Na przełęczy/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Witkiewicz
Tytuł Na przełęczy
Podtytuł Wrażenia i obrazy z Tatr
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1891
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

NA PRZEŁĘCZY



I.


kościół maryacki.
Był upał. Słońce popołudniowe topiło się w białym blasku, zalewając pożogą promieni drżących, srebrno-szarych, połamane dachy i strzeliste szczyty wież, których cienie roztaczały się po ścianach domów, kładły się długiemi plamami po obszarach placów lub sięgały w głąb wązkich ulic.
W pustym rynku drzemało parę dorożkarskich koni i z rzadka przemykał się jasny parasol, z pod którego wyzierały nogi, lub spódnice i wlokąca się za niemi plamka cienia.
Na linii A — B, po której zwykle przechadza się, zezując „pod Barany“, opinia publiczna Krakowa, dziś przesuwały się za słońcem tylko cienie latarni gazowych.
Nie było widać ani ładnych lub pięknie ubranych kobiet; ani cienkonogich lejtantów piechoty, obciągających wązkie kurtki, ani ułańskich poruczników kokietujących złotym ogonkiem swoich dołmanów.
Przed rozpalonem do wściekłości słońcem uciekli przyszli ministrowie i aspiranci do prezydyalnego fotelu, politycy wszelkich stronnictw... i członkowie niezliczonych komisyj, podkomisyj, komitetów i „ankiet“. Cała ta „stolica bez mieszkańców“, która na tym wązkim skrawku asfaltu daje sobie rendez-vous i warczy wszystkiemi przeciwieństwami ambicyi, — cała ta stolica dyszała teraz pod okurzonemi kasztanami plantacyj, kryła się po kawiarniach, we wnętrzu tych ciemnych i ponurych domów, lub po tych „ubikacyach“, które tu w Krakowie nazywają pałacami.
Rzadcy przechodnie, byli to przejezdni kręcący się około bud wekslarskich, kupujący na wagę złota „reńskie“, lub stojący w miejscu z zadartemi głowami, przysłaniający oczy przed blaskiem słońca i zdający się liczyć kamienie i cegły w ścianach starych murów.
Światło, to życie architektury.
Poczerniała cegła, inkrustowana blokami szarego piaskowca, poobijane gzemsy, połamane dachówki, pozieleniała miedź dachów, oblizane przez wiekowe deszcze ornamenta, dziury po rusztowaniach, — cała ta malownicza łatanina ścian upstrzonych czarnemi otworami okien, białemi plamami wapna, szarzejącemi się kamieniami grobowców napół zatartych, figur poobtłukanych, maszkaronów przedrzeźniających się, — cała ta różnorodność stylów potrącających się obok siebie, pod skwarnemi promieniami słońca, żyła, drżała, mieniła się mnóstwem barw nikłych, przeciwstawnością silnych świateł i cieniów, i zdawała się chlubić zmarszczkami i rysami, w których wypisały się jej dzieje.
Wieże Maryackie, owiane opalową mgłą światła, wznosiły się lekko na tle szarego nieba, na którem migotała pozłota ich koron.
Długie, błękitnawe cienie ciągnęły się od stóp ich, ześlizgiwały się po ścianach domu „pod Murzynami“, czepiały się jego gzemsów, nakrywały dachy i ginęły w ulicy Floryańskiej.
W górze, około murów, stado kawek uganiało się za jastrzębiem. Z wrzaskiem pełnym niepokoju, wzbijały się czarną chmurką mżących się skrzydeł, wśród których jak błyskawica śmigały jasne skrzydła drapieżcy.
Wieża ta żyje. Patrzy czarnemi okienkami na stare miasto, i kiedy niekiedy dźwiękiem hejnałów mówi: „Jestem i czuwam“.


∗                              ∗

Człowiek zaprzątnięty jedną myślą, pochłonięty przez jedno uczucie, doznaje tylko ciasnych i bardzo względnych wrażeń od rzeczy i zjawisk, i nie jest w stanie nawet w przybliżeniu ocenić ich rzeczywistej wartości.
Kiedym, przed kilkunastu laty, był po raz pierwszy w Krakowie, wracałem z dalekiego Wschodu.
Mało mnie wtedy obchodziły rachunki z przeszłością — zbrodnie i cnoty leżące pod wiekowym kamieniem grobu, — to wszystko, co było, i to, co z tej przeszłości zostało w kamiennej ruinie. Nie dbałem też o tej ruiny malowniczość i piękno...
Przedewszystkiem chciałem wiedzieć, czy żyją i jak żyją ludzie dzisiejsi?
Właśnie sejm przeszedł do porządku dziennego nad wnioskiem posła Chrzanowskiego o oświacie ludowej, — do porządku, na którym stała sprawa propinacyi i dzikiego ptactwa.

Bądź jak sejm czteroletni, — rzekł poseł Chrzanowski
Do sejmu, przedstawiając o oświacie wnioski.
Więc sejm, aby wypełnić co mówca doń prawił,
Jak czteroletni chłopczyk ptaszkami się bawił, —

pisał w owym czasie Szczutek...
Wyjechałem tedy z Krakowa w przekonaniu, że Sukiennice są śmierdzącą kupą gruzów; kościół Maryacki wątpliwej wartości gotykiem, zawalonym wstrętnemi ołtarzami z czerwonego marmuru; a Wawel, tylko brudnemi koszarami, w których rozlega się rechts i links c.k. feldfeblów, odbijające się echem aż o trumny stojące w podziemiach...
Wiele krwi i wody upłynęło od tego czasu, i wiele się rzeczy i ludzi zmieniło. Nawet te stare mury odmłodzono — tylko ze stropu letniego nieba dziś, jak dawniej, spływa morze jasnych, gorących blasków.


∗                              ∗

Rozpylone w przeźroczu z promieni, kryły się olbrzymie kłęby chmur, na które staczało się słońce, i dotknąwszy o białą ich krawędź, rozprysło się długiemi smugami po niebie; jeszcze chwilę błyszczało trupiem światłem i zginęło za szaro-błękitną ścianą.
Po ulicach, placach i zaułkach porywały się wiry powietrzne, miecąc śmieciem, skrawkami papieru i źdźbłami słomy.
Ciemniało. W głębi chmury migotała bez ustanku blada błyskawica.
W końcu wielki słup kurzu przeleciał po rynku, uderzył o ściany domów i wzbił się ponad dachy, zmiatając także ze śmieciem nielicznych przechodniów.
Rdzawe chorągiewki na wieżach z chrzęstem i zgrzytem obracały się i trzęsły; źle przyczepione drzwi sklepów zamykały się z trzaskiem; doróżkarze nastawiali budy, a policyanci podnosili kołnierze paletotów.
Ponad Kraków przyciągnęła burza, której warczenie, w miarę jak usypiało miasto, coraz wyraźniej rozlegało się w obszarach ciemnego nieba — pękającego co chwila białem światłem błyskawic.
Do północy ulewa biła w szyby, głucho dudniły echa grzmotów, grad z szumem i świstem zasypywał białemi ziarnami ulice i dachy.
Wyjeżdżając nazajutrz do Zakopanego, cieszyliśmy się, że w tej całodziennej podróży, będziemy używali świeżego i wymytego ulewą powietrza, zamiast duszenia się w rozpalonych wagonach lub kłębach kurzawy.


