Na przełęczy/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Witkiewicz
Tytuł Na przełęczy
Podtytuł Wrażenia i obrazy z Tatr
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1891
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

.....Sabała przestał grać, i zaglądając na obraz, mówił:
— Nie wiem, jako to im donosi, ale cheba tego Morskiego Oka nie ostawiom?
— Ma się rozumieć!
— He! Ja tez tak miarkujem co trza cosi konać, bo jakozby to być miało, kabyśmy nic nie wykonali, we wirchy nie mieli iść! Casy som jest ładne, pogoda przepiękna, juźci cliwo siedzieć w chałupie. He! zaś potem, jak z tej pogody na psotę się wybiera, toć to z tego psiego gardła, z Orawicy, to tak jedzie śnieg, desc, jakby jaki ancykryst jechał. Jużci rzeke tak: kiej majom wolom ku temu Morskiemu Oku iść, — to iść! Hej!
Jakoż Morskiego Oka nie ostawiliśmy.
Pewnego wieczora otrzymałem kartkę: „Jutro o 8-mej w Hamrach. Pamiętajcie, że na wycieczkę zabiera się: odwagę, buty stare, jaja na twardo, przytomność umysłu, świecę łojową, dobry humor, posłuszeństwo, dla przewodzącego; wogóle trzeba mieć więcej rozumu, niż się go ma w dzień powszedni. Resztę, oprócz ołówków, znajdziecie w mojej i waszego przewodnika torbie, p. D.“
Nazajutrz ranek był szary; słońce, skryte za mgłami, muskającemi szczyty regli, przesiewało blade, rozproszone światło szyb matowych. Pomimo tego, w Hamrach zbierano się na wycieczkę.
Ogromny czworobok dawnego zarządu dominialnego służy za karczmę. Nanizane na biały potok, stoją jedne za drugiemi kuźnice, obdarte, odrapane, okopcone, z chwiejącemi się kominami, zasypane miałem węgla, żużlami żelaza, wśród których tarzają się rude, zardzewiałe bryły surowca. Na kruszących się i mchem porosłych frontach napisy z poprzekręcanych liter żelaznych: Huta Anna, Huta Konstanty, i inne napół oderwane, napół zatarte.

kuźnice.
Dalej, duży biały budynek, z napisem: Szkoła dworska, patrzy wielkiemi oknami, w których niema ani jednej szyby... Tam znowu, dwór napół w ruinie; jeden i drugi dom murowany, otoczony gnijącemi i rozsypującemi się galeryami. Fontanna, która już nie „szemrze,“ chyli się i zapada w ziemię. Tam, z przewracającego się żelaznego krzyża, złocona figura Chrystusa woła, za całe to konające otoczenie: W ręce twoje oddaję ducha!...
Wszystko w ruinie, w bezładzie; — pustka i jakaś ponurość wiszą nad tem miejscem, jakby przez nie przeszła śmierć czarna i wymiotła mieszkańców. Jeden tylko obelisk żelazny, wzniesiony na pamiątkę bytności któregoś z arcyksiążąt, stoi prosto, przemawiając do przechodnia swoim lojalnym nadpisem.
Wzdłuż szumiącej wśród kamieni omszałych Bystrej, ciągnie się szereg domków niskich, ciemnych, biednych, z jednej strony dotykających poszarpanych brzegów potoku, z drugiej otoczonych placami zawalonemi okrągłemi wantami, porosłemi mchem, — lub małemi łączkami, wśród których gdzieniegdzie parę grządek nigdy niedorastającej kapusty lub rzepy. Chaty te, na uboczu, ciche, nieme, dziwnie wyglądają w otoczeniu dzikiej natury i rozsypującego się w gruzy wymarłego ogniska ludzkiej pracy.
W jednej z kuźnic, tłucze jeszcze głucho o kowadło młot dźwigany przez potok, i kilku wysokich, chudych jak szkielety ludzi zasmolonych, kręci się smutnie po ciemnem, czarnem wnętrzu, stukając drewnianemi trzewikami.
Czarne lasy po stromych pochyłościach zstępują w jar szeroki, w którym na dnie stoi to dworzysko; ponad świerkami widnieją szare skały poszarpane i rozłożyste piramidy wirchów.
Ktoś pesymistycznie usposobiony mówi z goryczą:
— Lubię taki widok! czuję, że jestem w Polsce! Polnische Wirthschaft... — dodaje z ironią.
— Mylisz się pan! Jest to deutsche Wirthschaft! W tym, może jedynym, wypadku, Polacy dźwignęli te mury, założyli te kuźnie, otwarli kopalnie, zmusili do pracy dziką wodę górskich potoków, — a to, co dziś tu jest, to są skutki gospodarstwa Niemców, ba! Prusaków nawet! Polacy, pośrednio tylko, przyczynili się do tej ruiny, sprzedając Niemcom Zakopane. —
Rzeczywiście, niewszystkim wiadomo, że państwo Zakopańskie, od lat dwudziestu kilku należało już do Niemców; że w ostatniej walce o jego kupno chodziło nietylko o niedopuszczenie Niemców do nabycia, lecz i o wykupienie od nich tego wspaniałego kraju.
Zakopane było niegdyś dobrami koronnemi, a gdy rząd wkońcu postanowił ich się pozbyć, wtedy według legendy, zapewne prawdziwej, zaproponował chłopom nabycie tej ziemi.
„Jużci przyjechał z Wiednia, cheba nie sam cysarz, ino jaki radca cysarski. To zaś Homolace przy Morskiem Oku brone takom zbudowali, a mój ojciec i Samek stali przy niej w takik rogatyk zbójnickik capkak. He, to zaś potem dziwki i parobcy tańcyli na płycie, i ten pan ś niémi jechał. No, jużci odjechał on do Wiednia, i tam cysarzowi pedział tak: Najjaśniejsy monarcho! sprzedaj to, bo to taki kraj, co w nim ludzi grzecnyk nie mas, cheba sami zbójnicy. Cy on ta tak ze siebie mówił, cy może panowie go zapłacili, — dość na tem, co z Wiednia przysło pismo od cysarza, jako: jeżeli chłopi majom wolom płacić po siajnym grajcarze z morga, to będzie ik to państwo.
„No i dobrze niebardzo, zebrali się ludzie ukwalować, a nie wiedzieli temu poradzić ani wójci, ani sołtysi, ani nikt nikany, bo ta teraz i za sto papierków niema telo gadania, co dawniej o jednego dutka. No, toz to pośli do takiej starej baby, Wawrzeńcowej, coby im radziła. Jużci ta baba radzi tak: He! dzieci, ani wy tego do sobie nie dopuscajcie, bo kabyście wy ten opłat przyjęni, tobyście się musieli ozejść syćka po świecie! A to i tak wase będzie.
„No, i dobrze niebardzo, toć to był Mrowca jeden, wójt z Olcy, jużci poseł on z tym papierem do miasta (Nowego Targu), do starosty, jako chłopi nie kcom tego opłatu płacić i tyk majątków przyjmować.
„Jużci starosta mu rzece tak: — Weźcie wy wójcie sobie choć jakie sto morgów. — Ale ten nie kciał brać. I tak panowie to kupili i ludziom z tego nic, hej!“
Stało się to, co tyle razy powtarzało się i powtarza: że nadzieja i ciemnota wyprowadziły chłopów w pole.
Nietylko nic nie dostali, ale jeszcze po szesnastu leciech prawowania się z nowymi właścicielami, wyszli z tych procesów podrujnowani; „potargano“ im pastwiska, hale; zmalały stada owiec, zacieśniły się obszary lasów; „świat“ zbiedniał, „płoni,“ żyje marnie; z „fryśnych chłopów“ zrobiły się „ciarapary“ — „nie może się chłop teraz uchować.“
To też wspominając te czasy procesów, klnie „hadwokatów i plenipotentów,“ konkludując: „Kaby się ludzie nie prawocili, to z cegoby taki plugac zył!“
Nowi nabywcy gospodarzyli dobrze. Od brzegów jaru, z którego Bystra wypływała, stanęły rzędem kuźnice, topiąc, kując i walcując rudę dobywaną z Magóry; inne pracowały w Kościeliskach. Chłopi „robili, na bani,“ pracowali w kopalni, palili węgle, ścinali i znosili drzewo, zarabiali „faktorując“ z żelazem do Sącza, do Krakowa i dalej. Sprowadzeni z Morawy hutnicy pracowali w kuźnicach.
Lecz dnia pewnego państwo Zakopiańskie, z obszarami Bukowiny, z olbrzymiemi lasami, kopalniami, pastwiskami i pystynnemi wirchami zostało sprzedane Niemcom, i niemiecka administracya tak dobrze gospodarowała, że zniszczywszy lasy, musiała zarzucić kopalnie. Rozsypują się kuźnice, gniją upusty i łożyska wód obracających koła walcowni i dźwigających młoty, a sprowadzona z Morawy ludność, której kasę emerytalną rozdrapano, skazana jest na powolne wymarcie z głodu, w swoich ciemnych, biednych domkach nad Bystrą. Nędzarze ci możeby nawet już poginęli lub rozproszyli się, gdyby nie trochę zarobku, jaki im daje praca w dwóch fabrykach miazgi drzewnej do wyrobu papieru.
W lesie, poniżej Hamrów, i w głębi parowu, powyżej ostatnich budynków rozwalającego się dworzyska, dzień i noc słychać warczenie kół, grzechot pił i szum wody obracającej warsztat, na którym tysiące świerków są ćwiertowane, rozrywane na kęski, rozpylane w proch, zamieniane w ciecz żółtawo-mleczną, krzepnącą w płaty, rozcinane na arkusze i wywożone gdzieś w świat, dla dalszych przemian.
Nawet nie będąc większym przyjacielem drzew, niż ludzi, nie można bez wrażenia patrzeć na tę gorączkową, zawziętą, nieustanną robotę niszczącą tych papierni dygoczących w pośpiechu. Czarny las stojący dokoła, zdaje się legią niewolników, skazanych na wytracenie i czekających swojej kolei. Zwłaszcza ten las górski, ciemny, głuchy, milczący, w którym nie słychać śpiewu ptaków, wydaje się jakby zapierał w sobie tchnienie, jakby skamieniał ze zgrozy...
Jakkolwiek papiernie te, zajmując niedobitki hamerników i trochę młodzieży góralskiej, dają im jaki taki zarobek, w stosunku jednak do obszarów Zakopiańskiego państwa i nadmiaru okolicznej ludności, któraby tylko w przemyśle mogła zużyć swoje siły i prace, nie mają one tak wielkiego znaczenia.
Dolina Zakopiańska jest już przeludnioną. Zamknięci między dwoma pasmami gór bezpłodnych, w kotlinie, której klimatyczne warunki nie pozwalają na podnoszenie i rozwój rolnictwa; przy podupadłem pasterstwie, chłopi rozmnożyli się jednak tak, że dziś płacą po 200 najmniej guldenów za mórg żwiru — idąc w tym razie za tą pasyą do posiadania ziemi, która dziś działa jeszcze w chłopie, jako niedająca się opanować siła elementarna. Te liche, tak drogo zapłacone pólka, rozrzucone są w dodatku na przestrzeni kilkunastu kilometrów. Góral jedzie z furą gnoju półtorej albo i więcej mili. Wysieje „wiertelik“ owsa czy jarcu pod Kościeliskami, ćwierć korca kartofli pod Poroninem, grzędę kapusty na Starej Polanie — a potem szuka wiatru w polu. Nim jedno zbierze, drugie śnieg zasypie, albo wiatr halny położy i wymłóci.
Rzadki chyba to rok, kiedy obadwa plony góralskiej roli dadzą się zebrać. Jeżeli owies pójdzie suchy i cały na boisko, to zginą grule, ziemniaki, „nasa psenica kiej ik Bóg nagodzi.“
Gospodarstwo takie może istnieć tylko w tym kraju, gdzie ludzie przez ośm miesięcy nie mają prawie co z sobą zrobić, gdzie praca dotąd jest bez ceny prawie, ponieważ niema czego się jąć. Przemysł nie istnieje, ziemia uboga, nic niewarta, pastwiska potargane; chłop nie ma nawet gdzie zużyć swoich sił i inteligencyi. Żeby jego praca znalazła jakieś ujście, żeby miała cenę, pokazałoby się, że taniej by go kosztowało kupić chleba, a może i pszennych kukiełek, niż wyprodukować lichy owies na zakalcowate placki i sapkę.
Żyje też góral tak marnie, jak żaden inny chłop w Polsce, i trzeba ich temperamentu, żeby żywiąc się tak licho, jeszcze być tem, czem są.
Góral je mało. Jeden chłopak, co świeżo z wojska wrócił, chwalił żołnierskie utrzymanie: „Dla nas górali to starcy, ale te Lachy, mówił, to takie jakieś rozdęte — nijak się nie naźrą!“
— „Nam dobrze, choć płonimy“ — mówił inny, właściciel morga lichego żwiru i zapadłej chałupki.
Charakterystycznym jest, jeżeli niezupełny brak, to mała bardzo ilość wróbli i wron, — ptaków, które żywią się przeważnie przy ludziach, z resztek ich jadła lub odpadków ziaren. W Zakopanem gnieżdżą się wróble i trzymają stale tylko koło kościoła i plebanii; im dalej od tych centrów dobrobytu, tem ich mniej; już na Krupówkach wróbel jest rzadkością, a na Bystrem i w Polanach niema ich wcale. Ten konieczny towarzysz każdego gospodarstwa w dolinach, stały gość każdego podwórka, gmerający ciągle w śmieciach, nie miałby tu co robić, gdyż dokoła góralskiej chaty niema ani plew, ani okruchów, nie mówiąc już o ziarnie, którego w polu i sąsiekach jest zawsze za mało dla samych górali.
Ktoś, jako dowód ubóstwa ludu w pewnej okolicy, pokazywał Żydów, biednych i obdartych, i twierdził, że wogóle niema lepszej, najniezawodnieszej wskazówki dobrobytu ludu, niż wygląd Żydów: „Pokażcie mi waszych Żydów — powiem, kto jesteście.“ Jeżeli dziś w Zakopanem Żydzi się tak mnożą i bogacą, to dlatego, że znaleźli grunt odpowiedni w „panach,“ w tych bardziej złożonych warunkach życia, które oni tu przynieśli.
Jakkolwiek nie ulega wątpliwości, że prędzej lub później musiałoby dojść w Zakopanem do tego, co jest dzisiaj, do tego, że Tatry staną się źródłem środków do życia dla górali, nie przez swoje pasterstwo lub rolnictwo, nie przez „swoje ubóstwo mineralne,“ lecz literalnie mówiąc, przez swoje powietrze i światło, to jest widoki; — a dalej, że to wszystko, czego ludzie w zwykłych warunkach unikają: niewygoda, niedostatek, niebezpieczeństwo, trud, będzie tak cenionem i poszukiwanem; że zamiast szukać dróg najłatwiejszych, przejść najbezpieczniejszych, ludzie będą się starali o to, żeby choć przez chwilę znajdować się „między życiem a śmiercią;“ że w miejsca, gdzie tylko najodważniejsi i najzapaleńsi „polowace,“ „koziary“ chadzali, będą się drapali rozmaici „panowie“ i szukali, czego nie zgubili, — słowem, że się już, dokonał ten przewrót, jakiego nigdy nie przypuszczał żaden z marzących o skarbach baców, żaden ze skupujących „majątki“ gazdów, żaden z „honornych chłopów,“ którzy za Tatrami szukali „bogatych Żydków“ do obdzierania, — że się to już stało, winne są Tatry jednemu człowiekowi.
Że Tatry są już czemś niezbędnem w życiu naszego społeczeństwa, że lud zakopiański znalazł środki podniesienia dobrobytu i oświaty, że u nas ludzie się przekonywają, iż nietylko na wyżynach alpejskich można znaleźć warunki klimatyczno — lecznicze, — wszystko to jest zasługą prof. Chałubińskiego.
Jest to człowiek, który dla nas odkrył Tatry.
Staszic, opowiadający swoim kopalnym językiem o Ziemiorodztwie Karpat, był może pierwszym podróżnikiem, który tu przyszedł nie po to, żeby się uganiać za kozicami, szukać skarbów, lub „wyzierać zza bucka.“ Po nim zwiedzali Tatry inni, ale wszystko to były jednostkowe przedsięwzięcia, które nie budziły szerokiego echa w całym kraju.
Taternictwo, w tem znaczeniu co alpinizm, naturalnie ze swemi oryginalnemi cechami, istnieje dopiero od czasów prof. Chałubińskiego.
Około jego imienia utworzyła się też legenda, nazwano go „królem tatrzańskim“ i jest to zapewne jeden z najłagodniejszych i najlepszych królów, który w swojem wspaniałem i szczytnem państwie dbał nietylko o szczęście ludu, ale także o spokój kozic i świstaków, o byt limb i smereków, który pamiętał o mchu marnym i kochał dzikie i ponure głazy, stojące w milczeniu na skalnej pustyni.

prof. T. Chałubiński.
Jak w stosunku do ludu, nie zdaje się on być filantropem na zimno, który zużywa swoje pieniądze i inteligencyą na zaprowadzanie porządków teoretycznie uznanych za dobre, lecz człowiekiem, którego wrażliwości na piękno i niezwykłe zjawiska życiowe, odpowiada nadzwyczajna dobroć; podobnież w stosunku do natury, czuć w nim silną sympatyą, potrzebę, graniczącą z namiętnością, roztapiania się w jej ogromie i dziwnym czarze jej obrazów.
W jedynych drukowanych notatkach z wycieczki, w której uczestniczyło tylko dwóch podróżnych, t. j. prof. Chałubiński i jego towarzysz, mówi on: „Dobraliśmy sobie dziesięciu walnych górali.
„Dla Boga, pocóż tyle! No, naturalnie dlatego, aby nam było weselej. Bylibyśmy może wzięli i więcej, ale już pozoru brakło do tego.“
Dalej mówiąc o muzyce Sabały, powiada tak: „Jest ona harmonijnem dopełnieniem prawdziwie tatrzańskich wrażeń. Tak, jak wprawny już taternik zapominać musi o nierówności drogi, o skałach zawadzających jego krokom; jak nie odwróci jego uwagi od cudnych efektów światła, od śmiałych konturów dzikiej turni, jakieś przejście wydające się mniej wnemu już „karkołomnem;“ jak głód i pragnienie, upał lub zimny nieraz przeszywający wiatr nie zmiejszy uroku tych majestatycznych obrazów, — tak samo wadliwość konstrukcyi owej (Sabały) gęśli, jej ton ostry i zbyt przenikliwy nie zatrze głębokiego wrażenia melancholijnej, ale bujnej pieśni dawnych „zbójników,“ lub ochoczej, skocznej lubo nieco wrzaskliwej melodyi nawpół dzikich juhasów.“
Podczas kiedy w opowiadaniach innych taterników ciągle widać „przepaść niebezpieczną“ grającą na duszy wędrowca choćby lekkim strachem, kiedy wrażenie tego „niebezpieczeństwa“ opowiadający sili się udzielić czytelnikowi, a częściej przed nim ukryć, — w opowiadaniu prof. Chałubińskiego ponad „otchłanią“ unosi się łagodny, spokojny uśmiech i dobroduszny humor. Zajęty obserwowaniem tej natury, pochłonięty przez wrażenia, nie odczuwa on ani niebezpieczeństw, ani trudów, ani niedostatku.
Cuda też opowiadają w Tatrach o jego wytrwałości, o jakimś stanie dziwnego podniecenia, w którym nie jedząc nic, kiedy już cała czereda górali padała ze znużenia, on jeszcze przed zapadnięciem nocy wdzierał się gdzieś na najniedostępniejsze szczyty.
On się poprostu zapamiętywał wśród tego dziwnego górskiego świata: „Obecna chwila nie troszczy nas wcale, i to właśnie tłómaczy dotykalny i zbawienny wpływ takich wycieczek na zmęczony lub stroskany umysł,“ — mówi on, odkrywając jedne ze stron swego stosunku do natury...
W rozmowach górali ciągle występuje: „p. prefesor.“ Sabała mówi o nim: „Jego wielkość pan wielkomozny;“ inni co chwila mówią: „jakeśmy śli z p. prefesorem bez Polski Grzebień,“ „na Gerlach,“ na „Wysokom,“ — i tak dalej przez całe Tatry ze wschodu na zachód, z północy na południe, i z poziomu na zenit...
Niema zresztą w Zakopanem takiej dobrej sprawy, któraby nie była przez niego zapoczątkowaną lub przeprowadzoną.
Cały dzisiejszy sposób podróżowania po górach jest takim, jakim go stworzył prof. Chałubiński; sposób bycia i życia, drogi, któremi się chodzi, hygiena podróżnych, wszystko to się wzoruje na modłę jego wycieczek.
Przewodnik tatrzański, ten tak oryginalny i sympatyczny w stosunkach z podróżnym człowiek, o ile z jednej strony miał w sobie wrodzone, rasowe przymioty, o tyle też z drugiej strony jest typem urobionym przez prof. Chałubińskiego. On, z dzikich koziarzy, kłusowników, „zbójnikowatych chłopów,“ porobił tych opiekunów starannych, te niańki prawdziwe, którym z zupełnym spokojem i ufnością powierza się każdy turysta.

przewodnik.
Przewodnik polski różni się tem od przewodników alpejskich lub szwabów z węgierskiej strony, że jest on istotnym towarzyszem, rzeczywistym opiekunem; że jego ambicyą, honorem jest, żeby podróżnemu było jak najlepiej. Rzadki, prawie niebywały i okrywający hańbą wypadek, jest „ostawienie“ pana, opuszczenie, niechęć.
Nietylko wskazywanie drogi jest jego obowiązkiem. On, prawie idzie za „pana,“ dodaje mu energii, utrzymuje w nim siłę, odwagę, dobry humor, myśli o tem, żeby on w porę jadł, pił i odpoczywał.
Wodzenie po górach jest fachem, dziś już ujętym w pewien systemat, i młodzi przewodnicy odbywają rodzaj terminu, chodząc z początku, jako „chłopi,“ tylko do noszenia ciężarów, przy starszych, doświadczonych, umiejących już „gazdować z panami.“
Dobry przewodnik, ma swoje i bardzo słuszne pojęcia o psychologii „pana.“ Wie on, że zawieszony nad przepaścią, albo postawiony nosem przy prostopadłej ścianie, na którą każą mu się wdrapywać, dólski człowiek gubi równowagę wewnętrzną i zewnętrzną, i albo się zwali, albo też straci władzę w nogach ze strachu. To też Wojtek nigdy i niczem nie da poznać, że jest w kłopocie. Czasem, gdyby był sam, zdjąłby kierpce, przeżegnał się i wyszedłby po granicie pokrytym szklącą lodową skorupą, ale w „panu“ takie przygotowania mogą odrazu zabić ducha; więc też wynajduje inne sposoby wydobycia się z matni, i podróżny, dopiero w domu, w Warszawie, nie śpiąc w nocy, gdy mu się przypomni śliski lód, na którym stał, ponad kilku tysiącami stóp głębi, dostaje paniki, chwyta się za materace łóżka, lub przez sen zaczyna wołać ratunku...
To też tylko bardzo „płony“ przewodnik pokazuje z daleka podróżnemu te ciężkie przeprawy, które go czekają.
W wielkiej płóciennej torbie na plecach dźwiga on całe gospodarstwo: kilkudniowy zapas żywności dla siebie i dla pana, pledy, paltoty, koce, potrzebne na noclegach, zapasowe buty, — odbiera od „pana“ wszystko, cokolwiek mu może ciężyć. W ręku niesie kotlik do warzenia „herby,“ herbaty, tak nadzwyczajnie ważnej i potrzebnej na wędrówkach.
Silna ciupaga służy mu do oparcia się, do nacinania stupai w śniegu lub lodzie, do rąbania „sucharzy“ lub kosodrzewiny na watrę.
Trzynastu takich przewodników i dziewięciu „panów“ ruszało właśnie z kuźnic na wycieczkę, której kierunek wiadomy był tylko dowodzącemu. Była to wycieczka, jak ktoś mówił, „w wielkim stylu,“ przypominająca choć trochę, tłumne wyprawy prof. Chałubińskiego, w których uczestniczył cały „naród“ chłopów i turystów.
Byli tam ludzie rozmaitego wieku i powołania. Poeci i przedstawiciele większej posiadłości, śpiewaci i przyrodnicy, malarze i ludzie bez fachu, aż do najnowszego kwiatu cywilizacyi: hypnotyzera; starzy taternicy szli obok nowicyuszów; — podobnież między przewodnikami od starych kłusowników aż do młodej gawiedzi, która poznaje góry tylko, chodząc na wycieczki, wszystko to ruszało bandą z Hamer, przy dźwiękach Orawskiego marsza.
Para skrzypiec, basy i gęśliki Sabały, na tle szumu potoku i ogromu gór, zdawały się tylko brzęczeniem wielkich komarów. Cicha ta, rozwiewna muzyka odpowiada temu nieokreślonemu uczuciu, z jakiem się człowiek puszcza na taką wyprawę, — zwłaszcza jeżeli to pierwsza wielka wycieczka.
Jest w tem coś z rekrutów, idących na niewiadome losy.
Chodzić po górach, jest to z niemi walczyć. Jak wsiadając na dzikiego konia, którego narowów się nie zna, nie można być pewnym, gdzie się człowiek znajdzie — podobnież, jest z górą. Usuwa ona człowiekowi grunt zpod nóg, staje dęba pionową ścianą, lub nagle otwiera pod stopami bezdnie przepaści. Porywa go w dół na śliskich trawach upłazów, lub ociekłych źródliskami gładkich stokach turni. Czai się nań ze szczytu odłamem skały, stara się go zabłąkać tumanami mgieł, lub zwiać, jak proch ze szczytu, podmuchem wściekłego wiatru.

wycieczka.
Nuży go, wyczerpuje jego wytrzymałość i cierpliwość niedającemi się na oko zmierzyć przestrzeniami. Korzysta z jego zmęczenia, żeby mu napędzić strachu — czasem sama rozsypuje mu się pod nogą i leci z nim razem w doliny.
Słowem, walka z górą jest tak poważną, jak z każdą inną bestyą, i takich samych wymaga przymiotów od podejmującego ją wędrowca.
Siła mięśni, a bardziej jeszcze niespożyta siła i wytrzymałość nerwów, odwaga, spokój i przytomność umysłu, siła woli granicząca z uporem, zdaje się, że są to konieczne warunki w człowieku, chcącym samodzielnie, nie zaś tylko za piętami przewodnika, chodzić po Tatrach.
Na razie nie potrzeba było używać heroicznych środków, idąc po jezdnej drodze, która przerzuca się po moście przez Bystrą, skręca w lewo, idzie w bród przez potoczek i zamienia się w perć wspinającą się na strome zbocze góry, okrytej ciemnym, smutnym lasem świerkowym, rosnącym na czarnem, wilgotnem podścielisku barłogu, zoranego wodami wydzierającemi na wierzch śliskie korzenie smereków.
Ucichła muzyka, banda rozsypuje się w długi szereg i pnie się w milczeniu. Wśród pni rudawych, w leśnej ciemni świecą się białe postacie górali, rozchodzą się w spokojnem, chłodnem powietrzu błękitne smugi dymu fajek i papierosów.
Monotonia tego lasu nuży gorzej, niż samo wdzieranie się na strome i śliskie zbocze.
Górale znudzeni zaczynają śpiewać:

Oj hory, nase hory
To nase kumory,
Bukowe listecki,
Nase podusecki!

Wrzeszczą okropnemi głosami, zwracając się do siebie i krzycząc jeden drugiemu prosto w twarz z nadzwyczajną energią.
Z góry, gdzieś z nad lasu, dolatuje dźwięczny śpiew kobiecy, las rzednieje, smugi słoneczne wdzierają się głęboko w ciemność; wydostajemy się na wierzchołek zawalony wykrotami świerków leżącemi czubami na północ. To wiatr halny przeszedł się tędy i zmiótł wszystko, co stało mu na drodze, o co tylko zaczepił swemi silnemi skrzydłami.
Wśród bezładu leżących pokotem smereków wiła się droga przekopana czy przedeptana przez ludzi, lecz już opanowana przez wodę, która wydzierała coraz głębszy rozdół, wymywała na wierzch kamienie i gruz skalny, zamieniając dogodną drogę w jakiś dziki wąwóz.

giewont.
W górach ciągle się widzi tę niszczącą robotę wody. Zdaje się ona iść trop w trop za człowiekiem, szpiegować go, korzystać z najmniejszego śladu jego stóp, z odwalonego na bok kamienia, z obdartego płatu mchu lub darni, żeby w tej chwili rzucić się na to miejsce i zabrać się do rujnowania góry.
Brudne strugi ulewy, spienione i wściekłe, zdzierają warstwę po warstwie zwierzchni pokład próchnicy i skał zwietrzałych, póki nie dojdą do jednolitego głazu, z którym trudniej już dają sobie radę; nie mogąc go spłókać i unieść, rozsadzają go, zaciekając w szpary i zamarzając w zimowych miesiącach.
Idziemy naprzód, przekraczając kłody, wymijając pnie, przedzierając się wśród gałęzi. W jednem miejscu, przez otwór wydarty w ścianie lasu, przewodnicy pokazują ogromną spiczastą turnię, wznoszącą się ponad zielonemi halami, okolonemi lasem.
— Co to za wirch? — pytają nieświadomi, młodzi podróżni, i dowiadują się ze zdziwieniem, że to jeszcze raz Giewont w tak niezwykłej postaci okazuje się na odchodnem, nim go zatrą w pamięci wielkie wirchy.
Wydostajemy się z lasu. Droga biegnie długim grzbietem wzgórza przypierającego do okrągłego kopca, z poza którego wyglądają fioletowe turnie. Na lewo stacza się trawiaste zbocze zasypane piargiem i ginie w lasach; za niemi znów widać zielone hale i czuby regli, które ztąd już wydają się niskiemi wzgórzami, a dalej roztaczają się szerokie horyzonty północy. Na prawo sterczą tuż przy drodze niskie warstwy skał, ułożonych „jako kartecki w ksiązecce,“ zakrywając zupełnie widok na zachód.

z powrotem do hal.
Droga ta, to główny szlak wypraw tatrzańskich, a zarazem komunikacya z licznemi szałasami gęsienicowej hali.
To też pełno na niej podróżnych i górali, mijających się, jak na ulicach miasta.
Na szarej, kamienistej powierzchni, pstrzą się czerwone spódnice, białe rękawy i serdaki, wyszywane fartuszki panien, idących stadkami całemi do Czarnego stawu. Mniejsze i większe towarzystwa podróżnych wloką się, przysiadając, zatrzymując się, mijając się z juhaskami prowadzącemi objuczone konie, z hal do Zakopanego, albo z wracającemi konno na hale juhasami, których nogi wiszą na opróżnionych obońkach. Stada owiec z Jaworzynki wysypują się zza brzeżków skalnych, patrzą wylęknione na przechodniów, porywają się i giną za krawędzią skał z brzękiem i bekiem. Czasem gdzieś zza kamienia wyjrzy mała główka juhaska, patrząca ciekawie zpod obdartego kapelusza.
Wielka ciemno-zielona polana roztacza się przed nami, zapada gdzieś w dół, w czarne pola kosodrzewiny; — na lewo obszary lasów zachodzą jedne za drugie, a ponad niemi dźwiga się olbrzymi kadłub góry pooranej żlebami po bokach i wpiera się jak skarp potworny w zębate potargane wirchy, zataczające się wielkim murem od południa.
Dookoła świat zastawiony górami. W wielkiej ciszy i spokoju słabo brzęczały dzwonki białych owiec, czasem przelatywał z wiatrem szum wód dalekich i znowu cichnął.
Na polanę mrok padał, od przesuwającego się kłębu mgły siwej, a wprost pod słońce stały szczerbate wirchy, ściany prostopadłe, zębate, otulone fioletowo-błękitnawemi cieniami, nasiąkłemi srebrzystym pyłem słonecznego światła. Niżej słońce rozlewało się po skałach, połyskując na płatach śniegu, sunąc się na chropowatej powierzchni zboczy i żlebów zasutych piargami.
Jeszcze niżej, rozścielały się ciemne kosodrzewiny, wśród których bieli się nić potoku. Przez wielkie obszary polany wlokły się figurki podróżnych, drobne i nikłe, zatracały się za brzeżkami i znowu pokazywały się gdzieś dalej.
Mgły wstawały ponad wirchami, opuszczały się na granie turni, nikły — i znów płynęły białemi tumanami, zasuwały się za stromy ciemny gmach spiczastego wirchu, wiły się około niego, kurzyły się z jego szczytu, kłębiły się w słońcu, jak gdyby tam gotował się wybuch wulkanu.
Naturalnie przewodnicy opowiadają podróżnym o górach.
Bierze za ramię, i celując ciupagą w pojedyncze zęby górskiego wału, mówi:
— Na lewo, hań! ten hruby wirch Kosysta, a hań Granaty, Krzyżne, Żółta turnia, a ten co go tak mgłą zasuło: Kościelec, zaś haw, na prawo Świnnica!
Wtedy to, „gość“ widzi, że jest rzeczywiście gościem, a górale uprzejmymi gospodarzami, którzy przyjmują przybyszów i zaznajamiają z niememi, groźnemi olbrzymami, o dziwnych imionach, zamieszkującemi ten gmach pustynny.

królowa hala.
Ktoś z naszych towarzyszy, bierze tę rekomendacyą do serca i na nazwisko Kościelca odpowiada swojem, uchyla kapelusza, kłania się grzecznie i dodaje: — Bardzo mi przyjemnie!
Dzień robi się przepyszny. Bogata, wspaniała pogoda patrzy z błękitnego nieba i z zalanej słońcem ziemi.
Rzeźwy chłód obwiewa twarze, lekko nam, swobodnie i dobrze.
Banda nasza robi wrażenie na przechodzące damy i na juhaski. Muzyka gra, a od czasu do czasu górale wrzeszczą:

Syćkie wirchy przęseł, syckie przewandrował,
Przyseł do Morskiego, tam se zanocował.

Inni pomimo torb olbrzymich na plecach, idą, tańcząc i przyśpiewując:

W murowanej piwnicy
Tańcowali zbójnicy,
Kazali se piknie grać,
A na nózki pozierać.

