Na stare lata/Rozdział V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Na stare lata
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie „Kuryer Codzienny“, 1880, nr 153-156, 158-160
Redaktor Józef Hiż
Wydawca Karol Kucz
Data wyd. 1880
Druk Drukarnia Kuryera Codziennego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V-ty i ostatni,
w którym opisana jest rejterada emeryta, oraz wykazany sens moralny rozdziałów poprzednich.

Pewien podobno bardzo mądry i uczony mąż powiedział, że każda rzecz, która ma początek, musi mieć także i swój koniec. Sprawdziło się to na naszym panu Dyonizym o tyle, że rozpatrzywszy się uważnie w rachunkach, przejrzawszy księgi i regestra i zrobiwszy bilans całego interesu, ujrzał, że w Żółtéj Wydmie nie ma już co robić.
Przeraził się stary. Nadzieje zawiedzione, marzenia rozwiane. Zamiast owego tyle pożądanego na stare lata odpoczynku, zamiast tego cichego szczęścia, które obiecywał sobie — troski, kłopoty, interesa, a poza tem blade, przerażające widmo niedostatku.
Sypiać nie mógł ze zmartwienia, nieborak.
Nieraz gdy noc zapadła przechadzał się po pokoju z gorączkową niecierpliwością, w silnem rozdrażnieniu nerwowem.
Czoło jego poorało się zmarszczkami, oczy zapadły, wychudł, pożółknął, truł się smutnemi myślami.
Oszczędność całego życia, posag żony, a zarazem cały majątek ukochanego dziecka, wszystko zagrożone, stracone już prawie bezpowrotnie. Jeszczeby może resztki jakie takie uratować się dały co prawda — ale gdzież są te plany świetne, z któremi się tak głośno odzywał, te reformy, które miał przeprowadzić? Toż Wydma miała być wzorowym folwarkiem, grunta wszystkie inspektami niemal, inwentarz pierwszym w okolicy.
Marzenia całego życia, w cóżeście się obróciły?
Oto na stole pozew ze strony sąsiada o jakąś zawikłaną odwieczną stronę graniczną; tu list od fabrykanta, domagający się wypłaty należności za jakieś maszyny; tu nakaz komornika o zapłacenie Ickowi należnéj sumy; uprzejma karteczka pana sekwestratora, zapowiadająca wizytę tego męża w charakterze urzędowym. Żyd kupiec nagli o odstawę sprzedanego jeszcze na jesieni zboża — a tu w stodole już pusto, w spichrzu pusto, w kasie pusto, kredyt na wyczerpaniu prawie.
Oto wytchnienie, odpoczynek na stare lata.
Chodził starowina po pokoju, dumał, z myślami się bił, a wzdychał ciężko.
Nareszcie uderzył się dłonią w czoło, jak człowiek, któremu nagle cudowna myśl jakaś do głowy przychodzi.
— A prawda — mówił sam do siebie — Michał! Michał! on jeden, on przyjaciel w potrzebie, on dusza szlachetna!
Zaledwie dnia mógł się doczekać. Chodził od okna do okna, a patrzył rychłoli się słońce pokaże — ale gdzie tam, ciągle było szaro i szaro. Chmury ciężkie ciągnęły się jakby senne po niebie, wiatr szumiał i chwiał nagiemi konarami drzew... Zaledwie na wschodniéj stronie horyzontu tuż przy owéj linii, w któréj zdaje nam się że widzimy obłoki stykające się z ziemią, przebijał bladawem światłem pasek jaśniejszy od chmur i zapowiadał zbliżający się dzionek.
Aby skrócić chwile oczekiwania, radca gazetę do rąk brał i czytać usiłował — ale napróżno; litery mieniły mu się w oczach, wiersze poruszały się jakby woda płynąca, a jeżeli zdołał przeczytać kilka wyrazów, to nie rozumiał ich wcale.
Rzucał więc pismo i znów do okna szedł, wschodu upatrywać, to fajkę zapalał, to rzucał się na szesląg i drzemać usiłował napróżno.
Trudno; kogo zmartwienie i zgryzota w obroty swoje weźmie, temu sen powiek nie klei, ten o niczem myśleć nie może, gdyż główna myśl o trosce całą siłę inteligencyi pochłania.
Zrobił się wreszcie ten dzień upragniony. Już jak tylko w pokoju rozwidniło się o tyle że barwy przedmiotów rozróżnić było można, zadzwonił staruszek na służbę, herbaty podać sobie kazał, a zarazem posłał do stajni, żeby parę koni do wózka założono.
Za dwie godziny już był u pana Michała.
— Ho! ho! — zawołał tenże zobaczywszy pana Dyonizego, — ranny z jegomości ptaszek, jużeś taki spory kawałek drogi zrobił... Cóż to cię kochany panie Dyonizy przypędziło tak rano?
— Ot przyznam ci się sąsiedzie kochany, że interesa mnie tak wcześnie wypędziły z domu. Chciałem z tobą w pewnéj ważnéj sprawie pomówić.