Rzeczywiście, ranek był rzeźwy, czysty i jasny.
Kraków opłókany z kurzu, wznosił ciemne sylwety wież, ponad zwijającemi się kłębami mgieł fioletowych, przerywanych gdzieniegdzie smugami seledynowego nieba lub słonecznego blasku.
Na ulicach świeciły się białe sukmany chłopów, pstrzyły się jaskrawo czerwone chusty i spódnice kobiet. Żydzi, trzęsąc zwiniętemi w grajcarki pejsami, kręcili się jak rojowiska czarnych szczurów około drzwi sklepowych.
W pobliżu Wawelu przesuwały się szeregi błękitnych mundurów, przerzniętych długą smugą rańców, połyskujących blaskami stali, napełniających ulice wrzaskiem sygnałowych trąbek i tupotem miarowych kroków.
Zamek, z katedrą, blankami, wieżami, basztami zdawał się wyciosany z jednej bryły ciemnego granitu, która wielką plamą odbijała się w szklistej, porysowanej kręgami wirów powierzchni Wisły.
W taki to ranek, obwiewani świeżym płynącym z pól wiatrem, czekaliśmy na pociąg kolei żelaznej podkarpackiej na Podgórzu.
Mała stacyjka, wparta pomiędzy wzgórza, stojąca pod wylotami armat czerwonych ścian wznoszącego się ponad nią fortu, ledwie może zmieścić najmniej nawet licznych podróżnych. Tłomoki, kufry i kosze stoją w piasku i na nich siedzą ci, których nogi bolą od czekania stojący. A czekać trzeba długo, gdyż kolej ta chodzi dość fantastycznie, spóźnia się i okazuje mnóstwo względów dla opieszałych podróżników.
Kiedyśmy już zliczyli wszystkie kity dziewanny, wszystkie kwiaty bławatków i maków, znudzili się oglądaniem olbrzymiego pieca wapiennego, który wygląda, jak baszta starego zamku, — nagle, powietrze rozdarło się przeraźliwym świstem, i z za pagórka wysunęły się kominy dwóch lokomotyw przechylonych na bok, jak koń w arenie cyrkowej.
Długi szereg wozów wtacza się na stacyą, i w tejże chwili powstaje zamieszanie i popłoch. Kobiety biegają jak wystraszone kuropatwy, wspinają się na wysokie stopnie wagonów, dzieci piszczą, tłomoki rzucają się gwałtownie — bieganina, zamęt i gorączka całkiem zbyteczne wobec dobrodusznej cierpliwości pociągu.
Nakoniec: Fertig! Gotów!
Gwałtowne, lecz bezskuteczne szarpnięcie, — jeszcze raz... i ani z miejsca. Hop! siup! jeszcze mocniej, i wśród szyderstw i śmiechu potrącających się o ławki podróżnych, ruszamy zwolna, przy odgłosie astmatycznych oddechów lokomotyw, rzucających w górę białe, urywane kłęby pary.
Jak wszędzie u nas, tak i tutaj lud mało jeździ kolejami. We wszystkich za to wagonach, widać Żydów wszelkiego gatunku. Od kosmopolitycznych, ostrzyżonych i wygolonych typów giełdowych, drzemiących na poduszkach klasy pierwszej, do połyskujących czarnym atłasem chałatów, świecących pończochami, zdobnych w pejsy i czapki nastrzępione ogonkami tchórzy czy kun, Żydów czystej krwi, wyglądających z okien klasy trzeciej.
Spora garść podróżnych, jadących do rozmaitych karpackich stacyj klimatycznych, po większej części odbywających tę drogę poraz pierwszy, wisi ciągle u okien, szuka gór z jednej lub drugiej strony toru kolejowego, i wybuchami podziwu i zapału wita nawet skały na Podgórzu, — pierwsze skały, jakie w życiu widzi.
Droga odrazu zaczyna się wić, jak wąż chcący się ugryźć w ogon, — skręca się i rozkręca, wznosi się i opada wśród biegnących na prawo i lewo wzgórz i jarów, — a ciągle w górę i zawsze z tym samym trudem ruszając ze stacyi.
Podróżny, jadący z północo-wschodu, przywykły do naszych bufetów stacyjnych, pełnych rozmaitych zakąsek, ostawionych mnóstwem butelek, ozdobionych kwiatami lub gipsowemi figurami Danta, spoglądającego smutnie na kanapki z serem, albo Michała Anioła odwracającego się dumnie od śledzia w garniturze, — podróżny taki, dozna tu wielkiego zawodu, licząc na uprzejmość kolejowych restauracyj.
Antałek piwa, herbata z kotlika, parę kawałków chleba z szynką, kilka pierników; bardzo licha wódka, — tak licha, że nawet krakowskie „Starka żmudzka, Demetrykow à Kowna“, lub „Litewka, Kunderewicz à Vilna“, wydałyby się przy niej specyałem, — oto wszystko, nie licząc cienkiego wina i przedhistorycznych zrazów lub combrów, pochodzących od niewiadomo jakich zwierząt.
Lecz mniejsza o to! Jedziemy dalej.
Koło Kalwaryi Zebrzydowskiej bieg kolei staje się tak krętym, że z tego przejazdu zostaje wspomnienie jakiegoś snu błędnego i bajecznego.
Klasztor i całe mnóstwo kaplic, kapliczek i kościołków tańczą wokoło, a stercząca z czarnego lasu, jak ząb spróchniały, ruina Lanckorońskiego zamku, razem z górą, zabiega nam drogę, ucieka z prawej lub lewej strony, zostaje z tyłu i znowu pędzi przed nami.
Na stokach wzgórz sosna z pod ciemnej kopuły igliwia wygina żółte nagie gałęzie; czernieją świerki; buk wyciąga białe i pokręcone ramiona trzymające pęki jaskrawo-zielonego liścia. Wsie kryją się w jarach, chaty tulą się do ścian parowów, czepiają się pochyłych brzeżków i zwisają nad bielącemi się w dolinach potokami.
Góry, wśród których wije się tor kolei, raz rozbiegają się zdala od niego, otwierając dalsze widnokręgi, to znowu zbliżając, się, zacieśniają dolinę, której dnem pędzi dygocący zdyszany pociąg i połyskująca wśród kamieni i zarośli rzeka.
Ktoś z jadących mówi: — „Babia góra!“ — wszyscy rzucają się do okien, i widzą jakąś mieszaninę chmur, podartych smugami deszczu, z siniejącą pod niemi podstawą szerokiego kopca.
Pociąg idzie coraz prędzej.
W Suchej potrącamy o liście wspaniałej alei z kasztanów, i prawie ocieramy się o mury wielkiego, jasnego pałacu, patrzącego na nas dwoma piętrami łukowatych galeryj, biegnących dokoła dziedzińca.
Przypomina to tendencyjne powieści z przed lat kilkunastu, w których mężny i poetyczny inżynier przyjeżdżał na lokomotywie przez sam środek łóżka dumnego hrabiego lub księcia i... oświadczał się o rękę jego córki.
— „Chabówka! Drei Minuten! Trzy minuty!“ — woła konduktor, urywając ostatnie sylaby i otwierając drzwiczki wagonów.
Ledwie uspokoiły się ostatnie drgania wstrzymanych nagle osi i ucichł zgrzyt buforów i łańcuchów, już z całego pociągu zaczęły się sypać kosze koszyki, kobiałki, troczki, paczki, poduszki, kufry — dzieci, kobiety, mężczyźni. Wszystko to jest w tejże chwili otoczone przez białe postacie furmanów górali.
Uśmiechają się oni uprzejmie, witają jak dawni znajomi, przypominają sobie nazwiska, lub udają, że znają naszych przyjaciół.