Na dźwięk gęśli i pieśni, ponad płaski głaz leżący na zboczu, podnosi się dzika, zczerniała twarz juhasa, uśmiecha się, błyskając białemi zębami, i znowu przypada do ziemi.
Polana się kończy zasypana wielkiemi białemi odłamami skał, zarosła krzakami kosówki, — ścieżka rzuca się w dół, zwirowatem i kamienistem zboczem.
Chmura, tuż nad naszemi głowami, rzuca przez szpary garście słonecznego światła, pstrzące się świetlnemi plamami na turniach, ubraniach, kamieniach i trawach.
Schodzimy na ogromne szałasisko zawalone granitowemi głazami, — wszędzie trawy zdeptane, zniszczone, bezład, brudno, parne i duszne powietrze, przesiąkłe zapachem owczarnika i obory.
Chwila odpoczynku. Zbiegają się juhaski z rajtokami pełnemi mleka i żętycy, stary juhas wynosi serki — zbiera dutki, życzy dobrej drogi, i ruszamy, leniwo, pod piekącemi promieniami słońca.
Droga zniknęła między głazami; perć przedeptana wśród kęp borówek, śliska, błotna wije się w górę, utykając co chwila w źródliskach, zwałach kamieni, wikłając się w gałęzie kosodrzewiny, okrążając rzadkie pnie halnych smereków nastroszone uschłemi gałązkami.
Zaczyna się ten bezład, to chaotyczne, na pozór, gospodarstwo natury, na razie przykre dla człowieka przyzwyczajonego do symetryi i porządku ulic, i wogóle zżytego z naturą, nad którą już w zupełności panuje, którą porządkuje według swoich gustów i potrzeb, i której stosunki sił normuje według swego widzimisię.
Tu nic z tego! Człowiek przekrada się wśród zastępujących mu drogę głazów, omija zacinające go po twarzy konary kosówki, ślizga się na mokradłach, tłucze się o kamienie i pnie świerkowe... A im głębiej w świat górski, im wyżej, tem większy bezład, tem mniej wspólnego między człowiekiem cywilizowanym a tą naturą nieugiętą, która jednak tu, u siebie i dla siebie jest w zupełnym porządku, w zgodzie z sobą i prowadzi swoje gospodarstwo według wiecznego, niezmiennego płodozmianu wszechświata.
Te głazy, rumowiska świata, odrywały się od swoich skał macierzystych, staczały się w doliny i legły pod wpływem sił działających ze ścisłością matematyczną; dziś leżą w spokoju czekając, aż wspólne działanie słońca, wody i powietrza rozniesie je na atomy, które znów pochłonie tkanka roślin, które może przyjdą znowu tu w mózgu jakiegoś „pana z Warszawy“ wykrzykującego: „Ach! jak tu ładnie!“ albo też zataczającego się w niemem przerażeniu wśród groźnego chaosu pustyni.
Niegdyś, w Meranie, poszedłem do jednego wąwozu górskiego, z którego wypływała czerwona od porfirowego miału woda, — byłem słaby i przedelikacony przez życie napół szpitalne, — uciekłem ztamtąd! Tak okropnym wydał mi się właśnie ten chaos, ten widok rozpadania się, rujnowania świata; to wianie dziwnych wichrów krzyżujące się ciepłemi i zimnemi jak lód oddechami; kotłowanie się i tajemnicze bełkotanie wód podskórnych, ryk potoku; te kłody i pnie obdarte zkądeś przyniesione falami burzy, te głazy wiszące u szczytów, pochylone do lotu, czające się, i białe ślady ich spadków wykrzesane na poczerniałych urwiskach... Człowiek nieobeznany z tą naturą doświadcza wrażenia, że się znajduje na polu walki, której przyczyny i celu nie może pojąć, w której jednak czuje, że może być zgnieconym, jak liszka dostająca się pod stopy walczących słoni.
Lecz nawet bez uświadomiania niebezpieczeństwa, poprostu z powodu rozdźwięku między spokojnym nastrojem człowieka, a tem czemś gwałtownem, poszarpanem, potarganem, tą rozterką, jaka jest w tej naturze — nim się do niej przyzwyczai, nim się ją pozna, przechodzi się wobec niej chwilę niepokoju i zniechęcenia.
Szliśmy więc w górę rozsypani wśród wielkich głazów, tonąc w ogromnych przestrzeniach porosłych ciemnemi krzakami kosodrzewiny.
Słońce nad nami wisiało u stropu, jaskrawo obrzeżając skały i igliwie kosówki, ślepiąc garściami blasków leżących na źródliskach. Wielkie kępy mszarników pokrywały krzaki borówek i kity paproci. Wśród kosodrzewiny i w przerwach między głazami leżał cień granatowy, głęboki.
Towarzystwo rozciągnęło się długim sznurem, gubiąc się wśród labiryntu przejść i dróżek.
Im wyżej, coraz wyraźniej dochodził szum potoku, aż wyszliśmy nad granitowe łoże, w którem z rykiem kotłowała się w pianach wściekła woda, niecierpliwie rzucając się na kamienie tamujące jej przejście.
Słońce wdzierało się ostremi smugami w ciemną, otuloną w kosodrzewiny kotlinkę, z której perć schodzi na wody potoku.
Ponad wzburzoną falą, wśród ogłuszającego jej ryku, na kamieniach wystających ponad piany, zewsząd obryzgiwana wodą chwiała się młoda dziewczyna, podając staremu przewodnikowi rękę i skacząc z głazu na głaz.
Przeprawa ta, pod okiem kilkunastu mężczyzn, ponad wściekłą wodą, która swoim impetem zdaje się porywać, swoim rykiem grozić, ponad którą leci, jak jej oddech wirowaty, powiew wiatru, — robiła widocznie wrażenie na dziewczynę. Więc też stanąwszy na drugiej stronie potoku, z twarzą purpurową, nie śmiała oczu podnieść na leżących w mchach nadbrzeżnych podróżnych, owianych dymami papierosów.
Na tej drodze ciągle się napędza nowych ludzi, traci się ich gdzieś w tym chaosie ruin skalnych, i znowu się spotyka na wyższych piętrach zawiłego gmachu.
Wydostajemy się ponad gąszcz kosodrzewiny. Wielka, granatowa, prawie czarna tafla stawu leży pod nawisłemi nad nią, z prawej strony, ciemnemi skałami; w głębi, ponad szary próg kamienny wystają wysokie, ostre wirchy; na lewo olbrzymie szare rumowisko skalne, poplamione rudemi mchami, zielenią szywarów i ciemnemi krzakami kosówki.
Perć idzie ponad stawem. Patrząc z góry na jego powierzchnię, widać, przez płytką wodę pobrzeża, dno zawalone kamieniami, świecącemi zpod błękitnego przeźrocza, jak zatopione odłamy lodu. Dalej, ku środkowi, cień tajemniczy gęstnieje, aż w końcu przechodzi w mrok nocy, która zdaje się drzemać tam zatopiona w nieprzejrzanych głębiach.

„po nad wzburzoną falą“.
Chłodny powiew przeciągał ponad stawem, mgły zasłoniły słońce; blady, szary dzień jesienny przyświecał dzikiemu, pustynnemu krajowi.
Na perci coraz więcej ludzi. Zza brzeżków, z gęstwi kosodrzewiny pokazywały się ciągle nowe towarzystwa podróżnych.
Rozlegały się rozmowy, nawoływania i powitania. Od czasu do czasu górale śpiewali jedne ze swoich zwrotek:

Oj! Janosik, Janosik!
Gdzieś podział pałasik?
W tej wysokiej horze,
Zacięty w jaworze, —

leciało w powietrzu rozbijając się po skałach.

czarny staw
Na tle szarych skał błyszczą nowe serdaki panów, bieleją góralskie torby i cuhy, i świeci się pomarańczowy szal jakiejś pani. Napędzamy ich, — naturalnie wszyscy się oglądają za szalem pomarańczowym, a widząc twarz śliczną okoloną przepysznemi, jasnemi włosami, zaczynają przystawać, starają się być na drodze, żeby módz ustapić i przeprosić; tu, na tych dzikich drogach, okazywać mnóstwo eleganckich grzeczności, dzięki czemu towarzystwa się łączą, rozmowa staje się ogólna, dopóki jakieś trudniejsze przejście nie rozerwie i nie rozsypie znów długim sznurem podróżnych.
Bliskość Zawratu zaczyna niecierpliwić. Gromada traci spójnię, porządek, nie pilnuje się przewodników ani szeregów. Kto ma lepsze nogi i płuca, wydziera się naprzód, i kiedy jedni wloką się gdzieś na dole, jak małe mrówki, drudzy są już na wysokim progu ponad stawem, w jakimś kraju podbiegunowym.
Ledwie dostrzegalny ślad perci prowadzi po złomach skał zwietrzałych w górę, stromo, tak, że już można czasem pomagać sobie rękoma.
Przed nami wstają okropne, potargane, czarne, olbrzymie gdzieś na niebo zachodzące ściany turni. Za nami, w dole, leży Staw Czarny, okolony poszarpanemi skałami, wsród chrapowatej, pooranej parowami, zarzuconej nastroszonemi głazami pustyni, jak wielki pokrowiec z atlasu granatowego ze stalowym odbłyskiem.
Gładka, równa i miękka jego toń jest tak inną, tak różną od chropowatego, twardego, najeżonego otoczenia, że nie można się nigdy z tym kontrastem oswoić, nie można bez podziwu i przyjemności przenosić wzroku z jednego zjawiska na drugie. Wrażenie, które się tu odbiera, wywołuje wspomnienie jakiejś muzyki, kołyszącej i budzącej umysł, naprzemian dwoma różnemi motywami melodyi powtarzającemi się kolejno bez końca... Słyszałem taką muzykę, nie wiem czyją, może Beethovena, której można było słuchać bez przerwy, całemi wieczorami, jak tu patrzeć, gdyby nie trzeba było iść dalej i wyżej...
Przez płat śniegu, leżący między dwoma poczerniałemi odłamami skały, wchodzimy w kotlinę otoczoną dokoła pustynnemi, ciemnemi ścianami, rumowiskami skał zgruchotanych, wielkiemi głazami, oderwanemi od szczytów. Jest to zupełna dzicz kamiennej pustyni, ledwie gdzieniegdzie przerywana bladą zielenią upłazków i suchemi porostami.
Zewsząd zbliżają się ku sobie wielkie turnie, czarne, żłobkowane drogami wód, ciągnącemi się pionowo z góry na dół, jak pełznące po cielsku góry węże. Od strony północnej czarna skała zachodzi w górę, zasłania świat zimną, bezpłodną i surową. Od południa słońce zamienia granitowy mur w jakąś przezroczystą zasłonę tak lekką, iż się zdaje, że ją wiatr uniesie. Ślizgające się promienie, czepiają się występów skały, błyszczą w źródliskach, jak w dyamentach wszytych w gazę oparu przejrzystego; cienie od turni szczerbatych fałdują błękitnawemi smugami subtelną tkankę światła unoszącego się w powietrzu.

zmarzły stawek.
Po ciemnych żlebach leżą białe płaty śniegów; gdzieniegdzie słońce rzuca na nie blask ślepiący, a niebo barwi cienie na ciemny szafir.
Zapadły w głębokie zręby granitu, dysze chłodem Zmarzły stawek. Ponad ciemno-seledynową jego wodą wyzierają białe, jak śnieg, odłamy skał.
Z pod nadbrzeżnych głazów, pokrytych rudemi mchami, wycieka zimna struga i z dzwiękiem szklannym spada na powierzchnie ciemnej wody.
Tak muszą wyglądać szczeliny fiordów i ostatnie krańce Laponii. Czuć tu, że jesteśmy blisko tych miejsc, gdzie „zima siedzi...“
Sabała klęka i przytula usta do mroźnej wody. Wszyscy zaczynają wołać:
— „Sabała! Sabała! nie pijcie telo zimnej wody!“
Oburzony staruszek odpowiada z gniewem:
— „Dy ja mam miarę w zębak!“
Odpoczywamy tu i obiadujemy.
Miejsce na „herbę“ wyborne, po wodę tylko sięgnąć kotlikiem; — z czego jednak nakładziono watrę, ognisko, nie przypominam, chyba przewodnicy przynieśli z sobą, z dołu sucharzy i gałęzi kosówki.
Przy ścieżce, wiodącej na przełęcz Zawratu, kładzie się w mchach całe towarzystwo. Bucha dym w górę; pękate torby góralskie rozkładają się na ziemi, i po chwili szklanki z herbatą kurzą się wśród mchu i na białych stołach z odłamów granitu.
Podróżni leżą chwilę w milczeniu, wodząc oczyma po ścianach turni i po błękitnym stropie nieba. Przewodnicy krzątają się, każdy około swego pana. Otulają, okrywają pledami, podścielają mchy, podstawiają poręcze z kamieni. Nalewają wódki, krają chleb, mięso, podają herbatę; — pielęgnują „pana“, jak najlepsza niańka, jak matka troskliwa. Pilnują, żeby się najadł, napił.
— „Pijcież! pijcież!“ — słychać ciągle — Albo: — „Niechże jedzom. E! dy o telim kęsku na Zawrat nie wleziecie! niechże jedzom!“
Czynią to wszystko z taką zręcznością, z tak przyjemną twarzą, tak uprzejmym głosem, że niczem nie zmącą kontemplanacyi turysty, który kończąc swój obiad, zapala cygaro i napół drzemiąc, leży spowity w pled na miękkich kobiercach mchów barwnych, patrząc na dziwne otoczenie i oddychając najpyszniejszem powietrzem, jakiem tylko oddychać można.
Nakarmiwszy i napoiwszy „panów“, raczą się sami „herbą“, niektórzy piją wódkę, większość jej nie używa; jedzą przytem bardzo mało. Po chwili torby ułożone, przewodnicy pykają fajki i gwarzą z cicha.
Orkiestra próbuje strun, — i powietrze zaczyna drżeć dźwiękami góralskiej pieśni.
Cisza pustyni słucha tej nikłej muzyki, której nie powtarzają żadne echa.
Nagle, gdzieś w blaskach słońca, na przeciwnym brzegu kotliny, pokazuje się stado owiec, biegnących na dół, a z niem, ledwo dostrzegalny wśród szarego otoczenia skał, juhas. Biegnie, on ze swoim kierdelem, żeby się zbliżyć do muzyki, której ciche tony doleciały go gdzieś dumającego na wyżynach.

Dopadł widać do miejsca, gdzie dźwięki dochodzą wyraźnie, gdyż na wystającym brzeżku skały rzuca się w taniec, potrząsając kapeluszem i wykrzykując dziko.

Nasi przewodnicy już z torbami na plecach przygotowani do drogi, puszczają się drobnego, śpiewając:

Śtyry kozy, piąty cap,
Kto wyskocy, będzie chłop...

i odkrzykują miotającemu się juhasowi, koło którego tłoczyło się białe stado.
Kiedyśmy jeszcze spoczywali, mijały nas rozmaite towarzystwa podróżnych, dążące na Zawrat. Przeszła i właścicielka pomarańczowego szalu, pilnie obserwowana przez wielu z nas z powodu białych rąbków spódniczek i nóg zgrabnych i silnych, wspinających się lekko z głazów na głazy.
Ruszyliśmy rozdołem, zasypanym piargiem, wśród którego leżały małe płaty śniegu, topniejące zwolna w spadających dokoła kroplach wody.
Przed nami, w górę, szedł skalny kurytarz, między dwiema czarnemi ścianami granitu.
W górze widniał biały płatek śniegu; ponad nim czerniła się skała i małe sylwetki podróżnych na tle jasnego nieba.

zawrat.
Z góry wołano na nas, żebyśmy czekali aż tamci wejdą na przełęcz, ponieważ mogliby puścić z pod nóg kamień, który niejednego z idących w dole, bez wielkiej subjekcyi „zniżyłby o głowę“.
W końcu idziemy, stając gęsiego, przewodnicy i podróżni naprzemian, jeden nad drugim, gdyż wąwóz ten nie jest ani tak gładkim, ani tak łagodnie pochyłym, jak się z dołu wydaje. Po większej części idzie się tak, że nogi idącego naprzód są na poziomie twarzy wspinającego się za nim.
Ruchome głazy, rodzaj szabru do naprawy jakiejś szosy, po którejby jeżdżono Mamutami, dźwięczą ostro pod stopą, trą się jedne o drugie, chwiejąc się razem ze stojącą na nich nogą. Więc też idący niżej, przytrzymuje często kamień, na którym się opiera poprzedzający go towarzysz.
Jesteśmy u „płatka“ śniegu. Widziany z bliska jest on gruby na półtora do dwóch chłopów, i trzeba się przedzierać wąską szparą między nim a ścianą skały, często wieszając się na rękach, a u góry wydostawać się tunelem, wytopniałym w nawisłej śniegowej skorupie.
Jeszcze jedno dość „śtyrbne“ miejsce, i nagle... doznaje się wrażenia, że z chłodnej i ciemnej piwnicy coś wyniosło i rzuciło w błękity nieba i blaski słoneczne.
Ciepły, miękki wiatr obwiewa twarze, oczy lecą gdzieś w dal, szukając oparcia; człowiek zdaj się wisieć nad otchłanią, twarzą na dół.

u płatka śniegu.
W pierwszej chwili doznaje się tylko wrażenia jakiejś nawały światła i uciekania gdzieś w przestrzeń bezgraniczną świata...
Ledwie ostatni z naszych towarzyszy wydostał się z ciemnej i chłodnej gardzieli żlebu, zaczęła się w nim kłębić mgła i sunęła się szybko ku górze.
Przyszła i zawisła między czarnemi ścianami jak szara zasłona, z pod której spadał na gruzy granitowe mrok wieczoru. Ktoś patrząc na nią, przypomina Homera i mówi do towarzyszy:

.............. Czemu
Świat porzuciłeś i słońcu uciekłeś jasnemu?

Siedzieliśmy o parę kroków od wijącej się chmury, która kiedy niekiedy wyciągała długie, szare kosmyki, jak potworne macki, lub ramiona ośmiornicy, obejmowała niemi południową stronę skał, jak gdyby próbując lękliwie, i nagle cofała je i chowała do ciemnego żlebu.

na przełęczy zawratu.
— To bardzo proste — mówił zgryźliwy przyrodnik: — ponieważ temperatura i nasycenie parami wodnemi prądów powietrznych bywają różne po dwóch stronach łańcucha gór, zatem w miejscu ich zetknięcia się następuje osadzanie się wody. Chmura ta nie przyszła znikąd, tylko tu przed panem się utworzyła, i będzie się tworzyła, dopóki nie nastąpi równowaga w prądach powietrza. Może pan wolisz ją uważać za tajemniczą zasłonę krajów Persefony; co do mnie, samo to tak proste zjawisko wydaje mi się dosyć szczytnem....
Naturalnie, nikt nie oponował. Zjawisko było istotnie szczytnem, choćby ze względu na to, że się zjawiło na wysokości 6.877 stóp nad poziomem morza.
Zresztą mało kto się niem zajmował.
Na stromem zboczu, na tle skał szarych, błyszczał jaskrawo w słońcu szal pomarańczowy i zgrabne stopy, oparte na chropowatym głazie. Obok, siedział towarzysz pięknej pani, i zsunąwszy niedbale kapelusz z czoła, puszczał obojętnie nadzwyczajne kłęby dymu.
Turyści, jak wróble na strzesze, zaglądające w dymnik, siedzieli uczepieni do stromej pochyłości, zwracając się z zaniedbaniem dyskrecyi w stronę pięknej dziewczyny, po za którą przesuwały się czasem miękkie kosmyki stojącej w żlebie chmury.
Nawet przewodnicy nie śpiewali, nie tańczyli, tylko spozierali ku pięknej twarzy, której błękitne oczy błądziły gdzieś na dalekich widnokręgach.
U stóp, w dolinie, leżało wielkie pawie oko na tle złotego żwiru, — to jeden z pięciu stawów, otoczony granitowem rumowiskiem.
Ponad doliną wznosił się wał, okryty zielenią, porozrywaną smugami żlebów i plamami skał jasnych. Wyżej, ciągnął się z zachodu na wschód ogromny gmach góry, szaro-błękitny, mieniący się opalowemi tonami, poorany żlebami, posypany płatami śniegu. Nad nim sterczał wierzchołek, pochylonej piramidy, wznoszącej się potężnym zrębem, z jakichś dolin, których dna nie można było dojrzeć.
Za nim bezmiar powietrza, pod nim niezmierne, jasne równiny, fioletowe fale gór dalekich, nad któremi, jak piana, odpływały ku krańcom widnokręgu zwały chmur białych, oblanych słońcem.
— Krzywań! — mówił Sabała, wskazując ciupagą na fioletową piramidę.
— Zaś niżej, ten długi, ka te ogrody ze śniegiem, to Hruby wirch! — hej!
Inni przewodnicy wyliczali kolejno nazwy wirchów, wśród których dziko dźwięczały imiona, jak: Szatan, Furkot, Cubryna, Garłuch...

widok z zawratu.
To wielkie Tatry — zasuwają się jedne za drugie, coraz niklejsze, widne po przez tonie słonecznego światła, jak szklanne tafle lub lodowe iglice.
Wszystko roztapia się w powietrzu, w blaskach, staje się czemś niepokalanie czystem, kryształowem... Oczy spoczywają w tej harmonii barw nikłych, przezroczystych, pełnych światła.

Bezludna, bezpłodna pustynia zawalona ruinami świata, otulona w miękkie, fioletowe opary, traci swoją grozę i dzikość, i leży pod naszemi stopami, jak ciche, pogodne morze...

Nagle, na tle błękitów i opałów staje komiczna figura w serdaku na długim paltocie, w obwisłych, wlokących się spodniach. Zdejmuje kapelusz, kłania się, uśmiecha się z odcieniem pokory, strachu i chęci przypodobania się, defiluje przed całą bandą w ciągłych umizgach i znika, jak widmo, zostawiając za sobą trochę znajomego w dolinach zapachu.
Zkąd się tu wziął ten Żydek? Z kim przyszedł? za kim poszedł? Nikt nie wie.
Trywialne, fantastyczne widmo, które w tejże chwili zaludniło Zawrat całemi tłumami myszuresów, handlarzy, warchołem małomiasteczkowym, brudami, smrodem, kwestyą żydowską...
Zewsząd przez czyste otchłanie powietrzne zlatywały się brudne „cienie“ i obsiadały wyobraźnię.
Ten grzeczny Żydek przyszedł tu, jak „cień nieprzyjaciela“, który się zjawia w Walenrodzie, „aby krew mieszać w puhary wesela...“

∗                              ∗

Nareszcie zaczynamy się staczać z Zawratu, poprzedzani przez szal pomarańczowy, który dla wielu z naszych towarzyszy staje się pobudką do nadzwyczajnych skoków w dół, bez względu na ścieżkę, prowadzącą z góry łagodnemi spadkami w zakosy.
Napróżno dowódzca wyprawy klnie i woła, napróżno kamienie, wyruszane uderzeniem obcasów, pędzą za nimi w szalonych susach: lekkomyślni młodzieńcy w pewnym wieku staczają się między rumowisko skalne, i raz ostatni jeszcze okazują przed właścicielką pomarańczowego szala swoją galanteryę niezwykłą, swoje spotniałe twarze i zdyszane płuca.
W końcu cała banda zebrała się u podnóża Zawratu i ruszyła ku południowi, wstępując odrazu w zamęt zrzuconych jedne na drugie, ogromnych brył granitowych, pokrytych żółtym, jak siarka, porostem poplamionym czarnemi łatami, suchym i zwartym szczelnie z powierzchnią granitu.

do okoła stawu.
To, co się z góry wydawało złotym żwirem, na którym leżało oko pawiego pióra, jest wielką doliną, potrząśniętą odłamami, spadłemi z otaczających ją wirchów, głazami, na które trzeba się wdrapywać, staczać z nich, przeskakiwać ciasne między niemi szpary, wciągać się na rękach na szorstkie zręby, pracować nogami, rękoma, grzbietem, skupiać uwagę, żeby nie złamać nogi, nie wywichnąć ręki, a co najmniej potłuc się i obedrzeć golenie. Jest to chaos, labirynt, zamieszanie małych celek, wązkich kurytarzy, przejść ciasnych, ścian stromych, — który wobec ogromu gór, trudu i niebezpieczeństwa na graniach wirchów jest niczem, który jednak bardzo mało przypomina wygodne drogi, po jakich zwykliśmy chodzić. Praca ta odbiera przytem możność obserwowania natury, otoczenia. Cały człowiek jest zajęty, pochłonięty przez sprawę chodzenia.
Kiedy tak przedzieramy się w milczeniu, zatraceni między skałami, nagle, ponad głęboką ciszę pustyni zrywa się pyszny śpiew kobiecy.
Natychmiast wszystko się wydostaje ponad głazy, z pomiędzy żółtych zrębów wystają zaciekawione twarze, i w dali popod załomem góry widzimy raz jeszcze szal pomarańczowy błyszczący w słońcu. Wielkie brawo z naszej strony a że między nami był śpiewak i dobry, mogliśmy więc godnie odpowiedzieć na ten krzyk z oddali.
— Jak jednak człowiek pomimo tego, co go naprawdę różni od zwierząt, pomimo swoich kapeluszy, fraczków, butów o spiczastych nosach, amsterdamskiego likieru i Virginii, jak jednak ma dużo z niemi wspólnego! Czyż te dwa głosy, rozmawiające ponad przestrzeniami pustyni, nie są tem samem, co wabienie się ptaków, lub ryk drapieżców, umawiających się w ciemnościach puszczy na schadzkę?
Mniejsza o to! Idziemy dalej.
Rumowisko granitów okala staw, który ze swoją wodą z brzegu szmaragdową, ku głębi przechodzącą w granat, wygląda, jak przepyszny kryształ szafiru, oprawny, jak w złoto, w mieniące się w słońcu żółte zręby głazów. Przed nami zatacza się wał wysoki, porosły trawami, potrząśnięty skałami i piargiem. Słońce z za niego przelewa się w dolinę, łamiąc się po tysiącach płaszczyzn kamieni i połyskując na brzegach stawu. Lekki, równy podmuch wiatru niesie się ponad wodą, marszczy ją w półkuliste falki, w srebrną łuskę równą i prawidłową, i staw zdaje się wielką, szeroką rybą, leżącą na półmisku fajansowym koloru siarki.
Idziemy rozsypani długim sznurem między skałami, zapadając w jamy lub wydostając się na wierzch, jak gdybyśmy szli po skamieniałych falach morza. Czasem wszyscy giną, zaprzepaszczają się, jak drobne owady; to znów pojedynczo pokazują się rozmaite postacie panów, przy których na straży, to podając rękę, to odbierając laskę, to podtrzymując w skoku — idą górale.
Nadzwyczajne zajęcie budzi w nich jeden z naszych towarzyszy, młody, przystojny, „na gębie urośniony“, wysoki i dobrze odżywiony, słowem „ładny chłop, do rzecy“, malarz z Monachium.
Ubrany w alpejski ubiór: jopę z zielonemi wyłogami i guzikami z jelenich rogów, kapelusz z ogonem cietrzewia, majteczki do kolan z czarnego zamszu, gołe różowe kolana, szare pończochy na łydki i ogromne, podkute całą masą żelaztwa trzewiki, które chrobocą na granicie i razem z długim alpenstockiem ułatwiają wyjście z równowagi. Nasz towarzysz jest bowiem pierwszy raz w tym kostiumie i po raz pierwszy w górach, wykazuje więc z początku równie wielki entuzyazm, jak małą wprawę w chodzeniu. To też przewodnicy przy tym panu pracują tęgo; inni ciągle zwracają nań uwagę, robiąc różne dyskretne uwagi.
Sabała korzysta z chwilowego zatrzymania się pochodu i mówi:
— Prosem piknie, ich miłość, cy to im skóry chybiło na portecki; cy jako?
— E, nie! To taka moda, wiecie, jest.
— Ja tez uwazujem, co to taka moda ma być kany. Hej! Bo u nas, to zaś choćby jaki płony cłek był, juźci portki ma do kostek. Cheba, taki skąpiec, co mu ta włosy bez kapelus rosnom, jużci ten to będzie siedział na gołem ciele, nie zaś na portkak!
Chwila odpoczynku. Cisza i pustka. Za nami wznosi się ściana, w której wybita jest szczerba Zawratu, ciągle dymiąca się obłokiem mgły szarej.
Na jej tle widać dwie drobne, czarne postacie, i przyciszony, nosowy głos pieśni kościelnej dolatuje nas z góry. To dwóch księży, idących od Morskiego Oka, nim się zapuszczą w ciemny i chłodny kurytarz spadający w przepaść, śpiewają hymny. Był to ostatni głos, dolatujący do nas z wielkiego gościńca, po którym zwykle chodzą taternicy, trzymający się pewnej rutyny i ustalonych opinij.
Obszedłszy półkole stawu, odpoczywamy na przeciwnej stronie doliny przed wspinaniem się na wał Zaworów. Pod zwaliskiem granitowych odłamów, ukryty potok bełkoce z cicha, — gdzieś dalej wylewa się w wielkie błyszczące oka i znowu ginie w podzieniach tajemniczych, niosąc wody Zadniego stawu na niższe piętra doliny Roztoki.
Znużeni gimnastycznemi sztukami przy okrążaniu stawa, zapadamy w zupełny spokój i leżymy bezwładnie na mchach i kamieniach, puszczając dymy z fajek, cygar i papierosów.
Górale, wsparci na torbach, półgłosem prowadzą rozmowę o swoich sprawach. Z opowiadań Sabały wywiązuje się dyskusya:
— Bieda nie leci tak wartko, tylko pomalućku! W jeden rok cie weźmie, a na drugi, trzeci, po trochu! — mówił jeden.
— No i cóz ty chłopie bedzies robił? Choćbyś tu się smucił i łbem o mur bił, to się łeb nie mur ozbije. Hej! — pocieszał go jeszcze Sabała, i dalej kończył swoje opowiadanie:
„..... Ale jak umirał! On lezał jak tu, a tu brat jego siedział, a bez sień w izbecce carnej, małej, jego matka Maciugowa mieskała. No i dobrze niebardzo, przysli trzej pankowie, toz to z sieni zara wołają: — Jasiek! jesteś? hybaj haw! To potem prosił ik, coby ostawili do jutra, do połednia. Co się nie zrobiło, poseł on orać, tam na Bundówki po pod Samków, ja zaś orałek na swojem polu i las nas ozdzielał. I zrobił się taki larm, baby się pozlatowały, wzięły krzyceć — a tam wilki owce casem przysiadały, to zaś myślałek co one. Skocyłek po finte nabitom, w sieni wisiała, jużci lecem, a tu sie porwie wiater, taki, co kciało konie w pługu przewyrtnąć a smerecynę cięło jak siekierom — i w samej tej hurmawicy śmierzć go wzięna. Zcerniał na gębie, na rękak, het! jak głownia wąglowa. I nie wiem, grzek ku niemu przyseł, cy jako gadowali, alek tego nie widział. Hej!“
Z dalszej rozmowy widać było, że w sposób tak dziwny umierał jakiś krzywoprzysiężca. Po chwili Sabała wyjął z rękawa gęśliki, i cicho przygrywając, śpiewał:

Oj mamićko miła, cemuś mnie nie biła!
Kiej mnie wiesać bedom, bedzies se hańbiła!

