Na przełęczy/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Witkiewicz
Tytuł Na przełęczy
Podtytuł Wrażenia i obrazy z Tatr
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1891
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Perłowy brzask wschodu roztaczał się jasnem półkolem, podciętem sinemi, mglistemi smugami borów, nad któremi wznosiła się wielka piramida zbudowana z Hawrania, Murania i Nowego. Ciemna, fioletowo-błękitna masa góry odcinała się ostro na tle wstającego za nią słońca — pogodnego, ledwie przesłonionego nocnemi oparami.
Ze wschodu na zachód kładły się olbrzymie cienie, — powietrzne, błękitne, porozrywane jaskrawo świecącemi wierzchowinami lasów, — dachami dalekich chałup, połyskującemi jak metal, i okrągłemi szczytami pagórków, na których drgała, w blaskach słońca, obfita, ciężka rosa.
Cała dolina zdawała się kobiercem z granatu i zieleni, haftowanym złotem i purpurą.
Od południa piętrzyły się góry. Spodem ciemne lasy regli; wyżej zielone upłazy, z których wznosiła się szaro-błękitnawa ściana skał nagich, szczerbata, poorana brózdami, najeżona u szczytu zębami wichrów bezładnych i świecących różowo. Po nad wszystkiem, czysta, wklęsła kopuła pogodnego nieba, w którem płynął blady, jak krążek opłatka, księżyc. Z rozpadlin jarów ulatywały białe kłaczki mgieł, wiły się chwilę około ciemnych świerków i rozpływały się w nicość przed blaskiem słońca.
Cicha, jasna i rzeźwa pogoda śmiała się z całego widnokręgu.
Jednostajny, ciągły szmer potoków leciwie wstrząsał ciszą poranku. Czasem brzęknęły gdzieś w jarze dzwonki krów, lub dziki, przeraźliwy krzyk juhaski rozdarł powietrze.
Z za lasów, z za brzeżków wzgórz wznosiły się świecąc w słońcu dymy, i wzlatywały prosto ku niebu.
Najgęściej skupiały się one tam, gdzie nad potokiem ciemnieje szara dzwonnica kościółka osłonionego zielenią jesionów.

dolina zakopanego.
W krzywej, wązkiej uliczce, tłoczy się kilka budowli z charakterem miasteczkowym. Szerokie ich fronty, obwieszone szyldami; ogromne trójąty szczytów powycinane w balkony i galerye.
Dalej, w różnych kierunkach, a głównie ze wschodu na zachód rozbiegła się wieś, długiemi szeregami domów. Ku Kościeliskom, ku Poroninowi, ku Hamrom rozsypują się coraz rzadsze chaty; kryją się w jarach, za ścianami lasów, w rozdołach potoków, lub występują na brzeżkach i wspinają się na baniasty pagór Gubałówki.
Stare chaty ze ścianami brunatnemi z olbrzymich kłód świerkowych, obok świeżej tandety, na prędce, na spekulacyą skleconej, obitej deskami, ocienionej dachami podsieni i ganków. Tam znowu stara chałupa przystosowana do nowych wymagań, z przyczepionemi po bokach izbami, z galeryami wyciętemi we froncie, z dachem skrzywionym i podziurawionym na okna poddaszy.
Wszystko to porozrzucane bezładnie, około dróg krzywych i krętych potoków, otoczone jesionami, oparte o ciemne gałęzie świerków lub stojące w pustem, bezdrożnem polu.

kościół.
Potoki płyną od gór i staczają się do podnóży Gubałówki, obracając po drodze koła kilku małych tartaczków i drżących młynków, których okna zasnute pajęczyną, zaprószone pyłem mącznym, wyglądają, jak ślepe, bielmem zaszłe oczy.
Pod kościołem kończy się szosa idąca z Nowego Targu — tu też jest właściwe ognisko Zakopanego.
Tu stoi szkoła, gmina, gospoda, restauracye, szynki i karczmy; tu w gąszczu drzew kryje się plebania, a niedaleko wznoszą się zabudowania szkoły rzeźbiarskiej i dwór Towarzystwa tatrzańskiego.
W niedzielę ulica nabita, jak kościół. Lecz i w zwykły dzień tłoczy się tu od wczesnego ranka tłum ludu, ściągającego ze wszystkich bliższych kątów doliny po zarobek.
Czarne, płaskie, szerokie kapelusze, zbite w masę, wyglądają, jak zbiegowisko ruchomych grzybów, na białych wysokich pieńkach. Białe, oblamowane zielonem suknem, i brunatne obwiedzione ponsową taśmą cuhy, potrącają się na progach szynków i karczem, suną ulicą, świecą się jaskrawo w słońcu, lub giną w mrokach cieniu. Wśród nich pstrzą się pomarańczowe, błękitne i czerwone chusty kobiet, powiewają ich wielkie, różowe płachty.
Na placyku, przed Leśniczówką, białe płótna góralskich wozów jaśnieją pod promieniami słońca, na tle domów, i wznoszących się nad niemi gór, owianych lekkim, drżącym oparem.
Tłum furmanów wygląda na drogę, gwarząc, śmiejąc się, puszczając kłęby dymu i polując na podróżnych.

ulica nowotarska.
Na boku Żyd z wozem pełnym chleba i kukiełek; tam znowu inny sprzedaje za wielkie pieniądze, marchewki i zwiędłe pietruszki przywiezione zdaleka.
Tu rozwieszone na żerdkach, świecą się czerwonym safianem i zielonym jedwabiem serdaki.
Pod ścianą domu, na długiej ławie, rozpiera się cały szereg górali, rozrzucając białe cuhy i wyciągając zgrabne nogi. Skrzydła kapeluszy rzucają wielkie cienie na ich twarze, na piersiach przypięta do rzemienia tórbki połyskuje wielka blacha mosiężna, ręce wsparte na ciupagach, fajka nabita habryką kurzy się z pod nosa — to przewodnicy.
Cały ten tłum, od pierwszego spojrzenia, zainteresowuje niezwykłą siłą charakteru.
Co za typy!

leśniczówka.
Zdaje się, że tu przeszła jakaś nawałnica ludów, ras rozmaitych, zostawiając dotąd odradzające się pierwiastki najróżnorodniejszych odrębności indywidualnych, występujące z całą siłą i czystością swych cech szczególnych, lub też zmieszane w sposób najsprzeczniejszy i najdziwniejszy.

Na tle dwóch krańcowych typów: jednego o ważkiej długiej twarzy, garbatym nosie, wielkiem czole, rysach wykończonych, skórze delikatnej i długich czarnych włosach, drugiego o twarzy okrągłej, wydatnych policzkach, płowym włosie i jasnych oczach, — na tle tem przesuwa się cała galerya charakterów ludzkich, od wykwintnego piękna do karykaturalnej brzydoty.

Tu, potrząsając długiemi, czarnemi, ociekłemi masłem włosami, przechodzi prawdziwy Apasz amerykański, spalony od słońca, ze spojrzeniem odważnem i dzikiem, z ustami surowo zaciśniętemi. Tam ta sama twarz wyciąga się w garbaty nos owcy, patrzy sennemi oczyma i kurczy płaczliwe usta. Tu, wygolony markiz wersalski, z wykwintnym uśmiechem, z ruchami pełnemi eleganckiej powagi, dumny i grzeczny, z pewnym odcieniem pobłażliwości uchyla kapelusza.
Tam znowu opasły prałat rozmawia z jakiemiś figurami drewnianemi gotyckich świętych, które, zdaje się, że tylko co zeszły ze średniowiecznego ołtarza.

Tu, senny i smutny orzeł, z tęsknemi oczyma, siedzi zadumany obok wesołej i sprytnej twarzy polskiego chłopa, który z pod płowego wąsa śmieje się z jakiejś poczwary, na której twarzy zdaje się skupiać złość, wściekłość, zawiść i podejrzliwość z całego Podhala. Tam, twarz mędrca z ogromnem sklepieniem czaszki, okolona długim, białym włosem, patrzy łagodnie i rozumnie — ówdzie, ruszają się karykatury mogące ozdabiać rączki lasek i parasoli.

Twarze te, rzeźbione są z tą usilnością wydobycia cech indywidualnych, która przypomina dążenia średniowiecznej sztuki. Rzadko tu się spotyka nieokreślone, zamazane komunały bez wyraźnego typu i charakteru.
— To jest tak piękne jak balet! — zawołał pewien turysta, patrząc na grupę młodych górali, smukłych, zgrabnych, ubranych w białe, wiszące na ramionach cuhy, i białe obcisłe spodnie, znaczone granatowym i czerwonym sznurkiem.

Zdanie to tak pochlebne dla baletu, zawiera w sobie o tyle prawdy, o ile człowiekowi przywykłemu widzieć zręczne ruchy i piękne pozy tylko w teatrze, musi z konieczności teatr służyć za miarę piękna.