chabówka.
Wszystko jedno. Każdy potrzebuje furmana, i po chwili zaczynają latać gorączkowo, dźwigać kufry i kosze, — śmigając białemi łydkami przeskakiwać po relsach, biegać po peronie i ginąć razem z tłomokami w głębi ciemnego przejścia.
Zamęt, warchoł i krzyki, w których można odróżnić wszystkie akcenta od Dniepru po Wartę.
— Kochanieńki! — Ci wiesz! — patrzajzeż... — mieszają się z góralskiem: Hań! Dy tu nie prec! Hej! — Co kciałek pedzieć?
Dzieci uspakajane od Krakowa do Chabówki, przez pięć godzin, obietnicą widzenia górali, nie posiadają się z radości, tupią nóżkami i wołają wśród śmiechu: — „Mamo! mamo! góral!“
Na stronie dwóch urzędników kolejowych wtórowało ogólnemu gwarowi głośną rozmową:
— Ich kann ja nicht, panie dobrodzieju, eine Vorrats Maschine, panie dobrodzieju! — wołał niski i krępy blondyn, grzebiąc energicznie nogą w piasku.
— Ja wohl, panie dobrodzieju, — odpowiadał na to wysoki, poważny i melancholijny brunet z długą, szpakowatą brodą.
Zdaje się, że panowie ci zdołali w sposób wspaniały i oryginalny pogodzić „zdrowy postęp z tradycyą...“
Po drugiej stronie stacyi dwu i jednokonne wozy tłoczą się, jak stado ptaków, tulących do siebie duże, białe grzbiety ociągnięte płótnem. Pod nie wciska się właśnie cały ładunek rzeczy i ludzi wyrzuconych przez pociąg, który, odprawiwszy skomplikowany ceremoniał przepisanych sygnałów, ruszył dalej, wijąc się podnóżami Karpat.
— A rzeczy gdzie? — pyta podróżny, wsiadając do wozu.
— A dy, na zadku! — odpowiada góral, wskazując, wyzierające z pod słomy, kute rogi kufra.