No, ruszamy. Stopy góry zasypane piargiem, osuwającym się z pod nóg, im wyżej coraz drobniejszym, upłazki porosłe szywarem, wystające z pod darni żebra turnic i guzy kamienne porosłe mchem rudym: wszystko to służy za stopnie.
Dźwigamy się w górę, nie wszyscy z równą energią i zapałem; gdyż nasz Monachijczyk zmęczony szarpaniem się po głazach, traci cokolwiek fantazyą i częściej, niż na alpenstocku, wspiera się, zwłaszcza w „śtyrbnych“ miejscach na ramionach Wojtka.
Ostatecznie wychodzimy na długi grzbiet Zaworów i odpoczywamy, nie tak ze zmęczenia, ile dlatego, że właściwie po cóż ganiać po Tatrach, jeżeli się nie ma ich używać, jeżeli się nie ma na nie patrzeć — żyć z niemi.
Siedzimy na zboczu, jak na grzbiecie potwornego płazu, którego łeb zwrócony ku północy, wznosi się przed nami kopulastą łysiną. Po za nim, zatapiając się już w fioletowy opar, wznosi się piramida wirchu, dokoła, którego przesuwa się biały w słońcu obłok — to Świnnica.

na zaworach.
Cisza zupełna. Słońce przechodzi na zachodnią stronę nieba i zalewa masą światła ogromną dolinę, zapadającą w dół, gdzieś pod stopy gór fioletowych, obrzeżonych blaskami.
U nóg naszych zaczyna się zbitym szywarem, usianym stokrotkami i jaskrami, wielki, leżący na całej dolinie kobierzec traw i kwiatów, sfałdowany zarzynającemi się w nią odkosami podstaw, otaczających ją wirchów. Światło słoneczne drży na oddaleniu, mieni się po trawach i kwiatach, zawiesza się w subtelnej mgle rozpylonej w powietrzu, oddala przedmioty powietrznością barw i zwiększa je, rozpraszając kontury, zatoczonemi dokoła nich tęczowemi, błyszczącemi kręgami.
Żadnego śladu innego życia — prócz gór, traw, kwiatów, słońca i powietrza. Żadnych głosów — wiatr nie wieje, nie kołyszą się trawy, nie dolatuje żaden szmer żywych wód górskich! Nic, tylko słońce w blaskach, które zdaje się samo, tylko siłą swego światła wywoływać złudne wrażenie tych światów cichych i jasnych. Nikt tu nie pasie, nie depce tych traw, nie mąci naturalnego biegu życia natury, bytującej w tych pustaciach bez dozoru i pomocy człowieka.
Przyjemnie ogrzewani słońcem na tych chłodnych wyżynach, leżeliśmy w trawach w milczeniu — słuchając ciszy...
Nagle, stłumiony głos zawołał: „Niedźwiedź!“
Rzeczywiście, w dali widać było coś, co się ruszało na stoku góry, szwędało się zwolna między trawami. Blask słońca nie dawał dobrze rozpoznać kształtów — rozpoczęła się więc cicha dyskusya: „Niedźwiedź, czy cap?“
Monachijczyk, wsławiony między kunsthändlerami malowaniem polowań na niedźwiedzie, które obserwował za kratami zoologicznego ogrodu, zawsze zważając pilnie na napis: Vorsicht! der Bär beisst! znalazł się pierwszy raz w życiu, oko w oko, jeżeli tak można powiedzieć, bez krat, z bohaterem swoich obrazów. Okazywał też wielkie zainteresowanie, trzymał mocno przy oczach lornetkę, którą napróżno usiłowaliśmy mu wydrzeć, i odpinał futerał, z którego błyszczała stal bronzowana pysznego rewolweru.
Ostatecznie, przez głosowanie zostało przyjętem, że ruszający się dali zwierz jest niedźwiedziem. Zwłaszcza że kiedy kilku górali ruszyło się, żeby podejść bliżej, zwierz umknął w wielkich susach, lecz nie poszedł w turnie, jakby uczynił cap, tylko w chóściaki, które miał za sobą.
Sabała, któremu, katarakta nie pozwalała już widzieć w dali, próbował patrzeć „bez „łurnietkę“, ale i to mu nie na wiele się zdało; a że stary myśliwiec, więc się ogromnie zainteresował bronią, i z wielką ciekawością oglądał rewolwer malarza.
— He! — mówił, — sprzęt godny, do rzecy! Zaś to i flinty som takie, rafle w Amaryce na ośmnaście siusów. Ale, to i myśliwiec musi być do sprzętu. Bo zaś jest i taki, co choćby ta jaki godny sprzęt miał w garzci, jak niedźwiedzia uwidzi, to tak zdygoce, co albo brzeżek ka postrzeli, albo zaś Panu Bogu w okna! hej!
Nikt tego nie wziął do siebie...
Aczkolwiek z pewnemi zastrzeżeniami, wewnętrznemi, zaregestrowaliśmy do wrażeń tatrzańskich: „Spotkanie z niedźwiedziem w dolinie Cichej“ — i ruszyliśmy, zwracając się ku południo-wschodowi. Zrazu staczaliśmy się w coraz bujniejszą trawę, potem dźwignęliśmy się w górę, i z drugiego grzbietu spojrzeliśmy z świat całkiem inny.“
Mrok zalegał głęboką dolinę, zniżającą się ku oddaleniu. W głębi wznosiły się czarno-granatowe przyczoła gór, pokrytych kosodrzewiną, wśród której wiła się biała nitka potoku. Wyżej leżał wielki szafir stawu, oprawiony w srebro wiecznych śniegów i jasnych rumowisk skalnych, na które padało światło przesiane przez gąszcze chmur wiszących u góry. Ciemne wirchy, szczerbatemi zębami wpierały się w mgły potargane, które żółtawemi płatami świateł rozdzierały, rozszarpywały ścianę gór, tworząc z nich jakieś ruiny wież olbrzymich. Dwa piętra doliny stawów ciemno-smreczyńskich całe nasiąkłe światłem, zdawały się nurzać w fosforencyi, pełnej blasków opalowych i perlistych, która je odcinała od całego ciemnego, ponurego otoczenia.

ciemne smereczyny.
Z oddali, dolatywał przyciszony szum wody i ginął w przestworach powietrznych, jak słabe westchnienie.
Między turniami wału, okalającego dolinę od północy, pasło się stadko kozic, które za ukazaniem się naszem pomknęły i znikły w wirchu.
Schodzimy. Dolina pokryta bujnemi trawami, chłodna, podmoczona młakami, nad któremi kupią się gąszcze liści podbiału, zapada na prawo coraz gwałtowniej na dół, tam, niżej widać las czarny, a nad nim — potwór!
Świat zastawiony jakąś olbrzymią masą, fioletowo-opalową, ciągnącą się strasznym gmachem z zachodu na wschód. Zdaje się, że ziemia kiedyś jękła i zapadła się pod ciężarem tego niezmiernego cielska z granitu. Chcąc spojrzeć na niebo, trzeba zadzierać głowę, i tylko z prawej strony z poza ściętego zrębu świecą się gdzieś w dole jakieś dalekie kraje w słońcu, roztapiając się w widmach gór powietrznych na widnokręgu, i błyszczą jak srebro, kłęby białych obłoków. Ogrom tego wirchu, stojącego w jakimś groźnym spokoju, materyalny ciężar tej masy granitu, której kilka kilometrów zagradza nam drogę, i wznosi się ponad światem głucho, niemo i obojętnie, denerwuje nas i złości... Nie możemy się wstrzymać od wymyślania tej bestyi kamiennej, która się nazywa: Hruby wirch.
Ktokolwiek miał do czynienia z naturą a zachował w sobie zdolność odbierania szczerych, bezpośrednich od niej wrażeń, które jedynie pozwalają odczuwać duszę świata, osobowość zjawisk, ten zdoła sobie uprzytomnić stosunek, zachodzący między ja ludzkiem, a takiemi potężnemi objawami przyrody, jak, przypuśćmy, morze lub góry. Zdaje się, że nietylko wrażenia wzrokowe, nietylko kojarzenie się wyobrażeń, lecz jeszcze jakieś inne siły fizyczne, jakieś subtelne i nieznane składniki natury i człowieka są czynnikami, dzięki którym wobec pewnych objawów przyrody doznaje się wrażeń, wpada się w stany psychiczne, które się nigdy w odmiennych warunkach nie powtarzają.
Dlatego to, góry malowane nie dają nigdy zupełnego przypomnienia tych wrażeń, jakich się doświadczało wobec rzeczywistości. I nie dlatego, żeby w malarstwie nie można było wydobyć wrażenia ogromu, wykazać stosunku wymiarowego między człowiekiem a górą. Gdyż, cokolwiek twierdził nasz Monachijczyk, do szczętu zdemoralizowany przebytemi trudami i przygniatającą potęgą Hrubego Wirchu, cokolwiek mówił o niewłaściwości i nie verkäufliwości tego tematu — góry malować można i wiele ich stron w zupełności w obrazie okazać, wywołać doskonałe wrażenie ich malowniczości, ich kształtu i barwy. Braknąć tylko w tem będzie tego niewytłomaczonego pierwiastku, który uderza jak czad do głowy i przyprowadza duszę nad taki brzeżek, z którego zdaje się, że zdrowo nie zejdzie....

hruby wirch.
Lecz idźmy dalej!
Jesteśmy już znużeni i staczamy się za pochyłością doliny, jakgdyby przyciągani przez, potworną bryłę Hrubego Wirchu.
Sabała czegoś ożywiony i wesół, rozgląda się dokoła i ciągle gwarzy:
— Dobrze nam się idzie, dobrze nam się idzie, droga gładka, to się dobrze lace!
Schodząc coraz niżej, natrafiamy na źródła, sączące się z pomiędzy kęp porosłych borówkami i kamieni, pokrytych grubą warstwą mchu wilgotnego. Rzadkie krzaki kosówki czernią się gdzieniegdzie, a ponad niemi ogromne, białe pnie martwych smereków wznoszą się wysoko, nastroszone grubemi, krótkiemi gałęźmi, oblazłemi z kory.

opuszczony szałas.
Wchodzimy na małe szałasisko, potrząśnięte łupanicami granitowemi, tonącemi w bujnej, jaskrawej zieloności końskiego szczawiu, który zwartą gęstwą ściele się dokoła szałasu w ruinie. Dach ze świerkowej kory, w połowie zerwany, ściany czarne opierają się o pnie świerkowe, ciemne wnętrze zieje wilgocią, wznoszącą się ze śliskiego mokradła, w które się zamieniło klepisko. Dawno tu już nikt nie pasie, gdyż te obszary, jak mówią górale, należą do „młodego cysarza“; są to „kralewskie polowania“ stojące pustkami.
Szałas ten, pod ścianą lasu, nęci znużonych podróżnych, i postanawiamy tu nocować pomimo uwag Sabały, twierdzącego, że: „Nimas grzecniejszego nocnika, jako w lesie kany pod smerekiem abo wantą!“
Mroczy się. Wieczorna rosa, bujna i ciężka pokrywa pomarszczone liście i kity kwiatów szczawiowych, która ścinamy, żeby z nich zrobić posłanie w szałasie. Górale rozchodzą się po drwa na ogień, kilka ciupag wstrząsa ciszę lasu, padają białe, pnie sucharzy i niedługo potem wielka watra rozłożona między płaskiemi głazami, buzuje się z trzaskiem, rzucając w górę kłęby dymu, który ponad lasem rozwieszał się w rozłożysty baldachim.
Oczywista rzecz, że wszystkie kotliki nalane wodą, natychmiast stanęły rzędem dookoła płomieni — czarne, opotniałe rozgrzewały się zwolna, pryskając przez dziobki na ogień. Wydelegowani z pomiędzy towarzystwa kucharze zabrali się do bigosu, a każdy z przewodników rozkładał zapasy swego pana, po płaskich głazach, których poszczepane, zwietrzałe odłamy służyły za wyborne, naprawdę „granitowe“ talerze.
Chłodno było, więc owinięci w serdaki, paltoty i pledy leżeliśmy dokoła ogniska, wszyci w gęstwę wielkich liści szczawiu, i piliśmy herbę, naturalnie po uprzedniem, nader uprzejmem przywitaniu się z innemi, bardziej zdecydowanego charakteru płynami.
Na tych wycieczkach, mało w ogóle się jada, natomiast herbata i wszelki inny płyn są wchłaniane w wielkich ilościach.
Syci, ogrzani watrą, zaopatrzeni w ubrania podróżni, dopijając szklanki i kurząc tytuń w najrozmaitszych formach, oddawali się spoczynkowi, gwarząc o wszystkiem, słuchając opowiadań, anegdot, epizodów z życia zwykłego, miejskiego, tak bardzo różniącego się od sposobu, w jaki w tej chwili spędzaliśmy wieczór. Brakło tylko lampy nad stołem okrytym białą serwetą, i zwykłych herbacianych przyborów, tak dalece rozmowa była nie z tego świata, który nas otaczał. W ciągu dwunastogodzinnego marszu, drapania się i staczania po turniach i upłazach, zżyło się, zwykło z temi warunkami życia do takiego stopnia, że ani nasze kanapy z granitu, ani ściany, wytapetowane smerekowym lasem, ani białe postacie przewodników, rozdających herbatę, nikogo już nie raziły i nie dziwiły. Rozpętany z pod uroku bezpośredniego otoczenia filister, budził się w każdym z nas i oddawał się wygodnemu biegowi myśli, z którym się zżył przez długie lata.
Mówiono o wszystkiem — o ludziach, literaturze i sztuce. Monachijczyk twierdził, że ze sztuką jest źle, gdyż cła, nałożone przez Amerykę na dzieła sztuki, wpływają na zastój handlu obrazami; że dziś najlepiej w Monachium maluje, to jest bierze największe pieniądze Kowalski, większe nawet od Brandta. Z Niemców najlepszym malarzem jest Claus-Mayer. Szalone pieniądze bierze! Potem twierdził, że gór malować nie należy; że dziś jedynie wnętrza pod światło i polowania na śniegu są verkäuflich, że gór nikt nie zrozumie, nie kupi, że sztuka nie istnieje dla sztuki, tylko dla publiczności, z którą się należy rachować...
Tymczasem słońce gasło gdzieś za otaczającemi nas dookoła szczytami. Niebo jaśniało nikłe i przeźroczyste, zabarwiając się ku zachodowi żółtawym pobrzaskiem, blednąc u stropu i szarawym błękitem zapadając za grzbiet Hrubego Wirchu. Kilka gwiazd świeciło białym blaskiem z dna przeźroczy.
Zachodzące na niebo wirchy stały, jak wielkie kryształy szkła fioletowego; — ostre, wyraźne, rysowały się szczerbatemi sylwetami na jasnem tle powietrznej bani. W barwach nieba i ziemi, w chłodnem powietrzu, w blasku gwiazd czuć było jakąś świeżość, czystość kryształową — jakąś siłę młodą i jasną.
Z mrokiem nocy, na wschodnim krańcu Hrubego Wirchu ukazał się ostry brzeg księżyca, szybko wypływającego na niebo. Błyszcząca tarcza zdawała się toczyć po szczerbach długiego grzbietu, zasuwając się za małe turniczki i skalne garby i ciągle uderzając się o chropowaty tułów góry.
Rozżarzona watra, paliła się wielkim, jasnym płomieniem nad stosem czerwonych węgli, w których tkwiły czarne kłody i gałęzie.
Przewodnicy warzyli dla siebie herbę, jedli chleb z wielkich bochenków, częstowani zresztą przez panów wszystkiemi specyałami, jakie przydźwigali w swoich dwunastu torbach.
Nikt nie chciał właściwie spać, — zmęczenie jednak i to, że jutro ze słońcem mieliśmy wyruszyć, kazało spróbować noclegu, na kupach szczawiu rozesłanych w szałasie. Więc pod pozostałą częścią dachu położyliśmy się rzędem, owinięci we wszystko, w co się owinąć dało.
Zgaszono świecę; — do ciemnego wnętrza wdzierał się migocący blask ogniska, cicha rozmowa górali, trzaskanie kłód, i czasem zalatywał cichy szum wód dalekich.
Ani sposobu zasnąć.
Z chwilą, w której ciało znalazło się w zupełnym spoczynku, mózg w ciszy i mroku rozpoczął swoją robotę porządkowania wrażeń, robotę bez końca, rozrastającą się całemi legionami wyobrażeń, wniosków i myśli.
Chwilami powieki zapadają i na moment stan pół snu, pół czuwania mąci jasność myśli, — i znowu otwarte oko wpatruje się w ciemność, czepia się promienia gwiazdy, zaglądającej przez dach dziurawy, albo też na tle ciemności widzi obrazy wywoływane wyobraźnią.
Ani sposobu zasnąć! Jednak każdy, przez grzeczność i wzgląd na sąsiada, który może śpi, leży cicho.
W końcu: — „Jontek śpisz?“ — „Nie! a ty?“ — „Nie mogę!“ — „Panowie nie śpią?“ — „Nie!“ — „I ja nie.“ — „Panie Adamie!“ — „No?“ — „Masz pan zapałki?“ — „Mam.“ — „Nie śpicie?“ — „Nie“ — i nagle całe towarzystwo przechodzi w ogólną rozmowę, jak żaby w bagnie, zaczynające od cichego kumkania, a kończące wielkim chórem powszechnego rzehotania.
Nikt nie spał. Pomału wszyscy wyszliśmy przed szałas.
Gruby szron biały pokrywał dach i belki, liście szczawiu i granitowe głazy. Wszystko w bladym blasku księżyca mszyło się białym aksamitem, iskrzącym się drobnemi płomykami.
Watra przygasła słabo się tliła, osypana dokoła popiołem, węglami i niedopalonemi głowniami. Ponad nią na kamieniu, grzbietem do ognia, z głową zawiniętą w cuchę, leżał Sabała, i wytknąwszy ręce z pomiędzy nóg, raz w raz otwierał i zamykał przez sen palce.
Przyzwyczajenie starego myśliwca, który pół wieku przespał u ogniska w halach. Inni górale, zaszyci w trawę, drzemali na mrozie, lub skuleni pykali fajki, patrząc w ognisko.
Dorzucono gałęzi, wsypano w żar węglowy kartofli, przystawiono kotliki do ognia i około godziny drugiej po północy siedzieliśmy znowu dokoła huczącej płomieniem i sypiącej iskrami watry.
Sabała się zbudził, poprawił na sobie torbkę i cuhę, klęknął na kamieniu ponad ogniskiem i mówił:
— Lógek se na kwilę i zasnął, — przy ogniu dobrze sie spi. He, jak kto wie, to przy ogniu może się i wylecyć godnie. Raz, co się nie zrobiło, z Jaworowej z Luptowskiej na głuchanie poleciałek. Juźci spał z wiecora w sałasie, i do dnia wyleciałek takim źlebem do góry, słysem: klepka! Ale nie widzem, a on siedział przy smereku, ja zaś go wypatrował we wirchu. Dopiro skrzydłami rusył, tok go uwidziął, no, juźci, rzekę: — Pockaj az flintę do zębów podniesę, — i durknąłek! Toz to spadł po gałęziach. Ale, jakek spał w tym sałasie, juźci smąd weseł do głowy taki, aze plamy cerwone w ocak latały. Nie skoro mnie było ku ptakowi iść, nawaliłek watre wielgom, to się raz grzybietem, to zaś brzukem obracam, pilno grzejem się i popuściło piknie, ten smąd wyciągło. Hej! przy ogniu zratuje się cłowiek godnie.

opowiadanie sabały.
— No, a niedźwiedzie bywają tu ojcze? — pytał ktoś.
— He! Nimas na nik godniejszego miejsca, jako tu. Dolina głęboka, wiater nie mąci, nie zacuwajom. Dy my tu z bratem, z Józkiem, dwok ubili, zaś jednego samek dopadł, hań, jak się idzie ku wodzie.
Zaś było tak: Napirw z Józkiem z Obrochtą chodzili my bez siedem dni, — i nic i nic, — i nie mogli my na jedno sie zgodzić, i juźci rzekę: Skoro ty na mnie nie kces przystać, to i ja na ciebie nie! Dopiro zajdem ku bratu, ku Józkowi, — na pile rzeze: — Pójdź! — Ze cemu byk nie miał iść? Toz to poseł z nami i chodzili my cosi do sesci dni. Wylecieliśmy pod Krzywań, — jużci Józek z Obrochtą poseł do jednej doliny, ja do drugiej, i, cy dyabli was tu przynieśli! przyśli Luptacy! Józek uwidział ik z gronki, ale nie śmiał wołać, — zaś kiej my chadzali bracia Krzeptowscy, to my się z wirchu na wirch dogadali kapelusami, juźci brat zawiesił cuhe na flinte i ukazuje Obrochcie — ale ten się nie obraca.

„wziołek skale, bar! w niego.“
No, i dobrze nie bardzo, Luptacy zaśli Obrochtę z drugiego boku — dopiro ten się obeźre — uwidział! — no, juz wtedy w uciekaca! Luptacy za nim. To go przegnali z drugiej strony z pod Krzywania do Niechcyrki. Ten leci takim źlebem, śniega tam były do cienia, to się go łapił pazdurami a seł, ci zaś obuci stąpić nie mogli — uciok! Dopiro brat wyleci naproci mnie: Luptacy Obrochtę zajęli! — a Obrochta uciok za wsytkom strawom!
Zajdziemy do takiej dolinki, cok wiedział, ze je miejsce godne na świstaki, juze było prawie pociemiato. Mieliśmy takom małom motyckę, wziołek se grzebść. Ziem była lekka, bez skale, grzebiem od wiecora do rania, ale zaś potem były takie skale, dziura się pod nie chowała, juźci grzebiem a pilnie pozierałek do nieba, cy nie uwidzem kany jakik gości. Dopiro z tej ćmy cosi prasło piargiem. — Józek mówi: „Cap!“ ja zaś: „Cłowiek!“ To zaśpotem świsło trzy razy... porwę flintę — myśliwskie prawo krótkie! Cekam — nic! Daj grzebść! Skoro na świtaniu, jest stary, wielgi świstak. Ale, zabił się do skale, nie móg go dostać. Dziubne flintom — a on gryzie. Wezme rymac, kciał to wkręcić w kucine, zaś wywlec — odciął zębami rak na rymacu. No, rzeke, juz ja cie dostane! Juźci paf! z jednej flinty do dziury, — posiedze na kwile! — paf! z drugiej. No, i co się nie zrobiło, dymem go zdusiło, — idzie z tej jam taki pijany — ja go łap za kucinę, ten się sarpnął — kucina w garzści ostała — uciok!
Idziemy z pod Krzywania ku Ciemno-Smrecynom, ale, my nie jedli juz drugi dzień, i dopiro ja patrzem: — Niedźwiedź! Idzie, rusa kudłami, jak Madziar gaciami. — Widzis go! juźci brat myślał co Luptacy, porwie się biedz, — dopiro go wołam — hipnął ku mnie. Pokazujem mu niedźwiedzia: idzie proci nas — dy to teli jak sałas!
— Wyjmuj lotki, bij kulkę a hybaj za wode, siądź za smerekiem a puść blisko!
Juźci on przeleciał za wode, — wsyćko my odbiegli, i torby, i cuhy, prasnąłek i kapelus, ino flinte do jednej, ciupage do drugiej garzści — lecem! No, juz zaleciałek, poźrem, nic nie widzem: Co się to mogło stać? Pozieram pilno po tyk zieleninak, widzem jego pośrzodku — pasie sie — obraca... Przypadłek po za semereka, — flinta lotkami nabita, a na wierzchu kulka w kłaku, prochu nasułek dość, coby niedźwiedź nie myślał, co mu załujem. Ale, z tej gronki strzelić było nijako, smerek prawie zasłaniał — a tu śtyrbno, takie turnie gładkie do dołu. Juźci rzeke: Nie porada mnie ku tobie zejść! Toz to na grzybiecie, na łokciak zjechałek dołu, on sie przykręcił bokiem — strzeliłek!

kiej nozem brzuk ozeprół...
Spadł — ani nie beknął!
Wartko nabijam flintę, juze prawie kapślik nakładam — przyleci Józek i zabiadkał. — „O mocny Boze! juze on sam useł! — Dopiro mu ukazujem, ten sie porwie do niego: — Stój! — rzeke, póki ja sie nie sprawie, a odwiedź flinte, bo jak on jesce zywy, to myby z telo zdrowi nie wyśli. Dopiro chodzem zdaleka, patrzem, a mu ta ocy mgłom zielonom zasły, ale jesce mruga hej! Wziołek skale, bar! w niego. Sarpnął się w jeden bok i lezy. Kula jakok zamierzował przesła bez serce, zaś jeden lotek był w pięcie a drugi za usami.
No i dobrze nie bardzo. Wyjąłek nóz z tórbki; toz to kiej mu nozem brzuk ozeprół, on się cofa, cofa i palcami rusa.
Co tchu nakładli my ognia, — Józek wątrobe piók, ja zaś sadła nawinął na patyk — wnet naciurcało to w kapelus. Pojedli my sytno, ino soli nam chybiało, — onoby jesce lepse było ze solom. Bo, niedźwiedzie mieso je godne! Śpitwać co tchu, coby się nie zaparzyło, to ono ta bedzie dobre. Cok przyniósł kany niedźwiedzia dó domu, to to chłopi wnet skieltujom.
Co się nie zrobiło, Józek poleciał dó domu, przyseł z Jędrzkiem z bratem i pachołkiem, — baryłe wódki przynieśli; naskwarzyłek sadła w kapelus, ale im to było niedopowiedno, i dobrze niebardzo, tu kapelusa na głowę trza, tu sadła zal — wypiłek! To mnie tak wymaściło w plucak, co pięć roków krzypoty nijakiej nie miał.
Jak juz potem trza było iść, niedźwiedzia tego my zabrali, ale nie mogli zdoleć w pięci chłopów zabrać syćkiego — kark ostał.
Juźci idziemy. Strzelił Józek do kozy w wiecór, ale nie mogli my jej najść, ćma taka była. W nocy, kiej zamirknie cłowiek we wierchu, bieda zejść — choć kany mignie sobom.
Dopiro naśliśmy w lesie wielgom wante i przy niej takie wykroty, co wiater powywalował — bardzo godne miejsce na nocnik; tamok watre nałozyli, miésa tego nawarzyli i tam spali. Skoro my się zabrali, malućko namieniało świtać, juz widzem nad nami capu, co stoi!
— Pójdziemy hań!
Poślici z jednej strony, ja z drugiej, ale wiater źle zaduwał, juźci wyjrzem z za turnicki, cap poseł we wierchy. Józek prawie kciał lecieć takom gronkom do góry; tu Józek krzycy: — Niechaj to!
Dopiro co tchu lecem do niego: — Juz on tam darmo nie krzycy! hej!
Co się nie zrobiło! Luptacy przyśli na noc do lasa, cosi trzy, cy śtyry ognie kładli — seści ik było — a my ik nie widzieli — i śniezek przepadował, krew z torby kapała: poślakowali nas!
Józek nie bojący chłop był, zaraz: — Bij kulkę do flinty!
Byliby my to poprali na kupę! Tam nie było nijakiej wymówki!
Rzeke: — „Stój! — hybaj dó domu!“ — A oni zabrali te torby z miésem!
Tak my wtedy wyjechali!



Takie było dawniej życie w Tatrach!
Dziś to się skończyło, może na zawsze; niema ani takich ludzi, ani tyle niedźwiedzi. Tylko z opowieści Sabały dolatują „hruby bek“ ranionego niedźwiedzia, echa strzałów i przekleństw, które niegdyś wstrząsały ciszą skalnych pustaci; obrazy tych walk śmiertelnych ludzi z ludźmi i ze zwierzętami.
„Kany myśmy się zwidzieli, to albo ja twój, albo ty mój!“
Takie polowanie to nie jest sport, nie jest to tylko zamiłowanie do strzału — jest to czysta walka o byt, między dwoma różnemi istotami, które siebie traktują na równi.
W walce tej idzie o skórę, o wątrobę drgającą, wyprótą nożem z pod żeber, o mózg z czaszki, rozłupanej łapą uzbrojoną pazurami.
On, to znaczy Niedźwiedź. Ten mieszkaniec hal dzikich, ciemnych lasów i głębokich kolib, gazdujący w obszarach górskich po swojemu.

„on“
„To ma swoje dogadanie i swój sposób, jako i ludzie.“
Nie sieje, nie orze, nie kosi, nie juhasi, a ma wszystko.
Na wiosnę, latem chodzi „w cuze potarganej jak dziad“, biedy jednak nie cierpi.
Jak mu potrzeba, bije owce po halach, zje jałówkę „na lotku“, żre borówki, rozmaite korzonki, ścina tłustą trawę na szałasiskach; jak mu się chce, idzie na owies do dziedziny. Z ostatniej nędzy, przed zimą, je „glony po źródliskach albo sywarek ka najdzie“.
Na wiosnę pasie się po koplinach, na słonku, młodą trawką. Ma on swoje upodobania i obyczaje, których się stale trzyma. Na dwa tygodnie przed Godami idzie do dziury, — w pogodę nie rad to czyni, — na zimowe leże. Obiera sobie kolibę gdzieś w niedostępnych skałach i gąszczu.
Nałamie smereczyny, układzie ją pięknie drobnemi gałązkami do środka, zaś potem naściele szywaru, mchu miękkiego, i leży; żeby miał łapę ssać — to plotka.
Zresztą jest „grzecny“, bo jest tchórz, i „zdrowego nie mas co się bać, cheba jak się postrzeli a obali, to potem skocy obces do ciebie.“
— Raz co nie było: Matus Karpiel miał brata, małe chłopcysko z 15 roków, sam zaś był tęgi, hruby chłop, i pośli na niedźwiedzie. Toz to dopadli niedźwiedzice z dwoimi małemi, ale małe były młode, to zaś siednom na grzybiecie tej matki, ucepiom się pazdurami za kudły, dopiro niedźwiedzica jedzie ś nimi, jak wóz do lasa.
No, juźci Karpiel ze stućca strzelił i trafił prosto na pluca, to się przewyrtła — lezy. A, to chłopcysko dopadło za nogę małego, jak to zmercało, niedźwiedzica porwie się ku Matusowi ku Karpielowi, staneła tak, jako cłowiek, a ten ciupage miał męznom, juźci zaciął, ale trafił toporzyskiem, złamało sie i poleciało! Ta niedźwiedzica stanęła i łape jednom tu, drugom na ramie połozyła i przewyrtła go, toz to przystąpiła, a tak nad nim ozmyślowała i zemgliło jom, i zesła ś niego grzecnie, nic mu nie zrobiła, — zaś był tamok dwoisty smerek, to się weń zabiła — i zdekła, hej!
W tem właśnie nieszczęście, że nikt w Tatrach jego zdrowia nie szanuje.
Ledwo niedźwiedź odrośnie od ziemi, już nań czyhają wszyscy, ile ich jest w górach, tacy co umieją flintę podnieść do zębów, tak z naszej, jako i z Liptowskiej strony, tak z Orawy, jako i ze Spiża. I jeszcze potem wymyślają, że jest „plugac,“ „nieobitelny dźwierz,“ że nie gnieździ i nie siedzi na miejscu, że się „z nim trudno zwidzieć!“
Sam Sabała, w walkach staczanych głowa w głowę, zabił trzynaście! A ileż z potarganemi kudłami, z lotkami w ciele, albo kulką, która trafiła za nisko, nie „na kumorę ku sercu, ino na bandzioch popod tę przegrodę, co jest przegroda w kazdem zwierzęciu,“ — ile takich poszło „z bekiem,“ konało w długich męczarniach głodu i bólu, i zginęło bez wieści!
— I tak było: Poleciałek do hal, idem i były takie wielgie kosodrzewiny, widzem idzie ś nik niedźwiedź, a taki popod łopatki biały i głowę miał białom, ale takom zółtawom. Myślałek, co ku mnie pójdzie, a on poseł dołem i bez taki źlebek, zaś potem wyseł na takom gronke i stał na syćkik łapak i pozierał ku dolinie. Nie mógłek go trafić na kumorę, bo smerecek zasłaniał i wiatr tom gałązkom rusał, toz to strzeliłek ponizej na bandzioch. A on kląkł na syćkie śtyry łapy jako stał — odesła go włada — i spadł z gronki. Ja tu pilno kciałek nabić i strzelić, ale jakek ku niemu pełznął, zdjąłek tórbkę, bo zbercała, juźci biegam, tu stukam, nie mogę najść!
No i dobrze niebardzo: niedźwiedź wstał i poseł. Toz to ślakował go ku wodzie i on seł temi wodami, opił sie jej, ślak nasełek łapy na mule. Jużci idem za nim, toz to w jednem miejscu dwa kęsy krwie zaskrzepłej lezały na mchu. No i co się nie zrobiło, ja poseł za nim dołu, a on zaś w takie wiersyki zaseł i tam zdek! Cały tydzień go sukałek. Do dnia na smerecku siedział, a pozierał ka tez hawrani na te marsine ś niego polecom. Toz to potem owcarze naleźli go potarganego, — kuny, liski, hawrani ozniesły to, — zaś tam ino kudły walały się a kości. — Hej!

niedźwiedzica.
Niekiedy z tej walki prowadzonej z obu stron z zaciekłością, bez miłosierdzia i względu, wynikają epizody nadzwyczaj dramatyczne.
— Raz polowace naśli niedźwiedzice z dwoimi małemi, i postrzelili jom; toz to sła i kopała doły na zdeknienie, — pietnaście dołów wykopała aze w sesnastym zdekła. A te małe jom jesce dopadły i ssały zdeknionom, aze się zapieniły. Dopiro se pomiarkowały, co ona niezywa, to zaś posły temi samemi ślakami zkąd przysły, bośmy ik ślakowali bez Polskom Tomanowom. Ale, to małe było a mądre, i one wiedziały, jak się na zimę ułozyć!
Nie obeszło się bez strat i z ludzkiej strony. Ranny niedźwiedź, nim go dobito, obalił raz pięciu chłopów, z których dwóch poszarpał na śmierć. Zwykle jednak każda wyprawa, każde spotkanie bądź z Sabałą, bądź z innym myśliwcem kończyła się strasznym pogromem niedźwiedzi, nadybanych pojedyńczo, lub wycięciem w pień całych rodzin, bez żadnej krzywdy strzelców, o ile naturalnie Liptacy, polujący jednocześnie na Zakopiańców, nie popróli ich lotkami, — ale i na Liptaków były sposoby: kulka i lekkie nogi.
I tylko o jednym niedźwiedziu Sabała mówi: Trzysta dyabłów zjadłeś, toś ty mędrsy, jako ja, kiejś ty potrafił wystrzelić, to ty potrafis i nabić!
Temu jedynemu udało się wyprowadzić w pole przebiegłego nieprzyjaciela, zjeść przynętę ostawioną pięciu nabitemi i połączonemi drutem strzelbami i pójść zdrowo na borówki.
Inne ginęły niechybnie od kuli, od lotek albo złapane „do oklepca“, z którego mogły się wydostać chyba urwawszy część łapy uwięzionej w żelazo.
I nie ma on tej nawet pociechy, żeby mógł słuchać opowiadań Sabały o sobie, tych wspaniałych epopei, w których jest jedną z najgłówniejszych osób, które jego nieszczęścia opromieniają sławą i nadzwyczajnym urokiem poezyi.
Sabała należy do ludzi, których wartość jest niezawisłą od nabytych z zewnątrz bogactw, znaczenia lub nauki; to, co stanowi jego wyższość, jego istotną wartość, leży w nim samym, w szczególnej, wyjątkowej, oryginalnej budowie jego natury. Ludzie tacy nie mierzą się poziomem swego otoczenia, można ich przeprowadzić przez wszystkie szczeble społecznej drabiny, pozostaną zawsze tem, czem są, i nie roztopią się w pospolitej masie tłumu.

sabała.
Biedny, napół ślepy góral, którego całym majątkiem jest dziś kozi serdak i cuha, w której rękawie zeszytym mieszczą się jego gęśliki; chłop, który zaledwie umie czytać i pisać, którego cała nauka leży w obserwacyach, zebranych w walce z dziką naturą i Liptakami, — ten biedny starzec byłby zwykłym dziadem, o którego „uprzątnięcie“ dopominałyby się w mieście brukowe pisemka, gdyby nie jego nadzwyczajna dusza, rzucająca na jego postać i słowa światło, w którem można odnaleźć blaski, bijące od dzieł wszystkich wielkich poetów.
Kiedym po raz pierwszy poszedł odszukać Sabałę, było to w zimie; zastałem go w ciasnej izbie góralskiej chałupy, niańczącego wnuka, w strasznym zaduchu i gorącu, w otoczeniu siedmiorga jagniąt i pary cieląt zimujących w izbie. Chudy był i schorzały. W mroku chałupy, światło okienka przełamywało się w jego przygasłych oczach, czerwonym, fosforycznym blaskiem, jakim świecą oczy owiec w ciemnościach.
Uradował się z naszego przyjścia, bo Sabała lubi świat i ludzi; nie trzeba też było długo namawiać, żeby z nami poszedł. Zarzucił cuhę, która zadźwięczała strunami gęśli ukrytych w rękawie, obwiązał chorą głowę kawałkiem szmaty, wziął ciupagę i poszliśmy.
Mały wnuczek, przywiązany do dziadka, wygramolił się przez próg i dreptał za nami bosemi, zsiniałemi nóżkami po śniegu. Z trudem zatrzymano go przy chałupie. Sabała mówił: — Prosem piknie, to takie miłe, dobre chłopcysko! A takie śpata sprzętne, wywyrtne, z pieca cy kany to to hipnie, jak dziki cap! Hej!
Sabała liczy dziś osiemdziesiąt sześć czy siedem lat, i więcej niż połowa jego życia wiąże się z temi czasami bytu zakopiańskich górali, kiedy oni stanowili jakieś odrębne społeczeństwo, żyjące poza stosunkami obowiązującemi w szerokich i zewsząd dostępnych dolinach.
W tych czasach, kiedy na całej dolinie Zakopanego stał jeden las czarny, kiedy „traców nie było, tylko łupali jedle i z takich łupanic stawiali chałupy wielkie, wysokie“, kiedy nie było w Zakopanem ani kościoła, ani dróg jezdnych, w czasach tych wszystkie formy bytu były tak różne od tego, do czego jesteśmy przywykli w dolinach, że się o nich słucha, jak o bajce, że w najprostszem opowiadaniu, dotyczącem najzwyklejszych stron życia górali, dosłuchuje się jakichś ech z bajek, które w dzieciństwie gwarzyły niańki.
Pasterstwo, myślistwo, zbójnictwo są głównym tematem opowiadań Sabały, jak były wybitnemi przejawami życia górali. Lud pasterski musiał stoczyć walkę z właściwymi tubylcami tej dzikiej ziemi górskiej, wyzwolić się z ich przemocy, a potem być ciągle przed nimi na straży. Niedźwiedź, wilk, orzeł były tymi pierwszymi nieprzyjaciołmi, które czyhały na stada owczarzy, z któremi należało się przedewszystkim rozprawić. Ponieważ jednak, człowiek i względem ludzi bywa wilkiem, więc co się nie dało wystrzydz ze grzbietów owiec, co się nie zdobyło na skórze i mięsie niedźwiedzia i wszystkich innych zwierząt dzikich, to się dobierało, „pożyczało“ z komory liptowskich wolarzy, hrubych gazdów, orawskich panów i bogatych baców.
Z drugiej strony, lud ten, siedząc na pograniczu, wcześnie bardzo i jasno uświadomił swoję osobowość narodową, ponieważ jego sąsiedzi po tamtej stronie, którzy też „tęgie chłopy bywają“, nie myśleli wcale darmo oddawać ani swoich wołów, ani owiec, ani „śrybła“, i w halach zawrzała nienawiść plemienna, będąca niestety dotąd jednym z koniecznych zdaje się pierwiastków narodowego wyodrębniania się.
Otóż z tych bitew homerycznych z Liptakami, z tych polowań na niedźwiedzie, z walki z tą całą naturą górską, z dziwnych obrazów pasterskiego życia, z legend i bajek streszczających całą umysłowość górali, — z tych wszystkich motywów silnych i dzielnych składają się opowieści Sabały.