Zgrabność i piękno ruchów polega na ich zgodności z celem, w którym są wykonywane. Ręka podejmująca pióro, jeżeli napręża się i rusza z siłą nieodpowiednią dźwiganemu ciężarowi, robi wrażenie niedołęstwa i niezręczności. Ciało, które opiera się na nogach bez wyraźnego oznaczenia równowagi i akcentowania punktu oporu — zdaje się ociężałem i niezgrabnem.
Górale, mając nadzwyczaj proporcyonalne członki, małe stopy i ręce, odznaczają się przytem niezwykłą zwinnością, lekkością i dobitnie akcentowaną celowością ruchów. Przymiotów tych nie można kłaść wyłącznie na karb warunków, w jakich żyją. Przy tych samych wpływach zewnętrznych, Tyrole (np. z okolic Meranu) są ciężcy i niezgrabni. Ręce i nogi ich nie mają nic elastyczności i ruszają się jak drewniane pedały, a przecież tu i tam człowiek żyje nad przepaściami, wśród skał pionowych i stromych głazów.
Te same wpływy zewnętrzne, w różnym stopniu oddziaływają na różne rasy ludzi.
Szwaby ze Spiża, jak niezdarnie i niezgrabnie chodzą, będąc jednak sąsiadami naszych górali.
Tak, to jest, jeżeli kto chce, piękne „jak balet“, z dodaniem tylko prawdy, swobody, siły i szczerości — a bez mdłych całusów i umizgów sztucznych do widzów.




wojtek roj.
Słońce, z nad szczerby Giewontu, świeci czystym blaskiem południa, drży i płynie falami potoków, srebrzy się na liściach wierzb i igłach świerkowych. Jak okiem sięgnąć, jaśnieje pogoda bez cienia, bez chmury. Od pagórków Bukowiny do zachodniego krańca na Orawie, rozlewają się fale światła, czepiając się szczerb, płaszczyzn, szkarp, występów gór, zatopionych w morzu promieni. Szczerbate kontury grani, obwiedzione smugami świetlanemi, miękną i zacierają się; urwiste, dzikie ściany kotlin nasiąkają powietrznym oparem; czarne lasy połyskują srebrnemi pasmami, mżą się błękitnemi, nikłemi cieniami — cały ten, zwykle dziki i niedostępny świat górski wznosi się dzisiaj łagodny i uprzejmy.
Wśród tego otoczenia, zmieszani z góralskim tłumem, kręcą się wszędzie, na wszystkie strony goście-panowie.
Zjawiają się tu oni razem z ciepłem, z letniemi deszczami. Jak bociany i jaskółki wędrują z różnych stron świata, wiją sobie chwilowe gniazda i osiadają na parę miesięcy.
Przychodzą tu, jak wyziew letniego parowania ziemi. Są oni dla tego ubogiego i dzikiego zakątka bogactwem tak naturalnem, jak urodzajny muł dla brzegów Nilu. Z pustyni skalnej, bezpłodnej, z łożysk lodowców zawalonych trupiemi rumowiskami granitów, ze ścian stromych, na których źdźbło porostów utrzymać się nie może, wyrasta plon nieposiany, stokroć obfitszy od lichego i niepewnego plonu owsa lub gruli, na jakie stać jedynie tutejszą rolę.
Napływ krajcarzy z kieszeni gościa, jest dla górali wynagrodzeniem za ich miłość do tego ubogiego kraju, jest odpłatą za twardą walkę z naturą wrogą, jałową, ubogą i dającą tyle, że jak któryś z nich mówił: „Ja ta, i nie jem, tylko zyjem.“

Goście ci są jednem z najwdzięczniejszych zbóż do uprawy. Zwłaszcza z początku, kiedy wymagania ich były nadzwyczaj małe, a ilość zostawionych dutków nieproporcyonalnie wielką, panowie nie ustępowali plenności nawet pszenicy.

Dziś stosunki się zmieniają. Goście, tak jak rośliny, wymagają staranniejszej i kosztowniejszej uprawy, większego około siebie zachodu. Niemniej jednak są oni dobrodziejstwem Zakopanego i tych wszystkich podkarpackich dolin, do których sięgają ich wędrówki.
Kiedy, przed laty, prof. Chałubiński odkrył Tatry, pierwsi liczniejsi wędrowcy wpadli na widok górali w zachwyt bezgraniczny.
Chłop, który im był znany, tylko jako leniwy parobek, lub sąsiad wykradający las i wypasający zboże; jako niewolnik, całujący pokornie ręce i zawsze podejrzany o najlichsze instynkta; który mieszczuchom przedstawiał się, jako kłótliwy dostawca fałszowanego mleka, jaj zgniłych i drzewa porąbanego na strzępy cynamonowe; który zresztą mógł być przedmiotem zabawy, lecz nie zdawał się możliwym do wspólnego towarzyskiego życia, — chłop ten, stanął nagle w postaci pięknej i bohaterskiej.
Kapelusz z kostkami, biała cucha, cyfrowane portki, świecąca spinka i ostra ciupaga roztkliwiły do łez, sentymentalne i estetyczne instynkta filistrów i — otworzyły ich worki.
Z chłopem tym trzeba było żyć, trzeba go było szanować, ponieważ od niego się zależało i jemu tyle się zawdzięczało. On był mostem nad przepaściami, poręczą na skalnej grani, skrzydłem ponad otchłanią, której bezdnia mroczyła wzrok i ścinała krew w żyłach. Był on niańką dla ludzi zniedołężniałych w miejskiem życiu lub wygodach zbytku; jego odwaga, przytomność umysłu, energia, wytrwałość, znajomość natury, spokój wobec niebezpieczeństwa i szybkość postanowienia zastępowały brak tych przymiotów u ludzi, którzy po raz pierwszy znajdowali się wśród tak niezwykłej i całkiem im nieznanej przyrody.
Chłop ten przytem nie był niczyim poddanym. Rósł wolny i dziki, i przy wszystkich formach uniżoności, zachowywał godność osobistą i hardość ducha. Szanował się i kazał siebie szanować, śpiewając tym, którzy mu chcieli imponować pańszczyznianemi narowami:

Panowie, panowie, będziecie panami,
Ale nie będziecie przewodzić nad nami.

Zresztą, czasy powstawania popularności górali przypadały na chwilę żywego rozbudzenia pojęć demokratycznych. „Zbliżać się do ludu,“ zaczynało być w ogóle w modzie; cóż mówić o zbliżaniu się do ludu, którego umysłowe i towarzyskie przymioty, którego życie i postać były tak oryginalne, tak różne od zjawisk pospolitych, codziennych; ludu, który był częścią wspaniałej natury, był jakby jej duchem, fantastycznym tłomaczem jej piękna i potęgi, zdolnym opowiadaczem i twórcą legend; ludem, który miał wogóle mnóstwo pysznych rasowych przymiotów.
W tych pierwszych chwilach entuzyazmu, zapominano nawet, że górale są ludźmi; że uspołecznienie, wynik silnie zadzierzgniętych i unormowanych stosunków między ludźmi, niezawsze idzie w parze ze zdolnością umysłową, lub przymiotami takiemi, jak: męstwo, energia temperamentu, wyobraźnia zapalna i łatwość wysławiania się.
Nie licząc się z instynktami chciwości, jakie u ludu tak biednego mogło rozniecić rozrzucanie garściami pieniędzy, pieszczono górali i schlebiano im bez miary.

Górale przyjmowali wszystko — może się dziwili, to pewna jednak, że było im dobrze. Ponieważ hojność dających przechodziła skalę ich wymagań, nie potrzebowali rachować papierków, które im wciskano do ręki. Zachowywali pozory bezinteresowności, kładąc w tórbkę łatwo zarobione krajcarze. Drażliwa kwestya zapłaty, tak z góry rozwiązana, ułatwiała niesłychanie stosunek towarzyski i usposabiała do całkiem idealnych porywów obiedwie strony.

Młodzi, inteligentni, zgrabni i piękni górale otoczeni byli względami towarzyskiemi, służyli za ujście dla dobrych chęci i poetycznych popędów pań i panów.
Marzycielskie panny czytały im Słowackiego, unosiły się wspólnie nad Krasińskim i pięknością natury.
Sława tatrzańskich przewodników rozchodziła się po całym kraju, roznosząc daleko anegdoty z ich życia, cytaty ich słów, ich koncepta i przypowieści; zapalała w dalekich gdzieś okolicach entuzyazm do rozmaitych Wałków, Maćków i Wojtków. Zdawało się, że całe ich życie i oni sami, to fantastyczna bajka i tchnienie poezyi.
Poetyczny filister przejmował się własną sytuacyą, i wśród ciągłych wykrzykników podziwu, entuzyazmu, opromieniał siebie, swoje zabawy na skałach, swoje skoki niezgrabne, swoje noclegi niewygodne, swego przewodnika, kij nawet, którym się podpierał, jakąś aureolą chwały.
W literaturze tatrzańskiej owych czasów, przeważa ten ton elegijny, rzewny, pełen podziękowań dla Stwórcy, który dla nich, dla tych panów gości, takie cuda zbudował.
Dziś, wszystko to się zmienia. Wycieczki w Tatry stały się czemś bardzo zwykłem — powszechnem. Entuzyaści, straciwszy dużo pieniędzy, zaczynają się rachować; górale zaś, ujęci w karby, ostemplowani i unormowani w zapłatach, patrzą na gości, jak na źródło dochodu, od którego trzeba już płacić podatki.
Z chwilą, w której panowie zaczynają rachować swoje papierki, góral oblicza skrupulatnie wartość swoich usług i zasług. Tu następuje kolizya egoizmów — rozczarowanie i źródło tych wszystkich gawęd o chciwości górali i o wyzysku, jakiemu podlegają goście.
Naturalnie, niezawsze wina jest po stronie górali, i często można widzieć strapionego Jaśka lub Maćka, któremu goście struli życie, grożąc, że go opiszą w gazetach o jakieś parę guldenów, które mu się słusznie należały. Gość, który chce wszystko dostać jak najtaniej, nie widzi, że robi to samo, co góral, który chce wziąć jak najdrożej.
Jest to bardzo charakterystyczne, że ludzie z Warszawy mają lepszą sławę u górali od Galicyan.
Widocznie Warszawiak, i wogóle człowiek z tej strony granicy, przynosił więcej entuzyazmu i z większą łatwością wyzbywał się z gotówki.