na obidową.
— Dobrze!
Wozy połknęły wszystko, i, ociężałe, kolejno odrywają się od stada, wyciągają się długim szeregiem, jak klucz żurawi, i zaczynają wznosić się ku szczytowi Obidowej.
Droga kręci się w zakosy białą smugą, obrzeżoną ciemnemi stokami pastwisk, lasów i pasami pól kolorowych.
Za każdym zakrętem jesteśmy coraz wyżej — widnokrąg rozszerza się w dal i rosną przestrzenie powietrznej kopuły.
Na prawo ogromna opona mgieł, z której jak kądziel zwisają strugi deszczu oświecone słońcem, — spodem ciemnieje cały jakiś kraj wielki, sięgający w strzępiastą gąszcz chmury — to Babia-góra.
Patrzymy z wysokości w dna dolin, jak ptaki wiszące na skrzydłach. Szerokie kopce świecą jałowemi płatami żwirów, doliny zielenieją łąkami, wsie i pojedyńcze chaty ciągną się jak szeregi ciemnych grzybów, otoczone szachownicą pól, wrzynających się w czarno-błękitne plamy lasów.
Chwilami zdaje się, że oglądamy plan rysowany przez geometrę i rozłożony na olbrzymim stole.
Kosmyki mgieł białych wstają jak widma z pośród czarnych świerków, przesuwają się cicho i wolno, to znów porywane jakiemiś prądami powietrza, wiją się, ulatują i rozpływają bez śladu.
Widok tego powstawania chmur, niebo zamglone, lub świecące bladem, jak przez muślinowe firanki przesianem słońcem, a nadewszystko ten deszcz na Babiej — zaczynają nas niepokoić.
— A będzie tam pogoda?
— O! bedzie, jak Pan Bóg da, bedzie! — odpowiada furman, i dalej prowadzi rozmowę z końmi:
— Wiśt! Wiśt! lub: Hejt! Hejt!
— Czy do Obidowej daleko?
— Nie prec! Nie prec!
Lecz to „nie prec“, ciągnie się długo. Szczyt góry, zkąd mamy ujrzeć całe pasmo Tatr, ucieka coraz wyżej i dalej, za każdym zakosem zastawiając drogę nowem wzgórzem, które wydaje się ostatniem, a jest tylko jednem więcej.
Podróżni wysiadają z wozów i oglądają górala, jak Chińczycy Europejczyka, — on zaś, jak człowiek dobrze wychowany, traktuje siebie lekko i drwi.
— To brzyćka ta góralska moda! — mówi, uderzając po zatłuszczonym serdaku.
Konie potrząsając ogromnemi kółkami mosiężnemi, wiszącemi u ćwierćłokciowej szerokości rzemieni, idą same, strzygąc uszami i nasłuchując, kiedy rozlegnie się: Wiśt! czy Hejt!
Mijamy stary kościołek, samotny, krzywy, ocieniony wielkiemi lipami; góral pokazuje kawałek otłuczonej figury wmurowanej w ogrodzenie, i mówi, że to skamieniały zbójnik.
Znów się dowiadujemy, że Obidowa — „Nie prec!“ — i jedziemy dalej.
Wiatr chłodny przeciąga od północy, przed nami odkrywa się nowy widnokrąg, który dotąd zasłaniały wznoszące się piętrami wzgórza; powietrze i przestrzeń rozszerza się na wszystkie strony — jesteśmy na Obidowej!
Z pod płócien wozu wychylają się głowy, z wypatrzonemi oczyma, z otwartemi ustami, z gotowym wyrazem podziwu...
— Gdzież Tatry?
— Hań! — mówi góral, wskazując biczyskiem na smugę błękitu, wznoszącą się z dna Nowotarskiej doliny.
Nad nią ciągnie się równy wał chmur, spodem ciemnych, u góry jasnych, zmieszanych i skłębionych chaotycznie.
Widzimy tylko bezmiar powietrza wypełniony blaskami, cieniami i nikłemi tonami barw białej i opalowej, przechodzącej w jasny fiolet i błękit. I oto wszystko!
— A Zakopane?
— Hań! — i biczysko zwraca się w stronę jakiejś szaro-błękitnej płachty, przyczepionej do spodu ciemnej chmury.
— Cóż to? deszcz?
— Zje ba bez niego nie bedzie!
— To i nas zleje?
— O ni! A dy płótno na budzie całe i nowe.
Zjeżdżamy na dół — my, i nasze myśli!
Zdaje się, żeśmy tam coś zgubili na tej Opidowej, że nas oszukano i okradziono.
— Wiśt! Wiśt! Hejt! Hejt!
Teraz już wszystko jedno! Krzycz sobie! Wiśt! czy Hejt! — Wiemy na pewno, że nas deszcz będzie polewał, i że nic już nie zobaczymy. Powietrze jest chłodne, chmury ciemnieją i zniżają się, a tam przed nami szara ściana ulewy, którą potrzeba przebyć, w której kryje się nieznany cel naszej podróży. Wciskamy się w głąb budy i jedziemy ponurzy, choć wóz będzi teraz wartko; — po niejakim czasie wtacza się na most, i w końcu zaczyna podskakiwać na bruku Nowego-Targu.
— Cóż nas to może obchodzić!
Konie jednak muszą wytchnąć.
Duża, sklepiona izba w karczmie napełnia się gośćmi. Dzieci zaspane, budzą się ze zdziwieniem lub płaczem, w lustrach przeglądają się zmęczone twarze kobiet. Podróżni biorą się do kawy i piją ją, wodząc osłupiałemi oczyma po ścianach.
Inni piją wino. Ktoś stawia szklankę, wstrząsa się, i krzywiąc usta, mówi: „Młode!“
— Ale czyste! — dodaje jakiś ksiądz pod oknem, patrząc przez swoję szklankę na światło.
Godzina koło szóstej, — na dworze szaro, deszcz wisi w powietrzu.
Popędzamy górala, żeby jechać, i w końcu siedzimy znowu w budzie, którą furman opina szczelnie, gdyż jak mówi:
— Zakiel wyjedziem z miasta, bedzie siąpić.
— Wiśt! Hejt! i znowu wozy ustawiają się szeregiem i zaczynają się trząść po szosie.
Zaraz za miasteczkiem bieleje mała kapliczka; nad jej drzwiami, drewniany, umalowany aniołek — tłusty, dobroduszny, z krótkiemi skrzydełkami, w czerwonej sukience, wznosi oczy w górę i rozkłada grube ręce, jak gdyby mówił: „Cóż ja na to poradzę?“ Rzeczywiście, nic tu już nikt nie poradzi, gdyż deszcz zaczyna padać.
Krajobraz nie różni się niczem od każdego innego widoku krajów północnych, ubogich i płaskich.
Zamiast gór — mgły i chmury.
Od drogi ciągną się pasy pól, na prawo, opierając się o wzgórza puste i jałowe, na lewo, urywając się na brzegu kamienistego potoku. Ponad wszystkiem szara, coraz gęstsza przędza deszczu.
Mokre już płótno budy przesiewa do wnętrza jakieś blade światło; przed sobą widzimy plecy furmana, czerwone płachty chomontów, końskie uszy i ciemniejące poprzez smugi deszczu drzewa i chałupy, a nad tem, obrysowane zagięciem budy, półkole ołowianego nieba.
Deszcz coraz silniejszy, zimno. Wnętrze budy zapełnia się przesiąkłą przez płótno wilgocią, która osiada jak rosa na ubraniu, na włosach, paruje z rąk i twarzy. Końce płótna wstrząsane podskokami wozu, klapią wodą, obryzgującą nogi, ściekającą po rękach i wciskającą się pod siedzenia.
Niektóre wozy stają. Podnoszą się zmokłe płachty, ktoś wysiada, poprawia sznurki przywiązujące płótno, a wewnątrz widać dzieci otulone, drzemiące na kolanach matek, które patrzą na nie z trwogą, a z nienawiścią i pogardą na budę rozmokłą, górala, deszcz i na całą zapewne tę rozpaczliwą podróż.
Słychać złośliwe uwagi i narzekania.
W innych wozach natomiast gwar i śmiechy, z pod płócien wydobywają się kłęby dymu, furman wywrócił serdak w sem do góry i śmieje się, przygryzając długie Virginia. Są to wozy kawalerskie.
Mrok wieczorny zapada, zdwojony zniżającemi się chmurami, które zdają się muskać białe płachty wozów. Deszcz leje bez wytchnienia, równo, spokojnie i jednostajnie.
Jedziemy milczący, zziębli, pokryci subtelną, wciskającą się wszędzie rosą.
W całej drodze, w bliskości wsi, wybiegają małe dzieci z bukiecikami bławatków, i pędzą około wozów, milcząco z wyciągniętą po pieniądze ręką — z uporem i wytrwałością, której ani obojętność podróżnych, ani krzyki furmana nie są w stanie przełamać. Biegą tak całe wiorsty, zmęczone i zaczerwienione, dopóki czegoś nie dostaną.
Coraz ciemniej, coraz zimniej i coraz wilgotniej. Przed nami błyska jakieś światło.
— Zakopane?
— O ni! — odpowiada furman, dodając jakąś nazwę, kończącą się na... ówki. Co zresztą nas niczego nie uczy i nic nie obchodzi.
— A daleko jeszcze?
— Nie prec! Nie prec!
Znowu światło, jedno, drugie, całe szeregi małych okienek wyzierają na czerwono na drogę. Wóz staje, płótno oświeca się z zewnątrz, poprzerzynane czarnemi cieniami obręczy, na których jest rozpięte.
— Zakopane?
— O ni! Dy to Poronin!
Ktoś wyciąga rękę i żąda dwóch szóstek.
— Macie sobie szóstkie tylko jedźcie.
Jedziemy jakiś czas w zupełnej ciemności, naraz zaczynają błyskać na prawo i lewo światełka, migocące długiemi smugami po błocie.
— Zakopane?
— O ni! — i znowu jakieś... ówki.
— A daleko?
— Nie prec! nie prec! dojedziem.
Trzęsiemy się dalej w wodzie i ciemnościach. Znowu błyska czerwona gwiazdka.
— Zakopane?
— O ni!
I tak dalej bez końca...
— Wiśt! Wiśt! Wóz skręca się gdzieś, uderza gwałtownie o kamienie, otrząsa na nas całe konewki wody, zaczyna podskakiwać, drżeć, uchyla się w prawo, w lewo, — wkońcu wtacza się cicho na murawę i staje, a po budzie chwieje się smuga światła naprzemian z szerokim cieniem.
— Czy znowu jakie Dyabłówki?
— O ni! dy to Zakopane!
Wysiadamy, prostując zgięte w pałąk grzbiety i zdrętwiałe nogi. Wysuwamy się z płótna budy, która ostatni raz jeszcze zlewa nam za kołnierze strugi zimnej wody. Zmęczone dziecko śpi, nie czując co się z niem dzieje, poprostu leci przez ręce.

przyjazd.
Ciemno zupełnie.
Na ganku tylko, uśmiechnięta gaździna trzyma świecę, której blask migoce w strugach deszczu przecinających czarną gąszcz nocy.
Nad końmi bucha i kłębi się para, niknąca w mroku i poruszająca się jak widmo tam, gdzie sięga jasność świecy.
Powietrze wypełnia szmer i pluchot deszczu, zmieszany z wielkim szumem dolatującym gdzieś z ciemności.
— Piknie tez ich dolało! — mówi gazda przywitawszy się, i pomagając furmanowi wyciągać z wozu podróżne graty.
— Oj dolało! ale też i jechaliśmy długo!
— Juz wiecie panie, jako wam powiem. U nas w górak jako w górak, noc wiecie, ćma i psota taka, co cud. A i drogi, wiecie panie, kęs, o! kęs! Telo dole jechać! to ta i nie dziwno coście krztynę zmieskali.
W izbie, gaździna litowała się nad dzieckiem, które bez przytomności dawało z siebie ściągać nasiąkłe wilgocią ubrańka.
— O raty! ludzie na świecie, jak to się chudziątko domęcyło! — mówiła trzymając się za twarz i kiwając głową.
Izba chłodna. Od okien dął zimny dech nocy, a z bielejącego w kącie pieca płynęła fala ciepła, chwiejąc płomieniem świecy.
Na dworze ulewa szemrała i pluchotała strumieniami, płynącemi z dachu.