bitwa z liptakami.
Pomimo wszystkich trudów i niebezpieczeństw życia strzelca, ciągłego czuwania z odwiedzionemi kurkami, latania po wirchach, szybkości, z jaką przebiegają wypadki, — pomimo tego wszystkiego Sabała naturę obserwował, podpatrywał, zapamiętał tajemnice jej życia, ruchu, kształtu i barwy, ztąd też jego mowa jest tak silną i obrazową.
Wirchy i przepaście, orły, niedźwiedzie, świstaki, kozice, blaski słońca, cienie chmur i mroki nocy, skały i śniegi, i wonna zieleń smereków, i czarne krzaki kosodrzewiny, i szum wód spienionych, — słowem, ten cały świat górski żyje w jego mowie, wzajemnie się objaśnia, ozdabia i uplastycznia.
Zwięzłość, wyrazistość, jasność i dobitność określeń jest niezrównana.
Prostota i wielka szczerość tej mowy robi to, że wszelkie fartuszki narzucane przez konwenans na wyrazy, wydałyby się tu śmiesznemi. Sabała nazywa wszystko po imieniu, a nigdy jednak nie zdaje się być trywialnym.
Nie mówiąc już o uroku, jaki ma sama przez się gwara góralska, uderzająca bogactwem wyrazów i form językowych, gwara ta użyta przez Sabałę staje się czemś tak artystycznem, że niektóre jego opowiadania lub bajki są skończonemi wzorami doskonałości wyrażenia ludzkiej duszy i świata za pomocą słowa.

kozica.
Samo jednak słowo mu nie wystarcza. On nietylko dobrze myśli; umie dobrze tę myśl wyrazić, on umie mówić — opowiadać; — opowiadając, żyje życiem, które wspomina. Jego nieporównanie wyrazista i ruchliwa twarz mieni się wszystkiemi odcieniami uczuć, i tak, jak ton głosu, ilustruje wypadki, podkreśla spokój lub grozę położenia. Sabała w opowiadaniu jest i sobą, i niedźwiedziem, i orłem, i skałą, i Liptakiem, i kozicą. Jego ręce rysują w powietrzu kontury grani, opadają po stromych ścianach skał, lub ważą się, jak orle skrzydła, nad przepaściami. Kiedy Sabała mówi: „Do wirchu“ — wznosząc oczy i palce ku górze — to się widzi szczyt zaobłoczony.
Sabała nigdy nie kłamie. Jego opowiadania nie są „szklarstwem“ obrachowanem na wychwalanie i wynoszenie siebie nad innych. Nigdy nie wyciąga siebie na pierwszy plan — on jest jednym z działaczy poematu, momentem z akcyi i nic więcej. Sprawiedliwość, z jaką wychwala czyny innych strzelców, pobłażanie, jakie ma dla tych, którym się nie powiodło, przytem sympatya dla młodszych, których dzielność go cieszy, usuwają z jego opowiadań to wszystko, coby je mogło uczynić natrętnemi i nudnemi.
Sabały opowiadań słucha się tak, jak się patrzy po wiele razy na dobry niezmanierowany obraz, jak się czyta po wiele razy pieśni Homera — z któremi mają one wiele wspólnego.
Odrzuciwszy formę wiersza, której Sabała nie używa, to wszystko, co stanowi treść życia, ten materyał, z którego są zbudowane obrazy, w jednym i drugim wypadku są te same.
Przedewszystkiem górska natura prowadzi do tych samych porównań; życie ludzkie, życie pasterzy u Sabały i u Homera jest tak podobne, że jeżeli na miejsce bohaterów Iliady lub Odysei, jakkolwiek oni się nazywają, podstawimy naszych Walczaków, Pitoniów, Gąsieniców i Mardułów, nie będziemy potrzebowali dodawać nic więcej, oprócz „złota i śrybła“, których homerydzi mieli do zbytku, a o których pasterze hal tatrzańskich tylko marzyli.
Skala uczuć, poziom etyczny, stosunek do natury są tak dalece te same, że kiedyśmy raz siedząc w zimie u ogniska w Rostoce czytali Odyseę góralom, słuchali jej jak opowiadań Sabały, i bawili się również dobrze, a nadewszystko sam Sabała niewymownie się cieszył z pomysłów Odyseusza.
Ponieważ podobieństwo między treścią opowiadań Homera i Sabały mogłyby stanowić materyał osobnego studyum, nie chcę zajmować tu miejsca dalszym tej sprawy rozbiorem, zaznaczę tylko, iż wartość artystyczna Sabały opowiadań, podług mnie, nie często ustępuje pieśniom Homera.
Sabała gra na małych, bardzo starodawnych gęślikach. Nie jestem dosyć muzykalnym, żeby ocenić, co to skrzypienie jego gęślików jest warte pod względem muzycznym; ludzie zamiłowani w starodawnych melodyach góralskich i znający się na nich, jak np. ks. Stolarczyk albo prof. Chałubiński, twierdzą, że są one nieporównane pod względem charakteru. Dla mnie widocznem jest, iż muzyka ta stanowi jeden ze sposobów jego mówienia. Są w człowieku takie przeczucia, takie nieokreślone myśli, które tylko dźwięk bezsłowny wyrazić potrafi.
Takim wyrazem jakichś stanów psychicznych są dla Sabały dźwięki jego gęślików. Smutek, malujący się przy tej muzyce na jego twarzy, jest dziwny i przejmujący. Gdzie są wtedy jego myśli, do czego lub po czem tęskni jego dusza, nie wiem — ale on wygląda wtedy tak, jak gdyby największy żal po czemś straconem ściskał jego serce. Ten Sabała, który mówi, że nigdy w życiu smutnym nie był, że „smutkiem się zyć nie opłaci“, że Pan Bóg nawet, jak widzi człowieka smutnego, to „banuje, co takiego stworzył“ — ten Sabała przy swojej muzyce wygląda tak, jak gdyby się gwałtem wstrzymywał do płaczu. Gęśliki przytem jęczą przeraźliwie. Nagle wchodzi mały Jędrek, i poprzez smutek i bolesne drgania ust Sabały przebiega jakiś weselszy uśmiech, czoło się wygładza łagodnie, gęśliki zaczynają dreptać coś wesołego, — Sabała rozmawia muzyką z Jędrkiem, który stoi przed nim zachwycony i mruczy: „O! Sabala gla!“
Jak w tej chwili na jego twarzy, podobnież w jego charakterze, mieszczą się obok siebie rysy nadzwyczajnej łagodności, gwałtowności i groźnego zapamiętania. Sabała nigdy z „ludźmi“, to jest ze swoimi Zakopiańcami „naremnym“ nie był, ale biada Liptakowi, który mu stanął w drodze, albo niedźwiedziowi, na którego się zawziął! Jeżeli, jak sam mówi, pod wpływem „palenki“, która mu się we łbie paliła, tracił pamięć z gniewu, to jednak sympatya, jaką on ma wszędzie, świadczy, że rzadko chyba dał się unieść tej pasyi burzliwego temperamentu. Temperament ten można porównać do natury arabskiego konia, tak ognistego, lotnego i odważnego, który pomimo tego jest tak łagodnym i ręcznym.
Ten jego lotny i niespokojny temperament, który go niósł tak daleko, jak ciągną się Tatry, tak wysoko, jak tylko sięgną ich szczyty, i dzięki któremu znają go i w liptowskich szałasach, i na Spiżu, i na Białym i Czarnym Dunajcu, i na Orawskich zamkach, i w dolinach po Kraków, — ten temperament nadaje też jego inteligencyi wszechstronność i dziwną ruchliwość. Wielki i daleki świat go nęci, interesuje. Jemu „cliwo“ bez ludzi, on „od ojców wyucony, zeby z kazdym cłowiekiem cy on zyd, luter cy katolik ugwarzyć, poradzić albo se poradzić“. Kiedy w r. 1848 kozacy dońscy stali przechodem w Dzianiszu, Sabała zaraz poleciał z nimi ugwarzyć. „Grzecne ludzie do rzecy, jużci pili my bez cały dzień; a ten ik oficerz cy wakmistr, to zaś mówił po polsku, jako i ja, toz to pedali co u nik świat bogaty, ludzi moc i zycie majom dobre, no, juzci wolałek uwierzyć jako mi pedali, niżli iść pytać! Hej!“
Onby teraz jeszcze do Ameryki pojechał i spróbował ośmnasto-strzałowego karabina, o którym tyle słyszał.
Sabała, tłukąc się samotnie po halach, myślał o wszystkich zagadnieniach, jakie sobie umysł ludzki stawia, i na wszystkie znalazł wyjaśnienia, albo bardzo bliskie tego, co uważamy za prawdę, co przez długie wieki wogóle wystarczało ludziom; a jeżeli jego pojęcia o zjawiskach natury lub życia ludzkiego są czasem jakieś bajeczne, to ukazują się w tak poetycznej formie, że trzeba je szanować.
Przedewszystkiem umysł jego jest wyższy nad wszelkie zabobony. Z jednej strony nadzwyczajna inteligencya, a z drugiej życie w ciągłych niebezpieczeństwach, w ciągłem zetknięciu się z tym światem, w którym się lęgną wszelkie zabobony, a do którego on szedł uzbrojony odwagą i trzeźwą myślą, doprowadziły go do przekonania, że to są wszystko plotki o których stare dziady sobie rozpowiadają. On sam o tem opowiada — ale jak o bajce.
— Ja ta cekog juz nie zaznał, ka juz nie był, a nigdzie nigdy nikany, takik figlów, duków nie widziałek!
Jak Homer, niezależnie od wartości artystycznej, od tej przyjemności, jaką sprawia umysłowi ludzkiemu sztuka, ułatwiając powstawanie w nim obrazów i wyobrażeń, ma wartość świadectwa pewnej epoki rozwoju ludzkości, historycznego dokumentu, — podobnież opowiadania Sabały streszczają w sobie pojęcia, wierzenia i ustrój życiowy pewnego społeczeństwa, które przechodzi już do przeszłości i które pomimo małych granic przestrzennych, na których się rozwijało, przedstawia jednak nadzwyczajny i wielostronny interes dla badaczy.


∗                              ∗

Jedną z charakterystycznych cech dawnego społeczeństwa góralskiego w Tatrach było to, że chociaż na swój sposób religijne, nie należało ono właściwie do żadnego wyznania, w stosunku zaś do panującego w kraju zachowywało się sceptycznie, a niekiedy nawet z pogardą.
Bez naciągania powiedzieć można, że górale zostali katolikami dopiero od czasów działalności księdza Stolarczyka. Wprawdzie nosili i dawniej dzieci do chrztu do Czarnego Dunajca, ale i o tym obrządku mówili z pewnem lekceważeniem. Ze wszystkich przepisów katolicyzmu zachowywali jedynie post z nadzwyczajną ścisłością, — co tem łatwiejszem było, iż ubóstwo, niedostatek ułatwiały im stosowanie się do najsurowszych w tym względzie wymagań. Wstrzemięźliwość górali jest przysłowiową. Warunki bytu, działając ciągle z jednaką siłą, doprowadziły w końcu do tego, że w ich naturze, w temperamencie leży dziś ta zdolność istnienia, wykazywania wielkiej energii przy niesłychanie małym posiłku. Żyją oni powietrzem, wodą i głodem. Bez wielkiego więc umartwiania mogli złożyć na ofiarę pobożności swoję wstrzemięźliwość: — pościli i tem się kwitowali z wymagań religii.
Jeżeli tam nawet, gdzie duchowieństwo było w dostatecznej liczbie do ciągłego czuwania nad pojęciami religijnemi ludu, jeżeli tam nawet, zachował on do dziś dnia mnóstwo wierzeń i obyczajów tak dalekich od katolicyzmu, tem bardziej w tym niedostępnym zakątku mogło się przechować lub potworzyć wiele, nader ciekawych odrębności w tej rzeczy.
Naturalnie, jak wszędzie, tak i tu, ta niezależność religijna rozmaicie była tłómaczoną, odpowiednio do osobistych przymiotów jednostki. Gdzie ciemny i dziki góral widział tylko w braku religii rozpętanie sumienia, tam umysł wyższy szukał swobodnego wytłómaczenia i wyjaśnienia swego stosunku do nieznanej mu Wszechmocy.
— Niejeden nie wie, cy go Bóg stworzył krowom cy niedźwiedziem, on myśli, co tak skapie, jako i dźwierz! Nie wierz, ty cłowieku! Kiej Bóg przenajświętsy zmartwychstał, to i my mozemy zmartwychwstać.
— Majestat bozy granicy nie ma nijakiej, a tego cłek wypowiedzieć nie moze.
— Jakiegoś mnie, Panie Boze, stworzył, takiego mas.
— Ociec Stary, pierw niźli świat stworzył, wiedział, jako na nim bedzie.
— I co sie ja dyabła mam bać! Kiedy Bóg przenajświętsy za mnie cierpiał, to tobie odemnie zasię!
— W Pana Boga wierz, ale Mu nie wierz.
Oto jest kilka zdań Sabały, z których niejedno jest w zupełnej sprzeczności z tem, co mógł usłyszeć w Czarnym Dunajcu, Chochołowie lub Zakopanem, a świadczących w każdym razie, że pojęcia religijne nie były przyjmowane jako martwe formułki, tylko stawały się żywą myślą, pobudką dla umysłu, do pracy nad wyjaśnieniem ciemnych lub sprzecznych zasad.
Sam obrządek zdawał się góralom całkiem podrzędnym. „Ociec Stary“ stał ponad wszystkiemi praktykami zewnętrznemi.
— He! zaś to i wyspowiada się cłek, ale tem nie wypłaci, cheba trza będzie tam odpowiadać, jak spytajom.
— Mnie ta, cy pod Krzywaniem, cy w Zakopanem na cmentarzu lezeć, to jedna rzec. Niechaj ciało lezy, jako kce, a dusa idzie, jako kce. Pan Bóg ta ma ocy, to mnie i pod Krzywaniem najdzie, kiej mu bedem potrzebny.
— Ja zaśby nie zycył, ino z kozami we wirkak lezeć.
Bigoterya nie ma między góralami uznania, a jakkolwiek zapał jednego księdza zdołał wytworzyć między kobietami podhalskiemi rodzaj sekty, zwanej od ludu Siziniarkami, działo się to nie w Zakopanem, i stało się tylko pobudką do szyderstwa.
— Jaby się hańbił telo Panu Bogu naprzykrzać!
— Racejbyś do lasu seł paciorek se zmówić, niźli teli cas w kościele siedzieć.
— Ja zaś wole przy pniaku w lesie se pomodlić.
— Kciały (dewotki) mnie odrazu do nieba po drabinie wegnać, ale ja zaś nie rad tak bardzo Panu Bogu schlebiam. Mnie ta to niebo nie pilno było.
Samo niebo zresztą ukazywało się im inne w treści i formie.
— Niejeden cłowiek myśli: „Kiej się do nieba dostanie, juźci będzie królem.“ Hej! Ja tam nie potrzebujem królem, niechby mi ino te cielęta (kozice) dali paść, cobyk se przy niedzieli puknął!
Otóż między tych ludzi, z których jedni z niezwykłym sceptycyzmem patrzyli na religią, inni zaś nie wiedzieli, czy ich Bóg stworzył niedźwiedziem czy człowiekiem, przyszedł raz młody ksiądz i zabrał się do naprawy ich pojęć i zbudowania ścian drewnianego kościołka.
Przyjęto go tak, jak mogli przyjąć ludzie, którzy o księżach mieli jak najgorsze wyobrażenie.
— Przeźre świat i boskom tajemność, a zdziorniki są najwiękse, najgorse.
— A nad tyk księzów pono twardsych ludzi niemas.
— Te księze pieniądze to takim psim pukiem wyndzie, a nie uzyje tego chleba ten, co nie warce.
Te i tym podobne zdania obowiązywały w owym czasie między Zakopiańcami. Ksiądz ze swoją sutanną, komżą, był dziwowiskiem dla starszych, postrachem dla dzieci.
— Matulu! wyzeńze te bezere do pola! — wołało dziecko, widząc księdza, wchodzącego po kolędzie do chałupy.
Kiedy z wielkim trudem, często własnemi rękoma dźwigając belki, postawił ksiądz wreszcie kościołek, nowi parafianie przyglądali się temu z szyderstwem i pogardą, a zapalając fajki o świece i lampki święcone, szli w hale paść owce, walczyć z niedźwiedziami, kopać rudę w Kościeliskach, uganiać się za dzikim capem, lub „grzebść“ świstaki, w których sadle widzieli daleko więcej mocy tajemniczej, niż w mszach i koronkach.
Ale ksiądz Stolarczyk miał wiele przymiotów, któremi mógł swemu ludowi zaimponować. Przedewszystkiem dla tych ludzi, którzy jako bohaterowie Homera mają cześć nadzwyczajną dla siły, dobrej budowy ciała, nóg lekkich i odwagi, ksiądz potężnego wzrostu, odważny, chodzący po górach narówni z najtęższymi koziarzami, miał z pozoru, z pierwszego poznania już pewien urok. W dodatku odznaczał się wielką inteligencyą, zręcznością życiową, łatwością w poznaniu i wyzyskiwaniu na rzecz swoich celów właściwości góralskiego charakteru. Kiedy nie było innego sposobu zapędzenia krnąbrnej owczarni do kościoła, proboszcz brał ich na lep ich własnej chciwości, dając małe pożyczki pieniężne lub podarunki za przyjście do spowiedzi, wysłuchanie mszy i kazania. Te kazania stanowiły i stanowią największą siłę przyciągającą i przekonywającą, jaką proboszcz się posługiwał w swojej pracy. Jego nadzwyczajna wymowa, tak jędrna, obrazowa, ścisła i dobitna, jak zresztą wogóle mowa górali, oddziaływała silnie na lud. Pierwsze oczywiście nawróciły się kobiety; za niemi poszli gazdowie i dzicz juhaska i bacowska. Nie wszyscy jednak — dziś jeszcze są tacy, którzy w kościele nie bywają, którzy szydzą ze swoich bab, wracających z kościoła, pytając: ile papierków dostały od proboszcza? Inni zachowując niektóre szczegóły obrządku, nie przestają wyrażać się o tem ze sceptycyzmem często bardzo krańcowym.
Ambona, przy sposobie mówienia ks. Stolarczyka, stała się dźwignią opinii, wywoływała uświadomianie się, wyodrębnianie się pierwiastków lepszych. Publikując po imieniu tych, którzy postępowali wbrew etyce, przykrojonej nawet do miary niewielkich wymagań, ksiądz wydobywał na wierzch lepsze jednostki, głaszcząc z jednej strony drażliwą miłość własną górali, z drugiej okrywając hańbą tych, którzy ciągle woleli świstacze sadło i wyzieranie z poza buczka.
Naturalnie, wszystko to się robiło bez gorączki, z uwzględnieniem możliwości i z wielką tolerancyą w stosunkach życiowych.
Trudno już dziś wystawić sobie jako coś istniejącego w rzeczywistości, to Zakopane, jakiem było przed laty pięćdziesięciu; dziś wydaje się to legendą, bajką. Musi być jednak w tem prawda, skoro nikt inaczej o tych czasach nie mówi.
Jednym z tych bajecznych dziś epizodów, bardzo jednak naturalnym w owoczesnych warunkach bytu Zakopiańców, jest stosunek księdza Stolarczyka do ostatniego zbójnika zakopiańskiego — do Matei.
— Wojtek (Mateja) rad go widział, księdza kanonika!
Tymczasem rozeszła się pogłoska, że Mateja ma odwiedzić komorę księdza plebana. Zaniepokojony, udał się do jednego z takich, którzy się z Mateją znali i towarzyszyli się, i radził się: co tu robić? czy może kraty do okien wstawić? albo wyjechać do Krakowa?
— Jużci, rzeke, prosem ik piknie, kraty som nicem! Kiej Wojtek będzie kciał wenść, to i bez kratę wendzie; a bez tę przycynę, ze się weźmie kawałek płótna, umaca się we wodzie, uwiąze sie u kraty, kij sie włozy, zaś potem kręcić, toz to kraty ze słupami razem do pola wyjadom! A kiej fryśny chłop, to odrazu hipnie bez okno na śrzodek izby. To ta nic nie płaci ku Matejowi! Chleba, kiej majom śrybło kany albo dutki, niechze to ozdzielom, a w trzok albo kielo miejscak pochowajom, to zaś jakby jedno mieli wzionć, toby drugie ostało!
Pleban usłuchał tej mądrej rady, ale nie miał spokoju. Więc poszedł po pod regle „drogom ka chadzał Wojtek, cy go nie spotka; jużci kciał z nim ugwarzyć skrony tego intarasu.“
Spotkał.
— Dzień dobry Wojtusiu! Cóż ta słychno?
Mateja równie grzecznie i z uszanowaniem powitał jegomościa, który zaczął mu przekładać, że nic nie ma.
— Co ta u mnie najdziecie! Wiecie, co trzy papierki dadzą, to zaś pięć wezmą! — że jeżeli co jest, to dutki kościelne...
Dość, że skruszony Wojtek dał słowo, iż nie ruszy kuferków plebana..
— Toz to potem ksiądz bił z ambony na zbójników, ale Mateje nie publikował!
Jestże coś oryginalniejszego nad tę polemikę z ambony, między proboszczem a zbójnikiem, z zachowaniem incognito tego ostatniego?
Tak czy owak, działalność księdza Stolarczyka nie przeszła bez śladu; założyła ona podwaliny porządku społecznego, ociosała etyczne pojęcia górali, zgruba, ogólnie, gdyż, jak mówi w swoim pysznym stylu pleban zakopiański: — „Duch ludzki nie da się złamać, jak kij, na kolanie,“ — i dziś po pięćdziesięciu przeszło leciech, znajduje on, że rezultat jego pracy jest znacznie mniejszy, niż się spodziewał.
Ksiądz Stolarczyk jest jedną z tych postaci góralskich, których imię jest dobrze znane w całym kraju. Oprócz wielu innych przyczyn, na tę popularność składa się i to, że wybitniejsi ludzie w tem góralskiem społeczeństwie odznaczają się nadzwyczajną indywidualnością, charakterem bardzo zdecydowanym, ujawniającym się tak, jak i otaczająca ich natura, w formach wielkich, wyrazistych, uderzających.

mateja i ksiądz.
Ks. Stolarczyk raz tylko wyjechał z Zakopanego — ale dobrze. Przez Rzym, Egipt, Palestynę — wrócił do swoich gór, i od tego czasu krokiem się ztąd nie ruszył.
Arabów, którzy go chcieli prowadzić na piramidę, odprawił i poszedł sam — „Ja ta zwyczajny gór! Mnie pomagać nie trzeba.“
W Jerozolimie, „choć to miejsce święte i dla księdza przyjemne,“ porwała go taka tęsknota do Tatr, że skrócił swoję podróż i co najprędzej wracał do Zakopanego.
W chwili, kiedy fala nowego życia, nowych ludzi uderzyła o ściany gór, ksiądz Stolarczyk był w pełni swojej władzy nad góralami. Był on tam takim starożytnym królem-kapłanem, teokratą, którego władzy i wpływów nie mąciła żadna inna siła, oprócz siły dzielnego temperamentu jego ludu.

ksiądz stolarczyk.
Z chwilą przyjścia nowych żywiołów, stosunki zaczęły się zmieniać; zmieniały się pojęcia i kształty bytu góralskiego ludu. Obok księdza zjawili się inni ludzie bardzo wpływowi, bardzo popularni. Przypływ i odpływ gości wprowadza pewne zamieszanie, pozostawia jako osad oprócz pieniędzy, trochę nowych pojęć i potrzeb. W murze, który oddzielał górali od reszty świata, wybito wiele okien; na straży sumienia, obok kościoła, stanęli żandarmi z koguciemi piórami na kapeluszach i kajdankami w kieszeni. Te wszystkie zmiany wywoływały nieraz w plebanie zwątpienie i pesymizm, pod których wpływem miał nawet opuścić Zakopane. Posłał więc Żyda na Węgry, żeby co upatrzył. Nim jednak ten wrócił, ksiądz się rozmyślił i został.
Ksiądz Stolarczyk z Wojtkiem Rojem, pierwsi z Polaków weszli na Gerlach. Kiedy roztkliwiony własną sytuacyą filister, wyszedłszy na jaką turniczkę, woła: „Bliżej Boga, dalej ludzi!“ — jest to śmieszne; kiedy jednak ksiądz Stolarczyk ze swymi Symciami i Wojtkami zwalczył „Garłucha“ i na jego szczycie padł na kolana i zaśpiewał Te Deum, wygląda to poważnie; — jest w tem głęboka szczerość, radość z dokonania wielkiego czynu i cześć dla potężnych objawów natury.
Naturę górską ks. Stolarczyk czci głęboko, zna ją i obserwuje wybornie; nadewszystko, co jest rzadkiem wogóle, doskonale pamięta barwy tego tak kolorystycznego zakątka ziemi.
Kiedy już wszyscy goście wyjadą z Zakopanego, a w cichych halach zrzadka się pojawia kierdel owiec wygnanych na jesieniowisko, wtedy ks. Stolarczyk wybiera się zwykle w góry, koczuje w pustem schronisku u Morskiego Oka po dni kilka, po tygodniu, jak służy pogoda, żyje z Tatrami w jednej z najpiękniejszych chwil ich życia, którą tak rzadko widują uciekający przed jesienią do miasta turyści.


∗                              ∗

Zbójnika trzeba odróżnić od rozbójnika i złodzieja. Ci ostatni są zwykli rabusie, kradnący pieniądze, owce, mordujący ludzi dla rozboju, podli i wyzuci ze wszelkich dodatnich przymiotów.
Tymczasem zbójnik jest bohaterem, wcielającym w sobie najpiękniejsze przymioty rycerstwa; jest zbuntowanym przeciw sile junakiem, dla którego mord jest wstrętnym, którego się on dopuszcza tylko z ostatniej konieczności — w obronie życia. Jest on wspaniałomyślny, silny, mężny, hulaka i wierny towarzysz. Pieniądze zdobyte na bogaczach rozdaje ubogim, i nigdy biedaków nie napastuje. Cnota ta, tak łatwa do praktykowania w stosunku do ludzi, z których nic się nie da zedrzeć, poczytywaną jest jednak za wielki przymiot tak dobrze Rinaldiniemu, Janosikowi, jak i Matei.
Zbójnicy odznaczali się zamiłowaniem do zbytku, w bogatej odzieży; oni to wprowadzali do życia dzikich pasterzy wykwintniejsze potrzeby i zamiłowanie piękna w domowem otoczeniu. Był czas, kiedy wszystkie cyfrowania na portkach, wszelkie sprzączki i ozdoby pasów i kapeluszy uważane były za oznaki zbójnictwa, i gazda, który nie chciał synów na zbój puścić, surowo zabraniał im tej elegancyi w stroju. Według podania, serdaki wyszywane, w których dziś wszyscy chodzimy, pierwszy raz do Zakopanego sprowadził zbójnik Mateja dla swojej kochanki Kacki. Więc też kobiety przepadały za zbójnikami, i w ich życiu miewały często wielkie znaczenie — stanowiły o ich losie.
„Który się bab trzymał ten niedługo zbójował“; ponieważ bądź chodząc na schadzki wpadał w ręce hajduków, bądź też był zdradzany i wydawany przez kochankę.
Banda zbójecka nazywa się towarzystwem albo familią — jest rodzajem sprzysiężenia rządzącego się pod dowództwem harnasia zasadami komunistycznemi. Zdobycz całą uważa się za pieniądze towarzyskie, skarb zaprzysiężony, zaklęty, którego bez porozumienia się ze wszystkimi nie można bezkarnie ruszyć.
„Suhy Jaś, Jędrek Cajka i Stolica z Bystrego chadzali po zbóju wraz. I, co się nie zrobiło, Suhy zabrał te pieniądze zaprzysięzone, zakopał to pod jedlicke, — juźci owcarze watre tamok zapalili i te pieniądze sie spaliły. Naseł to jeden juhas: — pójdź z tem do Zyda. Zyd kupił odymionom bryłe, zaciął, a tu śrybło jasne! Zaś Suhy, jako tej przysięgi nie dotrzymał — oślepł! Toz to siedzi przed chałupom ślepy, a Stolica rzece: — „Siedzis, Jasiu? No to se siedź, kiej ci pieniądze milse, niźli ocy, to se siedź!“
W pieniądzach tych leżała dziwna moc zemsty za złamanie wierności towarzyszom: — zawsze źle kończył ten, kto się na nie złakomił. Oczywista rzecz, że nikt inny, tylko ci sami towarzysze byli mścicielami tajemniczymi. Lecz wyobraźnia ludu, który o tych strasznych skarbach marzył, otoczyła je urokiem legendy, postrachem zemsty sił niewidzialnych.
Do dziś dnia jeszcze nie dają one spokoju pragnącym przyjść do dutka juhasom i gazdom; dziś jeszcze szukają oni skarbów, których strzegą duchy zbójników, pomęczonych na orawskich szubienicach, w lochach kubińskiego zamku lub wiśnickiej turmy.
Niepokonany czar bił od tego swobodnego, pełnego niebezpieczeństw życia, i ciągnął wszystkich honornych chłopów ze spokojnej zagrody w dziedzinie, do awanturniczych czynów i strasznej śmierci na haku. Wieszano ich za „pośrednie ziobro“, zostawiając na pastwę długiego konania.
— „Ale, na subienicy wisieć to ta honorna rzec! Bo tam dziadów nie wiesajom, ino chłopa! Tam dziada nie wołajom, ino co najtęzsy chłop to musi wisieć!“
Tak streszcza Sabała ten urok, którym otoczona jest cała legenda tatrzańskich zbójników.
W jednej z pieśni śpiewanych przez Sabałę, zbójnik Jaśko z Brzeziawicki, patrząc na szubienice stojące na orawskim zamku, mówi:

Oj kiebyk se wiedział, na którejbyk wisieć miał,
Od spodku do wirchu powybijaćbyk jom dał.

Ej od spodku talarkami, a do wirchu dukatami,
A na wirchu złotu kawku, tam połozu moju hławku!

Ten zamek orawski, jak w życiu tak i w pieśni, jest ciągle w Tatrach wspominany. Poezya ludowa mówi często o tęskniących za jego kratami zbójnikach:

Z orawskiego zamku chłopcy pozierają,
Cy się popod Tatry bucki ozwijają!


orawski zamek.
Za czasów młodości Sabały zbójnictwo było bardzo zwykłym objawem, i w przekonaniu górali nie hańbiło nikogo.
Sam Sabała, zapytany: dlaczego nie został zbójnikiem? odpowiedział: — „Luto mi beło baby i dziecisków“, — i zastrzegł się, że bynajmniej nie dlatego, żeby w tem było coś niegodnego, lub żeby on sam nie miał dosyć przymiotów honornego chłopa.
W jego opowiadaniach przesuwa się cały szereg pysznych postaci i towarzystw zbójnickich. Legendowy Janosik, będący dla całego ludu zamieszkującego podnóża tatrzańskie po obudwóch stronach, wcieleniem najpiękniejszych jego marzeń; wspaniała postać Tatara Myśliwca, zapamiętały i krwawy Marduła, Mateja, ostatni z honornych, odżywają w tej opowieści takimi, jakimi byli, lub jakimi ich uczyniła wyobraźnia ludu, widzącego w nich uosobienie swobody i bohaterstwa.
Im w dalsze czasy sięga legenda, tem mniej jest w niej rzeczywistości. Postacie zbójników, ich czyny, wszystko potężnieje; przybiera fantastyczną, olbrzymią postać, i niesie się ponad wirchami w złocie „śryble“ i czerwieni.

Oj Janosik, Janosik, gdzieś podział pałasik?
— W tej wysokiej horze, zacięty w jaworze, —

śpiewają nasi Zakopiańcy, a z drugiej strony Tatr wtórują im tęskno Trenczyniacy:

Oj Janosik, Janosik, hde je twoj pałasik?
— W tej wisokiej hore, zacaty w jawore!