Niema zapewne, a przynajmniej mało jest chyba ludzi, którzyby, twierdząc, że „praca uszlachetnia,“ że jest najwyższą rozkoszą i ozdobą życia, brali to wszystko do siebie. Sądzę, że nawet autorka powieści pod powyższym tytułem, myślała wyłącznie o uszlachetnieniu i uszczęśliwieniu swoich bliźnich na tej drodze. Mnie się zdaje, że wszyscy, ale to wszyscy ludzie dążą do tego, żeby nie pracować, i że ten wstręt do pracy jest jedną z głównych, dźwigni, wszystkich wynalazków w mechanice, zastępujących siłę człowieka. Dziś i dawniej praca zwalała się i zwala na karki wszelkich niewolników — zwierzęta, narzędzia, machiny i ludzie, w celu uszlachetnienia, obarczani są brzemieniem trudu, wstrętnego w gruncie dla wszystkich.
W dodatku, każda praca i wysiłek połączony z pragnieniem dojścia do jakiegoś praktycznego celu, uzyskania korzyści materyalnej, lub zadosyćuczynienia ambicyi, połączone są z zawodami, przykrościami, niepokojem i troską. Nie byłem w tym wypadku: przypuszczam jednak, że kapitalista obcinający kupony, i ten nawet, kiedy niekiedy musi się skarżyć na swoje uciążliwe zajęcia.
Z drugiej jednak strony, ciągły i zupełny spoczynek jest również niemożliwym, nieprzyjemnym i nużącym na swój sposób. Człowiek dobrze żywiony, niezmuszony do pracy, mogący ciągle odpoczywać, — nudzi się, splenuje, — nie wie, co z sobą zrobić, oddaje się albo lichym rozrywkom, albo melancholii. Tu właśnie kryje się przyczyna istnienia, wszelkiego rodzaju sportów, tych sposobów szlachetnego (?), bezcelowego wyzwalania sił fizycznych.
Wszelki sport, a w szczególności taternictwo, ta bezinteresowna walka z naturą, daje możność zużycia nadmiaru siły i zdrowia, nie zostawiając żadnego niesmaku, żadnych zawodów realnych, ponieważ niema tu realnych interesów do bronienia lub korzyści do zdobywania.
Taternik lub alpinista, bez widocznej potrzeby, ponosi straszne trudy; naraża się na rzeczywiste i wielkie niebezpieczeństwa; przebywa olbrzymie przestrzenie w górę, stacza się w doliny i znowu wdziera na góry, nie nosząc w zanadrzu żadnego interesu, nie obliczając ceny swoich kroków, nie myśląc, czy i ile na nich zyska lub straci.
Żyje życiem próżniaczem, pracując od świtu do nocy. Odpoczywa — trudząc się nadmiernie.
Jest zawsze lekki, swobodny; nigdy nieprzejedzony, — czasem, rzadko, przepity...
Doznaje mnóstwa przepysznych wrażeń, od natury wspaniałej i potężnej, łatwej do pojęcia, gdyż przedstawiającej się w kształtach wyraźnych, określonych, stanowczych, sformułowanych w sposób jasny i przekonywający.
Odradzają się w nim instynkta, siły i zdolności zamarłe lub zniedołężniałe w spokojnem życiu, — niepotrzebne w podróżach tramwajami i wycieczkach nad brzegi rynsztoków, po asfaltowanych chodnikach.
Taką jest psychologia taternictwa.
Kobiety młode, piękne, stare, brzydkie — dzieci, mężczyźni wszelkiego gatunku, — znajdują w niem pełno rozkoszy i pożytku zdobywanego mimowoli, niechcący.
Nic też dziwnego, że w dzień słoneczny, a przynajmniej suchy, wysypuje się ze wszystkich wil i chałup zakopiańskich mrowie ludzi od samego rana, i drze się ku górom, ginie wśród lasów, rozdołów i jarów, rozbiega się po wszystkich kątach doliny.
Patrząc na te igraszki lekkomyślne, poważnych osób, które w swoich ruchach rozmiękłych albo sztywnych i koszlawych, w swoich twarzach ułożonych systematycznie, w symetryi swego zarostu i uczesania, w swoich modnych, miejskich ubraniach, w całej swojej postawie zatrzymują coś z konwencyonalnej powagi urzędnika, tylko co powstałego od biura, — patrząc na tę swobodę dziecinną, z jaką się one tu bawią, na tle chaotycznej i dzikiej natury, przypomina się Heine:

Philister in Sonntagsröcklein
Spazieren durch Wald und Flur,
Sie jauchzen, sie hüpfen wie Böcklein,
Begrüssen die schöne Natur.

Nie drwijmy jednak.
Filister, który z pewnemi ostrożnościami schodził w dół, ulicą Bednarską, teraz z lekkiem sercem toczy się z przełęczy Zawratu razem z kamieniami. On, którego przerażała każda kropla deszczu, spadła na świecący cylinder, który miał do błota i wilgoci wstręt taki, jak gdyby był warszawskim estetykiem, dziś wierzy, że wszystko to, tu w Zakopanem, jest zdrowe. Deszcz pada! Nic nie szkodzi!
Zresztą, przecież Chałubiński i Baranowski mieszkają tam, w tym lesie... Powoli, wiara w Chałubińskiego, w wartość surowego klimatu i ruchu w czystem powietrzu, zmienia się w wiarę we własne siły, zdrowie i energią. Zwiędłe cherlaki i miękkie, jak z waty, tłuściochy uderzają się z upodobaniem po łydkach, które ich obnosiły po Tatrach.
Elegant, który mierzył ludzi szykiem ich obuwia, dziś z dumą pokazuje swoje rozklapane trzewiki, zdarte „na granitach Łomnicy“.

Panna, która krzyczała: „Ach! i och!“ przy lada szeleście, śpi spokojnie przy huku zlatującej, z wysokości tysiąca stóp siklawy, lub szumie halnego wichru.

Ten przybladły, spokojny, otyły jegomość z wytrzymałością rysia wspina się po skałach, ta wątła panienka tygodniami całemi żyła we wnętrzu gór, nie schodząc na odpoczynek w dolinie; ten ksiądz z potulną twarzą, skróciwszy poły sutanny dźwigał się, rzeczywiście, ponad obłoki.

Taternik nie ma żadnego stałego, określonego typu. Rekrutuje się on wśród wszystkich warstw towarzyskich, ze wszelkich fachów, temperamentów i charakterów... Poza zupełnymi niedołęgami, których brzuchy spadają, jak, Falstafowi na kolana, lub których wątły organizm nie wytrzymuje trudu i surowych warunków życia; poza ludźmi, dotkniętymi chorobliwym strachem przestrzeni — każdy może być taternikiem.

Włóczą się też po szlakach tatrzańskich ludzie tych wszystkich odmian, jakie tylko wydają powikłane stosunki społeczne.
Ten mały, humorystyczny człowieczek w zadużym serdaku, wdziera się obojętnie na najstromsze skały, czepia się jak pająk upłazistych brzeżków nad przepaściami. Właściwie nie interesuje go to wcale. Jest mu wszystko jedno, czy wchodzi na marmurowe wschody hotelu, czy się drze po prostopadłym zrębie góry. Ma on w sobie humor i towarzyskość, które w dobrej kompanii niosą go, gdzie kto chce... Na Garłuch? — to na Garłuch. Na Montblanc! — Owszem.

Tamten wysoki, chudy z miłą, cichą i spokojną twarzą, chwiejący się na wietrze, z uprzejmym uśmiechem, z przygryzionem Virginia, pnie się jak długa stonoga, „naciąga się jak gad“, według zdania górali. Długiemi rękoma chwyta się krawędzi i łagodnem błękitnem okiem patrzy ze szczytu, w głąb sinej bezdni, w której bieli się potok, jak srebrna nitka.
Tu znowu, wystawia naprzód pierś atletyczną, i wyzywająco patrzy na góry, jeden z tych, o których Sabała mówi: „Kaby takich dziesięci nabrać, toby ta mątu na świecie narobili...“.

Niesie się on przed wirchy i hale, napełniając je wrzawą swego hulaszczego temperamentu; otoczony bandą przewodników, muzyką góralską; tańczy po szałasach, łapie, co najmniej, całusy juhaskom; nie patrzy, nie obserwuje, bawi się sam i bawi innych, budząc w góralach niekłamany zapał swoją postawą, siłą, energią, wytrzymałością, odwagą, jak niemniej ilością rozrzucanych guldenów.
Starych, taterników poznać można po wytartych i zczerniałych serdakach, spokojnym wyglądzie, butach znoszonych, łatanych, jak również po braku wszelkich gratów, któremi się zwykli obwieszać turyści. Znają oni tu każdą szczerbkę, każdą perć, każdy wirch, wiedzą gdzie, kędy i jak długo dokąd się idzie, i z nałogowym spokojem, lub stale podnieconem zamiłowaniem włóczą się po szczytach. Mają swoich przewodników, którzy chodząc z nimi wielokroć, znają wszystkie ich narowy, potrzeby, upodobania — są już tak do nich dopasowani, jak te stare buty do nogi, jak wytarta na skałach ciupaga do ich ręki.