Spokojny filister, którego w Tatry zagnała opinia publiczna, — przechodzi w tych pierwszych chwilach aklimatyzacji ciężkie i dotkliwe próby.
On, którego wieczorem do cichej drzemki lub marzeń kołysał szmer samowaru, który przywykł w drucianym koszyku widzieć blade, czyste kajzerki obok talerza z różowemi plasterkami szynki zwyczajnej, on, który łowił uchem ciężkie kroki roznosiciela „Kuryera“, z drzeniem czekał na zgrzytnięcie klamki, i nie ruszając się z kanapy siedział z wyciągniętą ręką, w którą służąca wkładała najnowsze zaprzeczenia wczorajszych najpewniejszych nowin; ten człowiek, który zrobił wszystko co mógł, żeby życie zamienić w szereg nieskończenie małych, lecz pewnych i zawsze jednakich przyjemności; za którego myślą gazety, któremu wszystko ułatwia życie, który kupuje za swoje trzy grosze dowcip, humor, wygody i przyjemności — naraz znajduje się tu w próżni — na pustyni.
Tramwaje, trotuary, gaz, kuryerek, kajzerki, szynka, wszystko przepadło. Siedzi oto na twardym, nizkim stołku, przy stole bardzo wysokim, ma jednę łyżeczkę na całą rodzinę, duże bułki rozłożone na stole, herbatę parzoną w saganku — a zamiast Kuryera, broszura Zacherlina o skutecznem wytępianiu pluskiew. Broszura, zresztą której teorye natychmiast należy w czyn wprowadzić, jeżeli się chce mieć „noc spokojną i dzień nie tęskliwy“.
Nie mniej cierpią ludzie przywykli do komfortu hotelowego, do tych wszystkich rzeczywiście potrzebnych wygód, lub pedantycznych drobiazgów, któremi się otacza przedelikacony sybarytyzm.
W takich chwilach rozpaczy, rzadki chyba filister powstrzyma się od przeklinania Tatr, „polskiego gospodarstwa“ i „naszej blagi“, a nadewszystko takiego chyba niema, któryby z właściwą sobie logiką, nie winił za swoje cierpienia prof. Chałubińskiego.
On winien, że deszcz jest mokry, że aneroid idzie na dół, że jest ciemno i zimno; że niema innej, prócz owsianej słomy, że pluskwy tną, że lampa źle się pali, że woda nie chce się gotować... że kluczyki od kufra gdzieś się zapodziały, że się stłukła butelka, koniaku... nie mówiąc już o tem, że gdyby nie Chałubiński, niktby przecie do Tatr nie jechał, a możeby ich nawet wcale nie było!
— Takie rzeczy tylko u nas mogą się dziać! — woła, tarzając się w szeleszczącej owsianej słomie i myśląc o swoim sprężynowym materacu i żelaznem lakierowanem łóżku.
Szczęśliwymi z punktu są tylko ludzie, którzy nie mieli czasu na to, żeby się przyzwyczaić do wygód, i, którzy nadewszystko czegoś po świecie szukają, którzy patrzą i widzą, umieją słuchać, chcą badać i poznawać — maniacy, którzy nie tylko siedząc na twardym stołku i owsianej słomie mogą jeszcze szukać malowniczości, i charakteru jakichś odrębności etnograficznych lub szczególności, przyrodniczych, — ale nawet leżąc na torturowym żarze, jeszczeby w nich szukali stosunku tonów, podziwiali rękojeść katowskiego miecza ścinającego ich głowy, lub badali chemiczny skład jadu żmii, od której ukąszenia właśnie konają.



Nazajutrz ledwie dniało, rzucamy się do okien.
Tuż przed chatą kilka świerków rozkrzyżowuje symetryczne gałęzie obwieszone festonami igliwia uperlonego rosą; nad niemi wznosi się mgła biała, dymiąca się z łożyska kipiącego pianą potoku; wyżej wielkie płaty chmur ciemnych, a gdzieś wysoko po nad tem wszystkiem, zawieszone w powietrzu bielą się szczyty i czerni się las siwy od okiści.
Czysta bajka!
Ale śnieg! zimno? Czy po tośmy tu przyjechali? Barometr nie ruszył się od wczoraj z miejsca.
Więc ta burza błogosławiona w Krakowie — to znaczyła?...
Przed domem, gazda boso, w serdaku, włosiem na wierzch, w kapeluszu ociekłym wodą i lśniącym jak cerata, rąbał drwa, nie puszczając z ust krótkiej, zamokłej fajeczki.
— Dzień dobry! No i cóż to z tego będzie?
— Wiecie panie, juz ja wam tak powiem: Wirchy okurzyło, to musi Pan Bóg da pogodę. Niechże nie banujom, bo się ozbiere, jak Pan, Bóg da, to się ono wnetki ozbiere.
A tymczasem mgły włóczą się, kłębią, wznoszą i opadają. Chwilami niebo się tak przeciera na północno-wschodzie, że przez mglisty opar przegląda blady błękit, i znowu zaciąga się szara zasłona, zniża się, ciemnieje — kładzie się na lesie i zaczyna „siąpić“.
Deszcz dla ludzi, którzy w nim, widzą tylko wilgoć, źródło kataru i błota, jakkolwiek jest przykry wszędzie, — tu jednak bardziej niż gdziekolwiek staje się nieznośnym.
Na płaskim widnokręgu dolin, zasłona deszczowa ukryje kilka topoli, kilka dachów, smugę dalekiego lasu, lub skrzydła wiatraka. Tu deszcz nie tylko moczy i ziębi, ale kryje to wszystko po co się przyjechało. Jest on jakąś wrogą i złą siłą, która w nicość obraca potężne grzbiety gór; cały ten świat dziwnych kształtów niknie lub zamienia się w szarą, nieprzebitą masę chmur, mgieł i strug wody.
Myśl bezustanku stara się odgadnąć światy ukryte; oczy wpijają się w gęstwę wilgotną, czepiają się każdego wyraźniejszego kształtu, każdej ciemniejszej plamki, przywykają odróżniać wszystkie najniklejsze odcienie szarej barwy — i wszystko napróżno. Ogarnia człowieka tęsknota, niepokój i złość, — traci się cel i racyą istnienia, a wszystkie trudy i koszta wydają się zmarnowanemi.
I znikąd nadziei. Aneroid jak gdyby skamieniał, a górale wiecznie zsyłają się na Pana Boga.
Bo i z czego wnioskować o tem, co będzie, kiedy nic nie widać?
Woda we wszystkich postaciach od najsubtelniejszego oparu, mgieł, chmur, od pyłu rosy, aż do strug deszczu, płatów śnieżnych i krup gradowych, zapełnia cały ten świat. Przesuwa się lekkiem i cichem skrzydłem mgły około świerków, mruczy i szemrze ulewą dokoła chaty, wre i szumi w rwącym się wśród głazów potoku.
Zdaje się, że wszystko rozmięknie, rozpłynie się i wsiąknie w tę mgłę wilgotną; że pleśń i grzyby porastają na ubraniach, na sprzętach, na drewnianych ścianach chaty, po której zrębie, z olbrzymich kloców, zlewają się ciemnemi plamami strumienie wody.