I opowiadają sobie pocichu, jak Janosik chciał się uczyć w szkole, jak mu tego zabroniono, a kiedy nie usłuchał, „przyłożono jemu i jego ojcu po sto kijów;“ jak ojciec umarł, a Janosik, który był tak silny, że mając lat ośm podnosił chałupę i chował pod nią na psotę kapelusze towarzyszy, wytrzymał chłostę, ale na złość został zbójnikiem; jak po dziś dzień Luptacy muszą płacić cysarzowi po sto par wołów za to, że Janosika powiesili.
W legendzie tej musi się wyrażać duch niezależności Słoweńców, pokonanych i ujarzmionych przez Madziarów. Więc też rząd węgierski prześladował w sposób okrutny wszelkie o Janosiku wspomnienia. Za obrazy na szkle, wystawiające jego bandę, za śpiewanie o nim pieśni bito kijami i sadzano do lochu, wskutek czego Trenczyniacy i Luptacy bardzo niechętnie dziś o tem mówią, i to chyba młodzi, którzy nie pamiętają czasów represyi.
Nad wygubieniem tradycyi zbójnickiej między Zakopiańcami pracował ks. Stolarczyk, a chociaż przy pasterskiej watrze i po chałupach mówią jeszcze o zbójnikach i śpiewają, rzadko jednak można już spotkać zbójnickie obrazy, dawniej konieczną ozdobę chałupy.
— O! te to z wielkiej familii! — mówi Sabała, przyglądając się dziwnemu malowidłu; a potem pokazuje: — Ten w cerwonyk portkak Janosik, to Gajdoś, Ilcyk, Miśko Hercyk, tego nie wiem, a na zadku Bacyński.
Ten Baczyński musiał być polskim szlachcicem, zbłąkanym między familią tatrzańską. Na innym obrazie, bardzo dziś rzadkim, widać Baczyńskiego w polskim stroju, obok Janosika, ubranego po góralsku, zbójnicku.
Legenda o Janosiku, żyjąca w opowieści ustnej, ulega ciągle rozmaitym przemianom. Inaczej opowiadają ją po polskiej stronie Tatr, inaczej po węgierskiej; każdy zresztą opowiadacz zachowując główne fakta, resztę, w miarę swej fantazyi i zdolności, rozwija i przerabia.
— Jakozby miał ostać zbójnikiem? Z młodości ino na piecu lezał i wylegiwał się na tym piecu, i ciągle ozmyślował, coby zaś miał na świecie konać. Ale, to silne było chłopcysko, to zaś tam jakiegoś wołu chowali — Janosikowki było ośm roków i wołowi ośm, to go brał i nosił przed sobom. I dobrze niebardzo, poseł ociec na jarmark woły sprzedawać, a temcasem Janosik se uradził spróbować, jakąsby on miał siłę. Ten ociec woły sprzedał, idzie z jarmarku, a Janosik idzie na proci i zastąpił go, pieniądze odebrał, i poleciał przed ojcem i na piecu lóg. Przyndzie ociec dó domu: „No, sprzedaliście woły?“ Juźci ociec ozpowiada, jako zbój go zastąpił i pieniądze wzion.

obraz zbójnicki.
— I jakiz on był? Cy był telo co ja?
— I, co ty smarkacu stois proci niego!
Skoro zaś tak uzartował, oddał mu te pieniądze i poseł chodzić po halak. Zaseł do Ilcyka, — owcarzował tamok na sałasie, — ale ten nie kciał ś nim towarzysyć, do trzok razy nie dał mu pokoju — musiał iść ś nim. Juźci zebrał towarzystwo, było ich pięci, zaś Janosik i Bacyński, to już ci jako w równi z sobom byli — Janosik piersy harnaś, zaś Bacyński drugi.
Jak sie uzdobierali jeden do drugiego, tak potem śli na pieniądze. Janosik wiedział takie dowody — zaślepić se wiedział, choć kany przyseł, to go nie widzieli; kiej nosił ciupagę, to ta cupaga sama sie rąbała za nim, kiej go łapali.
Dopiero śli w Polskom, złota, śrybła było beckami, to takie pieniądze on brał i chował. Ale to wtedy świat był nie taki, jako dzisiok — lasy były wielgie, kiejś seł, to tylko do nieba co widać było. Hej! Ale, oni, mieli takom wódke pacholskom, co jak nogę popod kolana posmarował, a wypił niemoc, to go więcej nosiła w powietrzu, niźli on sam seł. Tej wódki teraz niemas, bo ta wódka z grzekem była, to Ojciec święty zakazał to w Rzymie.
A ludziom (t. j. chłopom) nie robili nic. Cheba furman bogaty, pan, albo kase cysarskom wzieni — to takie rzecy brał!
Studenci, kiej śli do Węgier do domu, to on im naryktował sukna a poodmierzował od bucka do bucka. He, on biednyk ludzi nie napastował, ino prędzej zratował!
Była pod Wiedniem karcyma, to samej cysarzowej odpisał coby przysła, przyniósł złotom kurę i dwanaście jajek, to przysła i tańcyła ś nimi haniok bez całom noc. Hej!
Zaś kiej im cego chybiało, cy sukna, cy jakiego sprzętu, to śli do Krakowa, przyśli cosi o zmroku, on kupuje i kupuje wsędy, to jedni śli za nim, a drudzy do woza nosili, a potem pojechali.
On, co naznosił pieniędzy z Polski, to som pochowane pokłady, i on to ofiarował młodemu królowi na ratunek.
I jedna stara baba mu przykazała tak: „Dotela bedzies chodził, pokiel z cłeka krwie nie wypuścis.“
Jużci, beł ś nimi student, i raz co sie nie zrobiło: klęknoł se Janosik pod smreckiem paciorek zmówić, a to plugastwo strzeliło do niego z flinty raz i drugi, ale Janosik sie modli i nie obziera, bo go sie kule nie imały, dopiero ten strzeli trzeci raz, Janosik paciorek zmówił, porwie sie i zabił tego studenta.
No i dobrze niebardzo, — toz to potem Luptacy zjednali jego frajerke, i ona go zdradziła. Jużci zajeli go, subienice wystawili i mieli wiesać. Ale on odpisał do cysarza, co on sam stanie za jeden regiment wojska, zaś drugi zapłaci ze swoik pieniędzy. I cysarz odpisał pismo, coby go popuścili, ale zakiel to pismo przysło, Luptacy Janosika powiesili, toć to wisiał, a fajkę palił i funt habryki wykurzył, zacem umarł. Zaś Luptacy, jako go powiesili, płacom cysarzowi i dzisiak za dwa regimenty pieniądze. Hej!
Taka jest w najkrótszem streszczeniu opowieść o Janosiku. Uderza w niej doskonała psychologia człowieka, który się urodził z duszą wyższą nad sferę, w której mu żyć przychodzi. Leży i rozmyśla, co robić na świecie? bo dla jego sił i temperamentu za duszno w biednym i ciasnym światku góralskiego gazdowstwa. A kiedy dzięki swym nadzwyczajnym przymiotom, łamie wszystkie społeczne zapory i obcuje z najmożniejszymi i najpotężniejszymi na ziemi, wtedy wyobraźnia ludu nie widzi innego sposobu na wytłómaczenie tego zjawiska, prócz pomocy sił tajemniczych, niezbadanych, wszechmocnych potęg. We wszystkiem, cokolwiek o Janosiku się mówi, wygląda on zawsze jako rycerz nieustraszony, dobry i prawy człowiek, który nikomu krzywdy nie chciał zrobić, który nawet te „becki złota i śrybła“, jakie złupił u możnych, albo rozdał ubogim, albo też ofiarował królowi. Jeżeli są w jego życiu czyny okrutne, to jedynie w chęci ukarania ludzkiej przewrotności i chciwości zostały spełnione. Słowem, legenda o Janosiku, poza zabieraniem pańskich bogactw i kas cysarskich, pełna jest wysoce szlachetnego pierwiastku. Jest on skrystalizowaniem marzeń chłopów o wymierzaniu im sprawiedliwości. Jak zawsze w takich razach, władza najwyższa jest po stronie ludu, i Janosik rabując panów, obdziela zdobyczą „ludzi“, t. j. chłopów, i znajduje posłuch u cysarza, który dotąd karze sprawców jego śmierci.
Więc też dopóki w życiu górali nie zmieni się wszystko od góry do dołu, dopóki natura górska będzie ich miała w swej mocy i bytowi ich będzie nadawała te szczególne samoistne kształty, dopóty legenda o Janosiku będzie żywą, będzie zapalała ich wyobraźnię, a chociaż nie wywoła nikogo „za Tatry“ na zbój, zawsze jednak będzie szczepiła popęd do czynów dzielnych i śmiałych.
Innym typem jest Tatar Myśliwiec. Jego dziwne przygody datują z bliższych nam czasów; niema w nich nic bajecznego, nadprzyrodzonego. Jednak to życie rzeczywiste, na tle rzeczywistego otoczenia, jest jednym z uderzających objawów form bytu, które już bezpowrotnie zniknęły.
— Co sie nie zrobiło: — Tatar Myśliwiec dezenterował z wojska, kiej na francuskom wojne brali. Wojny strasne były, moc ludzi wyginena, to zaś sie bali a dezenterowali ka ftóry móg; jużci Tatar uciok w hale i zył tam cosi z pięćdziesiąt lat. Mieskał po lasach, po kolibach, kradł barany, jarzec co kany naseł i znosił to na zimę. W orawskik górak jest tamok taka turnia — Kuhnia, miał w niej takom dziurę, do słonka. Hej! toz to naniósł tam wągli, bo ognia nie śmiał palić, a kłosków jarcowych i pięć cy ośm baranów, porzezał i to mieso zakopał. I ten jarzec uwarzył, potem susył, zaś jak mu trza było, to utarł na takiej skrzyzalce, a stuckę baraniny w to włozył, i tak sie bez zimę zywił — hej!
Zaś te skórki z baranków jedne se upościelał, drugiemi sie okrył, — to juz miał godnie sypiać, a i ciepło — hej!
Juźci, kielo razy łapali go Orawcy! Raz co nie było: dopadli go przy frajerce leśnicy Pietras i pięćdziesięci chłopów. On chycił nóz i byłby te dziewkę, co przy nim była, zabił, bo on zara wiedział co ona go zdradziła, ale ta sie pod łózko stulała — hej!
I dobrze niebardzo: ci chłopi zerdkami bez powałę, bez okna go kłóli, pas na nim potargali, zaś ten Pietras miał takom spadę w kiju, hej! na trzy kanty do kłócia, i rzece:
— Zaraz ja cie tu dostanę! — Ino bezedźwirz sie posunął, Myśliwiec zaciął ciupagom, wnet mu nos całkiem odwalił, co ino na skórce wisiał, a krew ś niego chlupała. Juźci ci chłopi z drągami pod oknem stali, a Myśliwiec prasnął bez okno guńkę takom carnom, ci myśleli co to on, a on tymcasem hipnął po tyk drągak i hybaj! Uciok!
Ale, przecie raz pojmali go i w zamku orawskim zamknęli. No, dobrze: gacie miał i portki nowe, juźci pokrajał to na pasy i spuścił sie ku wodzie z towarzysem. Ale tyk portek do dołu nie starcyło, to juz se cuhe rozpostarł, a na niej, jak na skrzydłak, na wodę upad, i teloś go widział!
Zaś kiej w Kubinie siedział, siedzieli ś nim zbójnicy — hej! — zbójnicy siedzieli, juźci był Harnaś i rzece Myśliwcowi: — Zratuj ty nas z telo, a bedem ci wdzięcny tylo co do trzeciego pokolenia bedzies bogaty.“ — No i dobrze: siedział ś nimi Cygan, i pozwali go do miasta świnie, przepytujem, sprawić, i Myśliwiec kazał mu dwa noze kupić wąskie i oliwy, coby kratę mógł ozpiłować. Juźci Cygan noze kupił i oliwy u Zyda uprosił; toz to potem Myśliwiec wywiódł ik tym sposobem co jednego wziął na sobie i seł taki wysoki — hej! A straz myślała co duk, i nie śmiała zacepić — uciekli syćka. Ino jednego hajducy złapali, to on juz za syćkik kije musiał brać. Bo wtedy kto siedział w areście, to po sto kijów na raz, a pięć dwadzieści na kwartał bili. A ten kaśtelan co ik kciał bić, telo sie zhańbił, co se strzelił do sobie z dubeltówki i zabił sie — aze mózgiem ściany obryzgał.
Juźci, kiej uciok Myśliwiec z Kubina, to ino w portkak a w kosuli; toz to przyleciał na hale i tamok juhas owce pasł, to nań skocył, a kapelus, cuhę odebrał i poseł ka mu trza było.
Jak go raz łapali, trzok Orawców uwisło mu we włosak, jak ciągnom i ciągnom, on zaś miał taki śpicek na ciupadze, juźci kole jednego pod ziobro, ten skrzyknął i padł, a tamci zaraz popuścili i on uciok do hal.
Ale go i tak raz wzieni, co bez ulice chodzić musiał — wtedy to bez takie ulice się chodziło co cie z dwóch stron prętami bili — hej! — toz to seść ulic chodził, a przecie wyzył, i znowu zimował.
I to była niewielka chłopina, ale tu w sobie tęgi, i bardzo zajadliwe a wartkie!
Miał towarzysy, juźci zimowali to w Muraniu, to w Osobitej, to jak im w Muraniu chybiało, to zaś pośli pozycyć w Osobitej, hej! Pozycali z kotlika, z tyk towarzyskik pieniędzy, ale zaś takie pieniądze musom dosuć kiej im Bóg nagodzi latem.
Raz co nie było: dopadli go Orawcy na zwyzce, i kiej hipnął dołu co go łapali, toz to widłami nogę mu przebili, he! kielo razy pokazował mi te kwiatki.
Zaś jedni go łapali, a drudzy go tez sanowali. Pani tacy z Orawy, co im dźwierzynę nosił, to go zaś radzi widzieli i nie stali mu na zdradzie.
A i bacowie tamok w Orawie tez go radzi widzieli i dość go zratowali. Plany płaciły po dwadzieścia papierków za niedźwiedzia.
I prosili go, coby ik strzóg cy od wilków, cy od niedźwiedzi, i on temu zdoleł, bo zaś nad niego godniejsego strzelca nie było. Hej! Nad Tatara, nad Myśliwca polowaca więksego nimas w całyk Tatrak.
No, juźci potem osłabł w tej starości, nie porada mu było po halak latać, na ocy tez nie tak do znaku widział — he! — juz cosi kany, kiej kciał na lotku strzelić, to nie móg trafić, toz to przyseł dó domu — juźci wrócił na umarcie — hej!
No i dobrze: nikt go nie łapał za to dezenterowanie, i tak juz tamok ostał i siedział przy bracie.
Ale, to naucone było we wirchak zyć ślebodno, to się mu cniło w chałupie — nie móg a kciał w hale uciekać. To zaś tamok ludzie i baby się poschadzowali, a tak mu radzili: „Nie idźcie, kaz pójdziecie, kiejeście starzy, kiej wam jus najwyzsy wirk cas.“ — Juźci on rzece: — „Dyćby i seł, bo mie tu tak mierzi, co jakbyś ogniem piók — ale te nogi nie dadzom!“
Toz to potem umarł — hej!
W opowiadaniu tem widać właściwie tylko jedną stronę jego życia: owe sposoby, jakiemi się wydobywał z niewoli. Ale pięćdziesiąt lat przebytych na halach, w samotności lub z towarzyszami zbójnikami, a ciągłej walce z naturą, z ludźmi, ze zwierzętami, cóż za niezliczona moc nadzwyczajnych wydarzeń i obrazów! Trzeba sobie wyobrazić te wszystkie zasadzki, z których się nań czaili hajducy, żeby złapać jako zbója; Orawcy czy Spiżacy, żeby się mścić za krzywdy; leśniczowie, by w łeb mu strzelić, jako kłusownikowi; te spotkania z niedźwiedziami i wilkami, i zimę na niedostępnych wyżynach, zawalonych górami śniegu, których nie śmiał przestąpić, żeby nie zostawić śladów, po którychby go mogli tropić. Trzeba wyobrazić sobie tę samotność i pustkę, żeby zrozumieć całą nadzwyczajność natury ludzkiej, która to wytrzymała, która obsaczona przez wszystko i przez wszystkich, zdołała znieść głód, mróz, kije, rany, przełamać kraty, przeskoczyć mury, zwalczyć siłą, odwagą lub przebiegłością wszelkich nieprzyjaciół, — przetrzymać przez pół wieku nieustanny bój o istnienie, i dopiero zwyciężona przez starość, przez własną niemoc, poddała się i wróciła na śmierć w ciasne szranki zwykłego życia.
Mieli też oni nadzwyczajne przymioty rasowe, które i dziś są jeszcze cechą górali, a bez których istnienie takiego Myśliwca i wielu jemu podobnych byłoby całkiem niemożliwe.
Lotny umysł, łatwość orientowania się w położeniu i szybkość postanowienia, przebiegłość dzikich zwierząt i inteligencyą ludzi ras wyższych, a przytem zdolność wytworzenia w danej chwili takiego natężenia siły nerwowej, która ich nosiła prawie po powietrzu, bez względu na odżywianie się; zdrowie i wytrzymałość organizmu — były przytem zdumiewające. Zresztą, kto przetrzymał dzieciństwo w takich warunkach, w jakich i dziś żyją dzieci górali, kto wyrósł na chłopa, ten był jak najtęższe, jedyne ziarno wysiane z korca; takiego już byle co zmódz nie zdołało.
Flintę raz rozerwało Sabale w garści i kawał żelaza się wbił „pod pulsowom zyłe“. Poszedł z tem do miasta, do doktora; ten oglądnął, powiedział, że nic niema, dał opatrunek na ranę i to się zagoiło. Ale po kilku miesiącach koło łokcia zrobił się guz — „wypukło telo jak pięść, i ta rana sie otworzyła. Juźci zytnie ciasto z jajkiem na te rane przykładali, i nic a nic, i ta ręka tak zesłabła, cok jom połozył przy sobie jak drewnianom saite, — a takik był słaby, widziało się co hnetki umrem, hej! Baby się pozłaziły, wzięły jajceć, ale ja ta nie rad takiego larmu — juźci rzeke: — „Trzysta dyabłówście zjadły z tem piskiem, idźcie prec, do pola, kiej macie wolom krzyceć!
I zona mię pyta: — „No, Jaśku, jakoz cie do truchły ubieremy, ka w jaki przyodziewek cie odziać?“ — „He! rzeke, nie kładźcie me kapelusa, ino capke na usy, coby mi ta zaby nie burzyły po głowie!“
No, dobrze. Przysła jedna baba i kazała królika zabić, a te flaki i skórke, ciepłe przyłozyć. I, hnet, juz cujem, co me to zratowało, i popuściło to całkiem. Juźci kiej juz do włady przyseł, wziąłek sydło, ozryłek te rane, he! cosi zbyrce! klepiem, a to zbyrce jak podkowa! Wziąłek pilno pazdurem i to zelazo wychyciłek! A tego był kęs godny! — i to siedziało w ręce rok i seść niedziel — hej!
I po takiej terapii, po operacyi zrobionej szydłem i pazurem, zostało mu tylko słabe zdrętwienie w wielkim palcu. Oczywista rzecz, że ludzie tak „twardzi na śmierć“ jedynie mogli wytrzymywać życie w halach.
„Lekkie nogi“ — nadzwyczajna szybkość biegu i zdolność do skoku — to przymioty bohaterów „Iliady“, są również przymiotami, cenionemi w sposób niezwykły w góralach.
Zbójnik nowo zaciężny zdawał rodzaj egzaminu ze swej zręczności i siły skoku „z bucka na jedlickę“.
Wszakże opowiadają o jednym Roju, że jak go do wojska łapali, to on nie wpierw uciekał, aż go brali za kołnierz; biegł z początku na żart, obrócony twarzą do goniących, a potem, jak się puścił, to tyleś go widział. Każdego psa w najtęższym biegu dognał i za kark łapał. O innym mówią, że: „Tak wartko leci, co kazdego psa, kielo sam kce, kijem bije“. Wykazywanie tej lekkości nóg, tej sprawności i sprężystości ruchów towarzyszyło zabawie góralskiej, jak ucztom Odysei rzucanie kręgów i bieganie do mety.
— Na urodzinak Józka, ojciec dwoma palcami oparł się i hipnął bez stół, śklonkę (butelkę) i kapelus na niej postawił na stole i hipnął!
A chociaż o dzisiejszych ludziach mówią, że to „ciarapary“, że się nie uchowa „chłop fryśny i prędki“ — dość jest przejść się parę dni w towarzystwie górali, żeby widzieć, do czego są zdolni, jak są wytrzymali i jaką rzeczywiście jest lekkość ich nóg.
Umieć w porę i rozumnie napadać, bić się mężnie, bronić zręcznie, a wartko i w porę uciekać w ostatniej potrzebie — oto taktyka tak dobrze zbójników, jak i polowacy, kłusowników, albo leśniczych.

kielo dole zwidzem, telo dole skocem!
— „Kielo dole zwidzem, telo dole skocem!“ — mówił jeden z nich, opowiadając, jak się wydobył z pod kulek liptowskich.
Sabała mówi z podziwem o swojej młodości:
— „O telim kęsku moskala (placek) śtéry dni latał, kiej piersy raz za kozami poleciał! I kieli to światy zleciał!“ — Zdaje się, że się słyszy orła, opowiadającego o swoich powietrznych podróżach, ile razy się przysłuchuje tej powieści. Oni zawsze lecieli pod Krzywań, albo na Krzywań. Mateja z towarzyszami zabrał kasę u „ryktara“ na Liptowie o północy, „a na dziewiątom na rano byli jus powyzej Kościelisk na upłazie“.
U takiego też ludu mógł się jedynie urodzić taki taniec zbójnicki, i tylko oni mogą po kilkunastu godzinach forsownego marszu, z ciężkimi torbami na plecach, zamiast spać, jak świstaki, tańczyć, jak opętani.
Oto na skrawku łączki, pod lasem, lub gdzie bądź przed szałasem lub schroniskiem, pozrzucali na kupę torby i cuchy, pozrzucali i kapelusze, albo je przymocowali pod brodą zawadłami, następnie wbijają wszystkie ciupagi w ziemię i zaczynają dokoła nich taniec. Każdy po kolei staje przed grajkiem, śpiewa parę zwrotek, płaci za muzykę i puszcza się drobnego. W końcu wszyscy już są w kole, i wtedy rozpoczyna się jakieś szaleństwo, taniec opętany, waryacki, w którym, na tle pewnego, ogólnego
taniec zbójnicki.
tempa ruchów, każdy, odpowiednio do swego temperamentu i zdolności tancerskich, improwizuje ruchy i skoki. Ten łagodny blondyn, zgrabny i smukły, stula nogi, bierze się pod boki i wyprostowany, rzuca sobą w powietrze, padając ukośnie na ziemię, jak gwóźdź olbrzymi. Ten drab potężny o czerwonej, spoconej twarzy wyrzuca się w górę na sążeń, zgina nogi, uderza z trzaskiem w locie dłoniami po piętach i spada z hukiem. Ów, z nadzwyczajną elegancyą i szykiem drepce w miejscu, pochylony, jak gdyby się zachwycał własnemi nogami. Tamten bije z zaciekłością nogą w ziemię, jak gdyby chciał w niej dziurę wybić, lub roztrzaskać własną piętę. Ów przypada całem ciałem do ziemi i wylatuje nagle w powietrze, jak raca. Tamten przeciera obłąkane oczy, włosy mu się jeżą, wytrząsa rękoma nad głową, zdaje się być opętanym, pijanym jakimś szałem, a jego nogi same, bez jego woli i wiedzy, trzęsą się na miejscu w jakichś zygzakowatych, błyskawicznych ruchach. Wszyscy wykrzykują, szamocą się, tupią, śmigają rękoma i nogami, i zdają się być zębami jednego koła, lecącego w najszybszym obrocie. Znowu muzyka wolnieje, ruchy stają się spokojniejsze, tańczący biorą ciupagi, zczepiają je ostrzami, trzymając wysoko, i tańczą wkoło zwolna, jakby dla odpoczynku. Lecz nagle, grajek naciąga brwi wielkie, nad oczyma ukrytemi pod wystającym jak okap zrębem czoła, ściska konwulsyjnie skrzypki i rznie jeszcze wścieklejszym rytmem, a cała banda tancerzy zaczyna się z jeszcze większą gwałtownością ciskać i szaleć. Latają w powietrzu ręce, nogi, błyska stal ciupag, wszystko się mięsza i mąci w jakiś chaos.
Rzecz oczywista, że aby nogi tak latały, trzeba, iżby je nosił w powietrzu ten namiętny i zaciekły temperament, który żyje w góralach. Pasya, która ich porywa przy tym tańcu, jest tak gwałtowna, że kiedy stają przed grajkiem, najtęższe chłopy z czerwonemi jak rak gębami, bledną jak trupy ze wzruszenia.
Ta zawziętość, zaciekłość, ta wybuchliwość temperamentu, przeniesiona w sferę innych niż taniec czynów i uczuć, wydawała gorsze, straszniejsze od wybicia dziury w podłodze skutku. Żądza bogactwa, namiętność do kobiet, lub proste spotkanie się przy jednej jamie świstaczej, przy jednej kozicy lub trupie niedźwiedzia, albo zemsta za obrazę, zapisały się niejednym krwawym czynem w tradycyi Zakopiańców.
Wojtek Marduła, o którym mówią: — „Wiele chłopów honornych było, ale syćka ony ku Mardułowi to ta nic nie płacili!“ — był równie odważnym, dzielnym, jak zaciekłym i krwiożerczym w zemście.
— Ten Marduła co zrobił? Zabił jednego pana, hej! zabił. A tego pana znałek tak, jako ich miłość. Co się nie zrobiło: — Marduła kopał rudę w Magurze, i kiej seł w wiecór do domu z towarzysami, nabrali na cosi po kawałku zelaza. A mieli oni z jednym hawiarzem jakąsi uraze, i kiej to plugawstwo śmigło zelazem, wybiło temu hawiarzowi zęby. Juźci ten pan, Kierciński, słuzył w dominii, — było ik trzok bratów, jeden Kliment, drugi tak go zwali safar, a trzeci Kierciński — toz to wzięli Mardułe i trzymali w prochowni kielo dni za tego hawiarza. Ale, on im tak odpowiedział: — Jednego z was dyabli musom wzionć! — hej! odpowiedział im w ocy jako dyabli wzionć musom.
No i dobrze niebardzo, — ten pan Kierciński, siedziało to siedziało, i jakosi cosi, kany, cy miejsce zwysyło, poseł ci on do Orawy na Witowom i tam se domek najął i zył, hej! Co mój Marduła nie zrobił? Zaseł za tym panem, no juźci pedział mu, jako nalazł miejsce na rudę złotom, bardzo godne, to mu ukaze. I zjednali się oni telo i telo pieniędzy i coby te pieniądze zabrał, kiej ma wolom do tej złotnicy. — I, dobrze — poseł ś nim ten pan — hej! Są ta w skałak takie dziury, co i niedźwiedzie w nik legajom, juści weseł ś nim Marduła i zaciął go siekierom i zabił, i przywalił skrzyzalom, co jom odłupił od skale. Ha, na sałasie słyseli tego pana, jak krzycoł, ale myśleli co wykrot go przywalił. No i dobrze: to tak ostało; Marduła zaś odrazu poseł tam na Węgry, banie tamok były, tam poseł i na bani robił. A dziewka chodziła na Stare Hory na odpust, to zaś posyłał pieniądze babie i tym synom — ale się juz dó domu nie wrócił, — i to ludzie pozabacowali, i nie było o tym Kiercińskim nijakiej gwary — hej!
Dopiro potem, posli my sukać niedźwiedzia na Osobitom: trzej Nędzowie, ja cwarty. Juźci takie były pogodne ostatki, co strasno było ognia skrzesać do fajki, trawy suche były, wielgie, jakby skra padła, bieda byłoby uciec. I naśli my dziure, ale w pogodę ta niedźwiedź nie rad do dziury idzie, he! ja wlazł to tej dziury i nalazł tamok kości, tu z ręki, piscałki, i z tela gicale, — no juźci nabrałek na narąckę tyk kości, wołam drugiego Wawrzka Nędzę, pokazujem mu: gołe, oblazłe z ciała. Opatrzujemu: I cóz to za niedźwiedź taki, co ma takie długie kości, jako i cłowiek? Dopiero Nędza weźmie łopatkę, zadłubie pazdurem, powąchał i to go strząsło, strach go ogarnął i włosy powstały — hej! I to były kości z tego pana Kiercińskiego, bo to był chłop wysoki, a i tęgi — hej! No, juźci trza te kości odnieść, kiejście wzięli, bo to jego i bedom mu zaś potrzebne, — zaden niekciał, bo się bali! toz to wziołek i zaniosłek to nazad, i tamok w kolibie ostawił — hej!
O tych Mardułach mówią, że: „Takie zjadliwe wej potwory były“ — taka wściekła namiętność, taki nieprzytomny gniew ogarniał ich, kiedy się w karczmie pobili, że przerażenie ogarniało na sam widok ich twarzy zdziczałej od złości i zapamiętania.
Uniesiony namiętnością nie patrzał na nic — rzucał się, jak ryś, prosto do oczu, nietylko pojedyńczym ludziom, ale całym tłumom. Raz poszedł na Węgry i sam napadł na karczmę, w której było sześćdziesięciu Liptaków. Rzucił się między nich, wołając: „Gadajta, psia kość, po polsku, a nie to won!“ Ciskał się z ciupagą do oczu każdemu, krzycząc: „Tyś tu, tyś tu!“ aż wygnał wszystkich na dwór. Potem zaś zaprosił do karczmy, płacił za wódkę i hulał z nimi przez noc całą.
Górale nasi w swoich zagonach po obszarze Tatr spotykali się od zachodu z Orawcami, z południa z Liptakami, a od wschodu ze Spiżakami. Siedząc na pograniczu, wyrobili sobie wcześnie pojęcie swojej odrębności narodowej, zacieśnionej jednak od obszaru Podhala. Lud polski w dolinach to już w pojęciach górali nie „Poloki“ — to „Lachy“.
Zresztą Chochołowianie i Zakopiańcy, a w tej liczbie Sabała, dowiedli przed pięćdziesięciu laty, że nawet w szerszem znaczeniu są w stanie pojmować swoje plemienne stanowisko — dowiedli tego, występując całkiem wbrew chęciom i planom pana Metternicha.
A że takie sąsiedztwo rzadko prowadzi do zgody i miłości, więc też na graniach wirchów granicznych uderzały się o siebie egoizmy tych małych narodków i wrzała plemienna nienawiść.
Zbójnickie wyprawy za Tatry, szukanie złota i śrybła w beczkach liptowskich panów, pasterskie napady na orawskich i liptowskich wolarzy, walka kłusowników o zwierzynę — oto okazye, przy których załatwiano krwawe rachunku ze Złemi ptakami — jak przekręcając złośliwie ich imię, ochrzczono Liptaków.
Oczywista rzecz, że po drugiej stronie Tatr odpłacano się nie mniejszą nienawiścią i mszczono się przy okazyi bez miłosierdzia. A że i „Luptaki bywają tęgie chłopy“, i bić się umieją, niejednego więc guza naszym Zakopiańcom nabili. Każdy czyn gwałtowny lub krwawy, wywoływał taką samę odprawę.
Raz dwóch Zakopiańców poszło „grzebść“ świstaki. Jeden został przy dziurze i grzebał, a drugi gdzieś poszedł dalej. Tymczasem nadchodzi Liptak, odrazu porywa flintę Zakopiańca, ten rzuca się także do niej, zaczynają ją sobie wydzierać, ale obadwaj byli równej siły i żaden nie chciał puścić, bo wiedział, że raz puściwszy flintę z garści, natychmiast padłby trupem.

