Na prowincyi (Orzeszkowa)/Część II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na prowincyi
Podtytuł Powieść
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1884
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Mętna woda.

Któż kiedykolwiek powié sobie, że serca ludzkie dostatecznie poznać zdoła? Kto w tę głąb’ przepaścistą, która się ludzką naturą nazywa, wniósł kiedykolwiek tak jasną pochodnią, aby płomień światłości wniknął we wszystkie jéj zakątki? Najlepszy człowiek miewa chwile, w których fałszywe tony instynktów i grzechów odzywają się w piersi jego śpiewem Syreny, najgorszemu przychodzą jasnowidzenia dobra, a wtedy przed samym sobą zakrywa oczy ze wstydem i żalem. I w tém-to właśnie tkwi kulminacyjny punkt dramatu ludzkiego życia. Niéma straszniejszéj chwili, jak obudzenie się sumienia, które spało; niéma zjadliwszego żalu, jak żal po zmarnowanych skarbach i skalanéj czystości ducha. Cienie przeszłości śpią pochowane w grobie niepamięci; czas płynący szybko był im grabarzem, nucącym nad mogiłami pieśń hulaszczą lub płochą; ale oto niby widma, grzechy życia powstają z martwych, a człowiek, stanąwszy naprzeciw siebie samego, z rozpaczą woła: — mogłem być inny!
Dlaczegoż więc innym się nie staje, skoro tego żąda?
To znowu tajemnica, o którą pytajcie głębin ludzkiéj natury.
Alboż siła moralna rodzi się i dojrzewa w jednym dniu pragnienia? Nie jest-że ona władzą, która, jeśli nie wzrasta z człowiekiem, to gaśnie stopniowo, aż opuści go całkiem? Czy każdy zdoła przemienić się, kto tego dziś zapragnie? Nie! albowiem w takim razie wszyscy źli byli-by przemienieni w dobrych, bo niéma między nimi ani jednego, który-by nie miał chwil jasnowidzenia.
Alexander Snopiński miewał często chwile, w których światłość zaglądała do jego ducha, a sumienie przemawiało doń z wyrzutem. Wtedy bywał on bardzo nieszczęśliwy. Pragnął stać się dobrym, a ze zła podźwignąć się nie miał mocy. Siła jego moralna nie wzrastała z nim razem i zgasła w próżniactwie; naleciałości błędnego życia zatamowały w nim źródła myśli i uczuć czystych, mimo to czuł, że istniały one kiedyś w jego wnętrzu i poczucie to sprawiało mu boleść.
Należał on do gatunku ludzi, którzy zowią się w świecie przyzwoitymi grzesznikami.
Jeśli cię kto zapyta, co ten, lub ów człowiek złego zrobił na świecie, zostaniesz zakłopotany i nie będziesz wiedział z razu, jaką dać odpowiedź.
Nie zabił, nie okradł, może nawet nie upija się. Jest przyzwoity i nie ubliża nikomu. Bywa nawet bardzo miły i grzeczny. Mimo to, jesteś przekonany w gruncie, że to jest człowiek zły, ale zły przyzwoicie. Złość jego cała leży w słabości; zbrodni on popełnić nie zdoła, bo i ona także wymaga siły, lubo ujemnéj; ale codziennie obrudza się mnóztwem drobnych grzeszków i nałogów, a wyjść z nich brak mu mocy.
Cała istota przyzwoitego grzesznika podobna jest do mętnéj wody; powierzchnia jéj spokojna, ale na spodzie pełzają płazy, — niekiedy wyrośnie tam na dnie jaka lilia biała, ale wnet uwiędnie. Niekiedy promyk niebieski złotawo przejrzy się w jego toniach, ale wnet zamącą go bruzdy fal szarych. Burz w téj wodzie niéma, ale męty. Kto z niéj napije się, nie padnie zaraz otruty, ale będzie mu ckliwo i niezdrowo. Krótko widzący przechodzą około mętnéj kałuży i mówią: jaka spokojna, nieszkodliwa woda!... nie dojrzeli w niéj mętu i płazów.
Taką duszę, podobną do mętnego jeziora, miał Alexander Snopiński.