Ta rozmokła i poczerniała chałupa nie od dziś jednak stoi, i nie takie deszcze i psoty kąpały jej szczyt dranicowy, zakończony pazdurem.

chałupa i pazdur.
Chata góralska od pierwszego spojrzenia wydaje się czemś pełnem charakteru — tego pierwiastka osobowości, który wyróżnia z tłumu, ludzi szczególnych i rzeczy niezwykłe.
Sam szkielet budowy to pudło, w którem się chowa człowiek, ta część każdej rzeczy, która służy do celów praktycznych, jest równie prawie prosta i niezłożona jak w każdej innej chacie. Cztery ściany, dwa szczyty, dwie pochyłe płaszczyzny dachu, z małem zboczeniem od symetryi na jednę stronę, pod którą mieszczą się dodatkowe izby — oto cała chałupa.
Lecz na wszystkich jej częściach leży piętno pewnego stylu, pewnego motywu linii. Od zacięcia belki do ostrego szczytu, od pazdura do ornamentów rżniętych wewnątrz, wszystko prawie ma ten sam charakter linii przecinających się pod dość ostrym kątem.

drzwi.
Tylko łukowato wygięte drzwi wchodowe wyrywają się z ogólnego charakteru, i stanowią całość odrębną, niezależną — oryginalną i pełną.
Wydają się też jakby osobną zkądeśinąd przyniesione, i wstawione między dwa zręby ścian, bez względu na związek organiczny z niemi.
Tu, w Zakopanem, są one najbogaciej rozwinięte i wykończone. Im dalej, ku Krakowowi, tem bardziej zaciera się łukowata forma górnej belki; skracają się wiązania słupów; — same drzwi się rozszerzają, jak w Nowym Targu, i są umieszczone z boku chaty, — pod Krakowem zaś jako forma szczątkowa, zostało tylko łukowate wygięcie namalowane wapnem nad prostokątnemi drzwiami.
Drzwi takie, rude od starości, ozdobione dziwnym ornamentem z pracowicie ostruganych kołków, wyglądających jakby jakieś znaki symboliczne na tle szerokich i gładkich balów, złączonych wrąbanemi w nie i wygiętemi w kształt rogów wiązadłami; z leżącemi u progu głazami, ze sterczącemi końcami belek — drzwi takie wydają się wejściem do jakiejś tajemniczej świątyni.
Na tle czarnych ścian chaty świecą one, jak mosiężna spinka na piersiach zasmolonego juhasa.

izba mieszkalna.
Wstępuje przez nie, do ciemnej sieni, mającej drzwi na lewo, na prawo, a często i wprost, do izby niżniej, umieszczonej między dwiema białemi ścianami pieców, połączonych sklepionym obłąkiem.
Wchodzącego na lewo uderza na razie ślepiąca białość i czystość pieca, obok ścian i powały okopconych, czarnych i brudnej podłogi. Jest to właściwie izba mieszkalna. Tu stoją łóżka, wisi na sznurkach, wysoko nad ziemią kołyska, ławy szerokie ciągną się do koła ścian; kąty pełne są wszelkich gratów, stągwi, oboniek, naczyń i narzędzi. Po izbie włóczy się cielę lub białe jagnięta; tu siedząc na podłodze, gaździna skrobie ziemniaki i dziad kurzy fajkę, grzejąc się u pieca, gazda coś struże lub ciosa...
Jest to sypialnia, kuchnia, warsztat, chlewek dla nieletniego statku, który mało dbając o towarzyskie konwenanse, nie krępuje się niczem i zaraża, i tak już duszne tej izby powietrze; na czem najgorzej wychodzą dzieci, które tu się bawią, karmią i uczą w ziąb i psotę.
Jakkolwiek brudna i zaniedbana, izba ta jest jednak bardzo ozdobną.
Przez całą długość pułapu bieży bal szeroki, sosrąb, na którym opiera się belkowanie powały. Każda z tych belek jest wytwornie i czysto obrobiona i zdobna. Ścięte kanty nadają im charakter belkowania drewnianych pułapów w starych gotyckich domostwach.
W środku i miejscu zetknięcia się ze ścianami, na sosrąbie widać ornamenta rżnięte w drzewie, składające się z zygzakowato łamanych linijek, tworzących gwiazdy i koła; tutaj też wypisaną jest data wystawienia chałupy, oraz inicyały imienia i nazwiska jej gazdy.

łużnik, czerpak, obońka.
Drzwi wewnętrzne, ze ściętemi kantami odrzwi, z ryzowaniami i znakami religijnemi, jakkolwiek nie są tak bogate, jak wchodowe — są jednak wielce ozdobnym szczegółem chałupy.
Wszystko zresztą w tej chacie nosi piętno upodobań artystycznych. Tuż przy drzwiach przybity łyżnik, rżnięty w jaworowem drzewie, na którym skupia się całe bogactwo góralskiej ornamentyki; obok, półki ze świecącemi się misami polewanemi, wielkie kredensa, stoły i stołki, każdy statek, każda rzecz powszedniego użytku jest upiększoną.
Taki naprzykład czerpak do mleka ma tak wykwintne formy, że nic do niego nie dodając, można zeń mieć ozdobę najwybredniejszego kredensu. Tu wiszą obonieczki do wódki, z dębowego drzewa, kute żelaznemi obręczami, obok magiel ręczny, a wszystko pokryte starannym i bogatym rysunkiem.
Ornamentyka góralska ma pewne zasadnicze formy, służące za punkt wyjścia dla fantazyi przypadkowego artysty, który włada kozikiem ze zręcznością techniczną najwprawniejszego i wykwintnego rzemieślnika, mającego do pomocy różnorodne i skomplikowane narzędzia.
Te kształty zasadnicze mają swoje nazwy, świadczące, iż są one rzeczywistym wyrazem estetycznych potrzeb tego ludu.
Gwiazdy, parzenice, pazdury, gadzik, mirwa ozdabiają ściany chałupy, drzewne statki, miski, kubki i ubranie górala. Jest on tak zamiłowany w tych ozdobach, że nawet swoje chude owcze serki wyciska w ryzowanych formach kaczek, parzenic i oszczypków.
Pomimo całego bogactwa, ornamentyka ta nie może iść w porównaniu z przepychem, jakim Huculi, górale z Czarnohory, pokrywają swoje rzeczy. Hucuł sznurka u postołów nie zawiąże, nie ozdobiwszy go jakąś nitką złota lub czerwieni.
Na krakowskiej wystawie przemysłowej Huculi górowali swemi kilimami, ceramiką, bronzownictwem, ryzowaniem, tkaninami, ubiorami, nie tylko już nad ubogim przemysłem fabrycznym, ale nawet nad wystawą myśliwską, świadczącą o celności strzałów galicyjskich magnatów.
Lecz wróćmy do chaty zakopańskiej.
Izba na prawo, świetlica, albo biała izba, jest to salon góralski. Niema w niej zwykle pieca. Pułap i ściany świecą czystym złotawym blaskiem doskonale heblowanego drzewa. W koło ścian biegną półki, na których błyszczą połyskami polewy i jaskrawemi kwiatami, talerze i miski; pod niemi na kołkach wiszą dzbanki. Cała jedna ściana zawieszona obrazami, strasznemi, lecz oryginalnemi obrazami, malowanemi na szkle, które swoją ponurością i naiwnością wyróżniają się od krzyczącej lichoty niemieckich litografii, z któremi sąsiadują.
Stół z jaworowym blatem, krzesła, stołki, półki, wszystko jest pełne charakteru, wdzięku i nadzwyczaj wykwintnie wykonane pod względem technicznym.
Stoją tu skrzynie stare, toczące się na kołach, malowane zielono i pokryte czerwonemi, obrysowanemi czarnym konturem kwiatami, na których połyskują białe światła. Barwa zielona z czerwoną są zasadniczemi barwami, zdobiącemi malowane sprzęty drzewne.
Izba biała, prawie bez zmiany, może być przeniesiona do bardzo nawet wykwintnych i bogatych mieszkań i stanowić przepyszną salę jadalną.
Jest ona składem ubrań świątecznych i muzeum pamiątek rodzinnych. Tu stoi na półce olbrzymi, dziś prawie zaniedbany pas bacowski; tu za belką tkwi stary, zardzewiały nóż zbójnicki; tu stół jaworowy nosi datę jakiejś uroczystości rodzinnej i rozmaite ozdoby i emblemata.
Zewnątrz, chata zbudowana z olbrzymich balów, których sześć wystarcza na znaczną stosunkowo wysokość ściany, z dachem ostrym zakończonym na każdym końcu sterczącym pazdurem, często u szczytu ozdobionym wyciętym w desce ażurowym ornamentem biegnącym od końca do końca, ma jeszcze w szczycie wyrżnięte słońce, księżyc, gwiazdy, daty i religijne godła.
Słowem, góralska chata jest wyższym typem drzewnego budownictwa — jest samodzielnym, oryginalnym stylem, wyrażającym się we właściwym charakterze linii. W niektórych zaś częściach wewnętrznych jest zupełnie rozwiniętą i skończoną formą, mogącą zadowolnić bardzo nawet wybredne upodobania artystyczne.