przy kopaniu świstaków.
Trzymają więc za strzelbę i klną sobie do południa, — od południa nogi ich zabolały — usiedli, a flinty nie popuścili. Nareszcie ku wieczorowi przyszedł drugi Zakopianiec, zaraz ściągnął Liptaka ciupagą po plecach, potem go złapali, położyli ręce na skale i rozkwasili mu palce obuchem, w końcu puścili go, mówiąc w drogę: — „Idź ta do swoich z poselstwem od Polaków! powiedz coś u nik widział!“
Te i tym podobne krwawe i dzikie czyny, robiły to, że Zakopiańcy rzadko się spotykali z Liptakami inaczej, niż „z flintą przy zębach“.
W tych stosunkach nie było miejsca na żałość i współczucie; pokonany lub zabity wróg nie budził żadnych innych uczuć, prócz wzgardy i urągania. I dziś jeszcze, najbardziej uspołecznieni z pomiędzy górali śmieją się serdecznie, kiedy w opowiadaniach o dawnych czasach, przychodzi moment krytyczny — kiedy ktoś padł!
Kiedy raz na wąskiej perci spotkał się z Liptakami jeden z naszych kłusowników, i wytrzymał dwa chybione strzały z dubeltówki leśnego, na trzeci już nie czekał, tylko wziął na cel i położył trupem Liptaka — reszta uciekła. Sabała, opowiadając o tem zdarzeniu, dodaje od siebie z szyderstwem: — „I ten leśny brzyćko patrzał, to mu ta skale dwie na ocak połozył, a taki go zal zdjął, co mu ta zara buty ściągnął!“ — Żadnego współczucia, ani potępienia zabójstwa. Dla Liptaka i Zakopiańca, którzy się spotkali w halach, nie zostawało nic innego, tylko walka na śmierć — albo ratowanie się „lekkiemi nogami.“
Wśród tych wrogich stosunków z Liptakami zdarzały się jednak niekiedy wypadki polubownego załatwienia sporów, zwykle krwawych. Czasem który z naszych wyświadczał jakiemu panu z Liptowa przysługę, która go potem ratowała z lochu więziennego i zpod kijów hajduckich.
Ojciec Sabały, Krzeptowski, przeprowadził raz kilkaset owiec wirchami do Węgier bez granicznej opłaty; za to potem, kiedy Sabałę na „kozach“ ostąpili „z flintami przy zębach“ leśniczowie węgierscy, związali, osadzili w więzieniu i mieli bić kije, a puścić go nie chcieli, ani za sto, ani za „dwiesto rymskik,“ — uwolnił go ów pan Aduś Pongrac i Dingo brat jego z Andrusiowej, wdzięczny za owce. Stosunki te zalatują jakimś archaizmem, dziczą, brakiem wszelkich norm, ciągłą zależnością od wypadków lub widzi-mi-się pojedynczych ludzi. Można się z podobnemi formami życia spotykać i dziś jeszcze za ścianami puszcz litewskich, w zakątkach oddzielonych od świata mokradłami pińskich bagien, ale poza tem my, ludzie z dolin, tylko ze słychu, z bajki ludowej, lub opowiadań podróżników możemy coś o tem wiedzieć.
To, co obok żądzy posiadania bogactwa budzi najwięcej „matu“ na świecie — stosunek kobiet i mężczyzn, — naturalnie był i w społeczeństwie góralskiem, i do dziś dnia jest pierwiastkiem wywołującym gwałtowne starcia egoizmów, a nawet źródłem zbrodni. Górale są namiętni i kochliwi, małżeństwa zaś prawie bez wyjątku zawierają tylko dla interesu, bez względu na jakiekolwiek uczucia; w następstwie tego jednem z bardzo pospolitych zjawisk jest żona, która uciekła od męża i wróciła do swojej rodziny. Jest to, oczywiście, jeden z najmniej szkodliwych pod względem społecznym skutków tego „podporządkowywania“ tak mało dającej się okiełznać siły, jak miłość, pod rachunek interesów familijnych — bywają gorsze.
Jakkolwiek na równi ze wszystkimi mężczyznami, górale wyrażają się o kobietach w sposób ubliżający, jak np.: — „Pierwej dzikom świnie naucy tańcyć, niźli babę rozumu.“ Albo: „Po jeden koń ma takom psiom kudłe, co nijak do wody nie kce iść; baba, ta ma tez takom psiom kudłę, co nijak jej nie namówić i nie zjednać.“ Pomimo tych i innych obelg, górale są bardzo lipcy na te same baby, które zresztą nie ustępują mężczyznom pod względem temperamentu.
Cóż się potem dziwić, że zawierane w ten sposób małżeństwa bywają nieszczęśliwe, jak np. jedno, o którem ojciec dziewczyny tak mówił: — „Dzięwcęciu, nie było cternaście lat, pleban nie kciał ślubu dać, tok jom sam dał zięciowi. Ja nie byłek zdrazliwy chłop, a i on tez na zdradzie nie stał; juźci rzekę: — Weź kiej jom kces, z ojca ręki.“ — I ten mąż trzynastoletniej dziewczynki był starym dziadem! Cóż się potem dziwić, że życie to nurtuje nieszczęście albo rozpusta?
Z opowiadań o niezbyt dawnej przeszłości, słynną jest Kacka, kochanka zbójnika Matei, koło której kręciło się wielu gachów. Raz zeszli się we czterech u niej; przyszło w chałupie do bójki, a kiedy jednego z nich dobijano, inny wołał: „Bij! zabij! ja ci go na funty zapłacę!“ — Pozostali przy życiu wyprawili sobie ucztę, i w dzikim szale tańczyli po trupie pokonanego współzawodnika.
To wszystko, co się wie o góralach z ich opowiadań lub obserwacyi, maluje ich jako ludzi o temperamencie gwałtownym, którzy cokolwiek robią, wkładają w to całą, na jaką ich stać, pasyą. Złe czy dobre będą te czyny, jakikolwiek jest ich cel i znaczenie, zawsze widać w tem istotę krańcową, która albo jest rozrzutną do ostatniej nitki, albo skąpą do zamorzenia się głodem; albo zupełnie bezinteresowną — bardzo zresztą rzadko, — albo potwornie chciwą; albo całkowicie wstrzemięźliwą, albo nurzającą się w rozpuście. W ten sposób przeciwstawiają się sobie wszelkie odmiany ludzkich przymiotów.
Górale wogóle nie cierpieli „głodu do pracy,“ jak sami mówią; ale z chwilą, w której się góral wziął do niej, to już jej poty nie popuścił, aż zmógł górę, zrobił tyle, że aż się sam w końcu zdziwił.
O jednym moim znajomym żona mówi: — „O! Jasiek, to nas syćkik naucył pracować, bo sam ta nigdy nic nie robił.“ — Otóż kiedy raz tak tłukł się z towarzyszami po wirchach, lub pił na Kirach w karczmie, a tu jego owies i jarzec źrałe, stały i czekały, aż je chyba wiatr halny skosi — bo baba nie mogła chłopów dostać do koszenia. Wraca Jasiek do domu, jak wziął kosę, to trzy dni i noce kosił. — „Na cwarty dzień nie trza było kosy pokładać, sama z garzści wypadła!“ — Owies został na pokosach, a Jasiek wziął znowu strzelbę i poszedł w Orawę na niedźwiedzia.
Ta gwałtowność góralskiej natury, ten niepokonany temperament, który gospodarował w sposób tak burzliwy, wywoływał też równie surowy, bezwzględny i straszny w swej zemście wymiar sprawiedliwości. Sąd dominialny, który tu wówczas funkcyonował lub zwykły wójtowski, używał przy indagacyi środków obliczonych na „psie natury, jastrzębowe, tygrysie.“ Wieszano na łańcuchu za nogę pod belką, zakładano łańcuch na kostkę i kliny bukowe podeń zabijano; — „świecili po łapach świeckami, cy som, cystę;“ — bez przenośni: palono ręce świecami; — słowem, nie było tu śpasów, — nie mówiąc już o tych kijach, które sypano bez liku i miłosierdzia.
Patrząc powierzchownie na dzisiejszych górali, stawiających domki po Kropówkach i Starej Polanie, usługujących panom, grzecznych, usłużnych, a jak teraz często nawet uniżonych, na tych zabiegliwych o dutki furmanów, stróżów, służących, baderów, restauratorów, przewodników, z trudnością wierzy się w tę tak niedawną przeszłość, która w opowiadaniach Sabały odżywa z całą swoją surowością, z całą wielkością swojej dziczy niepohamowanej, z tym urokiem, jaki ma bądźcobądź ludzka natura idąca bez oporu i wahania za głosem swoich sił żywiołowych.
Przyjrzawszy się jednak zbliżej, widać, że to nowe Zakopane, które tak gwałtownie rośnie, dźwigane jest temi samemi siłami. Ten temperament, który niegdyś nosił ich po wirchach, dziś wprzągnięty do pracy, podniecony górującą w nich żądzą zbogacenia, wznosi te domy, które rosną, jak grzyby po deszczu, rozpala w nich zawziętość do działalności i pracy. Patrząc, jak oni się „dorabiają,“ zapracowują, domęczają się, jak zresztą chętnie myślą o nowych kierunkach zużytkowania swojej siły, poznaje się ten sam pierwiastek ludzki, z którego powstawali dawni „honorni chłopi.“
Wartość moralna górali została przecenioną przez tych, którzy pierwsi zaczęli żyć z nimi bliżej — zarówno wartość moralna samego ludu, jak i tych czynników, które ją mogły urabiać, tych ludzi, którzy stali na straży etycznych pojęć i czynów górali. To zresztą odnosi się do całego naszego ludu, który o wiele więcej jest dobrym siłą inercyi, pewnemi wrodzonemi przymiotami, niż siłą zasad moralnych żywych i ciągle nim kierujących.
Dziś możnaby zrobić rachunek bliski ścisłości, któryby okazał, ile dobrych chęci i czynów, ile pieniędzy zostało w Zakopanem pogrzebanych na marne, wskutek tego właśnie bezkrytycznego zapatrywania się na ludność miejscową, jako pierwiastek społeczny, wskutek przeceniania, idealizowania ludzi ze względu na stanowisko, jakie wśród ludu zajmowali.
Górale przeciętnie są mało serdeczni, — bezinteresowność i wdzięczność nie są przymiotami przeważającemi w ich naturze. Natomiast nadzwyczajna jej giętkość i sprężystość, robi z nich ludzi niezwykle towarzyskich, z łatwością stających na każdym punkcie widzenia, siadających na każdym stołku. Inteligencya, spryt i owa przytomność umysłu, dzięki której góral zawsze znajdzie w porę odpowiedź, nigdy nie szuka w torbie konceptu, wykręca się zręcznie z trudności towarzyskich — nadają im pozory, na które łapie się każdy człowiek serdeczniejszy i oddaje im swoje sympatye bez zastrzeżeń.
Jakiekolwiek jest dzisiaj to życie góralskie, jakąkolwiek jest jego przyszłość, — ale to dawne życie już skończone na zawsze. Trzebaby świat przepędzić wstecz przez kilka epok historycznych, a może nawet geologicznych, żeby znów mogły się ukształtować podobne dawnym formy bytu.
Pewne gatunki ludzi, jak pewne gatunki zwierząt, muszą zginąć z powierzchni ziemi razem z wielkiemi przeobrażeniami w naturze, w zewnętrznych warunkach bytu. Myśliwy czerwono-skóry, jak polowac tatrzański, stają się z czasem niemożliwi — zaczyna być tak ciasno, że jest więcej ludzi niż „dźwierza,“ — a lasy, które dawniej „od Spiza, bez Polskom do Orawy“ zakrywały świat — teraz znikły i z niemi znikła przyczyna, wywołująca do życia takich ludzi, o jakich mówi powieść Sabały.
To też Sabała, jako „starego wojska straż ostatnia,“ budzi interes nadzwyczajny — niezależny od interesu, jaki budzi jego własna indywidualność.
Z jego opowieści trudno wykroić moralną książkę dla dzieci lub dorastających panienek, ale też i w Homerze trudno szukać przykładów cnót, które uważamy dziś za konieczne w ludziach. Słuchając tych opowiadań, żyjąc z tym ludem, schodzi się na ich poziom, przestaje się od nich żądać, żeby się stosowali do prawideł, o jakich nie mieli pojęcia; podziwia się natomiast skalę, na jaką było nastrojone to dawne ich życie.
Bardzo wielu z pomiędzy bywających tu podróżników, którzy spotykając Sabałę po drogach, zaciągali do siebie, leli w starca wódkę i wyciągali na anegdoty, myśli, że kilka sprośnych konceptów, które usłyszeli, są najlepszą stroną Sabały. Jest to bardzo mylne wyobrażenie. Sabała ma tyle i tak różnorodnych rzeczy do opowiadania, że da każdemu czego on szuka — i mądremu mądre, i głupiemu głupie — wygodzi każdemu. Kilka myśliwskich opowiadań, które tu przytoczyłem, daje pewne, choć bardzo niezupełne wyobrażenie o jego stylu, krystalizującym w sobie całe bogactwo i obrazowość góralskiej gwary. Ponieważ Sabała nie jest machiną, powtarzającą bezmyślnie zawsze te same słowa, bez podkładania pod nie swego czucia, myśli, życia — przeto jedne i te same temata opowiada bardzo rozmaicie i z różną wartością artystyczną.
I kto przeleje miarkę, kto zanadto „omaszcza“ herbatę, podejmując starca, ten nie usłyszy najlepszych opowiadań. Niekażdemu zresztą on chce opowiadać, nie z każdym chce „ugwarzyć.“ Ma on swoich przyjaciół, towarzyszy, jak np. Wojtek Roj, z którym całe noce czasem nie sypiają, jak się zejdą w zimie, i wtedy, we wściekłem gorącu kuchni, humor i werwa, obrazowość i bogactwo opowiadań jest nieporównane. Kto więc chce znać przeszłość góralską i naczytać się Sabały w najpoprawniejszej edycyi, ten niech go słucha „we wirchach kany, przy watrze,“ albo w szałasie, jak on opowiada to swoim towarzyszom, dobrym znajomym z pomiędzy „panów,“ młodzi góralskiej, która się go zasłuchuje, lub wspomina ze starymi bacami dawne czasy.
Oprócz opowiadań o przygodach swoich lub innych myśliwców, zbójników, pasterzy, Sabała opowiada bajki, które są jako kompozycya całości, ścisłość i obrazowość wyrażenia, postawienie każdego wyrazu tam, gdzie należy i akurat takiego, jak trzeba, jako wypunktowanie, podkreślenie sensu moralnego, zupełnie nadzwyczajnemi zjawiskami artystycznemi. Lecz nietylko całkowite powieści, lub bajki, których już sama treść faktyczna może zajmować, budzą wielki interes; pojedyncze zdania, w których maluje się ta nadzwyczajna przytomność, giętkość umysłu, a zarazem łatwość wypowiadania myśli, sformułowania jej z finezyą i siłą są niemniej interesujące.
Ktoś „na despet“ chwali jednego z bogatych i mądrych gazdów, chcąc wywołać replikę Sabały:
— To dobry człowiek?
— E! on je dobry — ale dyabeł je lepsy, co go dotąd nie wziął! — odpowiada Sabała.
Raz znowu pytają go o zdrowie żony!
— He! stęka! Kto się z młodości roboty bał, co się jej dość nie naje, to stęka! Ja ta jej nigdy łakomy nie był! — odpowiada, szydząc ze swego życia, które spędził głównie na myśliwskiej włóczędze.
O tej samej żonie mówi, że jest tak chuda: „co oreł dwie takie na Krzywań wyniesie a nie odpocnie.“
Patrząc na domy i ziemie człowieka bogatego, lecz małej wartości osobistej, mówi: — „On ta na śmierzci nie skieltuje (nie zarobi), bo mu w niebie takich majątków nie uświadcom!“
Żyd go napastuje o parę dutków, które mu winien. — Sabała się śmieje i pociesza go, mówiąc:
— „Dam wam Osobitą (wirch) w procencie wykosić, jak Orawcy zejdom z owcami!“
— „A kto je to prawo pisał? Cheba niedźwiedź na turnicy pazdurami,“ — mówi na zakaz grania i śpiewania po drogach.
Zajęto mu krowę w lesie: „Krowa to ta lasu nie zje, ino siekiera!“ — tłómaczył Sabała.
Raz mówiono o wódce: — „Ku kościołowiby zniosła, cok jom zapłacił i wypił!“ — twierdził Sabała, stojąc na turni Giewontu.
Ktoś twierdził, że dawniej ludzie mniej pili, mniej u Żyda zostawiali, — Sabała na to z szyderstwem: — „E, to prawdą! ze samego z Zakopanego do Bochni zajechał, a u Żyda nie był — bo go nie było. Bo zaś chrześcianie po karcmach siedzieli a synkowali!“
Sabała uważa świat i życie na nim za bardzo wesołe; rad twierdzi, że nigdy smutnym nie był. Posiada on w najwyższym stopniu te przymioty, które Schopenhauer uważa za konieczne warunki szczęścia: przyrodzoną wesołość i zdrowie.
— „Smutkiem się zyć nie opłaci.“
— „Smutne serce gorse, niżli chorość, pilniej cłowieka uśmierci.“
— „Z trubacyi a ze smutku krew do serca uchodzi — a jakże jom gonić? Cheba weselem.“
— „Cłowiek serca zatwardzialsego to se smutku na serce bardzo nie popusca, choć i złe przyndzie.“
Oto niektóre zdania, malujące jego filozofią życia, wypływającą z jego temperamentu.
Rzadko też można widzieć Sabałę smutnego — chyba jak gra, albo kiedy przyjdzie na niego choroba, osłabienie, wtedy zaczyna go trapić starość, niedołęstwo, markoci się i mocuje z życiem, idzie na wirchy, próbuje sił, aż znowu się skrzepi i znowu uczuje że świat jest piękny i wesoły.
Sabała pomimo ośmdziesięciu siedmiu lat swoich, jest młodym, żywym i rzeźkim. Różni się też tem od swoich rówieśników, dziadów siedzących po chałupach, piecuchów i brudasów, którzy zdają się „za wodę płacić,“ tak są pokryci brudem. Sabała pogardza takimi, natomiast bardzo rad widzi dzielną młodzież, która się wykrada z flintą w góry.
Taki, jakim dziś jest Sabała, jest on dziełem sztuki, nie przestając być żywym człowiekiem.
Jest on najpiękniejszym typem dawnego górala, jego opowiadania rzeczywistą epopeją górskiego ludu, krystalizującą w sobie wszystkie jego czucia i myśli w sposób niezwykły.
Na tym przełomie do nowych form życia, jego opowiadania są, jak łuna świecąca nad dogasającem ogniskiem, jak ostatni promień wspaniałego słońca, które się obziera po świecie świetnemi blaskami, nim zgaśnie na zawsze.

∗                              ∗

Dzień był już zupełny, kiedyśmy zwinęli obóz i ruszyli w drogę.
Za ścianą Hrubego Wirchu, — roztaczała się jasność śpiesznie wschodzącego słońca. Nikłe, przeźroczyste niebo rozpinało się ponad fioletowemi piramidami gór, stojących w tem chłodnem powietrzu, jak olbrzymie bryły lodu, nasiąkłe cieniami nocy.
Schodziliśmy w las, zostawiając za sobą, przed pustym szałasem, gasnące ognisko, z którego ulatywały błękitne smużki dymu. Ogień, przy którym się przespało, przegwarzyło lub przemyślało noc całą, zdaje się być istotą żywą, czującą; odchodząc go, odwraca się człowiek, by spojrzeć jeszcze raz, jak na jednego z towarzyszy, którego się z musu opuszcza...
Szron topniał na liściach szczawiu, wśród których zstępowaliśmy w dół, między potężne pnie smereków halnych.
Pod nogami chlupała woda zpod gęstwy paproci, ogromnych zwojów gencyany mżącej się liliowemi kiściami kwiatów, wielkich gron ciemnego tojadu, czerwonych ogonów szczawiu, białych gwiazd rumianków, świecących żółtemi ognikami jaskrów i cykoryi, i zbitych kęp strzępiastego szywaru, nad któremi wznosiły się wysmukłe łodygi jakichś wielkich roślin, trzymające baldachimy jasno-różowych kwiatów.

las w dolinie hlińskiej.
Silne i wielkie smereki, o krótkich, pokręconych i grubych konarach, najeżonych igliwiem zbitem w szczecinaste kistki, stały ciche, poważne pod swemi ciemno-zielonemi płaszczami, obwieszonemi pasmami szarych porostów.
Las szedł w górę, wśród wielkich głazów oplatanych roślinnością — zawalony obrzymiemi, rudemi trupami butwiejących pni drzewnych. Gdzieniegdzie zestarzałe korzenie, nie mogąc utrzymać leśnego olbrzyma, urwały się i zwaliły go potężnym wykrotem. Czarne, splątane ich ramiona ściskają wielkie głazy, na których rosły i które wydarły i uniosły upadając. Biały kawał skały, z którego się urwał taki smerek, świeci się wśród mchów, cały oplatany długiemi sznurami korzeni, które jeszcze trzymają się pnia potężnego i zdają się być jego wnętrznościami, wydartemi z rozpłatanego cielska. Wyżej, na głazach omszałych, zwisały krzaki kosodrzewiny, świeciły się wśród ciemnych drzew iglastych kity jaskrawych liści jarzębiny.
Na wszystkich kępach, na głazach i pniach zbutwiałych, obrosłych materacami mchów, zieleniły się krzaki borówek, obwieszonych czarnemi jagodami.
Szliśmy zatraceni wśród silnej i bujnej roślinności, tonąc wśród traw i kwiatów do pasa, brnąc w wodzie i ociekając rosą, która zlewała się na nas strumieniami.
Las ten urósł tu do tak potężnych drzew, dzięki wyjątkowo sprzyjającym mu warunkom otoczenia. Zasłonione zewsząd od wichrów, mogły smereki dźwigać się w górę, zachowując tyle tylko ostrożności, iż nie odstawiały zbyt daleko od pnia konarów. Gdzieindziej, na tej wysokości, blisko pięciu tysięcy stóp, nie tak wyglądają smereki, którym przyjdzie rosnąć na stokach odkrytych dla dostępu wiatru halnego. Obtrącone, lub obdarte z kory wierzchołki świecą trupią białością; pień dokoła nastrzępiony mnóstwem krótkich gałązek, ledwie gdzieś u dołu, przy samej ziemi, wypuszcza dłuższe konary, pochylając je starannie ku dołowi, kręcąc je i zgrubiając mnóstwem garbów i najeżonych kęp drobnych wyrostków.
W innych miejscach, stoją całe lasy młodych smereczków, których zrudniałe wierzchołki skręcone są ku północo-wschodowi, — widać, że drzewa te odwracały się, nie mogąc znieść strasznego oddechu takiego wichru.
Wogóle, cała ta roślinność górska tak jasno i otwarcie mówi o swoim losie, tak to, co ją cieszy i co ją boli, jest wypisane na jej kształtach; ma ona taki wyraz wskutek tego, że ten sam rodzaj rośliny widzi się w różnych warunkach bytu, iż cała ta ziemia zdaje się gadać lub być otwartą kartką książki napisanej jasną, zrozumiałą mową.

smerek halny.
Idąc w górę, z dna dolin obrzeżonych zwartemi lasami zwykłych rozłożystych smereków, pomieszanych z szerokiemi koronami śmiało wyciągających ramiona buków i jaworów, — przez wyższe piętra, gdzie w zacisznych kotlinach drzemią kopulaste limby, a jeszcze wyżej, gdzie ponad zdruzgotanemi i skarłowaciałemi smerekami, rozciągają się wielkie lasy kosodrzewiny, podobnej do potężnych koron sosen, których pnie nie śmią wyjrzeć zpod ziemi, — aż tam, gdzie na potrzaskanych wirchach granitowych, czarny porost, tak mało różniący się od ziaren granitu, ledwo odstaje chropowatą plamą od powierzchni skały, — przychodzi się do jakiegoś zbratania, jakiejś sympatyi psychicznej z roślinami. Przestają one być rzeczami, które, jeżeli się nie jest botanikiem i nie chce się wogóle robić z rośliny użytku, obserwuje się dla ich piękna, dla barwy lub kształtu bawiącego lub zadziwiającego oko, dla nęcącego wreszcie zapachu. Tu, rośliny zdają się być bardzo bliskiemi człowieka istotami; tu czuje się, że one żyją, tu widzi się, jak walczą, przystosowują się do warunków zewnętrznych lub cierpią i giną; — są nędzarzami, jak świerk u górnej granicy swego zasiągu, lub magnatami, jak te pyszne pnie, jak ta cała wspaniała roślinność, nieniszczona przez człowieka, broniona od sił wrogich przez ściany wirchów, — wśród której szliśmy doliną Hlińską.
Słońce wznosiło się szybko w górę, ściągając znad lasu zasłonę cienia, który się usuwał przed nami ku wschodniemu krańcowi Hrubego Wirchu. Las rzedniał, malał, kosodrzewina na lewo szła zboczem w górę, wyżej siedziały limby; — na prawo dolina zapadała pod podwaliny wirchów, dokoła których leżały rozsypane ogromne głazy. Szliśmy wśród kęp borówek, zstępując ku brzegom potoku, błyszczącego pośród zwaliska wielkich, ciemnych, omszałych głazów. Słońce drgało na mchach, w rosie, połyskiwało na gładkich liściach borówek, i rzeźbiło jasnemi smugami, poorany żlebami tułów Hrubego Wirchu. Wspaniała i wesoła pogoda jaśniała zewsząd. Rzeźwy chłód przeciągał od cieniów; w miejscach odkrytych mocno przygrzewało słońce.

limba.
Towarzystwo rozsypało się długim sznurem. Noc nieprzespaną czuło się w nogach, w sennem usposobieniu, w odrętwieniu ruchów. Jaki taki ziewał aż się rozlegało, — inni podniecali się dymem, szli w milczeniu, utykając wśród trudności chropowatej drogi. Monachijczyk, wyniszczony, blady, z podsiniałemi oczyma, szedł chwiejnym krokiem, chętnie wspierając się na ramieniu przewodnika.
Tak bez zapału i rozpędu dochodzimy do załomu, gdzie Hruby Wirch zagina się ku północy, przerzucamy się na drugi brzeg potoku, — perć idzie w górę, wspina się na kopulasty pagórek potrząśnięty głazami, zarosły szywarem i mchami. Odpoczynek. W tej chwili ogień się pali, kotliki stają dokoła między płonącemi gałęźmi kosówki; rozkładają się torby przewodnicze, krążą butelki, czarki z wódką, szklanki herbaty kurzą się z pomiędzy traw — wycieczkowe śniadanie w porządku.
Tymczasem słońce, wznosząc się coraz wyżej ponad wirchami, zaczyna z góry przypiekać, — bliski potok szumi na tle ogólnego szmeru dowód dalszych, ogarnia nas senność, chęć spoczynku, wyciągnięcia się na mchach, — i tak leżymy, czas jakiś, w spokoju...
Ale górale ciągle spozierają w górę, gdzie w załomie skał, napół ukryte w cieniu bielą się wielkie płaty śniegu zastawione szczerbatemi turniami. Nagle wszystkie ciupagi zwracają się w jeden punkt: — „Wis go! wis go! hań do cienia!“ — Sabała wypatruje pilno — bo tam przy tych śniegach — w tak zwanych Ogrodach — ruszają się pewno kozice. I teraz widać małe stado, wędrujące sznurkiem ku górze, po śniegu. To rumowisko skalne, na którem rośnie trochę halnych roślin, żywionych wilgocią tających nad niem śniegów, jest główną letnią kwaterą kozicy. Przewodnicy nasi, z których niejeden był z fachu koziarzem, a wszyscy mają instynkta myśliwskie, są wychowani w tradycyach kłusowniczych, — nie mogą oczu oderwać od tej gromadki kozic — robią plany wyprawy, jak wejść, zkądby zajść, i wszczynają opowiadania o rozmaitych myśliwskich przygodach.
Ale trzeba iść naprzód.

kosodrzewina.
Teraz skręcamy trochę ku północy, i idziemy wąską, wydłużoną kotliną wznoszącą się coraz wyżej. Na prawo świat zasłoniony potarganemi ścianami skał; na lewo mniej stromo, wznoszą się zielonemi upłazami, wysoko na niebo wirchy, zakończone ząbkami szczerbatych turni.
Dno doliny porozpadane, poorane wodami, potrząśnięte wielkiemi odłamami skał, miejscami rozściela się w małe polanki, zieleniejące trawami, pogarbione w kopce porosłe mchami i szywarem. Potok ledwo szemrze w ogromnem łożysku, powietrze jasne, nasiąkłe słońcem i błękitem, nie drży najlżejszym podmuchem wiatru. W ciszy tej rozlegają się tylko poświstywania straży świstaczych.
Głos ten działa na przewodników, jak ślad zająca na ogary. Świstak, według górali, jest jednym z tych tajemniczych cudów natury, w którego sadle i skórze znajdują się lekarstwa na wszystkie choroby, jakie mogą człowieka trapić.
Więc też, pomimo wszelkich niebezpieczeństw, grożących naszym kłusownikom od luptowskich leśniczych i myśliwców, góral musi mieć świstacze sadło i co rok, w jesieni, kiedy świstaki ułożą się do snu, kto tylko może, idzie „grzebść“ w wirchy.
Napróżno zachowując zupełną cichość, wytężaliśmy oczy: nie mogliśmy dojrzeć żadnego świstaka. Za to po drugiej stronie doliny, u wylotu wąskiego źlebu, zawalonego śniegiem, stał wielki cap dziki. Nasza orkiestra zagrała mu orawskiego marsza. Przez lornetkę widać było, jak skakał z głazu na głaz, przyglądał się nam i strzygł uszyma; — doświadczony widać i znający się na przestrzeni, wiedział, że żadna flinta do niego nie doniesie i nikt go nie zgoni. Poszliśmy dalej, zostawiając go, wypatrującego za nami zza szarej turniczki.
Słońce grzeje coraz mocniej; w kotlinie ostawionej ze wszystkich stron wysokiemi ścianami gór, nie wieje żaden wietrzyk — robi się parno i duszno. Opanowywa nas senność i cięży ołowiem na nogach. Słabsi towarzysze przysiadają często, najczęściej Monachijczyk, którego wełniane trykoty na łydkach, zamszowe majtki i bawarska jopa prażą niemiłosiernie, a podkute trzewiki na nogach, nieprzywykłych do chodzenia po górach, ciężą haniebnie. Co chwila towarzysz nasz niknie za kamieniami i wychodzi ztamtąd z twarzą zdradzającą coraz mniej zachwytu dla gór. Bezustannie też, jesteśmy powstrzymywani w pochodzie nawoływaniem przewodnika, który dźwiga na ramieniu „pana ze zadku,“ t. j. idącego na końcu.
Wlekliśmy się też długo, i dopiero koło południa stanęliśmy w górnym krańcu doliny, pod stromem, zielonem zboczem usypanem kamieniami, po którem dźwigaliśmy się w górę na przełęcz Koprową. Był to najcięższy i najpracowitszy od rana moment, chociaż droga nie była wcale trudną, stromą lub niebezpieczną. Ale w nas, znużenie, noc nieprzespana, upał i potrzeba spoczynku walczyły z postanowieniem wejścia na górę. Było to przystosowywanie się do gór, wytwarzanie szczególnych góralskich właściwości organizmu. Jakoż, kiedy nakoniec spoceni wydostaliśmy się na siodło przełęczy, opanowała nas rzeźwość i wesołość: — to przejście męczące starczyło za odpoczynek — podbudzenie nerwowe wynagradzało wyczerpanie mięśni.

na koprową.
Siedzieliśmy więc na wielkim grzbiecie przełęczy.
Pod nami niezbyt gwałtowna z razu pochyłość urywała się nagle ponad dnem; doliny, w którem leżał staw szmaragdowy, obramowany białemi gruzami, a tuż nad nim gwałtownie piętrzyła się w niebo ogromna ściana, od dołu chropowata od zsypanych okruchów granitowych, na których bielały kawały śniegu. Wyżej stożyły się ściany pionowe, porozpadane, potargane, porozrywane szczelinami i wąskiemi pasemkami zielonych upłazków. W górze, na niebie sterczały ze ściany dwa potężne szczyty, rozdzielone rozdołem, jak garby potwornego wielbłąda.
Na lewo, wiły się mgły wielkie, świecące w słońcu, zakrywając sobą wirchy, których niższe piętra wpierały się w gęstwę chmury. Na prawo od stawu, ku południowi, ziemia zapadała w dół tarasami złocącemi się w słońcu rdzawym porostem mchów i białym gruzem zgruchotanych granitów. Dwie potężne ściany turni stały z dwóch stron doliny, rozszerzając się w dali, jak olbrzymie wrota, za któremi widać było żółtawą, słoneczną dolinę, również roztapiającą się, po przez fiołkowe opary, w błękit nieba.
Całe towarzystwo było rade i dobrze usposobione. Przemogliśmy zmęczenie, płuca rzeźwiły się w pysznem halnem powietrzu, słońce otulało miękkiem ciepłem, a oczy kąpały się w morzu niezliczonych odcieni i odbłysków błękitu — od czystego, jasnego lazuru, do ciemnego fioletu, i od fioletu do błysków złota.
Wszyscy, nawet nasz kolega malarz, popijając koniak, czuł się dobrze, siedział wygodnie, oparty o skałę, wyciągnąwszy silne nogi, nastroszone dokoła podeszew gwoździami.
Przy nim siedział jego przewodnik, chłop młody, popisujący się znajomością gór i drogi:
— Basta, Satan, Wysoka, a ta, co jom tak mgły otuliły, Cubryna, a to zaś Miegusowskie.
— Gdzie?
— Hań! Przełęcke widzom? Te turnie na lewo to scyt — ka ta wanta wielga — widzom?
— Więc my tam mamy iść? — spytał nagle malarz, stawiając srebrną czarkę z koniakiem.
— Ze tam!
— Kędyż się idzie? — pytał znów z niepokojem.
— Ze prosto dołu — mówił przewodnik, — będziemy sie spodku chytać.
Ale jakże tu iść? dokąd!? Przecież tu przepaść — wołał nasz towarzysz, — zerwał się, zatoczył oczyma i nagle usiadł.
— E! to ino tak sie widzi! bo to je jest taka bulą, dy my przejdziemy powyz niej, zaś sie unizemy — dy tam droga gładka i to wcale nie śtyrbne miejsce.
Malarz patrzał wytężonym wzrokiem; na twarzy jego malowało się ciężkie wahanie. Góral mówił dalej:
— Kiej zaś zejdziemy w dolinę i obejdzie się staw z drugiego końca, widzom? hań! ka te białe skalę! hej! Toz to będziemy sie uwysać. Het! het! het! po piargu, potem zaś, widzom; ka sie ta woda do słonka świeci? — tu wskazał wysoko, stromą, gładką płaszczyznę, lśniącą od wody ciekącej z płatka śniegu, — to zaś bez te wode, i potem hań! hań! ka te turnie śtyrbne, toz to takim upłazem powyz źlebu wendzie się na Przełęc.
W opowiadaniu wyglądało to łatwo i lekko, ale ten lśniący zrębek, wiszący nad przepaścią, po którego śliskiej powierzchni miało się iść, i ta cała potężna, przygniatająca ogromem masa, która wprawdzie zdawała się chropawą, lecz dyabelnie stromą — wszystko to nie robiło tak bardzo milutkiego wrażenia.
Więc też na twarzy naszego towarzysza malowała się zupełna decepeya.
— Proszę pana! — zawołał na dowódcę wyprawy — to niemożliwe, to szaleństwo, ja tam nie pójdę! Ja nie mogę, ja nie chcę, ja wrócę!
Położenie stawało się przykrem. — Wrócić? Dokąd i kędy? Czyż na wszystkie strony nie czyhały podobne, lub gorsze przepaście?
Rzucono się na ratunek: trzeba było przynajmniej sprowadzić go w dolinę Hińczowych Stawów, zkąd już dalej dolinami zeszedłby na Węgry i wrócił koleją do Zakopanego. Lecz napróżno nasz doświadczony dowódca tłómaczył mu, że to nic nie znaczy, że niema czego się obawiać, że zejście łatwe, — napróżno radził mu, żeby odpoczął, nie patrzał w tę stronę, wypił jeszcze koniaku: — wszystko napróżno. Na bladej twarzy i spoconem czole malował się straszny upór: — „Nie pójdę! nie chcę!“
Przyrodnik, pamiętający pomiary tatrzańskich wzniesień, mówił! — „Ależ, proszę pana! do stawu mamy w dół tylko 718 stóp! a od stawu w górę, na przełęcz ledwie 1.115, ponieważ leży on na wysokości 6.204 stóp nad poziomem morza! Przecież pan już wchodził i schodził na Zawrat i z Zawratu — niższego ledwie o 45 stóp od miejsca, na którem pan siedzisz.“
Wszystko na nic! Wiadomości te zdawały się jeszcze pogarszać sprawę.
Starsi przewodnicy wymyślali młodemu, że nie umie „z panem gazdować,“ — grozili, że mu blachę z numerem odbiorą, jak będzie tak pogłupiemu przewodnikował, — mała ztąd pociecha.
Blada twarz, spocone czoło i okrągłe oczy mówiły jedno: „Nie pójdę!“

Panika jest zaraźliwą. Zrozumiałem teraz, jak wojskiem rozbitem owłada ten najstraszniejszy wróg — strach, który rozdmuchuje armie potężne, jak kurz, na wszystkie strony świata. Kilku moich przyjaciół siedziało bladych, milczących, lub kopało gorączkowo ciupagami darń zieloną. We mnie budził się strach, który starałem się przezwyciężyć, zaciskając zęby tak, że się o mało nie potrzaskały.

— Niech go dyabli wezmą! — mówił mój najbliższy towarzysz. — Trzeba go zostawić, bo wszyscy pozlatujemy z taką małpą!
Byliśmy po raz pierwszy w górach; to, co nas czekało, było tajemnicą; wyczerpanie po trzydziestu godzinach marszu bez snu osłabiało; a zresztą, któż tam wie, jak się strach udziela? jak się udzielają ludziom te wielkie impulsa, które ciągną całe tłumy na pasku jednej myśli lub uczucia?
Wiedział o tem coś nasz towarzysz — hypnotyzer! Właśnie nasz dowódzca odprowadził go na bok, w dół głęboki, rodzaj niezajętego świeżego grobu i tajemniczo coś mu mówił. Tamten się wzbraniał. Słychać było, że mówią po francusku, wytrzęsali przytem rękoma, a na twarzach widniały frasunek i zakłopotanie.
Na rekrutów taternictwa cała ta sprawa i tajemnica oddziaływały w sposób coraz gorszy. Odwróciłem się, i zapaliwszy cygaro, które gryzłem niecierpliwie, starałem się wyciągnąć Sabałę na gawędę.

Kiedym się znowu obejrzał, hypnotyzer klęczał między rozstawionemi nogami wybladłego Tyrola i odbywał nad nim swoje tajemnicze praktyki... Ostatecznie, zdobyto na malarzu tyle, że się dał podnieść i wisząc na ramionach dwóch górali, zaczął się staczać na dół, przebierając nogami, jak zdecydowany tabeśnik! Cała fantazya i wdzięk tyrolskiego stroju poszły na nic. Rozpięta jopa, kapelusz z pomiętem piórem zsunięty z czoła, alpenstock i torebki w ręku przewodników — i tak jechało to w dół, piszcząc w żwirze kutemi podeszwami i puszczając z pod nich drobne kamienie.