— Z duszy całéj służę jegomości, służę — ale zmiłuj się, co tobie jest, ty jakąś ciężką zgryzotę mieć musisz, zielony jesteś prawie... mizerny, co się dzieje z tobą, kochany radco?
— Ha cóż! całą noc dzisiaj oka nie zmrużyłem.
— A cóżeś robił u licha?
— Myślałem.... i tak mi zeszło jakoś....
— Wstydź się stary, wstydź; ludzie w naszym wieku powinni w dzień myśleć, a w nocy spać... Cóż to, tobie się zdaje że masz lat dwadzieścia, że możesz nocy niedosypiać?
— Ale sąsiedzie kochany, mnie się sen nie trzyma, ja się martwię, ja się truję, mnie każdy dzień nowe zgryzoty przynosi — dziś przyszedłem tu do ciebie, abyś mnie poratował.... bo ginę.
Łzy w oczach miał staruszek, gdy to mówił.
Pan Michał głową kiwał smutnie, po chwili milczenia odezwał się:
— A jakto ja mam jegomości ratować?
— Pieniędzy mi pożycz.
— Dużo?
— Wiele możesz bez uszczerbku dla siebie... daj piętnaście, dwadzieścia tysięcy na hypotekę i na ośm procent.
— I na cóż to jegomość chcesz tyle pieniędzy....
— Ha, będę się jeszcze ratował... żydów pospłacam, gospodarstwo podniosę.
Pan Michał bębnił w stół palcami, ale milczał.
— I cóż? — zapytał radca — mogęż liczyć na ciebie panie Michale?
— Niebardzo....
— Ho! ho! — a dla czegóż to, pieniędzy nie masz?
— Mam, mam owszem, nawet nietylko dwadzieścia, ale i sześćdziesiąt tysięcy w gotowiźnie znajdę, ale jegomości nie dam i basta...
— Dla czego? dla czego? — szeptał zrozpaczony radca...
— Bo nie głupim...
— Ha, więc to takiego mam w tobie przyjaciela?
— Właśnie, że go masz.
— Ładna mi przyjaźń, opuścić kogo w nieszczęściu... a jednak przecież to i dzieci nasze mają się połączyć podobno, chociaż o ile widzę z dzisiejszego postępowania pana łaskawego, to zapewne już i syn jego zmienił zamiary... Uboga panienka moja dziewczyna jest teraz... ale nie nabijamy się, nie... o co nie, to nie! Możecie sobie panowie oszczędzić trudu odwiedzania naszéj ubogiéj strzechy... bo progi jéj za nizkie będą teraz dla was, tam bieda dzisiaj... bieda będzie jutro gorsza jeszcze... tak, tak, to nie dla panów interes, nie... Bądź pan dobrodziéj zdrów panie Michale, niech wam Bóg szczęści we wszystkich zamiarach waszych...
Z temi słowy radca do odjazdu się zabierał, a pan Michał patrzył na niego w milczeniu i to bladł, to czerwieniał, to znów wąsa siwego targał, widocznie wzburzony był bardzo.
Nareszcie nie mógł już wytrzymać, wybuchnął:
— A cóż wy sobie myślicie u kroćset, że Jaś żeni się z waszą Wydmą? czy z Ludwinią? że ja was proszę o ten szmat Bóg wie po jakiemu zachwaszczonego gruntu, czy też o rękę uczciwéj panienki, którą uznałem za dobrą towarzyszkę życia dla mego chłopaka? Hola! mój panie! nie tędy droga. Co zaś do téj nieszczęśliwéj pożyczki, to na gospodarstwo stanowczo nie dam. Wolno jegomości robić wszelkie głupstwa gospodarskie, wolno jegomości nawet ananasy na piasku sadzić, ale za swoje pieniądze. Ja dzieci mam, grosza na zmarnowanie rzucać nie chcę... Cóż to jegomość myślisz, że to ja ciemny jestem, że nie widziałem i nie widzę tego, że nie do swoich rzeczy się wziąłeś?
— A jednak zdawało mi się...
— Ba! to też że ci się zdawało tylko, a doświadczenie przekonywa cię teraz żeś się łudził — i żeś za to złudzenie drogo zapłacił...
Radca się zamyślił, pan Michał wielkiemi krokami po pokoju chodził.
— Połóżno jegomość tę czapkę, — rzekł — i nie opuszczaj mojego domu z gniewem, ratować się będziemy, ale nie tak, nie w ten sposób jakbyś tego pragnął... Siadajże jegomość, siadaj.
Emeryt usiadł.
— Naprzód, — ciągnął daléj pan Michał — pychę z serca jegomość zrzuć i daj już za wygraną gospodarstwu; tobie wypoczynku na stare lata potrzeba.
— A przecież to ja właśnie folwark dla wypoczynku kupiłem.
— To też teraz należy ci po tym odpoczynku naprawdę wytchnąć, bo żebyś jeszcze z rok tak odpoczywał jak dziś, tobyś chyba na wieczny spoczynek wędrować musiał biedaku.
Emeryt westchnął.