Jak licho też wyglądają, przy takiej chałupie jakiegoś Kuby lub Wojtka, domy i wille stawiane w Zakopanem przez „gości przez panów!“.
Kosmopolityczna bezbarwność z przymieszką tandetnej szwajcarszczyzny, która niestety! zaraża dziś górali budujących się na spekulacyą, prędko, licho i odpowiednio do gustu panów, którzy tu mają mieszkać.
Jeżeli kiedy, to dziś, szanowanie i rozwijanie każdego dodatniego pierwiastku cech plemiennych, jest na czasie jest koniecznem. Nadanie formom życia pewnych, szczególnych, własnych pierwiastków estetycznych, oprócz pożytku, jaki ma dla nas bezpośrednio, byłoby jeszcze wzbogaceniem ogólno-ludzkich, cywilizacyjnych nabytków.
Kto widział stare, chłopskie chaty w Tyrolu, ten oglądał główne źródło stylu nazywanego staroniemieckim, a który dziś z większą niż kiedy siłą piętnuje wszelkie artystyczne formy niemieckiego życia.
My, przychodzimy do ludu, który za górami i lasami, ukryty w chmurach, żył życiem samodzielnem, wytworzył lub rozwinął i wykończył pewne kształty estetyczne, i zamiast dalej prowadzić i rozwijać jego robotę, przystosowując ją do bardziej skomplikowanych potrzeb, — my wnosimy jałowość, bezbarwność i ubóstwo artystyczne bogatszych klas naszego społeczeństwa.
W całem Zakopanem, między domami postawionemi przez gości, znajdzie się może jeden, który choć nie z motywów góralskich, ma jednak swoje oryginalne i ciekawe formy, pewne ozdoby z ptaków rżniętych w desce i dobre zakończenia szczytów. Poza tym jednak wyjątkiem, niema nic.
„C. k. szkoła fachowa dla drzewnego przemysłu“, jest też w Zakopanem rozsadnikiem tyrolsko-wiedeńskiego gustu, niemieckiej trucizny, zabijającej artyzm góralskiego ludu.
Nie źle prowadzona pod względem fachowym, odznacza się ona nadzwyczajnym brakiem pomysłowości i inicyatywy.
Mając za zadanie rozwinięcie sztuki stosowanej do rzemiosła, osiadłszy wśród ludu, który w sposób samodzielny i oryginalny ozdobił wszystkie swoje rzemieślnicze wyroby, i który okazuje takie w tym kierunku zdolności, — szkoła ta nie zrobiła nic dla ułatwienia rozwoju miejscowych artystycznych motywów.
Wprowadzając formy niemieckie, renesansowe, a często bardzo niefortunne pomysły ozdób, zrywa w swoich uczniach tradycyą naiwnych, szczerych, narodowych upodobań i pozbawia ich łączności z potrzebami najbliższej im sfery.
Te pamiątki, które goście wywożą z Zakopanego, te małe sprzęciki drewniane, oprócz napisu „Zakopane“ nie mają w sobie nic, coby przypominało Tatry.
Przepraszam! głowa górala na nożu do rozcinania książek, no i ten, wieczny, nudny talerz do chleba, który z napisu przynajmniej jest polskim — to i wszystko.
Ale to mało, bardzo mało na tak rozległą działalność, jaką prowadzi szkoła.
W całej też szkole niema ani jednego wyższego nauczyciela Polaka, a nawet przy summienności i wzorowem nauczaniu nauczycieli cudzoziemców, trudno od nich wymagać upodobania w naszych formach artystycznych i inicyatywy w ich rozpowszechnianiu[1].



Pesymistyczny pogląd na działalność szkoły i na oddziaływanie „gości“ na góralską kulturę, jeszcze czarniejsze przybrał barwy, pod wpływem mroku, spadającego z chmur wiszących jak powała nad całą doliną, i pod wrażeniem uporu i zaciekłości, z jaką deszcz lać nie przestawał.
Spadał on na ziemię po to, żeby zamienić się w mgłę, która znowu zamieniała się w chmury i zlewała napowrót strugami ulewy.
I tak bez przerwy, bez zmiany, bez wytchnienia.
Zdawało się, że to już koniec, że niema siły, któraby ztąd wymiotła te zwały i gąszcz chmur, i przerwała ten systematyczny proces wytwarzania się wiecznego deszczu.
Siła ta jednak jest, i niedługo czekaliśmy na jej objawienie.
Chmurny dzień przeszedł niepostrzeżenie w mrok wieczoru i gasnął w cieniach zaciągającej nocy.
Aneroid spadł nagle, w przeciągu pół godziny tak, że należało się spodziewać jakichś niebywałych kataklizmów powietrznych.
A jednak, cóż już mogło być gorszego? Zdawało się, że powietrze jest do maximum nasiąkłe parami wodnemi, — chyba że teraz cała ta wilgoć stanie dęba, i ockniemy się na dnie jakiegoś jeziora, oko w oko z pstrągami, rakami i żabami.
W nocy, wśród ślepej ciemności, zbudził nas nagły świst, brzęczenie szyb, trzeszczenie dachu i wycie pieców.
Zdawało się, że skrzydła olbrzymiego ptaka, z szumem piór wielkich, jak masztowe sosny, uderzają o ściany chałupy, zmiatają łby świerków i znowu gdzieś giną w bezdni czarnej nocy.
Wtedy na chwilę wszystko cichło — żeby nagle wybuchnąć z nową siłą szaleństwa i wściekłości.
W stronie zachodu, wśród czarnych chmur, ciemniał jeszcze czarniejszy płat nieba, na którem ostro migotały płomyki gwiazd, jak gdyby chwiejąc się od podmuchów wiatru.
Grał on najrozmaitszemi głosami. Dudnił po dranicach dachu, jak gdyby jakieś bose stopy tańczyły tam zapamiętale; świszczał i jęczał w konarach świerków, furkotał, roztrącając się o ściany chałupy, a w przerwach jego podmuchów groźnie ryczał i bełkotał wezbrany ulewą potok.
Znużeni w końcu, nasłuchywaniem tej dziwnej muzyki, usnęliśmy, i nie obudziliśmy się aż blisko południa, powitani tym samym świstem i szumem.
Deszcz ustał, raczej nie miał czasu padać, porywany przez ciepły dech wiatru i rozpylany w mgłę, która świetlanemi kręgami leciała od południo-zachodu, skrząc się promieniami słońca.
Świerki gięły się, jak trzciny, tarzały się, zadzierając w górę zielone warkocze igliwia, chwiały się, jak pijane, kręciły się i biły czołem o ziemię, strząsając szyszki, ulatujące na wietrze, razem z pianami i bryzgami potoku.
Dolinę zalewało blade słońce, świecąc się na mokrych dachach, i połyskując na potokach, które rozbiegały się po łąkach i po lesie mnóstwem strug białych, i pędziły spienione, niecierpliwe i zaciekłe.
Ku zachodowi jaśniał w niebie wielki otwór, napełniony bladym błękitem. Na lewo, po nad szczytami, niebo zawalone olbrzymiemi kłębami chmur ciemnych, lecących napozór z szaloną szybkością, a w rzeczywistości przewalających się i szamocących na miejscu.
Od tego czarnego zwału, odrywały się kosmyki i małe kłębki pary i umykały spodem, jak stada wystraszonych gołębi, wlatując i osiadając na wzgórzach, okalających Zakopane od północy.
Potężny wir powietrza tańczył w środku doliny, kłębił i szarpał całem tem morzem chmur, zalegających góry. Porywał wielkie szmaty mgły i rzucał w stronę północo-wschodu, gdzie się kończyła dzika jazda wichru i chmury stawały na miejscu, zapychając widnokrąg kłębkami fioletowych obłoków.
Zdawało się, że jakaś potworna ręka przędzie z olbrzymiej, zalegającej pół nieba kądzieli, i rzuca w przestrzeń motki jedwabistej przędzy.
Chwilami wszystko cichło. Świerki się prostowały, chmury ustawały w locie i zwolna wznosiły się w górę, odsłaniając po nad reglami szkarpy i szczerby skał szarych...
Lecz w tejże chwili nowy podmuch wichru porywał je, strącał na dół, kłębił, szamotał, bił niemi o ziemię, ciskał w niebo, niszczył i szarpał z jakąś waryacką zapamiętałością.