Był on w ciągłéj niezgodzie z samym sobą: to porywał się ku dobremu, to upadał znowu w dawne nałogi i zwyczaje, a im silniejsze było porwanie się ku powstaniu, tém głębszy upadek; niepowodzenie usiłowań draźniło go, a nie miał siły odeprzéć pokusy.
Całe życie jego stało się jednym ciągiem żalów, a raczéj drobnych, bezsilnych żałostek.
Kiedy był z żoną, tęsknił do innych kobiet. Kiedy był z niemi, żałował żony; kiedy widział blizką ruinę majątku, rzucał się do pracy, a popracowawszy nieco, tęsknił do hulanek z kolegami. Na sali u Szlomy porywały go wyrzuty sumienia, a gdy wrócił do domu, żałował, że zbyt prędko opuścił salę. Żałował, że w młodości nie nabył więcéj nauki, a gdy wziął książkę do ręki, nudził się i odrzucał ją coprędzéj od siebie. Obwiniał w myśli rodziców, że nie dali życiu jego lepszego kierunku, a gdy od ojca otrzymał ustną lub listowną przestrogę, zżymał się i obrażał. Żałował, że nie urodził się hrabią lub księciem i że nie był bardzo bogatym; żałował, że się ożenił, że pokochał Wincunię i że ją przestał kochać. Były chwile, w których sarkał na swoję zbytnią młodość, i inne, w których żal go obejmował za ubiegłemi laty. Zdejmowała go obawa, gdy patrzył w przyszłość, grożącą mu niezawodném ubóztwem, i żałował wydanych pieniędzy, a gdy je miał wydawał znowu i znowu żałował, że wydał.
Te wszystkie rzucania się słabego ducha, te tysiączne sprzeczności, które nim w głębi miotały, te cochwilowe kaprysy duszy bez hartu i steru, odbiły się w domowém jego życiu. Stał się draźliwym, zmiennym, szyderskim, często chmurnym aż do posępności, często wesołym aż do szaleństwa. Hulał z kolegami po całych nocach, a gdy wracał do domu, wpatrywał się w pogodny wschód słońca i łzy zawstydzenia płynęły mu z oczu. Nieraz rzucał się do nóg żony, błagał ją o przebaczenie, przysięgał miłość, obsypywał ją najczulszemi pieszczotami; ale tego samego dnia nudził się już z nią śmiertelnie, wyjeżdżał, a wróciwszy obchodził się z nią zimno, niekiedy ironicznie i twardo.
Wincunia patrzyła na to wszystko, a myśl jéj, rozbudzona i dojrzała w cierpieniu, wniknęła w głębiny ducha Alexandra. Czytała w jego duszy, jak w otwartéj księdze, a czytając, zakryła nieraz oczy z przerażeniem. Dowiadywała się o rzeczach, o których nie miała wprzódy pojęcia; na istocie, najbliżéj z nią związanéj, uczyła się ciemnych tajemnic natury ludzkiéj.
Tak upłynęło kilkanaście miesięcy od owego zjazdu sąsiadów u proboszcza i powrotu Alexandra z domu rodziców.
Na smętném i jednostajném tle tego przeciągu czasu, kilka scen dobitnie zarysowało się w życiu młodéj kobiety i czarnemi plamami wyryło się w jéj pamięci. Raz, w pewien dzień zimowy, Alexander wyjechał z domu według zwyczaju swego, nie mówiąc Wincuni o celu swéj wycieczki. Ale ona wiedziała, że dnia tego u Szlomy na sali obchodzono imieniny jednego z jego przyjaciół. Nadszedł długi zimowy wieczór dla samotnéj kobiety; dziecię, które cały dzień szczebiotało i bawiło się obok młodéj matki, usnęło, i zupełna cisza zapanowała we dworku. Wincunia długo siedziała przy lampie, pracując myślą i rękoma, i wśród zadumy wsłuchując się w jednostajny szmer gaju. Po północy, zmęczona myślami i czuwaniem, wsparta głową na poduszce kanapy, lekko usnęła. Spała, a lampa rzucała przyćmione światło na bladą i przezroczystą twarz jéj, po któréj przesuwały się śród snu smętne cienie tęsknoty i tajonych cierpień. Na dworze zaczęło już świtać, gdy pod gankiem rozległ się głośny po zmarzniętéj ziemi turkot kół, i drzwi od pokoju z trzaskiem się otworzyły. Wincunia, nagle zbudzona, porwała się z miejsca i zobaczyła wchodzącego męża; postąpiła ku niemu, chcąc go powitać, Alexander spojrzał na nią zamglonemi oczyma i zawołał prawie ostrym głosem:
— Cóż to, Wincuniu? jeszcze nie śpisz?