— Więc sprzedać mam folwark?!
— Straciłbyś na tém, ale jeżeli chcesz to sprzedaj...
— Cóż więc innego mogę zrobić?!
— Chcesz mojéj rady słuchać?
— Posłucham.
— Uważaj więc. Oddaj gospodarstwo dzieciom. Jaś będzie tu pracował i interesa powoli wyrabiał. Ja długi popłacę, a on mi moję należność częściowo z dochodów zwracać będzie. Ty zaś, kochany radco, zmykaj napowrót do Warszawy, tam znajdziesz rzeczywisty odpoczynek, który ci się na stare lata słusznie należy. Tam znajdziesz kolegów starych, Saski ogród, Resursę, znajdziesz to do czego przez całe życie przywykłeś... Trudno widzisz — bo, mój drogi, dla odpoczynku rozpoczynać nowy, ciężki a mozolny zawód, który zarówno studyów teoretycznych, jako też i praktycznego doświadczenia wymaga. Emeryt niech odpoczywa, lub jeżeli chce i może, niech pracuje w zawodzie zdolnościom swoim i usposobieniu odpowiednim, gospodarzami zaś niech będą ci, którzy się tego uczyli. Jedź, jedź, przyjacielu, a kiedy lato przyjdzie, przyjeżdżaj do dzieci na wieś, ale przyjeżdżaj jako gość najmilszy — nie zaś jako zakłopotany właściciel, który sobie z majątkiem rady dać nie może.
Długo tak przemawiał do emeryta pan Michał, a przemówienie jego miało ten skutek, że ślub Jasia z Ludwinią przyspieszono, a staruszek z panią Joanną powrócił do Warszawy.

. . . . . . . . . . . . . .

W lecie, kiedy radca odwiedził swe dzieci, pan Michał również przyjechał. Gwarzyli sobie staruszkowie, obchodząc pola, chwalili urodzaje i ład gospodarski, aż wreszcie zmęczeni usiedli przy drodze.
— I cóż kochany radco, — rzekł pan Michał — czy zmieniłeś już swoje optymistyczne poglądy?
— Do gruntu.
— I nie wierzysz już w jedność i solidarność sąsiedzką?...
Radca ręką machnął z niechęcią.
— I w naiwną prostotę naszego ludu?
— To bydło! — rzekł z goryczą staruszek.
— I w możność czynienia dobrze?
— A moja szkoła! a moje dobre chęci! — wołał zaperzony.
— No, widzisz, kiedy przed kilkoma laty mówiliśmy o tym przedmiocie, kiedy jeszcze byłeś entuzyastą — wówczas powiedziałem, że gdy zmienisz swoje opinie, powrócimy jeszcze raz do téj kwestyi. Otóż dziś czas ten przyszedł, więc pozwól mi wypowiedziéć swe zdanie...
Dla tego w całéj sferze stosunków wiejskich dobrze nie jest, że inteligentni bracia wieśniacy są albo optymistami w takim rodzaju jak ty byłeś przedtem, albo też przekonawszy się o swym błędzie, stają się tak zagorzałymi pessymistami, jakim ty jesteś dzisiaj. W pierwszym razie, biorą się do rzeczy na gorąco i chcą przewrotu dokonać od razu, co im się naturalnie udać nie może, w drugim, odsuwają się zupełnie od udziału w pracy społecznéj, co jest także bardzo szkodliwem — a sprawa ani na krok naprzód się nie posuwa.
W tem to jest sęk mój radco, że mało mamy ludzi trzeźwo na kwestyę patrzących, że w kwestyi oświaty i umoralnienia ludu nie doszliśmy daleko, bo optymista nazywa tę masę ukochanym ludkiem i chce go bawić cackami, pessymista powiada, że to bydło, którego interesami zajmować się niewarto. A prawda leży pośrodku podobno. Nie jak z pieszczonem dzieckiem i nie jak z bydłem postępować z nimi należy — ale jak z ludźmi ciemnymi, których trzeba oświecać stopniowo, wpajając w nich zasady moralne, poszanowanie własności, poczucie sprawiedliwości, ideę samopomocy i nieoglądania się na cudze dary. Ale na to lat, lat potrzeba mój radco, taktownego postępowania, przykładu dobrego; na to nie trzeba zwoływać gromad i przemawiać do nich zbiorowo, lecz wyzyskać każdą okoliczność jaka się nastręczy, aby rzucić ziarno umoralnienia i oświaty.
Pomódz w prawdziwem nieszczęściu lub potrzebie gwałtownéj, nie ukrzywdzić w niczem, ale też nie darować swego, tym sposobem wyrobić sobie przychylność i poważanie, a co za tem idzie, ufność.
Reszty czas dokona i wytrwała praca społeczności całéj.
Przerwał mowę pana Michała zadyszany Paciorkowski, który przybiegł od dworu i rzekł ocierając ogromną łysinę rękawem:
— Wielmożne panowie tu siedzom, a tam wielmożna młodsza pani ceka za przeproszeniem z charbatom.

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.