Obok nich młodzi, ze świeżym zapałem, często przebrani po góralsku, obwieszeni tórbkami, flaszkami, aneroidami, pędzą lekkomyślnie i naoślep w góry. Są też często utrapieniem przewodników, którzy o nich mówią mniej więcej w ten sposób: „Gawiedź młoda, plugace, kopowe psy, przeklęte dyabły!“

Gdzieindziej znów samotny, bez przewodnika, z puszką na rośliny, botanik pnie się po pionowych skałach. Jest to niebezpieczny, dla siebie, typ taternika. Badając zasiągi różnych roślin, gotów jest łeb sobie roztrzaskać dla jakiegoś Litworu, czy innego górskiego ziela. Wraca też czasem z tych wypraw, z ręką wyciągniętą ze stawu, i przy pomocy zębów jako tako związaną. O jego drogach opowiadają w Zakopannem cuda, — człowiek taki mógłby chyba, jak mucha chodzić po suficie...
Do najszaleńszych typów mnie znanych, należą ludzie średniego wzrostu; — suche, nerwowe twarze, z zaciśniętemi ustami, z pozorami spokoju. Człowiek taki wobec przepaści i wirchów dostaje poprostu ataków wściekłości, porywa go koler, jak konia, i wtedy wdziera się tam, gdzie kozica możeby się wahała stąpić. Przewodnicy opowiadają ze drżeniem o tych miejscach, przez które z nim przechodzili. Nie znosi on żadnych uwag, teroryzuje i ciągnie za sobą przewodnika, a towarzyszy podróży wahających się, gotów jest obić — jakoż i bije.
Zdarzają się tu najdziwniejsze kombinacye usposobień. I tak, człowiek najodważniejszy nad przepaścią mierzącą kilka tysięcy stóp głębi, nie śmie wejść na kładkę płytkiego potoku, zawieszoną nad samą wodą. Inny, odważny, śmiały póki stąpa po skale, dostaje paniki dotknąwszy nogą trawiastego upłazu.
W Tatry ściągają ludzie z różnych powodów. Są tu i tacy, dla których włóczęga po górach jest dalszym ciągiem jakiejś kuracyi, regulującej funkcye żołądka. Udoskonalają oni tu swoje trawienie, ostrzą apetyt, znoszą różne niewygody i braki dlatego tylko, żeby wróciwszy do zwykłych swych warunków życia, lepiej odczuwać ich zalety. Nie mają zresztą ani szczególnego zamiłowania do gór, ani nadmiaru odwagi; jednak, dla zasady, pracowicie spędzają parę tygodni w Tatrach.
Inni znowu mają tylko dobre chęci. Ciągnie ich tu zwyczaj, teoretyczne przekonanie o stosowności zwiedzania gór i zachwycania się pięknością natury. Tacy wśród ciągłych wykrzykników: „Ach! jakie to ładne!“ prowadzą zwykle rozmowę na temat: „Czy pani lubi góry?“
Przychodzą też tu ludzie z tak przedrażnionem poczuciem osobowości, że nie mogą znosić obok siebie innych ludzi. Najwspanialsza panorama, najbardziej malownicza ruina góry, najdziksze, najniedostępniejsze wąwozy tracą dla nich urok z chwilą, w której tam zaczynają wszyscy chodzić. Szczęście też, że ten świat górski jest tak rozległy, przepaścisty, pakowny; ma tyle ukrytych, zapadłych kątów; dróg wiadomych tylko zwierzynie i kłusownikom, że najbardziej nawet drażliwy indywidualista, zawsze jeszcze znajdzie takie miejsce, gdzie zostanie sam na sam ze swoją duszą, którą uwielbia, i naturą, którą może jeszcze tolerować.

Tatry są równie niedostępne i równie dostępne dla mężczyzn, jak i dla kobiet. Ponoszą one wszystkie trudy z niezwykłą wytrzymałością; wykazują odwagę, przytomność umysłu, spokój wobec niebezpieczeństwa, i wogóle wszelkie dobre przymioty taternika. Wszystkie też percie, brzeżki, granie, przełęcze zmierzone zostały ich drobnemi stopami, i z najwyższych wirchów tatrzańskich powiewała już chorągiew — spódnicy.

Przy całej forsowności ruchów na skałach, kobiety zgrabne i odważne wyglądają wśród nich pięknie i wdzięcznie. Bezładne, nieforemne kształty piętrzących się głazów, są doskonałym kontrastem dla linii giętkiego, silnego i dobrze zbudowanego ciała.
Naturalnie, nie wszystkim i niezawsze jest w tych wyprawach wygodnie i do twarzy...

Często wycieczka kończy się deszczem — tym deszczem górskim, bezwzględnym, zawziętym, spadającym z jakąś niepohamowaną wściekłością, a wtedy damy, zmokłe, zbłocone, zmęczone, potrącając się wśród głazów, ślizgając się po błocie, wracają pozbawione wszelkiej nawet pretensyi do wdzięku i piękna. Ktoś widział jakąś otyłą, ciężką babę, zmokłą, ociekłą, wystraszoną i spłakaną, którą znosił w garści przewodnik z Zawratu, śmiejąc się przytem, i wmawiając, że to droga gładka, jak szosa z Nowego Targu...
Jeżeli komu jest bezwzględnie dobrze w Zakopanem, to dzieciom. Szczególniej tym biedakom, którym się zdarzyło urodzić i żyć w miastach, w wielkich rojowiskach ludzi, wśród ciasnych, brudnych, dusznych i cuchnących ulic.

Tutaj jest dla nich raj prawdziwy. Otoczenie, które, oddziaływa równie dodatnio na ich zdrowie, na rozwój sił fizycznych, jak i na umysł.
Ta natura górska tak potężna, niezwykła, wyrazista, przykuwa ich uwagę, roznieca wyobraźnię, kładzie na ich wrażliwej myśli obrazy jasne, konkretne, dobitne — uczy ich i bawi lepiej, niż ciasny, zapakowany między czterema ścianami miejski ogródek freblowski, z jego wszystkiemi przyrządami do uprawy umysłu.
Same potoki tylko są już dla nich źródłem ciągłego, wielkiego interesu, przedmiotem nieustannych badań i zabawy.
Ta woda wesoła, wściekła, pieniąca się, jasna i przeźroczysta, która gdzieś śpieszy, dokądś pędzi z tajemniczym pośpiechem, zdaje się być żywą i obdarzoną świadomością swego życia i celów.
Wypada oto z za jakiejś krawędzi skalnej, rzuca się pomiędzy głazy, okrąża je, pieni się, kipi zła i niecierpliwa, ciska w powietrze kryształowe blaski i perłowe piany.
Dalej trafia na gładką, mało pochyłą równinkę i płynie cicha, przeźroczysta, śmiejąca się dołkami wirów, zaczepiając obwisłe gałązki świerków i potrącając badylami trawy; — nagle ziemia się pod nią urywa, i cała jej masa, porwana jakąś siłą fatalną, ciska się w przepaść, jakżeby z zamkniętemi oczyma, rozbija się w pianę, w smugi i nici białe, w kurz i parę... I znowu porywa się z upadku, wybucha wielką falą, przerzuca się przez zawalające jej drogę głazy i ginie w jakichś wielkich ustach z kamienia w ciemnej czeluści podziemi, w tajemniczych światach ukrytych we wnętrzu gór.
Nie tylko dzieci interesuje i przykuwa ten widok.
Obserwowałem profesora statystyki, który godziny całe stał na kładce, wpatrzony w wezbrany ulewą potok, rozbiegający się wśród głazów, okrążający pnie świerków, szemrzący po trawach — i mogę zapewnić, że uczony statystyk, patrząc tak na szumiącą i pieniącą się wodę, nie zajmował się obliczaniem: ile i w jakim czasie przepływa jej pod jego stopami?
W tej wodzie żywej, równie jak ona bystry i ruchliwy Drozd wodny, czyli Kordusek, nurtuje, żeruje i kąpie się, rozbijając białą piersią wartką i gwałtowną falę, i rzucając się bez zastanowienia w grzmiące strugi wodospadów.

nad potokiem.
Nad potokami po całych dniach widać dzieci, puszczające z biegiem wody szyszki świerkowe, ciskające w nią kamienie, dźwigające drobnemi łapkami wielkie tamy z kamyków wznoszonych codzień na jedno miejsce. Wśród dzikich lasów, obdartych brzegów, rumowisk, głazów spotyka się wszędzie ślady pracy tych maniaków. Jak bobry wznoszą one tamy, jakieś dziwne budynki, stawiają młyny i tartaki, rozkopują łożyska wód i wywabiają je z koryta na małe łączki i mielizny.

Wyobraźnia ich zamienia najmniejszy spadek wody w wielkie, wodospady; lada kamień przydrożny w turnicę, na którą każą się po setki razy wprowadzać.

W towarzystwie małych góralików nabierają odwagi, ochoty do ponoszenia trudów, uczą się przedsiębierczości, wytrzymałości, zręczności, trochę dziczeją, z czem im bardzo do twarzy.
Oswajają się z groźnemi głosami wód górskich, burz halnych, z wielkim rykiem grzmotów, rozbijających się długiemi echami po skalnych obszarach.
Wspaniałe kwiaty górskie, te festony gencyany, grona złotogłowiu, ogromne łodygi i baldachiny wielkich roślin, przepyszny oset górski inkrustowany w zielonej darni, czerwone kity mieczyków, liliowe dywany dzwonków; te drzewa pnące się po skałach, dziwacznie wygięte ramiona buków, wielkie płaszcze świerkowych igieł, jasne liście jaworu; te głazy nakryte bogatemi kobiercami mchów kolorowych — wszystko to napełnia życie dziecka jakimś zdrowym czarem i urokiem. Wracają one ztąd z muskułami silnemi, zdrowemi płucami, czerstwe i mężne, ze wspomnieniami obrazów i zdarzeń, które długo trzymają się pamięci.
W zimowy wieczór w Warszawie, lubią sobie przypominać gęśliki Sabały, przy dźwięku których tańczyły w Zakopanem; swoich towarzyszy Jaśków i Józków, turnice, potoki, smereki, te wszystkie dziwne rzeczy i nowe nazwy, które ich nigdy nie przestawały interesować i zadziwiać.
Do szczególnych typów tatrzańskich należy taternik symulacyjny, który nie ruszając się z Krakowa lub Warszawy, za pośrednictwem drugich zwiedza najwyższe szczyty, przebywa najtrudniejsze miejsca. Taki idealny taternik daje swoim znajomym bilet wizytowy z prośbą, by umieścili go w odpowiedniem miejscu, lub wypisali tam jego nazwisko. Być na Garłuchu lub Łomnicy jest tak dobrą sławą, jak każda inna, dla ludzi ambitnych bądźcobądź. Wszakże skromny tytuł: członka Towarzystwa tatrzańskiego, widziałem w głębi Litwy, na zapadłym wiejskim cmentarzyku, wyryty obok nazwiska na nagrobku!



