego opowieściach zasmakują wszystkie umysły żądne wrażeń świeżych i silnych. Jeżeli zaś będzie w nim przemagało raczej usposobienie refleksyjne, lubiące się długo zatrzymywać na jednym przedmiocie i z rozmaitych stron go upatrywać, dopatrując się wszędzie przyczyny, wówczas nie może liczyć na żywe zajęcie się jego osobą, ale dla treści opowiadanej może zyskać trwalszą, choć zapewne nie tak żywą, sympatyę.
Każda forma do pewnego stopnia krępuje; ale jedną z najbardziej krępujących jest forma opowiadania świadka naocznego. Można w nią bowiem wmieście to tylko, co ten świadek sam widział i słyszał, czego sam doświadczył: a tymczasem dla pełności obrazu potrzeba niejednokrotnie przytoczyć takie szczegóły, które nie mogły być zaobserwowane przez tego świadka i tylko wszechwiedzy powieściopisarza, skupiającego w sobie zdolności najróżnorodniejsze, objawić się mogą. To też autorka zmuszona była niekiedy do przełamania szranek przyjętej przez się formy, i dla zadośćuczynienia wymaganiom psychologicznym poświęcać musiała poprawność artystyczną.
Inna niedogodność formy dotyczę opisów. Orzeszkowa lubi bardzo dokładnie, drobiazgowo nawet, malować krajobrazy; kochając przyrodę, kocha miejscowości kraju rodzinnego: nie dziw więc, że ich obrazy stara się upamiętnić w sercach i umyśle czytelników. Ale to, co uchodzi w powieści, co nadaje jej pewną wypukłość plastyczną, niezbyt dobrze licuje z charakterem opowiadania. Trudno jest przypuścić, aby najzdolniejszy nawet opowiadacz chciał i potrafił ze wszystkiemi drobiazgami odmalować nam szeroki obraz, który jedynie w skupieniu wyobraźni, na papierze powstać może. Opowiadający kreśli zazwyczaj kilku dobitnemi rysami miejscowość i osobistości, a co prędzej przystępuje do przedstawienia wydarzeń, gdyż na nich to cała wartość opowiadania polega. Łącznie z tą cechą, jako częściowy jej wynik, zaznaczyć należy przewagę refleksyjności nad dramatycznością w ostatnich mianowicie powieściach. Wypadków zazwyczaj bywa tu mało, a rozwiązanie ich i wysnuwanie z nich spostrzeżeń i zastosowań pojawia się bardzo często; i to nietylko w utworach, mających formę opowiadania świadka naocznego: przywykłszy do tej formy, stosowała ją Orzeszkowa i tam, gdzie wprowadziła przedmiotowość czy bezosobowość opowiadania („Ascetka,“ „Bracia,“ a zwłaszcza „Australczyk“). Tu powieść przemieniła się na bardzo obszerną parabolę, gdzie nie tyle chodzi o odmalowanie osób żywych i jednostkowych, ile o wpojenie pewnej maksymy, pewnej nauki za pomocą allegoryczno-symbolicznych obrazów. Nie weszło jednakże allegoryzowanie w manierę u Orzeszkowej. W powiastce pisanej w tym samym mniej więcej czasie, co „Australczyk,“ w „Pieśni przerwanej,“ mamy ludzi żywych, plastycznie nakreślonych, mamy wypadki drobne i nikłe, jak to życie, które tu się odbiło, ale pełne prawdy; a postać „Klarci“ to jedna z najpiękniejszych, najudatniejszych, jakie Orzeszkowa ze światka dziewczęcego przedstawiła nietylko w ogólnym rysunku, ale we wszystkich szczegółach.
„Pieśń przerwana“ dowodzi nam niewyczerpanej żywotności talentu naszej autorki i każę się spodziewać całego szeregu nowych utworów, które pieśń tę snuć będą dalej, nieprzerwanie, z zadowoleniem estetycznych i społecznych potrzeb społeczeństwa naszego.

Zakopane, 17 Czerwca 1898 r.
Piotr Chmielowski.





  1. Szczegóły biograficzne oparłem na własnoręcznych notatkach autorki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Piotr Chmielowski.