Ci, na których robiło to przykre wrażenie, ja w ich liczbie, wysforowali się naprzód i starali się być jak najdalej od tego widoku, od wszelkiej rozmowy i słychu o nim. Biegliśmy też na dół, nie zważając na przewodników, którzy się starali utrzymać nas na perci, wołając: — „Poleku! poleku!“
Zeszliśmy w dolinę, pooraną wielkiemi rozpadlinami, pogarbioną w kopulaste wzniesienia, porosłe mchem i trawami, zawaloną rumowiskiem skalnem. Na prawo widać było, gdzieś niżej, z pod nastroszonego głazami brzeżku, skrawek ciemno-błękitnej wody stawku. Wyszliśmy przez wznoszące się na lewo wzgórze, nad wody dużego, spokojnego stawu, w którego ciemnym błękicie przeglądały się turnie Mieguszowskie, i mgły, zwijające się ciągle nad Cubryną.
Słońce piekło dotkliwie — w powietrzu unosił się zapach rozgrzanych mchów, traw i kwiatów halnych.
Ta kotlina ostawiona pysznemi, malowniczemi i potężnemi wirchami, błyszcząca słońcem, grająca bogatem przeciwstawieniem barw granatowo-seledynowego stawu i złoto-rdzawych mszarników, nie robiła wrażenia dziczy i pustki. Owszem, byłoby tu zacisznie i spokojnie leżeć w mchach pachnących, nad błękitami wód, w których się topił błękit nieba — gdyby — gdyby nie strach naszego towarzysza i niepokój, który nam kołatał do myśli.
Sprowadzono nakoniec z trudem Monachijczyka; usadzono na pysznem wezgłowiu z mchu, popodkładano torby, pledy i góralskie cuchy. Wielka gąbka umaczana w zimnej wodzie stawu leżała na jego głowie i miała go otrzeźwiać; rozpalono ogień, uwarzono czarnej kawy, — każdy, najlepsze specyały, najwykwintniejsze trunki, co tylko kto posiadał dobrego, wszystko ofiarowywał mężnemu towarzyszowi. Dokoła niego zebrali się najprzytomniejsi, najwymowniejsi i najdowcipniejsi towarzysze; opowiadano mu sprośne anegdoty, śpiewano birbanckie piosenki. On siedział, jak Dalaj Lama, dawał się obsługiwać, niańczyć, bawić się, tumanić, i stopniowo wracał do siebie, nabierał koloru, a jego ładna twarz uśmiechała się dobrotliwie i z zaufaniem do przewodników.
Myśmy się też rzeźwili w seledynowej wodzie, trzymając się zdala od głównego bohatera chwili, i opanowywali do reszty uczucie strachu.
Czułem, że we mnie jest dwóch ludzi, z których jeden boi się i ciągle widzi bladą, wystraszoną twarz i spocone czoło Monachijczyka, — a drugi bierze mnie za łeb i prowadzi. I głównie ta wola, napięta do ostatka, nie wyłącznie wiara w przewodników, lub ich pomoc, może człowieka zewsząd wyratować i wszędzie wyprowadzić. Kto jej nie ma, albo nie jest obdarzony zupełną niewrażliwością na przepaście — niechaj siedzi w domu.
Ruszamy. Monachijczyk orzeźwiony, przybrany porządnie, wsparty na ciupadze, gdyż cienki alpenstock przestał w nim budzić zaufanie, idzie mężnie doliną, przechodzi po kamieniach sterczących ponad wodą małą odnogę stawu; zachowuje się mężnie i klnie po bawarsku: — „Sacra di no a mo!“ — dla fantazyi.
Zaraz za wodą, rumowisko skalne pnie się gwałtownie w górę, na niem leżą płaty śniegu, potrząśnięte kamieniami, okurzone, brudne łachmany zimy, od których nawet żaden chłód nie wiał w ciepłe powietrze popołudniowej pory.
Natychmiast zaczynamy się szykować, przewodnicy i podróżni kolejno jeden nad drugim.
Więc mamy iść na tę bestyą?
Doznaję uczucia, jakgdybym wchodził do dentysty, — nie chcę, a muszę — i idę.
No! w porządku! ruszamy — marsz!
Lecz w tejże chwili, zachrobotały żelaziwa tyrolskich trzewików, i nasz towarzysz skoczył w dół i zaczął uciekać w stronę widniejących w dali węgierskich równin, przeciętych szarą nitką kolejowego toru.
— Ja nie chcę! proszę mnie puścić! Ja nic nie chcę! Ja sam pójdę! Proszę mnie zostawić! — wołał zduszonym głosem, a za nim pędził przewodnik i łapał go wpół, jak cielę, które uciekło ze szlachtuza.
Spojrzałem w górę na mego najbliższego sąsiada, twarz jego była zieloną. Czułem, że jeżeli w tej chwili nie wezmę siebie za łeb i nie wstrzymam szturmującego do mózgu strachu — to po mnie! Czułem zresztą, że wzruszenie i niepokój jest dokoła...
No, uładzili się w końcu z malarzem, — zostawiono mu przewodnika, który miał go odprowadzić dolinami do kolei.
Zawracamy w górę i idziemy. Milczenie. Tylko pod wspinającemi się nogami dygocą ostre, trące się o siebie granitowe gruzy.
Przewodnik zaczyna coś mówić o znikłym malarzu; proszę, żeby dał pokój, żeby o nim nie wspominał: — „Milczcie do dyabła!“ — wołam w końcu z gniewem i prowadzę siebie w górę.
Wznosimy się gwałtownie ku górze po ruchomych głazach. Ktoby chciał wiedzieć, jak to wygląda, niech wyobrazi sobie prostopadłą ścianę, wysoką, bardzo nawet wysoką, przy której usypano okruchy skał — żadnych osłon, żadnych poręczy.
Za każdym zakosem człowiek czuje, że się chwieje coraz wyżej ponad ziemią. W pół góry, może, stajemy na odpoczynek. Każdy na głazie, na którym stała jego noga, — jedni nad drugimi, dotykając nogami kapeluszy tych, co są niżej, a kapeluszami łydek tych, co są wyżej.
Weszliśmy do cieniu, dyszącego chłodem; a że mam reputacyą popsutą, wskutek dłuższego pobytu w Meranie, więc nasz dowódca, a mój przyjaciel, troskliwy o moje zdrowie, mówi tonem przekonywającym:
— Włóżcie serdak!

Tu, robi się coś nadzwyczajnego. Nigdy nie mam zwyczaju kłócić się o rzeczy małe, i serdak dla przyjemności przyjaciela włożyłbym nawet w upał; tym razem napięcie woli, którem pokonałem strach, jest tak silne iż przechodzi w upór na wszystkich punktach. Odpowiadam też ostro:

— Dziękuję! nie potrzebuję!
— Ależ włóżcie! — mówi już z niecierpliwością dowódca.
— Mówiłem już panu, że nie włożę!
— Podajcie panu serdak! — woła nasrożony przyjaciel na przewodnika.
Ten wyciąga z dołu rękę z serdakiem i mówi:
— Włóżcie, panie!
— Idźcie do stu tysięcy dyabłów! Nikt was o to nie prosi! — odpowiadam z gniewem. Przed oczyma memi przesuwa się blada twarz i spocone czoło wystraszonego Monachijczyka, — zaciskam zęby i zaczynam wstępować, w milczeniu, w górę.
Myślę przytem: — „Serdakiem mnie będą częstowali! Przecież ja tu za siebie odpowiedam! Oni za mnie nie polecą w przepaść; nie będą za mnie nóg stawiali, ani rozbijali sobie łbów o granitowe skały!“
W ogólności, uwagi jakieś w takich razach, nauki dawane przez przewodników, a najbardziej wszelkie ustawianie nóg przez kogoś są najkrótszą i najłatwiejszą drogą do dna przepaści. Tylko zupełna wiara w siebie, poczucie samodzielności i niezależności zostawia swobodę umysłu, konieczną do wybierania drogi, do umiejętnego stąpania, do walczenia z górą.
Nikt mnie już teraz nie proponował serdaków, nie radził nie pytał o nic.
Szliśmy w górę, przystawając na coraz wyższych piętrach granitowego gmachu. Wskutek perspektywicznego skracania się wszystkie szczerby, występy, głazy malały ku dołowi i nabierały powietrznego koloru, i im wyżej, tem dotykalniej się czuło, że się wisi w powietrzu. Ściana jednak skał, ku której zbliżaliśmy się, służy za zasłonę, z jednej przynajmniej strony. Przechodzimy po śliskiem, ociekłem wodą zboczu, które zbliska nie jest tak małem, jak się zdawało z Koprowej przełęczy, — wisi jednak ponad rozdartem gardłem żlebu, który od szczytu płynie szaremi gruzami aż do dna doliny, do brzegu stawu, leżącego tam na dole w obramowaniu z białych skał i mchów złotych.
Przesuwamy się tuż, około ściany granitowej nad przepaścią, i wdrapujemy się na strome zbocze, wiszące nad samym żlebem; nogi przywykłe do stąpania po twardym, dźwięcznym granicie, z niepokojem stąpają po trawiastym upłazie.
Chłodno, jakiś wiatr przeciąga wielką wyrwą między dwiema ścianami ciemnych turni; — za nami rośnie przepaść i przestrzenie powietrza, jeszcze kilka kroków i...
— O! psia....!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pierwsze wrażenie jest uczuciem tracenia równowagi; zdaje się że głowa zanadto cięży, że się człowiek chwieje na wietrze, stojąc na ostrym zrębie, dzielącym dwie przepaście — jednę, z której wyszliśmy, i drugą, w którą mamy schodzić. Więc też ludzie nieotrzaskani z temi wrażeniami, czują potrzebę natychmiastową siąść, lub położyć się — naturalnie jak najdalej, i nogami w przeciwną stronę, od przepaści, która zdaje się pociągać, ponieważ ciągnie tam do dna oczy. Człowiek nie patrzy przed siebie, jak przywykł, tylko w dół, a że zawsze za wzrokiem idą pobudki ruchu, więc też za spojrzeniem coś rwie na dno. Idąc przez parę godzin z tamtej strony, przywykło się miąć przed sobą skałę z jednej przynajmniej strony: stałą ścianę granitową, silną, potężną, twardą — tu nagle, nic z tego!

widok z przełęczy.
Pod nogami, bez żadnej przenośni, leżało Morskie Oko, niewielka tafla błękitu, na którą od Mięguszowskiego wirchu padał cień koloru ciemno-wiśniowego. Z jednej i drugiej strony od brzegów, okolonych białą smugą piargów, wznosiły się do góry okryte cieniem limb, świerków i kosodrzewiny, która coraz drobniała, rzadła ku górze, aż znikła, a z nad błękitnawo-zielonych upłazów wysterkały szare, zębate, nagie turnie. Stoki tych gór poorane, od szczytu do brzegów jeziora, żlebami zawalonemi białemi okruchami granitów.
Z za tych szczytów wyglądały, z prawej i lewej strony, czuby oblane słońcem, lub fioletowym cieniem, jakichś dalszych, wysokich wirchów.
Za Morskiem Okiem ciągnęły się lasy granatowe, wznosząc się coraz jaśniejszemi smugami do krańców widnokręgu. Jak olbrzymie fale oceanu, rozkołysane w powietrznej dali, wznosiła się ziemia górami i opadała dolinami, aż się rozpłynęła, roztopiła w błękicie nieba, którego bezmiary jasne i czyste płynęły nad nami.

„na przełęczy“.
Siedzieliśmy „Na przełęczy“ w siodle między dwiema turniami, z których zachodnia, wirch Mięguszowski, sterczała na niebie chwiejną piramidą ze ścianami spadającemi, od północy, w przepaść z przerażającą pionowością.
Kiedy niektórzy z naszych towarzyszów przybierali najwdzięczniejsze pozy nad samym skrajem przepaści dla skokietowania dam, które ich miały obserwować ze schroniska nad Morskiem Okiem, — tymczasem strzelono na znak z rewolweru, na co odpowiedział moździerz z dołu, zbudziwszy straszliwy warchoł ech, które się długo rozlegały we wnętrzach gór, podobne do potwornego warczenia i ryku gryzących się strasznych bestyj.
Górale usiedli, zwiesiwszy nogi w przepaść, i grali marsze i tańce.
Wszystko to jednak nie mogło zmniejszyć głębi przepaści, która zdawała się tem okropniejszą, iż nigdzie nie było widać śladu drogi.
I właściwie nie świadomość niebezpieczeństwa, tylko poczuwanie własnej nicości, marność swoich sił wobec potęgi góry, działa tak przygnębiająco.
— Kędyż pójdziemy? — pytaliśmy się my, którzyśmy po raz pierwszy patrzyli na świat z tego punktu widzenia.
— Ze tędy! — pokazywał przewodnik na skałę, mało co odchyloną od pionu, chropawą wprawdzie, lecz w cieniu, który ją okrywał, nie znać było żadnej perci. Nie pytałem więcej. Paliłem w milczeniu papierosy, dano mi szklankę wina — piłem — i nagle przypomniała mi się blada twarz i spocone czoło...
— A bodajże cię!
Przyrodnik roztaczał przed kimś swoję erudycyą taternicką: „Przełęcz, mówił, jest wzniesiona na 7,319 stóp wiedeńskich nad poziom morza, Morskie Oko zaś na 4,379, czyli, jesteśmy nad przepaścią, mającą 2,940 stóp głębi — czyli około wiorsty“ — recytował, jakby wykładał komu lekcyą. — „Proszę sobie wyobrazić 55 kamienic trzypiętrowych, postawionych jedne na drugie, i to, że się stoi na gzemsie kamienicy najwyżej znajdującej się...“
Wyobraziłem sobie w tejże chwili, i zejście w przepaść wydało mi się znacznie przyjemniejszem od stania na gzemsie, nawet jednego trzypiętrowego domu.
— „Zresztą,“ — mówił, dalej przyrodnik — „niema obawy, żeby kto doleciał do dna, ponieważ przedtem roztrzaska się o pierwszy wystający gzemsik, tak, że z niego zostanie tylko plaster — raczej tylko plama na skale“.
To ostatnie zdanie, wypowiedziane tak spokojnym tonem — ta podróż w przepaść skrócona, załatwiona zapomocą zamienienia się w plamę — wszystko to wywoływało jakieś przyjemne, uspakajające wrażenie.
Nie u wszystkich jednak!
Jeden z podróżnych wstał nagle, podszedł do wpatrującego się w dół dowódcy, i mówił mu z podrażnieniem: — „Proszę pana, ja się dziwię, jak pan mógł mnie dać takiego przewodnika! Jakiś chmyza, niedołęga — cóż on mnie pomoże?“
Ledwie odszedł jeden — drugi wstaje, blady jak ściana, żuje wąsy i żałosnym głosem wyrzeka: — „Ja jestem pierwszy raz w takiem położeniu, a pan mi dajesz przewodnika, którego jabym mógł uczyć, jak się chodzi! A tamci panowie, stare taterniki, mają najlepszych! Czy to się godzi? Gdybym ja wiedział, co mnie czeka, tobym wolał zostać na dole — z takim przewodnikiem co dobry może na Kozieńcu, ale nie na takim Bravourtour!“
Nieprawda: Przewodnicy byli tędzy — tylko że i strach był tęgi.
No, ale iść trzeba — więc ruszamy. Po kolei wchodzą na gzemsik turni z prawej strony: — przewodnik, za nim podróżny, i tak na przemiany. Sabale, który mało już widzi, przystawiono dwóch przewodników, ale tak, żeby on o tem nie wiedział, boby się shańbił. — On! dla którego wirchy i przepaście tyle znaczyły, co dla orła!
Droga ma szerokości stopę, często mniej, czasem trochę więcej. Na lewo przepaść, pod obcasami Morskie Oko; — na prawo skała, o którą się można oprzeć, odchylając się od otchłani, — za którą jednak nie można się uczepić ani przytrzymać. Ktoby się tu pośliznął, tego nikt i nic wstrzyma; — bo ten, coby chciał ratować, nie ma żadnego punktu oporu, żadnego przyczepienia. Wpływ przewodników jest tylko czysto moralny. Widok silnych i pewnych nóg białych, które pewnie, zręcznie i zwinnie zestępują przed podróżnym, unosząc się lekko ponad błękitem przepaści, z takim spokojem, jakby szły po wielkiej równinie, — widok ten uspokaja, wzbudza ufność i obniża urok przepaścistości. Więc też guzik na pasie przewodnika świecący z tyłu, jest punktem, na którym chętnie spoczywa oko podróżnika, który woli nie uświadamiać swego położenia i nie zachwycać się takiemi cudami natury, z których patrzą oczy śmierci.
Pierwszych kilkadziesiąt kroków idziemy w milczeniu; słychać tylko
zejście z przełeczy mięguszowskiej.
stukanie kijów, ciupag i odgłos kroków. Kiedy niekiedy basetla niesiona na grzbiecie, zaczepia o skałę strunami, i swojem buczeniem rozprasza trochę to skupienie ducha, w jakiem, zstępujemy do otchłani.
Nagle słychać głośne cmoknięcie, i ktoś mówi wesoło: — „Wiesz co, Władziu, mam dla ciebie uszanowanie!“ — To ten, który niedawno wyrzucał, że ma złego przewodnika, zdziwiony własną odwagą, całuje siebie w rękę i wyraża swoje uwielbienie z humorem.
Skończyło się ze strachem!
Gzemsik, po którym idziemy, zdaje się nam nagle szeroką drogą lub wielkim chodnikiem asfaltowym, — a jest tak wąski w tej chwili, że z trudem dwie nogi obok siebieby się na nim zmieściły. Zaczyna się rozmowa, zapalanie papierosów. Niema przepaści! niema niebezpieczeństwa! Wszystko jest tylko w człowieku, nic poza nim!
Ten pan, idący teraz tak śmiało i wesoło w miejscach, gdzie możnaby zawołać: „I ręką tam nie wskazuj, nie masz u rąk pierza!“ — przed chwilą robił sceny, siedząc na szerokim, upłazie — liczył tylko na przewodnika, nie przypuszczał nawet, że sam zejdzie, że go nie poprowadzą lub nie poniosą.
Gzemsik biegnie na dół, zaginając się po załomach turni. Na przedzie widać zgrabną figurę przewodnika, który idzie znacznie dalej przed wszystkimi, pokazuje się na zakrętach i znów niknie za ścianą skały. Idziemy teraz swobodnie, patrząc bez najmniejszego wrażenia niepokoju na leżące pod nogami Morskie Oko, zalane blaskiem słonecznego światła; widzimy smukłe smereki, i kopulaste limby, i białą nitkę potoku, wypływającego z jeziora i ginącego wśród ciemnych lasów.
Prostopadłe ściany Mięguszowskiego wirchu stoją ciemne, gładkie, okropne!
Przychodzimy nad jakiś bardzo stromy źlebek, rodzaj rynny granitowej, zawieszonej przy ścianie. Ciemno tu, chłodno, skała czarna, gładka, a w dole widać jasną, powietrzną przepaść. Zsuwamy się tą rynną w dół po klamrach żelaznych, bez których nie byłoby na czem nogi postawić. U dołu ze źlebku, perć przerzuca się na rodzaj ogromnej szkarpy, przypierającej do gmachu turni, wisi na wąziutkiej szczerbce skały, w którą wbite są znowu klamry; za nie się trzyma, przesuwając się ponad przepaścią, otwartą ku Czarnemu stawowi. Na tej wąskiej szkarpie, „buli“, jak mówią górale, otoczonej zewsząd przepaściami, odpoczywamy. Dzicz straszna dokoła.

na klamrach.
Nad nami wiszą skały, po których niewiadomo jak zeszliśmy; za nami zieją paszcze przepaści; wszędzie potrzaskane, potargane, czarne, łomy granitu i płaty wiecznych śniegów w ciasnych i ciemnych szparach żlebów; — na szkarpie trochę mchu rudego i zdziebełka trawy porastają. Zimno i ciemno, bo strona północna, a czarne skały nie odbijają dalekich świateł, zalewających resztę świata leżącego pod nami.
Jesteśmy w pysznym humorze; orkiestra zaczyna grać i przewodnicy na wąskim brzeżku, nad urwiskiem, tańczą swobodnie, objuczeni torbami. Nagle zaczynają krzyczeć przeraźliwie i machać kapeluszami w stronę Mięguszowskiego szczytu. Tam wysoko, na tle nieba, nad samym zrębem spadających prostopadle z nagłością błyskawicy ścian czarnych, widać małą sylwetkę tańczącego górala — czyjś przewodnik, wypatrzył nas i opowiada się towarzyszom gdzieś z pod nieba.
Ze szkarpy ścieżka spada gwałtownie na dół, za łożyskami wód, podarta, zasypana gruzem, błędna, rozgałęzia się w mnóstwo wężykowatych wyżłobień; przechodzi koło wielkich płatów wiecznego śniegu, podtajałego od dołu, sączącego na leżące pod nim gruzy kropla po kropli kryształowej wody. U dołu buli trafiamy na zwał potężnych głazów czarnych, spękanych, strząśniętych gdzieś ze szczytu dokoła równych krzesanic, silnemi złomami wpierających się w rumowisko. Po tych ogromnych, nieforemnych głazach idzie się, wtaczając się w górę, spadając na dół, przeskakując nad wielkiemi między niemi otworami. Opoka granitu chropawa, szorstka, doskonale trzyma stopę na najstromszej pochyłości; odgłos, który wydaje przy uderzeniu obcasem lub kijem, jest dźwięczny, — granit wzbudza zaufanie, śmiało się nań stawia nogę i po nim chodzi.
Nie tak, jak gąbczaste, wyświechtane, kruszące się, zdradne wapienie. Jeżeli w naturze coś może być tandetnego — to są skały wapienne w porównaniu z granitem. Przybierają one wprawdzie fantastyczniejsze, dziwniejsze kształty — ale właśnie dlatego, że woda i powietrze łatwiej je niszczą.
Z pod czarnych krzesanic, chropawą wyrwą, wyżłobioną między głazami i piargiem, idziemy w dół; okalamy wielkie przypory granitu i wchodzimy na pochyłość zasypaną ruchomemi głazami, wśród których zieleni się szywar i kity paproci; znowu zwracamy się w górę, wprost na turnie, i wychodzimy na grzbiet usypiska.
Pod nami w dole leży zwierciadło stawu w kotlinie ze szczerej skały. Szare, paplamione płatami śniegu, strome, niedostępne turnie dźwigają się prawie prosto z wody, wysoko na niebo, — a drugie takież skały łbami na dół widać było w stawie, który nie drżał najmniejszą zmarszczką fali. Górale mówią, że to widać „tamten świat, drugi“, — jest to Staw Czarny pod Rysami.
Schodzimy nad jego wody, otoczone z trzech stron amfiteatrem skał podpartych zsypiskami gruzów, na których widnieje pod śniegami trochę porostu; — zresztą lite skały, z jednej strony wiszące potworną, pochyloną ścianą, przeglądają się w martwej, nieruchomej wodzie, utrzymywanej w tej kotlinie naturalną groblą granitową, przez którą zlewa się jej nadmiar szumiącym, spienionym potokiem do leżącego pięćset stóp niżej Morskiego Oka.
Leży ono, tam w dole, pod nami, ciche, ciemne, tajemnicze, osłonione cieniami gór, połyskujące przy brzegach srebrnemi smugami, wchłaniające w ciemne swoje wody odbicia otaczających je potężnych, mrocznych wirchów. Podmuch wiatru przeciąga nad wodą, która się skrzy przez chwilę srebrnym błyskiem, i znowu wygładza się w ciemną, miękką taflę.

czarny staw pod rysami.
Schodzimy nad brzeg, gdzie nas czeka tratwa, świecąca, jak złoto, jasnem, nowem drzewem świerkowem, na tle ciemnej, granatowej wody.
Przewodnicy nasi idą pieszo dokoła jeziora, wrzeszcząc:

Wsyćkie wirchy przęseł, wsyćkie przewędrował,
Przyseł do Morskiego, tam se zanocował, hu!

Zabieramy na tratwę Sabałę i płyniemy.
Po tych wirchowych, powietrznych krajach, z których zstąpiliśmy na toń gładką, doznaje się wrażenia jakiegoś bezmiernego zaklęśnięcia się, zagłębienia tej doliny — poprostu czuję, że jestem na dnie. Potworny gmach Mięguszowskich turni, po którym schodziliśmy przez cztery godziny, zdaje się tak strasznie wysokim, tak naprawdę niebotycznym, nam, którzyśmy niedawno patrzyli z jego szczytu w dwie strony świata bez granic. Chociaż słońce ukryte tylko za górami, ciemna woda i ciemne skały i lasy wywołują wrażenie wieczornego mroku.
Dzień cały spędziliśmy, wysilając się na pokonanie trudności drogi; czuliśmy ciągle osobistą odpowiedzialność za każdy krok, za ruch każdy; przywykliśmy patrzeć z góry w przepaść, której dno mierzyliśmy dokładnie okiem, jak je wyraźnie ze wszystkiemi szczegółami widzieliśmy;
na tratwie.
przywykliśmy też do granitu, do tej pewnej, silnej, stałej podstawy. Teraz, stojąc, na tratwie pchanej przez kogoś, kołyszącej się zlekka, niezależnie od naszej woli, wiszącej nad czarną, tajemniczą głębią, — w czemś tak różnem od niewzruszonych złomów granitowych, w miękkim atłasie wody, lśniącym, skrzącym się, ruchliwym, rozstępującym się pod uderzeniami wiosła, — naraz czuje człowiek całą różnicę swego stosunku do wody i skały; widzi, że te wszystkie środki, któremi walczył z górą, są tu na nic, że znowu jest wobec czegoś nieznanego, do czego musi się przystosować, lub co potrzebuje opanować.
To są dalsze refleksye — ale pierwsze wrażenie nie wyrozumowane, wywołuje poczucie niepewności i nieufności.
Przybijamy do brzegu, robiąc wielkie wrażenie wśród publiczności, zebranej na galeryi schroniska.
Niektórzy z naszych towarzyszów, odrazu odczuwają urok dam, przyglądających się z góry, i w tejże chwili nabierają wdzięku, który im był tak niepotrzebny, i tak zresztą niemożliwy do zachowania, przy złażeniu na grzbiecie po klamrach.

Lecz góry, Morskie Oko, nawet nasz głód i zmęczenie, nawet damy — wszystko niknie wobec piorunującego wrażenia, jakiego doznajemy na widok dwóch, — dwóch czystej wody Anglików! Nakoniec! nakoniec! Koło cywilizacyi zaczepiło o nas nareszcie! Tatry otrzymają chrzest sportowo-rycerski! Nakoniec są Anglicy!
I jacy jeszcze! Pokratkowani tak, jakgdyby mieli służyć za warcabnice; w szkockich pończochach, w trzewikach, z krótkiemi fajkami w zębach — słowem Anglicy, jakich przywykliśmy widzieć w Graphic’u lub Illustrated London News. Jeden olbrzym „z iście brytańską flegmą“, jak twierdził dziennikarz, pisujący korespondencye z Londynu w Warszawie, — przyglądał się nam przez monokl, trzymając pod pachą albumy. Drugi, mniejszy, zdawał się szczytem flegmy, lordowskiego spokoju, pychy i „przebiegłości synów Albionu“, jak twierdził tenże sam dziennikarz, który tłomaczył nam też: „że Anglik nie jest wprawdzie tak dumnym, jak Hiszpan, jest jednak zimniejszym od gorącego Francuza“.

Po chwili wahania, jeden z naszych, biegły w rozmowach z cudzoziemcami, podług Ollendorfa, przystąpił do olbrzyma i spytał, jak można najniewyraźniej — po angielsku: — jak mu się nasz kraj podoba?
— It is my country! (to jest mój kraj) — odpowiedział na to z siłą głębokiego przekonania, i dumy „syn Albionu“, wyrzucając drgnieniem powieki monokl z oka.
Zdumienie! Jak to! już zaanektowali? Dwóch ich jest i już mówią tak, jakgdyby ich pancerniki: „Formidable“, „Invincible“ i t. p. potwory, of Her Majesty Navy kołysały się na falach Morskiego Oka!
Już miał wystąpić do walki dziennikarz, biegły w kontrowersach dyplomatycznych, kiedy mniejszy Anglik, z pewnem zniecierpliwieniem, rzekł po polsku, z silnym cudzoziemskim akcentem:
— Ten pan jest takim samym Polakiem, jak ja i panowie.
„Więc było po uroku, po czarach, po dziwie!...“
Nasi Anglicy mieli tylko kratki, pończochy i akcent angielski — akurat to, co zwykle my bierzemy, za pośrednictwem klas wyższych, od cudzoziemców!
— Więc pocóżeś pan, u dyabła, ubrał się tak i odpowiadał po angielsku? — krzyknął do olbrzyma jeden z nas z irytacyą.
— Gielgud! Tell him I do’nt speak polish — rzekł olbrzym do mniejszego Polako-Anglika cichym głosem.
Znowu zagadka! Nic bestya nie rozumie po polsku!
Niedługo nastąpiło wyjaśnienie. Olbrzym nazywał się Bronisław Jazdowski, był lekarzem of Her Majesty Army. Jego „flegma“ była spokojem, zdobytym na polach bitew w Indyach, lub Egipcie, pod Tel-el-Kebirem czy gdzieś tam, — w spotkaniach wśród jungły z tygrysami lub wyłapywaniu okularników z pod własnej poduszki! Matka jego była Szkotką, ojciec odumarł go kilkuletnim chłopcem, zostawiwszy mu imię, nazwisko i dukata z Matką Boską. Z temi pierwiastkami polskości Jazdowski przeszedł świetnie kary erę wojskową, kilkanaście lat w Indyach, resztę w Egipcie, i wszędzie nosił z sobą tęsknotę do nieznanego mu „native country.“
Z chwilą też, w której został zaliczony do rezerwy, miał czas i swobodę, przyjechał do swego kraju.

morskie oko.
Drugi Anglik, to Adam Giełgud, którego nazwisko spotyka się przy każdej sprawie, dotyczącej Polaków w Anglii, niemniej jego literacko-dziennikarska działalność służyła i służy gorliwie sprawie poznajomienia angielskiej publiczności z rzeczami polskiemi. Giełgud urodzony też na obczyźnie, lecz wychowany w rodzinie polskiej, zachował nietylko myśl, ale i mowę polską. Jest on dziś wysokim urzędnikiem angielskiego ministeryum wojny.
Jakkolwiek trudno się było pogodzić z myślą, że jeszcze nie przyjechali prawdziwi Anglicy — jednak poznanie dwóch takich Polaków sprawiło nam nadzwyczajną rozkosz.
Przyznawać się do bogatych i możnych krewnych, będąc w nędzy — nie jest ani zaszczytnem, ani trudnem. Ale będąc obywatelami tak potężnego państwa jak Anglia, używając w zupełności nadzwyczajnych przywilejów tego obywatelstwa, być dumnym, że się pochodzi z kraju, stojącego na wprost przeciwnym biegunie losu — tego byle kto nie zrobi.
Native country, bardzo się im podoba. Jazdowski, który chodził po najwyższych szczytach Himalajów, znajduje, że Tatry są najpiękniejszemi górami na świecie, a Kropówki w Zakopanem wcale nie gorsze od Piccadilly! W towarzystwie swoich country man’ów, przebywa po sześć godzin i słucha, jak najpiękniejszej muzyki, ich mowy, której nie rozumie!
Obadwaj robią wrażenie ludzi, którzy mogąc być zupełnie zdrowymi, zabili sobie pod paznogieć drzazgę — polskość — i cieszą się nią...
O rodakach, których poznali w Tatrach, mówią, że zaprędko chodzą, a zaczęsto odpoczywają, jedzą i piją; — uwagi całkiem słuszne.
Oczywista rzecz, że nasza słowiańska ekspansywność musiała się przejawić w chęci ucałowania rodaków. Tu pokazało się, że jesteśmy wychowani w innych formach stosunków. Kiedy jeden z naszych rzucił się na szyję olbrzymowi i chciał go gwałtem pocałować, ten, przywykły do ściśnięcia ręki i „Good bye“, zachwiał się, monokl wypadł mu z oka, nie wiedział, co z nim chcą zrobić — tak, że ostatecznie nasz towarzysz pocałował go w kark.
No, dobre i to!
Na galeryi schroniska ścisk był wielki. Damy i mężczyźni tłoczyli się w wąskiem przejściu, depcąc po nogach podróżnych, siedzących za stołami, którzy jedząc, patrzyli z pod oka na stojące naprzeciw Mięguszowskie turnie i ciemne jezioro u dołu. Przewodnicy krzątali się około panów, nosząc z kuchni jajecznicę, piwo, kawę, mleko — każdy dbały o swego podróżnika.
Kto budował to Schronisko?
Popisane ono jest od góry do dołu nazwiskami turystów — ale najgodniejszego nazwiska twórcy tej budowy niema. Szkoda!
Najlichsza koliba juhasów ma swój wdzięk, ma swoje logikę, charakter, ze względu na to, gdzie, na co i przez kogo jest zbudowaną. Ale taki chlew, jak ten, który bezimienny budowniczy wzniósł w miejscu najsławniejszem z piękna na całym obszarze kraju — jest poprostu odrażającym. Jest to coś przedkulturnego — jest to Holzconstruction, jak mówią profesorowie szkoły snycerskiej w Zakopanem, zredukowane do najprostszych pierwiastków budownictwa. Cztery ściany i dach, trzy izby, kurytarzyk i kuchnia, potwornie ciemna, brudna nora z ogniskiem tlejącem pod okapem. Od strony Morskiego Oka „galerya“, z której ma się przyglądać „cudom natury“. I cudne też one być muszą, żeby potrącany i deptany po nogach turysta mógł się niemi zachwycać, a zwłaszcza, żeby jego uniesień nie mącił skrzyp dwojga drzwi bez napisów... prowadzących z tejże galeryi...
Są jednak natury tak poetyczne, że ich nic nie oziębia w zapale, nic nie krępuje.
Żydek, który się przesunął przed nami na Zawracie, siedział teraz w kącie galeryi najbliższym owych drzwi fatalnych, i pisał, w książce pamiątkowej, sonet po niemiecku na cześć Morskiego Oka, wyśpiewawszy przedtam czterowiersz hebrajski i następną zwrotkę po polsku:

Byłem przy Morskiem Obu,
Zachwyt czar i raj!
Powrócę w przyszłym roku
Daj Boże! daj!

Antisemita podpowiadał: „Aj! waj!“ lecz musiał się zgodzić, że hebrajska apostrofa, w której poeta wołał: „Chciałbym mieć tysiąc oczu, żeby patrzeć w twoje jedyne!“ wyrażała z siłą i charakterem jego temperament.
Te książki pamiątkowe muszą jednak mieć głęboką psychologiczną racyą bytu, skoro tylu ludzi w nich pisze i jak pisze!
Jakakolwiek jest dusza, która czuje potrzebę przelania nadmiaru uczuć do „skarbnicy pamiątek“, maluje się ona jasno, albo w naiwnym wykrzykniku, albo w dobieranych starannie słowach, w pensyonarskich: ach i och! w ciężkich sentencyach, albo prostem skonstatowaniu swojej obecności, lub opisaniu trudów podróży.

„Przyszłam przez Zawrat do Moskiego Oka; prawie sama (z przewodnikiem i towarzyszem!), przebyłam straszliwe niebezpieczeństwa — odtąd żadne przeciwieństwa, ani przeszkody nie powstrzymają mnie w drodze do celu!

„Jadwiga z Warszawy.“

Tak zawiadamia potomność, tuż nad hebrajskim czterowierszem, o swoich czynach jakaś pani, przejęta do głębi uwielbieniem dla siebie — zapominając o Tatrach.
Noc zapadała. Dno doliny mroczyło się gęstym cieniem, leżącym na ciemnej wodzie i czarnych lasach kosodrzewiny, limb i smereków. W górze jaśniały jeszcze skały, otulone z jednej strony pobrzaskiem zachodniej zorzy, z drugiej światłem wytaczającego się z za Rysów księżyca.
W chwili, kiedy księżyc przesuwał się wśród szczerb Mięguszowskich turni, zjawiły się na nich kosmyki mgieł świecących na przeźrocz srebrzysto-żółtawem światłem. Zdawało się, że to się kurzy z księżyca, że tam po wirchach ktoś chodzi z jasnym kagankiem, z którego się zwijają obłoki dymu.
Wszystko to przeglądało się w gładkiem jeziorze, drzemiącem w mrokach nocy.
Powoli cichło dokoła. Przewodnicy odtańczywszy z pasyą i szaleństwem, ile mogli, gwarzyli teraz koło watry; wewnątrz schroniska szemrały przyciszone głosy — zdała dolatywał szum wody — ciągły, jednostajny, senny.
Idziemy spać. Cokolwiek złego da się powiedzieć o estetyce i komforcie budowy schronisk — można w nich jednak odpocząć. Po nocy niespanej, po dniu pracowicie spędzonym, po doznaniu tylu krańcowych wrażeń i wzruszeń, po bytności Na przełęczy, z przyjemnością kładziemy się w nie zbyt czysto posłane łóżka, zatapiamy się w miękkie posłanie słomy, i kończąc prowadzone rozmowy, zaczynamy drzemać.
Jeszcze świece niepogaszone, jeszcze słychać ciche stąpania górali, obutych w kierpce.
Drzwi, na drewnianych zawiasach, skrzypią przeraźliwie, do izby wchodzi wysoki, młody człowiek w słomkowym kapeluszu, w serdaku na eleganckiem ubraniu, w kamaszach, bez laski lub ciupagi. Ogląda się po izbie, widzi puste łóżko, kładzie się na niem, przykłada kilka razy rękę do głowy, potem wstrząsa nią, jakby chciał powiedzie: „No, wszystko jedno — trudno! co będzie, to będzie.“ Przewodnik, który z nim przyszedł, zdejmuje mu kapelusz, wkłada jakąś czapkę z przyłbicą, zdejmuje buty, rozpina surdut, nakręca zegarek, wkłada pantofle, obwija w pled i kładzie na posłaniu, jak mumię gotową do wstawienia w piramidę, — poczem mówi mu coś do ucha i wychodzi. Gasimy światło i śpimy.