Nie trzeba myśleć, żeby ci ludzie cywilizowani, którzy tu przychodzą dla zaspokojenia pierwotnych instynktów pożycia z naturą, żeby oni swój świat zostawiali za sobą, i wyzbywali się ze wszystkich swych nałogów, przyzwyczajeń, śmieszności, — złych czy dobrych przymiotów życia miejskiego i bardziej powikłanych stosunków towarzyskich i społecznych.
Jak ślimak swoje skorupę, niosą oni za sobą cały ciężar potrzeb wyrafinowanych. Przeciągają druty telegraficzne, zawieszają skrzynki pocztowe, stawiają teatralne budy, ściągają hecarzy, fryzyerów i prelegentów, robią wszystko, co mogą, żeby przez te parę miesięcy oddychania czystem powietrzem, trochę kurzu i zapachu, trochę hałasu i odurzenia miejskiego domieszać do wrażeń górskich.
Potrzeba żywienia się i nałóg knajpowy sprzyja istnieniu rozmaitych restauracyi, szynków, cukierni i kawiarni.
Żyd, który dawniej miał tu tak mało do roboty, który na tem życiu prostem i nędznem, życiu pasterzy, przez pół roku zasypanych śniegiem, tak nie wiele mógł zyskać — teraz bogaci się i rozmnaża, tłoczy się we wsi, skupuje ziemię, buduje się i paraliżuje często przedsiębierczość i rzutkość górali.
Cywilizacya z całym swoim bagażem dobrego, i z całą swoją lichotą i tandetą, ciągnie tu, razem ze wschodnim wiatrem, wiejącym wzdłuż doliny ze świata.
Tam skrawek lasu świerkowego odcięty na park! Sześciu zakatarzonych Żydków wygrywa na zdetonowanych wilgocią strunach, starając się, bez skutku, zagłuszyć szum bliskich potoków i turkot podskakujących na kamienistej drodze wozów. Ten park! — to pół morga lasu obrzuconego żerdziami płotu, z ławkami z surowych desek przybitych do kołków krzywych, z wydeptaną i pooraną korzeniami świerków darnią, — ma jednak nieprzeparty urok dla gości.
Tu, wśród całej wspaniałości otoczenia, wśród ogromu dzikiej natury, to słabe wspomnienie jakichś miejskich ogródków, ciągnie ich; jest w tem widać coś z alei Ujazdowskiej, z ogrodu Saskiego, z tych wszystkich miejsc, gdzie ludzie chodzą, żeby się pokazać...
Miejski filister, w czystej swej postaci, spotkany gdzieś w górach niedostępnych, robi wrażenie dziwne, nieharmonijne — niemniej dziwacznie wygląda wśród ciemnego lasu, na pniu ociekłego żywicą świerku, afisz teatralny, w którym zdaleka można wyczytać między innemi: „Monolog ze śpiewami wygłosi p. Solski“.
Ta parodya sztuki, artyzmu, zbytku, komfortu, tem śmieszniej wygląda na tle natury bogatej, na tle życia ludu góralskiego, który w granicach swego ubóstwa ma swoje oryginalne, szczere artystyczne upodobania, i ten prosty zbytek, którym jest krój i czystość jego ubioru, ozdobność pełna charakteru jego chałupy.
Tu, jak gdzieindziej, ludzie się bawią, tańczą, uczą się na — biednych. Koncerta, bale, obrazy żywe, pikniki, odczyty, wszystko to jak gdzieindziej sięga do kieszeni po podatek pośredni od zbytku, na rzecz nędzy w najrozmaitszych objawach.
Kobiety, tak dobrze w sali ratuszowej, jak w zakopiańskiem kasynie pozwalają sobie na trochę kokieteryi dla otarcia łez nieszczęśliwym...
Oto żywe obrazy, w których występuje sztuczna córka Faraona, obok „tańca prawdziwych górali;“ oto koncert, w którym czuć więcej dobrych chęci, niż słychać głosu śpiewaków; gdzieindziej malarze urządzają pochód Arabów, z sułtanem w atłasowej spódnicy, w kocu z zakładu hydropatycznego, z trzepaczkami, jako godłami potęgi. Pochód ten robi furorę między góralami.
„Kaby ludzie wiedzieli, toby ta baby z Kościelisków latały na to widowisko“ — mówi Sabała, i dodaje: „a tego nikt inny nie mógł dokonać, cheba Piotrowski (Antoni), bo to je chłop cerstwy i ucony! Hej!“
Ci ludzie dólscy, w tej lub innej formie, przynoszą tu jednak mnóstwo dobrego, ludzkiego, społecznego pierwiastku.
Dzięki im, istnieje tu szkoła snycerska, szkoła koronkarska, kasa zaliczkowa, gospoda i czytelnia ludowa, stypendya i fundusze na utrzymanie biednych uczniów — nie licząc mnóstwa bezpośrednich, z ręki do ręki, dobrych uczynków, które łatają biedy i nędze góralskiego ludu.
Prof. Chałubiński, Modrzejewska, prof. Baranowski, pp. Dembowscy, Towarzystwo tatrzańskie i wielu innych, — oni to zrobili z tej pustyni, odciętej od świata, ognisko cywilizacyjne i dobroczynne.
Jeżeli skutki ich starań nie zawsze były pomyślne, przyczyną tego jest tylko brak ludzi w miejscowym żywiole, którzyby utrzymali i rozwijali umiejętnie i sumiennie, świeżo zaszczepione urządzenia i zakłady.
Pod wpływem tego elementu bardziej uspołecznionego, miękną obyczaje górali, — przyczynia się też do tego niepomału, zapewne, i obecność, kilku zgrabnych żandarmów, którym kapelusz z koguciemi piórami, czysty szynel i białe rękawiczki nie przeszkadzają mieć w kieszeni kajdanków.
Nietylko ludzie, natura tatrzańska nie przestając być sobą, staje się przystępniejszą, nie tak wrogą i niegościnną.
Wśród zupełnej pustyni, zawalonej okruchami gór, gdzie czarne krzaki kosodrzewiny wyginają swoje karłowate konary, gdzie świerk już nie śmie rosnąć, podróżny zaskoczony burzą znajduje dach, ognisko i przytułek. Schodząc zrębami ścian granitowych, jeżeli masz gdzie nogę postawić, to dlatego, że tu jakiś delegat Towarzystwa tatrzańskiego wyżłobił ten gzemsik ledwo dostrzegalny, jak ślad małego robaka na gliniastem urwisku; gdzieindziej znowu, wisząc w powietrzu nad przepaścią, dziękuj temuż Towarzystwu tatrzańskiemu za parę klamer żelaznych, wbitych w gładką ścianę, za które możesz się uczepić. Jeżeli z labiryntu dróg błędnych, wśród lasów zawalonych głazami, podciekłych strumieniami, wyprowadzą cię czerwone znaki na korze świerków, na występach skalnych, to wiedz, że tędy przechodził p. Walery Eliasz i jak wróżka z bajki stawiał drogowskazy dla zbłąkanych dzieci.


∗                              ∗

Nad brzegiem, morza, całemi dniami leży się w piasku, słucha się jednostajnego szumu fal, staczających się na wybrzeże, i wpatruje się bez przerwy w błękitną wodę i błękitne niebo, stapiające się gdzieś u horyzontu. Widać tu świat cały, otwarty, bez zasłon, aż do tych krańców, do jakich sięgnąć zdoła siła wzroku. Nic się na tej płaszczyźnie błękitnej, zmiennej nie może ukryć. Niech się gdzieś zakołysze czarna skorupka rybackiej łodzi, widać ją o milę; niech błyśnie biały żagiel, albo maszt okrętu, czy smuga dymu — wśród tej nicości powietrznej, każdy taki przedmiot odkrywa się bez trudu, bez szukania. Fala nadbrzeżna, powtarzająca ciągle te same ruchy, biegnąca z głębiny, stająca dęba na piasku, świecąca, jak szyba żółtego topazu, i spadająca w pianach na mieliznę, tak ruchliwa a tak jednostajna, zajmując oczy i ucho, nie pozwala zmierzyć czasu, który płynie jednostajnie i przechodzi niewiadomo, na czem i gdzie... Widząc przed sobą równą linią horyzontu, nie uczuwa się potrzeby zajrzeć za nię — jest się skłonnym do nieruchomej kontemplacyi. Jeżeli zamknę oczy, to jeszcze będę wiedział, że jestem nad morzem, po ciągłym szumie. Nie potrzebuję nigdzie iść — niczego szukać.
Tu, w Zakopanem przeciwnie. Surowy klimat, podniecający wpływ tego powietrza, a nadewszystko ta tajemnicza ściana gór, u stóp której się mieszka, nie daje spokoju. Coś rwie z chałupy za ten wał skalisty, za ten gmach, zasłaniający pół widnokręgu; ciekawość i jakaś gorączka czynu prze do wdzierania się ze skały na skałę, z grzbietu na grzbiet, aż póki po drugiej stronie nie błysną w słońcu równiny węgierskie i dalekie, nikłe, błękitne horyzonty.
To też w dzień pogodny, pilnują domu ci tylko, którym nic już nie pozostaje, tylko owinąć się w pled, zapiąć się w serdak i kładąc pasyansa, spoglądać z za firanek ganku na szczyty, z wiarą, że chorym płucom zdrowo jest tu oddychać.
We wsi ruch wielki. Na gankach i werendach chat, w których się mieszczą restauracye i kawiarnie, zmieniają się co chwila goście.
Wszyscy gdzieś śpieszą, dokądś idą lub skądś wracają. Serdaki na wszystkich plecach połyskują kolorowym safianem oblamek; kobiece, białe, z czerwonem lub błękitnem wyszyciem, świecą się w słońcu.
Bardzo wiele pań przebiera się po chłopsku.
Trzeba im jednak oddać sprawiedliwość, że tylko niewielu jest z tem do twarzy. Sam strój przykrojony do jakiejś maniery salonowej, traci zupełnie na charakterze; zawieszony na kształtach, wymagających w tym lub owym kierunku korekty gorsetów, połączony, z typem twarzy często zupełnie niewłaściwym, np. semickim — robi wrażenie czegoś sztucznego, pretensyonalnego, coś w tem jest z budy cyrkowej i baletu, tańczonego na prowincyonalnej scenie. Można widzieć w Zakopanem całe gniazda panien w czerwonych halkach, białych bufiastych koszulach, obwieszonych koralami, z czerwonemi chustkami na głowie — dobrze, jeżeli są naprawdę młode i ładne... Ale młode osoby w pewnym wieku, powinny starannie unikać tych wstążek i koralików „najkraśniejszych“...