wiatr halny.
Wianie tego wichru ma w sobie jakąś gwałtowność nerwową; porywy chwilowego szału, omdlenia, czajenia się i znowu nagłe, wściekłe i nieprzytomne z szaleństwa wybuchy.
— Cóż to za wietrzysko? — pytaliśmy gazdę, który, wsadziwszy w zanadrze ręce, patrzał na swoje smereki, szarpane wichrem, kręcił głową i spluwał frasobliwie.
— Wiecie, panie, jako wam powiem — to je taki wiatr halny. Widzicie, jako biere chmury pod sobie? O! to je morowy wiatr! On ta i nie powinienby teraz duć, bo ta nie jego pora, — cheba ze, cosi kansi, w niebie gazdostwo się popsowało kiej duje. Kieby to zawse tak po leku duł, jak dzisiok! Ale wiecie panie, jak on tu duchnie jesieniom, to, ludzie na świecie!.. Kany co najdzie: las, to skręci i wyłamie, chałupę, praśnie o ziem, a owies albo ja rzec potarze, wiecie do znaku, het! wyłamie co i zdziebełka nie ostanie... O! to je morowy wiatr! — dodał, spluwając, i odszedł.
Wieczór się zbliżał.
Podmuchy wiatru stawały się coraz rzadsze, chmury wznosiły się wyżej, odsłaniając ciemne piramidy regli i niższe podstawy szczytów ciągle spowitych mgłami.
Słońce, zniżając się ku zachodowi, wyzierało od czasu do czasu czerwoną źrenicą przez poszarpane chmury, i rzucało w dal jaskrawe promienie, palące się różowemi plamami na wschodniej stronie nieba.
Chmury coraz rzedły, i kiedy ciemno-czerwony krąg słońca bez blasku zapadał za fioletowy zrąb falistego widnokręgu, niebo ledwo przesłaniało się lekkim obłokiem, z pod którego przeświecał błękit.
Po nad górami tylko kręciły się, jak dymy wulkanów, mgły fioletowe, uczepione do ciemnej, granatowej ściany. Noc zapadała, nie odsłoniwszy tajemniczej twarzy widziadeł, których stopy olbrzymie, okryte czarnemi lasami, opierały się o dno doliny.
W końcu jednak, ostatki chmur zwinęły się i uleciały. Czyste, ciemne u zenitu, jaśniejsze u widnokręgu niebo, rozpięło się nad czarnym gmachem, którego sylweta bramowana gwiazdami, wznosiła się olbrzymia, poważna i groźna.
Po chatach błyskały ognie, — tuż przed nami latarnia rzucała z wysokości na drogę krąg światła, który o kilkanaście kroków niknął i spływał w jedno z wielkim cieniem nocy.



Chłodne powietrze, przesiąkłe było zapachem fiołków i drżało cichemi szeptami, westchnieniami i ponurem szemraniem bliższych i dalszych potoków. Wszystkie te głosy zlewały się w jeden szum wielki i nieustanny.

dy to sabała!
Od strony lasu, dolatywały stłumione, dźwięki, jakby skrzypiec, na przemian ze śpiewem drżącym i przyciszonym…
Śpiew i skrzypce coraz się zbliżały, tak, że w końcu słychać było wyraźnie:

Oj! Janosik! Janosik! miał se zółte cizmy:
Gdybyś ty nie zbijał, nie miałbyś ich nigdy…

…śpiewał ktoś w ciemnościach, przygrywając sobie niepewnemi tonami smyczka, błądzącego po wszystkich strunach.
Ucichł. Słychać tylko, że stroił i próbował skrzypce, mrucząc niecierpliwie: — Cy dyabli!..
Znowu idzie. Rozlega się ciężkie stąpanie i z cieniów nocy wysuwa się oświecona latarnią zgarbiona postać… Chwilę ją widać. Świeci się białością ubrania, blaskiem jakiejś blachy na piersiach, kosmykami siwych włosów.
Ledwie mamy czas zauważyć twarz wąską i chudą, i rozeznać skrzypce, a już przesunęła się ciemną sylwetą i znikła w mroku.
Skrzypce tylko jęczą boleśnie i drży urywana nuta śpiewu:

Idzie se Janicek po pod zieleniny.
Piska se i śpiewa, pojadł niedźwiedziny.

Znowu cicho…
Jeszcze raz dolatują z ciemności wyraźne słowa:

Na zamku orawskim stoją subienicki,
Tam se wisiał budzie Jaśko z Brzeziawicki, —

............i śpiew rozpływa się w niewyraźnych tonach bez słów… jeszcze dźwięczą z oddali ciche skrzypce… w końcu, dziwne widmo rozwiało się w mrokach nocy i szumie potoków.
— A to kto? — spytałem gazdę, kurzącego fajkę na przyzbie.
— Dy to Sabała! Idzie se grajęcy, — odrzekł.







  1. Od czasu, kiedy powyższe słowa były pisane, trochę się zmieniło w szkole na lepsze. Dzięki inicyatywie hrabiny Róży Raczyńskiej i starannie zebranym przez pannę Magdalenę Andrzejkowiczównę wzorom ornamentyki góralskiej, styl zakopiański został urzędownie uznany, i szkoła stała się niby jego krzewicielką. Zadanie to spełnia jednak bardzo niedołężnie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Witkiewicz.