Dźwięk głosu jego donośny i gniewny otrzeźwił całkiem półsenną. Spojrzała na niego uważnie i z niepokojem. Policzki Snopińskiego były nienaturalnie zarumienione, oczy mętne i mgliste, włosy w nieładzie. Obawa jakaś ją zdjęła, dziwna a instynktowa.
— Olesiu! — zawołała — czyś ty nie chory? co ci jest? — Alexander chciał coś odpowiedziéć, ale język zaplątał się mu w ustach, zabełkotał coś niewyraźnie, drżącą ręką usunął żonę od siebie i niepewnym krokiem zmierzał ku swemu pokojowi. Nim doszedł do drzwi, potrącił parę sprzętów i byłby upadł, gdyby dłonią nie oparł się o ścianę.
Wincunia wiodła za nim wzrokiem, zdziwiona, przerażona; gdy drzwi zamknęły się za nim, pozostała nieruchoma na środku pokoju.
— Co mu jest? — szepnęła do siebie i zamyśliła się. Milczała kilka minut i stopniowo zdziwienie ustępowało z jéj twarzy, a występował na nią wyraz świadomości, połączony z trwogą i wstrętem. Machinalnie wpatrzona w ziemię, złożyła ręce z gestem boleści i zawołała półgłosem:
— Boże mój! on nie był trzeźwy! — i dodała także — tak nizko już upadł! ach!
Okropne westchnienie pierś jéj rozdarło, podniosła oczy i przez okno ujrzała dzień już jasny i słońce wschodzące. Wydało się jéj, że dzień wschodzi brudny i mętny, a na słońcu, wysuwającém się z pod różowego rąbka, dojrzała plamy czerwone, takie, jakie szpeciły przed chwilą piękną twarz jéj męża.
W kilka miesięcy potém, w piękny dzień letni, Wincunia siedziała w ogrodzie, a naprzeciw niéj siedział Alexander, chmurniejszy i bardziéj zamyślony niż zwykle. Długo milczeli oboje, od dawna nie mieli sobie nic do powiedzenia. Alexander piérwszy przerwał milczenie:
— Moja Wincuniu, chciałbym abyś raz przecie złamała klauzulę, w któréj się zamknęłaś, i zaczęła bywać w świecie.
Wincunia nie podniosła wzroku od płótna, które zszywała, i zapytała łagodnie:
— Gdzież chcesz, abym bywała, Olesiu?
— Wszędzie — porywczo odpowiedział Alexander — teraz zrobiłaś z domu istny klasztor, w którym usiedziéć trudno; nie umiész nadać memu domowi takiéj pozycyi towarzyskiéj, jaką on miéć powinien. Zamknęłaś się u siebie, jak zakonnica, i stałaś się poważna, jak stuletnia matrona.
Wincunia zbladła trochę i kilka sekund nic nie odpowiadała.
— Olesiu — ozwała się — ty wiész, że zajmuję się gospodarstwem i dzieckiem naszém; od pewnego zresztą czasu jestem ciągle nie zupełnie zdrową i częste bywanie w towarzystwach męczyło-by mię bardzo.
Brwi Alexandra zsunęły się, twarz jego zadrgała gniewem i zniecierpliwieniem; powściągnął się widocznie i, nie odpowiadając na słowa żony, mówił daléj:
— Ot i teraz naprzykład. Hrabina X. od roku mieszka już w swéj rezydencyi, o milę tylko od Niemenki; czyż nie mogłabyś złożyć jéj wizyty i zawiązać z nią stosunek? Gdyby ona bywała u nas, przyniosło-by to zaszczyt memu domowi i zrównało-by nas w znaczeniu z najbogatszemi obywatelami naszéj okolicy.