panna w przebraniu.
Z oddalenia jednak, jako plama czerwona na tle szarej skały, lub ciemnych mchów leśnych, taka spódnica czerwona gra w słonecznych blaskach. Dobrze też wygląda w uliczce zalanej cieniem, przerywanym słonecznemi plamami wśród białych cuh góralskich, i ciemnych ubrań panów na tle ścian brunatnych i szarej drogi.
Wielkie jasne słońce wisi u stropu pogodnego, czystego, ciemnego nieba. W miarę, jak się stacza ku zachodowi, wschodni kraniec łańcucha gór zarysowuje się coraz wyraźniej — cienie nabierają siły, światła — blasku.
Wyłaniają się wielkie, ciemne sylwety; ogromne cienie kładą się po połamanych ścianach; na lasy, na występy skalne pada boczne światło i rzeźba gór występuje z wypukłością prawie dotykalną.
Jeżeli to pierwszy dzień pogody po deszczach, to w Zakopanem wre gorączkowe organizowanie wycieczek.
Na giełdzie przewodniczej ruch nadzwyczajny. Pomimo taksy, goście licytują usługi lepszych przewodników. Ta arystokracya, te sławne Maćki, Wojtki, Szymki nie gorączkują się, siedzą spokojnie, wiedząc napewno, że ich „nikt doma nie ostawi“. Można widzieć często, jak naraz kilku panów szarpie Wojtka, który się śmieje, i chciałby się „ozerwać“ na części i wszystkim dogodzić... W takich razach wybiera on sobie najmilszych panów i najdłużej trwającą, „najhrubszą“ wycieczkę.

werbowanie przewodnika.
Młoda gawiedź przewodnicza biega gorączkowo, opanowuje równie młodych, niedoświadczonych „płonych“ panów i wywleka ich na początek, gdzieś blisko i niewysoko dla wprawy.
Co chwila się spotyka te charakterystyczne grupy turysty i przewodnika; albo całych wielkich towarzystw, podjeżdżających wozami do skalnych bram górskich, w których zaczyna się właściwa wycieczka piesza. Gdzieindziej znowu, na białym, koniu powiewa czerwona halka jakiejś pani, która z przewodnikiem, we dwoje, jedzie ku Morskiemu Oku.

W ulicy tłok; — około sklepów, około restauracyi, przewodnicy, gazdowie, furmani, goście włóczą się i potrącają. Około wozów stada góralek w czerwonych płachtach, zbite w kupę gwarzą. Nagle robi się między niemi ruch, porywają się i przypadają do ręki jakiejś barczystej, wysokiej postaci w granatowej czamarze i słomkowym kapeluszu, idącej poważnie środkiem ulicy, z głową wyższą nad wszystkie, jakie się widzi. Po trzy, po cztery kobiety, czepiają się każdej jego pięści, kapelusze gazdów uchylają się pokornie — to ksiądz Stolarczyk.

Tam, kilkunastu zgrabnych, białych chłopaków, wątłych i przybladłych, przechodzi kładkę potoku i szykuje się we drzwiach gospody ludowej: to uczniowie szkoły rzeźbiarskiej.
Na gankach chałup, tłoczą się tak zwane „wsiówki“, kobiety z dalszych wsi, przynoszące w płachcie, zawieszonej na plecach, kury, jaja, masło, grzyby i jagody.
Godzinami całemi słychać ich gdakanie przy zachwalaniu towaru:
— Bierciez! bierciez! biereiez! to masło, bierciez! O! raty ludzie na świecie! a dy to piknę, godne masło, bierciez! bierciez! bierciez!
Jeżeli się targ uda, jeżeli się poczęstuje i pogada, to na odchodnem mówi: — Kiedyście tacy nie durni, nie wspaniali, to przyjdem... przyjdem...
Nowe, przyniesione przez gości wymagania, dają góralom zarobki niezależne od ich gospodarstwa i przemysłu.

ksiądz stolarczyk.
Biedny kaleka, którego ręka została gdzieś w węgierskich kopalniach, roznosi wesołe zaprosiny na rauty i pikniki, afisze teatralne i firmany Towarzystwa tatrzańskiego, które stylem zawiłym, galicyjskim, obwieszczają o nowych drogach, perciach, schroniskach.
Mały góralik służy za listonosza, i mało sobie robi z tęsknych oczekiwań gości na listy. To roznosicielstwo jest dla niego zabawą; chodzi po drogach, lasach, i dla rozrywki wywija torbą, ciesząc się z tego stada listów, awizacyj i kart pocztowych, które fruwają około jego kapelusza.
Ztąd też, jednym z przedmiotów rozmów w Zakopanem bywa narzekanie na nieporządek poczt w Galicyi.
Furmani w czas pogodny nie próżnują. Całe szeregi wozów trzęsą się po kamienistych drogach, głównie w stronę doliny Kościeliskiej.
Jest to wspaniała nawa gotyckiej katedry, której podłogą jest ruchomy kryształ potoku. Z dna jej wznoszą się skalne filary, pionowe ściany, kolumny ozdobione gzemsami upłazów, z których jak posągi, sterczą kamienne pióra. Spiczaste, symetryczne świerki pną się po szkarpach, złomach i przystawkach, i wybiegają strzelistemi sylwetami aż ku stropowi, który jest błękit nieba.

wsiówka.
W górnej swej części dolina się rozszerza, otwierając dalsze i obszerniejsze widoki; z boków jej, jak kaplice, otwierają się bramy wąwozów, naw bocznych, Krakowa i innych.
Dolina ta wywołała tyle zachwytów, tak w niej dusza każdego wędrowca „hipogryfuje na wykrzykniku“, że nie mówiąc już o poetach, którzy rymami sławili jej cuda, ale każdy nawet błędny filister stara się część swej rozentuzyazmowanej duszy tu zostawić.
Napróżno Towarzystwo tatrzańskie chcąc oduczyć turystów od pisania nazwisk, umieszcza na swoich altanach i schroniskach maksymę łacińską: Nomina stultorum i t. d., — napróżno: każdy przechodzień musi się tu przypomnieć wdzięcznej potomności. Jest to przecie skała tak spisana, że zapewne ztąd nazywa się pisaną.

listonosz.
Charakter gotycki, mniej lub więcej silnie zaznaczony, noszą wszystkie prawie wąwozy, mające ujście w dolinie Zakopanego. Są one drogami wód, które przed wiekami rozdarły łono gór i spłynęły w niziny, i do dziś dnia pędzą temi samemi łożyskami.
Wąwozy owe, pełne są tajemniczych zaułków, grót, leśnej cieśni, szumu potoków, słonecznych blasków i głębokich cieni. Woda wyżłabia w wapieniu dziwaczne cysterny, czary o kształtach zawiłych i krętych, w które wpadając, wiruje, usiana garściami słonecznego światła. Wąskie brzegi potoków kryją bujne liście podbiału; wielkie frendzle gencyany z liliowemi kwiatami zwisają z pod gałęzi pochyłych świerków. Wyżej piętrzy się szara niedostępna skała, albo ciemne obszary lasów zalegają strome boki wąwozu. Ciągły, przyciszony szum potoku, wypełnia powietrze; las stoi niemy i nieruchomy; czasem wąska struga wiatru przychodzi zkądeś, czepia się jakiegoś jednego liścia podbiału i chwieje nim, majacząc w słońcu białą jego podszewką.

w kościeliskach.
W wąwozach takich kryją się marzycielskie natury i ludzie stroniący od ludzi. Jest tam dla wszystkich miejsce.
W głębi doliny Strążyńskiej, jak ołtarz, świeci w słońcu stroma turnia Giewontu, widna „piknie, od spodku do wirchu, jak do przezieradła!“ Tam, pod krętemi, białemi konarami buku, potykając się na kamieniach, rozwydrzeni panowie tańczą nieraz kadryla lub mazura.
Ten Giewont tak popularny, na którego imię klną się wszyscy neofici taternictwa, którego szczerba i nos garbaty ozdabia rozmaite „Pamiątki z Zakopanego“, Giewont ten przedstawia się pod tysiącznemi postaciami: od szerokiej ściany do śpiczastej jak wieża gotycka, iglicy. Raz imponuje swoją szczytnością i powagą, to znowu zdaje się lichą turniczką, — wszystko tu, jak wszędzie zresztą, zależy od punktu widzenia.
Stojąc na jednym z gzemsów Nosala, na którym tak często świecą się czerwone spódnice i białe serdaki, można już doznawać wrażeń nadprzepaścistych.