∗                              ∗

Ranek. Jasne, nikłe, prawie bezbarwne niebo, rozpina się nad szczytami. Wszystko jest blade, — w rozproszonem świetle poranka znikły wszystkie cienie. Szarawo-mleczne turnie wznoszą się dokoła gładkiego jeziora, — tak gładkiego, że odbicie w wodzie nie różni się nieczem od rzeczywistych barw i kształtów — nie wiadomo, czy świat piętrzy się w górę, czy zapada w bezdnię. Woda niema żadnej swojej barwy — niknie — jest tylko najczystszem zwierciadłem bez skazy, w którem się przeglądają szczyty, które w swojej jasności, wyraźności każdego żlebu, turniczki, rysu, brzeżka zdają się zbliżać, skupiać się zewsząd ku wodzie. Na kamieniach, na deskach dachu i promu, na liściach traw, wrzosów, paproci, na kępach mchów bieli się szron gęsty; lekki opar przesłania, ciemne krzaki kosówek, pnie limb i smereków. Wszystko zdaje się dążyć do unicestwienia się, do roztopienia się w bladem niebie, — świat wygląda, jakgdyby bladł, mdlał, konał, ledwie jeszcze coś niecoś widział oczyma, które przesłaniała mgła śmierci.
Z szerokiego jaru, zalanego cieniem lasów, okolonego z zachodu i ze wschodu wałami wirchów, dolatuje monotonny szum wody — ciągły, jednostajny. Nad wodą płynie mgła lekka, uchodzi za jej biegiem, kryje się w lasach, unosi się nagle ponad ciemne smereki i ciągnie wielkim, białym obłokiem, znowu w górę, ku Morskiemu Oku. Zdaje się, że Ptak-góra, wraca z nocnego żerowiska do swego gniazda, którem jest cała kotlina jeziora.
Wielkie białe skrzydła pływają bez szumu, ważą się nad głębią wody, muskają miękkiem pierzem o skały, i nagle, jakby porwane przerażeniem, unoszą się w górę po płaszczyznach ścian pionowych, zwijają się, znów roztaczają i rozpinają się uniesione prądem powietrza gdzieś po za skałami.
Znów pusto, biało i martwo.
Nagle, na szczycie najwyższym zapala się krwawy ognik, jeden, drugi — dziesiąty, pożar rośnie, ogarnia wirch cały, który przez chwilę zdaje się żarzyć jak piramida tlejących węgli.
Łuna rozlewa się coraz szerzej i stopniowo traci odblask czerwony — staje się pomarańczową, żółknie — bieleje. Jednocześnie dno doliny ciemnieje, — lasy nabierają barwy granatowej, cienie żlebów, strome ściany turni i szkarp skalnych błękitnieją; po jasnej, zwierciadlanej powierzchni jeziora przebiega jakieś drżenie i cień zielonawy przesłania jego wody. W miarę, jak wstające szybko słońce coraz jaśniejszem, czystem, białem światłem oblewa górne kończyny ścian skalnych, Morskie Oko coraz ciemnieje, granatowieje, a po brzegach świeci się smugą jaskrawego seledynu.
Słońce zza wschodniej krawędzi Żabiego wirchu pędzi szybko do góry. Zasłona cieniów opada coraz niżej z Mięguszowskich turni. To, co w pomroce wieczornej zdawało się równą ścianą, teraz oświetlone skośnemi promieniami słońca, wygląda, jak bok gotyckiego kościoła, najeżony szkarpami, gzemsami, wieżyczkami. Cień, osuwa się jeszcze niżej, już światło sięga wielkich usypisk gruzów granitowych, które od brzegu jeziora wznoszą się do ścian turni wielkiemi piramidami, bielejącemi się u góry wieczystym śniegiem, o który właśnie drasnęły ostre promienie słońca. W tejże chwili olbrzymi snop światła wytrysnął zza ciemnych skał i upadł na brzeg jeziora w stronie Rysów. Wszystko dokoła ściemniało — woda jeziora zamroczyła się, jakgdyby w niej zatopiła się noc bezksiężycowa; lasy zczerniały i tylko tam u przeciwnego brzegu wysunięty skrawek ziemi błyszczał ha tle ciemnego aksamitu, jak srebro, mienił się tęczowemi blaskami, jak brylant, świecił, jak elektryczne ognisko. To słońce stopiło kryształy szronu i drgało w ciężkiej rosie zalewającej mchy, trawy i kiście borówek, i korony limb, które jak białe płomienie zapalały się, gdy ich dotknęła pożoga słonecznych blasków.
Jeżeli kiedy Morskie Oko naprawdę jest podobne do oka, to w tej chwili. Otoczone jasnemi gruzami granitów, niby białkiem, ze źrenicą czarną w środku, rozchodzącą się do brzegów przezroczystemi tonami seledynu, z tym połyskiem słonecznym zdaje się patrzeć w niebo z pod szarej skał powieki.
Poprzez smugi świetlne, drżące w lekkim oparze, wznoszą się wysoko równe ściany Rysów — mgliste, powietrzne; słońce wpada w kotlinę czarnego stawu, i świeci się tam, jakgdyby poza skalnym ciemnym progiem żarzyła się lampa elektryczna, promieniująca gwałtownie na skały, których każdy załom i występ rysuje się ostro i wyraźnie.
Jezioro leży ciche, gładkie, chłonąc wszelkie blaski, cienie i barwy ciemnych skał granitowych, srebrzystych śniegów, szarych usypisk piargów i czarno-zielonych kosodrzewin. U brzegu, z pod seledynowego przeźrocza przezierają jasne kamienie; na głębi od czasu do czasu pluskają pstrągi, rozcinając srebrnemi kółkami granatowy atłas wody.
Słońce z południa wznosząc się ponad szczyty, zalało całą kotlinę blaskiem, tylko woda ciemniała w obramowaniu skał jasnych, nad któremi zaczynały się kosówkowe lasy, ścieląc się w górę zboczami Żabiego i Miedzianego wirchu. Wśród gęstwy potężnych krzaków kosodrzewiny stały limby ciche, trącając kistkami długich igieł o pokręcone gałęzie halnych śmereków, lub białe, uschłe pnie potrzaskanych sucharzy. W potoku leżą butwiejące pnie rude, — z pośród omszałych głazów wznoszą się nastroszone czarne wykroty. Wszędzie rozsypuje się rumowisko skalne, walają się białe wielkie odłamy granitów. W blasku słonecznym widać ten świat w ruinie, — widać, że potężne turnie kruszą się, rozpadają i zamieniają w gruz miałki i kurz, który wiatr rozwieje; — widać jak umierają smereki, widać całe ich pokolenia, blade, nędzne, karłowate, konające lub już martwe. Limba trzyma się blisko jeziora i nie śmie iść dalej w górę. Nawet kosodrzewina, która tu jest u siebie i roztacza się nieprzebytym lasem wielkich krzaków, plączących swoje giętkie, silne gałęzie w gąszcz ciemny i tajemniczy — i ta nawet, świeci gdzieniegdzie rudemi plamami zeschłego igliwia. Żółkną kity paproci, więdną trawy. Wszystko nosi na sobie ślady rozkładu, zamierania, przetwarzania się i odradzania — zmienności i nietrwałości. Jedna tylko woda ciemna, lśniąca, jednolita, cała tak różna od tego, co ją otacza, zdaje się być trwałą, jak wieczność.
— A wszystko to musi zniknąć! — mówił zgryźliwy przyrodnik. — Jest to tylko kwestya czasu: kruszące się skały zsypują nieustannie swoje gruzy w kotlinę, podnoszą poziom dna i wyprą wody poza progi skalne, które je teraz trzymają. Z czasem na zwietrzałem rumowisku skalnem zasieją się porosty, mchy, trawy, przyjdzie kosodrzewina — a choćby nie przyszła, Morskiego Oka już nie będzie, jak niema już wielu jemu podobnych zbiorników wodnych! Nie ubiegło sto lat od czasu, kiedy Staszic widział podobno poza Mnichem Staw Czarny — z którego dziś pozostała tylko martwa kotlina, jak pusty oczodół po wyłupionem oku...
Po południu, zaczął przeciągać wiatr chłodny z północy, marszcząc i mącąc wody jeziora. Na grani Mięguszowskiej zjawiła się mgła, kłębiąca się szybko z góry na dół w długie pasma, na których żółto świeciło słońce. Widać było, że tam u góry walczą z sobą dwa prądy powietrzne, między któremi szamoce się nikła przędza mgły, coraz jednak rozrastająca się w większą kądziel, której kosmyki odrywały się i zatykały żleby lub płynęły i grzęzły w kotlinie Czarnego Stawu pod Rysami.

Nęciło nas to „wyłupione oko“ poza Mnichem, więc poszliśmy, zrazu brzegiem Morskiego Oka, percią, wijącą się między kosodrzewiną, okalającą pnie limbowe, których pachnące liliowe szyszki, połupane przez sójki, znajdowaliśmy wśród głazów. Potem ścieżka rzuca się w górę, brzegiem żlebu dzikiego, rozdartego w ścianie góry, jak wielka najeżona strupami rana. Trochę wody sączy się wśród białych głazów. Wydostajemy się w kraj porostów, mchów i traw. Kosodrzewina coraz rzadszemi, mniejszemi krzaczkami trzyma się przy ziemi, wśród rozrzuconych skalnych odłamów, białych, ostrych, które tu stoczyły się po śniegach, i których ślady dawnego przyczepienia widać u góry, w białych bliznach na tle ciemnych skał granitu.

Głucho i cicho. Jedynym śladem istot żyjących był martwy Recek, leżący wśród dróżki. Perć coraz biedniejsza, często niedostrzegalna dla naszych nieobeznanych z górami oczu. Idąc coraz wyżej, pomijamy kolibę pasterską, zapewne jedne z najwyżej położonych — czarną kupę desek, kamieni i płatów kory, przypartą do wystającego skalnego garbu. Wyżej wchodzimy na zielone zbocza, osypane skałami, dokoła leżą płaty śniegu — jeszcze wyżej, wielki taras, ponad którym widać wysoką, gładką, ciemną wieżę gotycką, którą właśnie obejmuje i przesłania mgła gęsta — szara. To niedostępna turnia Mnicha ukryła się w chmurze, jakgdyby nie chciała nas przyjąć. Podeszliśmy do stóp jej. Czarny złom granitu wznosił się stromo i ginął tuż nad naszemi głowami we mgle, która nagle zniżyła się tak, żeśmy w niej utonęli. Kiedy mgła znowu uleciała, stał przy nas młody człowiek, tak cienki i wątły, jak trzcinka kołysząca się nad wodą jeziora, tak elegancki, jakgdyby szedł na five o’clock, z tak łagodnem, błękitnem okiem, jakgdyby był kochankiem lilii. Stał, patrzał w górę z wyrazem zachwytu i żądzy, ściągał ramionami, rozstawiał ręce i wydawał ciche jęki, podobne do gruchania gołębi. Tuż na kamieniu siedział jego barczysty przewodnik, z bystrem i sprytnem oczkiem, kurzył fajkę i uśmiechał się z pod płowego, rzadkiego wąsa.
— Więc cóż, Wojtku, pójdziecie?
— No i ze cemuz byk nie seł! Ja, wiecie, jako ja. Ino cobyście wy potem mąki nie mleli nogami, ka na turnie, kiej wam będzie niewygodnie!
Młody turysta, ten sam, który w nocy przyszedł do schroniska, był zakochany w Mnichu, i postanowił nie ruszyć ztąd, aż mgła opadnie, i wejść na ten szpic, na którym przed nim był jeden tylko taternik i jeden góral. Wchodzi się nań wąską szparą w granicie, w którą się wkłada ręce i nogi, wisząc całem ciałem ciągle nad przepaścią.
Zeszliśmy na taras. Za nami, niżej leżała szara chmura, przez której rozdarcia widać było ciemno-granatową wodę Morskiego Oka.
Chłodny, szary dzień nas otaczał, i przeglądał się w małych zbiornikach wody, leżących na granicie, wśród mchów rudych, jak kawałki szkła czarnego. W grobowej ciszy tej pustyni rozlegało się tylko poświstywanie siwarnika.
Nad zrębem przepaści, otaczających trawiasty taras, leżały wielkie głazy, — potężne sześciany granitu, pokryte czarnym porostem, stały na cmentarzysku, jak posępne sarkofagi. W dole widać było pustą, zasypaną odłamami skał kotlinę, która bielała wśród otoczenia ścian zczerniałych, mchów brunatnych i zielonych upłazów, jak olbrzymia wyschła muszla. Może to właśnie jest, to „wyłupione oko“, które wyciekło ztąd niewiadomo gdzie, — czy je pochłonęły tajemnicze podziemia, czy też wyparte z łożyska ruinami otaczających je szczytów, spłynęło do Morskiego Oka, w którego ciemnej źrenicy dotąd przeglądają się niebiosa i Tatry.
Górali naszych nie zajmowała ta sprawa. Ich porwała namiętność stoczenia jednego z wielkich głazów w przepaść. Ułożyli się więc na grzbietach, wparli nogi w bryłę, która tu leży od wieków, i pchnęli z całej mocy. Ale bryła była uparta i nie dawała się ruszyć z miejsca. Przyszło kilku panów na pomoc, jeden dodawał odwagi wrzeszcząc i wywijając kijem; górali opanowywała pasya, wspierali się na łokciach, twarze ich posiniały, i parli tak gwałtownie, że głaz zaczynał dygotać.

Nagle, młody turysta, wybierający się na Mnicha, tak się zdenerwował tym widokiem wysiłku nad samą przepaścią, że rzucił się z wrzaskiem na walczących ze skałą, zaczął ich szarpać, kładł się na nich nieprzytomny, wieszał się na ich rękach, chcąc powstrzymywać. Napróżno!

Czarny sarkofag chwiał się, przechylił się poważnie nad przepaścią i spadł!
Zdawało się że leci wolno; — spadając zawadził o rumowisko ogromnych bloków granitowych — rozległ się huk straszliwy i zerwał się w górę tuman kurzu, a cały tłum wielkich i małych głazów porwał się i poleciał za czarną masą, która w podskokach waliła się w przepaść porywając za każdym uderzeniem całe gromady kamieni za sobą. Wszystko w szalonych rzutach z hukiem i chrzęstem, potrącając o siebie, stoczyło się w jasną kotlinę i usypało się wałem dookoła czarnego bloku, który spadłszy na dno, jeszcze jakiś czas toczył się, tarzał się czarnem cielskiem, i resztkami rozpędu gruchotał co stało na drodze. Przez chwilę głucho warczały echa, zbudzone hukiem granitowej lawiny.
Przebyliśmy na tych zimnych, leżących na granicy skalnych, wirchowych pustaci, wysoczyznach, dzień cały, a kiedy przyszło schodzić, otuliła nas zewsząd mgła gęsta, ciężka i zimna. Zdawało się, że noc zgęstniała, że ciemność stała się dotykalną. Zapalono pochodnią, i szliśmy za jej blaskiem, a za nami skradały się potworne, rozwieszające się na mgle cienie, — dziwne, z ogromnemi łbami, chwiały się na tle mgły nasiąkłej światłem. Tak eskortowani dokoła przez bajeczne widma, zeszliśmy do Morskiego Oka, które spało otulone nocą i chmurą.

w nocy i we mgle.


∗                              ∗

Nie ujrzeliśmy już go więcej. W mglisty i szary ranek odeszliśmy, zostawiając w schronisku czciciela Mnicha, który rzeczywiście nazajutrz wszedł na turnią, i który, jak się potem pokazało, jest jednym z najodważniejszych taterników. Szliśmy drogą ku Roztoce, przez monotonny las świerkowy, zaległy mgłą, która skroplała się na smerekach i spadała z cichym szelestem na ziemię.
W Roztoce, na odpoczynek, przechodzimy za Białą Wodę — na Węgry. Słońce rozdarło mgliste opary, świat okryty rosą, stał cały w blaskach, i śmiał się świeżością poranka. Wielka polana, równa, zielona rozściela się szerokiem zboczem ku północy, poza nią widać odosobnioną piramidę skalistą porosłą lasem. Na południe, pod blaskiem słońca, ponad świerkowe lasy i bliższe szczyty majaczeje w dali szczyt Garłucha.
Silna, rzeźwa, wesoła woda z szumem toczy się i przewala po okrągłych, wygładzonych kamieniach.
Zapalono mały ogieniek, tyle, by uwarzyć herbatę. Leżymy na równem, miękkiem posłaniu traw pysznych, na które zeszliśmy z niezatartemi żadnem wrażeniem wspomnieniami dzikiej, martwej, zimnej pustyni skalnej poza Mnichem. Tu wszystko jest bogactwem, przepychem, słońcem i życiem.
Przychodzi juhaska z mlekiem. Młoda, niewysoka dziewczyna, tak nadzwyczajnie zgrabna i tyle mająca wdzięku, że z zupełnem osłupieniem patrzy się na jej bose, zabłocone nogi, — nogi małe, zgrabne i silne, wyglądające z pod krótkiej spódnicy. Szerokie rękawy od koszuli, zsunięte powyżej łokcia, odkrywają ręce, które z takim wdziękiem trzymają podaną sobie szklankę herbaty, jakgdyby nigdy nie doiły krów, kóz i owiec, jakgdyby nigdy nie przerzucały gnoju czworozębnemi widłami. Czarny gorset opina giętki i silny tors dziewczyny, a z pod czerwonej chustki patrzą jasne oczy w oprawie rzęs czarnych i brwi trochę ściągniętych, co jej nadaje wyraz surowy i poważny.
— Zkądżeście?
— Z Jurgowa.
— Czy wy Polka?
— O haj!
To: haj! — tak! — powiedziane jest takim śpiewnym, tęsknym, dziwnym tonem, jakgdyby było echem — którego nigdy nie można zapomnieć.
— My Węgrzy, ale my Polaki.
— Po polsku się modlicie?
— O haj!

jurgowianka.
Nie! To: haj! jest takie, że niektórzy z nas poprostu słaniają się, słysząc to dziwne gędziolenie, jakby jakiegoś ptaka cudnego.
Siedzi oto na kamieniu pod smerekiem, z wdziękiem, spokojem i prostotą tak wykwintną, jakiej nie daje żadna najbardziej staranna tresura salonowa.
Jurgów, jest to wieś polska na Spiżu, wcielona jak wiele innych w polityczne granice Węgier.
Kiedyśmy tak rozmawiali z tą dziwną dziewczyną, wsłuchując się w jej dźwięczną, śpiewną mowę, — ujrzeliśmy nad sobą, staczającego się z pagórka najczystszego strzelca tyrolskiego, który z dubeltówką, przez plecy zbiegał, przerzucając w ręku długi kij alpejski, ciągle na stronę pochyłości.
Zbliżył się do nas i z wielką pewnością zaczął:
— Es ist nicht erlaubst i t. d., — betreten, — to wszystko, co jest napisane na każdej łące w Niemczech.
I cóź z tem zrobić?
Choćby się nie wiem jak burzyła krew słowiańska, — musi się jednak pogodzić z germańskiem: Es ist nicht erlaubt — musi, raz wypuściwszy z rąk swoje ziemię...
Znaczna część Tatr za węgierską granicą należy do ks. Hohenlohe’go i z jednym z jego försterów mieliśmy do czynienia.
Wobec naszej przeważającej siły: Es ist nicht erlaubt — pozostało tylko osobistem przekonaniem mówiącego, grochem na ścianę. Kto jednak dostał się w małej kompanii tym panom, z tym gorzej się działo.
Jakże grzeczni wobec tego byli ci Niemcy, do których należało przez lat dwadzieścia Zakopane! Pozwalali Polakom chodzić po ich górach, palić ognie, budować się u stóp Tatr; nigdzie nie stawiali napisów: Es ist nicht erlaubt... nie zagradzali drutami wirchów, nie sprzedawali kart wejścia na Świnnicę i nie stawiali rogatek na Zawracie. Byli, nawet tak grzeczni, że zbankrutowali... Z księciem Hohenlohe’m i jego försterami trudniej się pogodzić...
Znowu toniemy w smutnym, monotonnym lesie świerkowym. Chwilami idziemy kamienistą drogą, to znowu śliskiemi wilgotnemi perciami.
Wszędzie rudo-szare pnie, nastroszone uschłemi gałązkami; u góry ciemna zieleń, u dołu albo brunatne podścielisko igliwia, albo mchy i kitki paproci. Wychodzimy na wielkie rąbanisko — wśród plątaniny wykrotów, gałęzi, pni, rosną na całem zboczu brusznice i maliny — słońce wyziera z za mgieł i mży się na ich prętach i liściach. Droga rzuca się w górę, przez las, i wychodzimy na małą polankę, otoczoną ciemnym lasem z wyłomem ku południowi. Pochyłość porosła smerekami spada w dół gwałtownie. Stoimy ponad wielkiemi obszarami puszcz ciemnych, zapadających zrazu ku dołowi, potem wznoszących się po stokach gór, których stopy wpierały się w zalaną słońcem dolinę.
W dali, z jej dna srebrzącego się blaskami, wznosiła się równa, stroma turnia, jak jeden z filarów zgruchotanego łuku; po drugiej stronie strome zbocze porosłe lasem, znad którego sterczały szczerbate skały. Poza tem blask słoneczny, topił się od dołu w oparze tak jasnym i powietrznym, iż zdawało, że to już niebo — lecz wyżej z tej mgły świetlanej, stożyły się ogromne ściany gór, zawalone śniegami, — ciągnęły się silnym murem, znad którego dźwigała się na niebo wielka ścięta piramida, zatopiona w morzu blasków i fal powietrza: to najwyższy wirch tatrzański — Garłuch, — stał tam w dali ponad doliną Białej wody.

garłuch.
Było to ostatnie, pożegnalne spojrzenie w Tatry. Znowu zapadliśmy w lasy ciemne, z których wypłynęliśmy dopiero aż pod Jaszczurówką.

powrót.
Podróżnicy wracający z kilkudniowej wycieczki, witani są przez rodziny i przyjaciół, jak wracający z wojny żołnierze. Z wyprawy górskiej można nie wrócić wcale, lub wrócić z potrzaskanemi kośćmi, z ranami lub co najmniej sińcami — albo też zdrowo i z chwałą. My, choć straciliśmy jednego towarzysza, wrócił on jednak wygodnie koleją — cało, choć bez chwały. Reszta, przy dźwiękach góralskich pieśni, maszerowała ostro, niosąc limbowe gałązki na kapeluszach. Ogorzałe i schudłe twarze, nastroszone brody i wąsy, zmięte ubranie, schodzone buty, a na wszystkiem ślady trudu i długiej drogi — coś z dziczy wiało od całej bandy, na którą damy, wychodzące z kąpieli w Jaszczurówce, spoglądały z pewnym sentymentem.
W opłotkach wsi stały żony i dzieci, i zabierały swoich do domu. Tak banda topniała, rozsypywała się po Zakopanem, przeszedłszy przedtem, z muzyką na czele, przed profesorem Chałubińskim, który w bramie przed swoim domem witał nas, jak weteran wielkiej armii, żołnierzy i rekrutów, wracających z honorem z walki.

∗                              ∗

Krótkie lato tatrzańskie konało w jakichś konwulsyach powietrznych. Straszne nawałnice spadały nagle z wichrami tak szalonemi, że „widziało się, co świat urwie.“ Powstawały gdzieś w górach, i z hukiem grzmotów szły ku wschodowi i znowu odparte od widnokręgu, wracały ku Tatrom z trzaskiem piorunów, które rozbijały się straszliwemi echami po turniach.

przed halnym wiatrem.
To znowu, wypogadzało się niebo, tak, że przez, dni kilka, na szklanej, błękitnej kopule nigdzie najmniejszej mgiełki nie można było dojrzeć. Powietrze przeźroczyste, rzeźwe płynęło nad halami, przepojone zapachem świerków i potrawu łąk górskich, pachnącego, jak jakieś dziwne, egzotyczne kwiaty. Z tego powietrza, z tych zapachów, z tych barw i blasków bił jakiś czar dziwny, jakaś wesołość, nad którą nie można było zapanować, ani jej zrozumieć.
Zbliżała się pora halnych wichrów, i gazdowie, których owies stał jeszcze „zieleniaty,“ z trwogą patrzyli, czy go wiatr zniszczy, czy też śniegi zasypią. W nocy można było widzieć siedzących z kosami w ręku na przyzbach chałup — tuż baby czekały, żeby łapać zpod kosy garście i wiązać, by wiatr nie uniósł. Te noce przed halnym wiatrem mają w sobie coś złowieszczego.
Niebo czarne, jak aksamitna opona, na niem księżyc bez promieni, biały, ostry, i gwiazdy migocące gwałtownie; — ponad wirchami, daleko, małe kłębki białych obłoków, jak ptaki burzy, lecą i przewalają się na miejscu; — od czasu do czasu przylatuje od gór gorące tchnienie, a wprawne ucho dosłyszy daleki szum wichru, który się szarpie o szczyty.
Coraz puściej, coraz mniej przyjezdnych, a razem z nimi giną gdzieś i ci górale, których latem spotykało się co chwila.
Okna domków, pozabijane brudnemi deskami, wyglądają jak popodbijane i plastrami zaklejone oczy.
Fala ludzka odpłynęła, zostawiwszy kilku niedobitków, kilka ślimaków, których prąd nie poniósł, i którzy tłuką się wśród pustki. Zdaje się, że świat się oddalił, że wydłużyły się drogi — że Zakopane leży dalej.
Po pustych Kropówkach przelata ze wściekłością wiatr halny; — gnie, jak trzciny smereki i jesiony, wyrywa i unosi dranice z dachów, niesie rozpylone kłęby ulewy; — a tam, nad Giewontem, ruchoma, potworna masa chmur, szarpana i szamotana raz spada na dół, do spodu regli, to znowu porwana huraganem, jak olbrzymi słup kurzu, zrywa się i ulatuje w górę, — i tak się tłucze i trzepie o niebo i ziemię.
Z północy, po czystych szlakach błękitu, ciągnie olbrzymi klucz żurawi, — lecą z jękiem prosto na południe, już są nad Zakopanem, gdy nagle uderzyły się o wściekłą falę wichru, który je porwał, — zbił w kupę i rzucił gdzieś na bok, jak garstkę zwiędłych liści.
Wiatr szumi, wyje, szamoce lasem, porywa wodę z potoków i zdziera oraną ziemię do czystego żwiru; zgromadza coraz potworniejsze góry chmur nad górami z kamienia, zaciąga szarą zasłoną całe niebo, i jakby swoje zrobił, cichnie. Chmury się zniżają i spadają na ziemię w okropnej ulewie.
Nad zachodem, kopuła obłoków pęka, jakby rozdarta ostremi czerwonemi blaskami, — straszna, krwawa łuna chwyta się pojedynczych wirchów, które zmieniają się w jakieś niepojęte piramidy z krwawników i granatów. Wszystko: — skała, las świerkowy, zielone upłazy, wszystko jest czerwono-czarne.
Dokoła zwykły szary wieczór. Nagle czerwone światło zgasło, jakieś zielone, fioletowe cienie zalewają ciemny i ponury gmach gór, nad któremi wiszą ociężałe ulewą, krwawe chmury.
Zorze wieczorne płoną długo w noc wielką łuną, a cały wał gór wydaje się bryłą sinego żelaza, którego zachodni koniec topi się i żarzy w ognisku rozpalonem na połowie świata.
Znowu przychodzą dni tak szare, że się zapomina, iż słońce kiedykolwiek było. W powietrzu nasiąkłem wilgocią, bezustannie, jak widma, zjawiają się obłoki, wiją się po jarach, płyną wśród lasów, unoszą się nad potokami, kładą się na chałupach, i znowu opadają z deszczem lub miecą wielkiemi płatami śniegu, by za chwlię podnieść się z ziemi mgłą białą.
W Zakopanem, nawet w lesie poniżej papierni, jeszcze deszcz pada; ale trochę wyżej, na Bystrem, biała zima zamiata po polach, zasypując nieskoszone owsy lub nieskopane ziemniaki.
W lasach widać miryady żuczków, komarów, motyli zaskoczonych zimą, uciekających w popłochu i ginących tłumami na śniegu. Pająki spuszczają się na długich niciach do ziemi, uciekając przed śniegiem zalegającym konary świerkowe i znowu przerażone śniegiem u dołu, uciekają w górę, nim je zimno zabije.
Po drogach, dzieci góralskie, często w szczątkach ubrań zostawionych przez gości, częściej w koszulinach, bose, zsiniałe, bawią się na strasznej wichurze, wilgoci i zimnie.
Na słupie, z którego zdjęto latarnię, trzepocze się afisz zlany ulewą:

Polski prestydygator!

............
Wieczór czarodziejski
czyli
„Dwie godziny w krainie złudzeń“
pod tytułem

Walka człowieka z niewidzialną siłą.

Zdawałoby się, że to, co się tu dzieje, to jest właśnie pobyt w krainie złudzeń, i ta ciągła walka z niewidzialną siłą! Lecz afisz szarpany halnym wiatrem mówi dalej:

1. Preludium magika, czyli złudzenie w salonie.

2. Szapoklak Twardowskiego.

3. Wyspa Kanaryjska, czyli znikanie klatek prawdziwych bez nakrycia.

i t. d. i dalej; a na zakończenie:

Uczta dyabelska à la Boruta
„humorystyczne.“

Trudno uwierzyć, że to tu, w tym kraju tak dziwnym, gdzie co chwila natura daje magiczne, wspaniałe widowiska, że tutaj ktoś takiej uczty potrzebował. Ten afisz, który pozostał po ludziach ze „świata,“ wygląda tu potwornie — jest on jak głupstwo, które ktoś powiedział, które po nim zostało niezatarte, nie do naprawienia...
Kilka osób, które tu jeszcze pozostały, rozsypane na wielkiej przestrzeni od Kościelisk do Bystrego, prowadzą życie dziwaczne; chodzą do siebie na herbaty przez lasy dzikie i zaśnieżone wertepy, w nocy włóczą się z pochodniami, i powoli tak zwykają się z tem otoczeniem, z tą pustką, nabierają takiego zaufania do pustego pola i ciemnego lasu szalejącego halną burzą, że potem, dostawszy się do miasta, doznają przykrości idąc ulicą oświeconą gazem, wiedząc, że za ścianami domów, za ciemnemi oknami wszędzie pełno ludzi.
Znowu wybucha pogoda, jeszcze jaśniejsza, jeszcze czystsza, kryształowa jakaś, bajeczna.
Wychodzimy z Sabałą w dziką kotlinę ponad czarnemi lasami, ukrytą za ścianami wiszących nad nią turni. Zimno, w cieniach przez dzień cały leży ciężka rosa.
Sabała czegoś smutny, trapi go niepokój, czy aby nie przychodzi już niedołęstwo starcze, którego się boi. Więc się mocuje, próbuje sił swoich, całe tygodnie spędza w pustych, zimnych halach, wraca blady, znędzniały, i ciągle nieprzekonany.
Nawalił okropną watrę, na którą zrąbał i zniósł wielkie krzaki kosodrzewiny. Bucha potężny płomień, i ogromny słup dymu, jak z krateru wulkana, wznosi się ponad czarne turnię.
Sabała grzeje się przy tym ogniu z twarzą okopconą, wyciąga zgrabiałe ręce nad płomieniem i patrzy w ognisko swemi napół zamglonemi oczyma — potem bierze gęśle, gra i śpiewa.

Młodość moja młodość!
Przysłaś mi na marność,
Radość moja ginie,
Jak liść na wierzbinie.

Nie możemy go rozruszać; ani wódka, ani herbata omaszczona koniakiem nie chwyta się dziś jego mózgu.
Nagle, ponad kotliną widzimy ważącego się na potężnych skrzydłach orła. Sabała goni za nim zaćmionemi oczyma i ożywia się.
— E, to, je honorny ptak! to je wirchowy ptak! I to ma takie wiedzenie, — zpod Krzywania zacuł, co my już tu — ale to je takie wiedzenie, — bo jakizby ten nos miał, coby nas zacuł z tela? hej! A jako dąb trzysta roków rośnie, tak oreł a i kruk trzysta roków żyje! E! to je honorny ptak, — mówił z upodobaniem. — Raz, cok był jesce małem chłopcyskiem, ubiłek orła — hej! Na przenęte. Maluśko namieniało na świtanie, a on tu — na przynęcie. Jużci ma takie kapy nad ocami, toz to prościutko pół-kulka trafiła popod nie i wypaliła oba ocy. On się zdźwignął — alek go dopadł za skrzydliska i dobił takom sajtom bukowom, hej!

na obidowej.
Wspomnienia ożywiły Sabałę, porywała go myśliwska ochota.
— Śniegi przegineny, casy som jest ładne, toz to polowace i pilnowace, jako z Luptowa tak i z nasej strony syćka we wirchak! O! teraz tam bez towarzysabyś nie był! Kabyś w hale poseł — sędy ich pełno!
Wróciliśmy mroźnym wieczorem do domu, i wkrótce zabraliśmy się do odlotu.
Słońce wstaje gdzieś za Hawraniem w wielkich krwawych blaskach, przesuwa się wśród chmur potarganych, które się mieszają w jakiś chaos z górami. Ze wszystkich jarów kurzyły się mgły wielkie, jak gdyby tam wszędzie porozpalano ogniska.
Po wsi przeciągali orawscy szklarze w rudych cuhach i portkach i z jękiem wołali: „Okna naprawić!“ — to zima tak woła i ostrzega.
Na Obidowej wiał straszny wiatr, ostry, zimny od Babiej góry. Górale kopiący ziemniaki stawiali sobie przez szerokość zagonu zasłony, bo ciałoby ich skostniało i spękało od wichru. Widać było chłopów idących z temi zasłonami na plecach, jak Samson z bramami miasta.
Wszystko dokoła szare, martwe, tylko smereki zawsze zielone witają zimę ze spokojem.
Spojrzeliśmy ku Tatrom. Płynęły morzem blasków i błękitów — czyste, jasne, kryształowe, srebrzyste, w śnieżnej, skrzącej się, niepokalanej bieli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Witkiewicz.