w kościeliskach.
Prosto z pod nóg urywa się przepaść ponad doliną Bystrej. Środkiem jej idzie szosa wysadzana drzewami; po bokach rozbiegają się w białych pianach potoki, bieleją ściany kuźnic i starego dworu, nad niemi wznosi się czarna od lasu Krokiew, a wyżej, wsparta w upłaziste boki, ścięta piramida Giewontu, ciemnieje poważnie na tle przesuwających się spodem białych obłoków.
Prawdziwie dziwacznym jest Giewont, kiedy się ku niemu idzie od Kalatówek, i kiedy nagle z za stromych bliższych turni wyziera jego łeb czarny, owinięty turbanem chmury, — kręci się ona wirowo z podmuchem południowego wiatru i nie może się od skały oderwać.
Wozem, konno, lub pieszo, przez Kozieniec, zwany od antisemitów „Żydowskim Garłuchem“, ciągnie od wczesnego ranka dużo gości do Jaszczurówki, — tego ciepłego źródła wody błękitno-seledynowej. Zamknięta w basenie ze świeżych desek świerkowych, wygląda ona jak oprawny w blade złoto jasny szafir — natomiast kąpiący się w niej, zdają się być zielono-trupiemi płazami — mówię tu naturalnie o mężczyznach.
Źródło, nad którem bujnie się krzewi gąszcz kaczeńca i podbiału, wytryska z pod ziemi przy ujściu wąwozu, prowadzącego z głębi gór wody potoku. Płynie pod wąskiem korytem, zawalonem głazami, ocienionem gęstwą świerków, jodeł i buków. Ponad niemi wysoko sterczą pióra skalne i wieże turnic. Woda połyskuje jak srebrny gaion, na tle aksamitnej ciemni lasu, a w górze błękitnieje wąski skrawek nieba.

w wąwozie.
Żeby jeszcze kto rozumiał ten wyraz, możnaby było powiedzieć, że to jest miejsce romantyczne. Niestety! dziś trudno już wzruszać czytelnika temi, tak dawniej pełnemi treści, wyrazami, jak romantyczny, poetyczny i t. p. Dawniejszy czytelnik, wyczytawszy takie określenie, wiedział odrazu, o co chodzi. Przed oczyma „jego duszy“ stawała czarnooka Greczynka; marzył mu się zielonkawy księżyc, oświecający ruiny wieży, odbijającej się w jeziorze; płacząca wierzba mięszała się z hukiem sosny; kapelusz ze strusiemi piórami, wenecki sztylet i puhar z trucizną wirowały obok gałązki cyprysu i skrzydeł nietoperza. Wszystko to razem wywoływało jakieś nieokreślone, niejasne wzruszenia, od których przewracał oczyma, wzdychał i był zadowolony.
Dziś, na nieszczęście dla piszącego, a bodaj na szczęście dla sztuki, czytelnicy nie przyjmują nic na wiarę; trzeba ze słów odtwarzać rzeczywistość, zamieniać je na kształty, barwy, dźwięki — na życie, zostawiając czytelnikowi swobodę wzruszania się lub ziewania...

piknik w strążyskach.
Jaszczurówka jednak jest romantyczną. Nietylko dla tej swojej ciepłej, błękitnej, jedynej na całym obszarze kraju krynicy. Nietylko dlatego, że tu żyje i łazi, czarno-pomarańczowa, plamista, niezgrabna Salamandra, — jaszczur, który po trzydziestu latach cichego życia zostaje smokiem. Jest to rodzaj emerytury, dzięki której jaszczur dostaje strasznego apetytu i odpowiednią ilość paszcz do jego nasycenia. Kości takich zesmoczałych jaszczurów znajdują się, według Sabały, po wielu kolibach i grotach. Lecz nietylko dla swoich smoków Jaszczurówka jest romantyczną — jest ona taką głównie dla tego, że wielu ludzi myśląc o niej, powtarza:

Ponad Jaszczurówką, lasem, idzie droga, czepiając się występów skalnych; nad nią zwisają pochylone głazy, pod nią czerni się ciemne wnętrze lasu. Zaglądamy na czuby buków, jodeł i świerków. Ciemność zielonawa zalega te ciche, odludne, niedostępne zapadliny, gdzie gniją omszałe zwały i wykroty, wietrzeją kamienie, wsparte o silne pnie drzew sennych.

nosal.
Dróżka ta wychodzi na dolinę Olczyska. Cichą, głuchą kotlinę, otoczoną amfiteatrem czarnych lasów, z ponad których wyzierają fioletowe czuby wielkich wichrów.
To wnętrze dzikich dolin, tuż za pierwszą ścianą regli, tak puste, odludne, bez cienia kultury, gdzie ślady stóp ludzkich zaciera ruchliwa woda; gdzie znaki siekiery giną pod potężnem uderzeniem wichru, zwalającego wielkie przestrzenie lasów, potwornemi wykrotami; — wnętrze to, stanowi tak rażące przeciwieństwo z życiem osiadłem, z tą chatą, z której tylko co się wyszło, z tą drogą kopaną i bitą, z tem wszystkiem, co cechuje cywilizowane warunki bytu, i z tem, co pod ich wpływem zmienia się w naturze, — iż niepodobna nigdy, bez zdziwienia, wyjrzeć w ten świat natury, siedzącej tu u siebie, poza ludźmi i ponad ludźmi.
Dosyć dzień jeden przebyć w domu, patrzeć na zwykłe sprzęty domowe, żyć w tem otoczeniu, tak już przystosowanem do naszych potrzeb, że się go prawie nie odczuwa, nie uświadamia, — żeby wobec tej natury doznawać wrażenia czegoś wyśnionego, bajecznego.

jaszczurówka.
Nieme skały — milczące i senne świerki stoją w zadumaniu. Ani łopot skrzydeł ptasich, ani szelest kroków zwierzęcia nie mąci cichego życia roślin i powolnego rozsypywania się głazów. Czasem wiatr przejmie dreszczem ciemne zwoje świerków, — kamień odłupany stoczy się po piargach i znowu cicho.
Daleki, przyciszony szum potoków, który się słyszy ciągle i wszędzie, w noc i we dnie, przestaje wkońcu robić wrażenie, nie uświadamia się go, tak, jak nie uświadamia się hałasu miasta, lub nieustannego turkotu fabrycznych machin.


∗                              ∗

Wjeżdżającym od strony Nowego Targu, dolina Zakopiańska wydaje się równym i wąskim skrawkiem ziemi, leżącym między dwoma wałami górskiemi, ciągnącemi się ze wschodu na zachód. Od południa wielkie Tatry, od północy pasmo połogich wzgórzy, wznosi się wysoko ponad zapadłą równiną.
Wobec ogromu gór, falowanie gruntu trudnem jest do zauważenia, a przestrzenie zdają się na oko znacznie mniejsze. Ale trzeba spróbować iść, w którąkolwiek stronę, żeby się przekonać, iż to, co się zdawało płaszczyzną, jest krajem górzystym, pooranym wielkiemi rozdołami i jarami wyżłobionemi przez potoki; że za temi pagórkami ciągną się wielkie przestrzenie lasów, mokradeł, pól uprawnych, porozdzieranych sterczącemi z ziemi skalnemi żebrami.

giewont od strony kalatówek.
Wśród tych zapadlin, poza wzgórzami i brzeżkami kryją się chałupy pojedyncze i całe osady, zapomniane, wyrzucone na ubocze, zdala od dróg dostępnych, poza fale nowego, płynącego ze świata prądu cywilizacyjnego. Po zatraconych kątach doliny, na stromych stokach pagórków, gnieżdżą się i mnożą całe rody odosobnione, zachowujące pewne stałe cechy i przymioty, i odpowiednią u sąsiadów opinią.
Przestrzeń jednego kilometra oddziela tu czasem dwa różne stopnie cywilizacyi.
Tu, bliżej Zakopanego, ludzie obeznani ze światem, z nowemi, bardziej złożonemi warunkami życia; chłopi przemysłowi i pomysłowi, nabierający w stosunkach z gośćmi mnóstwo pojęć, sięgających daleko poza ciasne szranki ich bytu; właściciele domów przystosowanych do wykwintniejszych wymagań, sami przywykający do potrzeb życiowych, bardziej złożonych i delikatniejszych; — a tuż, za pagórkiem, dzicz pasterska żyje w starych chatach pospołu ze statkiem; brudna, usmarowana i cuchnąca tłuszczem, zabobonna, lub trwająca w dawnych wstrętach do kościoła Zakopiańskiego.


∗                              ∗

Mieszkając blisko gór, patrzy się na nie z takiego punktu, z jakiegoby stonoga obserwowała człowieka, dotykając mackami jego butów. Widzi się tylko ich podeszwy, albo potworne odciski ich nóg, które wydają się same olbrzymiemi i zakrywają góry. Poza bliskiem, bylejakiem wzgórzem ginie wielkość wirchów, które ledwie kończynami swoich grani wysterkają ponad lasy regli.
Czem jest czas w stosunku do wypadków dziejowych i ludzkich czynów, tem jest przestrzeń w stosunku do wielkości i wyniosłości gór.

wjazd do zakopanego.
Tu i tam, właściwe wartości i wymiary tylko z wielkiego oddalenia — lat lub mil — dają się dokładnie ocenić.
Kto więc chce widzieć Tatry, „mieszkając u ich stóp“, ten musi się oddalić — a jak w Zakopanem, pójść na Gubałówkę.
Zaraz za potokiem zaczyna się ten kraj, tak różny i od stojących naprzeciw wirchów, i od samej doliny Zakopiańskiej.
W wielkiem zsypisku żwiru woda wydarła głębokie parowy, zarosłe olszyną, jesionami, jarzębiną, pod których gęstym cieniem, na dnie jam szemrzą strumyki i źródła.
Oto równa polanka, błyszcząca owsem, który dźwięczy i syczy drżącemi kistkami ziaren i liści, i brzęczy muzyką polnych koników. Pas różowej koniczyny świeci się, obok jaskrawej zieleni lnu, i schodzi aż między ciemne trawy łąki.
Na skraju, ukryte w cieniu rozłożystych konarów lip, jesionów, wierzbiny, starych modrzewi i brzóz, stare, rdzawo-czarne chałupy patrzą w słońce ciemnemi oczyma małych okien. Poza wszystkiem, wielka, szeroka masa gór, zatacza się granatową ścianą, srebrzącą się blaskami słonecznych promieni.

pod gubałówką.
Zakątek ten, tulący się do stóp wzgórza, które go zasłania od wichrów północy, pełen jest ciszy, światła i ciepła. Ślady dróg ledwo widne na murawie, tylko ścieżki, przedeptane brzeżkami pól, wyraźne i zbite, i ława na potoku pokazują, że mieszkańcy tych cichych siedzib utrzymują stosunki ze światem.
Z „gości“, z „panów“ nikt tu nie mieszka. Wszyscy wolą się tłoczyć na ogołoconych z drzew, ciasnych, sąsiadujących z wielkiemi młakami, Kropówkach — twierdząc, że tam bliżej... Kasyna i żydowskich sklepików.
Ztąd też, tu, przez potok od Zakopanego, jest się jakby za górami, za wodami od całego, nowego, tak gwałtownie rozwijającego się w niem życia.
Jedynym śladem tej nowej cywilizacyi, jaki spotkaliśmy, był kapelusz panama na głowie małego góralika. Na zapytanie, zkąd go ma? troje dzieci odpowiedziało chórem:.
— Naśliśmy we wodzie....
Ścieżka idzie w górę, brzegami wąwozów, pomiędzy szachownicą pólek ziemniaków, owsa i koniczyny, wśród których gdzieniegdzie szarzeją płaty wydartych z pod mchów i trawy surowych żwirów; małe zagajniki i pojedyncze świerki czernieją wszędzie na tle zielonych pastwisk.
Na wschodzie, odosobnioną, wielką piramidą wstaje z dna dolin, spiętrzona, wysoka, płynąca półkolem z południa fala błękitów, fioletów, opałów, blasków i cieniów. Wprost pod słońce, góry widziane przez nasiąkły światłem opar majaczeją blade i niewyraźne, na prawo i na lewo występują coraz wyraźniejsze, wypuklejsze, i urywają się ściętym zrębem podstawy ostatniego szczytu na zachodzie.
Stojąc na szerokim, trawiastym grzbiecie, widzi się świat otwarty ku wschodowi, zachodowi, ku północy aż do ostatnich, najdalszych, nikłych, spływających się w jedno z niebem, widnokręgów.
Ogrom błękitów powietrznych pochłania na dalekości wszystkie kształty przedmiotów i ich barwy.
Olbrzymie zielone pastwiska, wielkie ciemne lasy, niezmierne pola złocące się zbożami, roztapiają się w bezdni powietrznej, zacierają się i nicestwieją.
Gdzieś, na południu, zjawiają się wielkie, białe obłoki; płyną ku wschodowi, spotykają się z przeciwnym prądem wiatru, który je zatrzymuje, piętrzy, wyciąga w górę, buduje z nich ogromne wieże białe, wiszące w powietrzu, z całą swoją dotykalną plastyką — twarde, wyraźne, namacalne. Wobec ogromu tych kłębów pary, stożących się na błękicie, góry maleją, nikną, — zdają się być tylko niskim wałem, albo podstawą, na której się wznoszą, białe gmachy chmur.
Wśród tych czystych, rzeźwych, chłodnych otchłani powietrza, otoczone wielkiemi obszarami pastwisk, skrawkami pól i ciemnemi ścianami lasów, stoją porozrzucane góralskie siedziby, chałupy, szopy i szałasy.
W tych ciemnych, odosobnionych starych chatach, chowa się stary, nietknięty obyczaj góralski, — tu się spotyka ludzi, sprzęty i formy życia, tchnące jakiemiś archaicznemi cechami.
Po szerokich stopniach ułożonych ze skalnych łupanie, wchodzimy przez drzwi brunatne, obramowane ornamentem, do wielkiej, ciemnej i brudnej sieni. Na prawo izba duszna, gorąca, cuchnąca zgniłem masłem i przekwaśniałem mlekiem. Ściany obwieszone obrazami, półki ostawione misami i talerzami.
Wielki sosrąb zczerniały dźwiga ciemny strop pułapu. Duże skrzynie malowane stoją u rozrzuconego barłogu łóżka, — stół z wielkiej kłody jaworu, wyciosany toporem, w owych czasach, kiedy w Zakopanem nie było ani jednego tracza, lśni wyświechtanym blatem. Wszędzie pełno stągwi, ceberków i wszelakich gratów. Przy piecu, na ścianie wisi strzelba, stary pistolet i szabla. W małych oknach żelazne kraty z ostremi hakami.
Na tle białego pieca widać twarz, której jedyne oko patrzy bystro i podejrzliwie. Usta z wyszczerbionemi zębami, albo zwisają bezwładne, albo zaciskają się kurczowo, przyczem broda wznosi się ku nosowi; brudną, szarą tę twarz okalają kosmyki potarganych włosów; szeroka, wolowata szyja nabrzmiewa grubemi żyłami.
Małe to, koszlawe, obdarte, brudne i nędzne.
Jest to pan wielkich majątków, samotny bogacz, skąpiec, który żyje jak nędzarz i mówi z zadowoleniem:
— A ja mam ta dobre życie, — a Jasiński ma płone!
I rzeczywiście, Jasiński, jego sąsiad, ma życie płone — lecz nie ze skąpstwa. Jego chałupa, jego sprzęty, jego piec, jego pólko, on sam, — jest to kupa śmieci, resztek, odpadków i skrawków. Jego zapasy składają się z gwoździa od podkowy, kawałka starego kierpca i strzępka cudzej onuczy.
Tyfus siedzi u barłogów tych obrzękłych nędzarzy.
Jest to nędza, na rzecz której nikt nie będzie tańczył, ani śpiewał, — nędza na pustyni, która w nikim nie budzi litości, nędza tak głęboka, że z niej poprostu niema wyjścia żadnego; od której uciekają sąsiedzi, bo lękają się tryfusu, strzegącego drzwi zgniłych i potrzaskanych.
Wychodząc z tej chałupy, która robi wrażenie wielkiej trumny z żywymi, lecz strupiałymi ludźmi, — jest się oszołomionym blaskiem, świeżością, bogactwem barwnem i świetlanem jej otoczenia. Powietrze na dworze zdaje się być nasiąkłe jakiemiś egzotycznemi zapachami.
Tamten skąpiec, który z zasady żyje, jak dziad, szarpany ciągłym strachem przed złodziejami i złem, które stara się odżegnać, — i ten drugi nędzarz, naprawdę ginący z nędzy — to życie ludzkie, z całem swojem nieszczęściem, brudem, smrodem, trudem... przeciwstawia się tu w sposób potworny naturze — wygląda ono, jak parszywy, kołtunowaty, poraniony, brudny kundys, tarzający się po złotogłowiu i perskich kobiercach.



Słońce zapadało w opary fioletowe, wiszące nad szerokiemi kopcami gór, wznoszących się od zachodu. Żółkło, czerwieniało i tonęło, migotliwe w rozżarzonem dokoła niego powietrzu.

hawrań o zachodzie.
Cały wał gór, leżał mroczny, sino-błękitny, tylko po szczytach paliły się małe, różowe płomyki, a na wschodzie oblana czerwonym blaskiem piramida Hawrania świeciła ponad ciemnemi obszarami lasów. Zachodni kraniec Tatr żarzył się i topniał w ognisku słonecznem — pałacem się ostatniemi jaskrawemi blaskami. Nagle ściemniało, — pomarańczowa tarcza przesunęła się, nie świecąc już, przez opar rdzawy, i znikła za zrębem ziemi.
Mrok w dolinie gęstniał szybko, po niebie tylko rozlewała się blada jasność. Na jej tle rysowała się potworna, sina sylweta jakiegoś topielca, zwrócona surową twarzą prosto ku niebu. Na piersi zapadłej leżały załamane i zaciśnięte palce, nogi okrywała ciemna opona lasów. To widmo Giewontu, o słabym blasku wieczornej zorzy, leży tak na olbrzymim, czarnym katafalku regli.
Noc. Niebo czarne, bez śladu błękitu; gwiazdy czyste, jasne, ostro, jak w mróz, migają z czarnej bezdni. Góry ledwo majaczeją swoją ciemną ścianą.

widmo na giewoncie.
Po chatach błyskają ognie; tlą się słabo i zrzadka przydrożne latarnie. We wsi gwar przyciszony długo w noc się przeciąga, głuszony szumem potoków. Czasem wóz zaturkocze; z Kasyna dolatują ciche dźwięki muzyki, — coraz ciszej, coraz puściej, — niekiedy przez ciemne pola przesunie się samotny ognik pochodni i smuga jasna, dymu, — w końcu wszystko gaśnie, milknie, i śpi w ciemnej, nocnej głuszy.
Tylko gwiazdy migocą, — pędzą w ciemnościach niestrudzone, niewstrzymane potoki, i ksykają gdzieś w mroku nietoperze.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Witkiewicz.