Smutny uśmiech przebiegł usta Wincuni; pochyliła się bardziéj nad robotą, aby ukryć przed mężem boleśny wyraz twarzy, nad którym zapanować nie mogła, i z wolna odpowiedziała:
— Zdaje mi się, Olesiu, że stan naszego majątku nie pozwala nam zawierać stosunków takich, które koniecznie pociągać muszą za sobą znaczne koszta, tém bardziéj, że, według twego mniemania, urządzenie naszego domu powinno dorównywać tym, z którymi zabieramy znajomość. Co zaś do zaszczytu, jaki-by nam przyniósł stosunek z hrabiną, to sądziła-bym...
Nie skończyła, bo Alexander porwał się nagle z miejsca i z twarzą pełną gniewu stanął przed nią.
— Tak! — zawołał z uniesieniem — widzę teraz skutki nierozważnego kroku, jaki uczyniłem, żeniąc się z tobą. Dla mnie zupełnie innéj trzeba żony! Urodziłaś się i wychowałaś w szlacheckim zakątku, nie widziałaś świata, a teraz nie umiész znaléźć się w wyższém towarzystwie, i dlatego nigdzie nie chcesz bywać. Nie wiem nawet, dlaczego cię namawiam, abyś jechała do hrabiny; jest to nierozwaga z mojéj strony, bo wiem z pewnością, że mi tam wstyd-byś zrobiła... po francuzku nawet mówić nie umiész. Wiedziałem wprawdzie, żeniąc się z tobą, że jesteś prosta szlachcianka, ale myślałem, że cię wykształcę... mógłbym był przecież ożenić się ze światową kobietą i dziesięć razy majętniejszą od ciebie...
Nie skończył, bo z kolan Wincuni spadła robota, a policzki jéj zapłonęły nagle, łagodne zwykle oczy cisnęły iskrami. Powstała wyprostowana i dumna.
— Czy tak? — zawołała głosem stłumionym od wzburzenia — czy do tego już przyszło? ach!
Nie mogła nic więcéj powiedziéć, zbladła śmiertelnie i plecami oparła się o drzewo.
Alexander przeląkł się jéj bladości i płonących oczu i rzucił się ku niéj. Mętna woda zaszumiała w jego duszy, żałował już, że tak boleśnie obraził żonę. Chciał wziąć jéj rękę, ale ona usunęła go zwolna, i patrząc mu w oczy wzrokiem, z którego gniew już zniknął, rzekła głosem niezmiernéj żałości:
— Alexandrze! widzę oddawna, że mię nie kochasz; wątpię nawet, czyś kiedykolwiek kochał mnie prawdziwie... Powiedziałeś mi w téj chwili słowa, które sercu kobiety zadają ranę bolesną, niezgojoną... przed chwilą gniew wzbudziłeś we mnie i obraziłeś dumę moję, ale to przeszło... nie gniewam się... tylko jestem bardzo, bardzo smutna! bo czyliż może być szczęście, gdzie niéma miłości? Czyliż między nami miłość jest możebną? Ale jest jeden węzeł, który mię łączy z tobą... dziecko nasze, dla niego przebaczam ci wszystko... wszystko przyjmuję z pokorą, smutną przyszłość, która mię czeka, i nigdy słowa wyrzutu nie usłyszysz z ust moich.
To rzekłszy, odeszła z wolna i skierowała się ku gajowi, zkąd dochodziły jéj wesołe okrzyki i szczebiotanie małéj Andzi.
Trzyletnia dziecina biegła naprzeciw matki, czepiając się jedną ręką sukni piastunki, w drugiéj trzymając pęk konwalii. Wincunia usiadła przed nią na murawie i ustami, drżącemi jeszcze od przedchwilowego wrażenia, pocałowała złociste włosy córki.
— Zkąd masz te kwiatki? — spytała ją z pieszczotą.
— Jakiś pan dał mi je w gaju — odpowiedziało dziecię.
Na twarz Wincuni silny wytrysnął rumieniec.
— Kto jéj dał te kwiaty? — spytała piastunkę.
— Pan Topolski — była odpowiedź — spotykamy go często w gaju i za każdym razem bawi się z Andzią i zrywa dla niéj kwiaty.
— Mamo! — zaszczebiotało dziecko — ten pan tak mnie zawsze całuje i patrzy na mnie, patrzy i mówi, że jestem bardzo do mamy podobna. — Wincunia żywo powstała i odeszła.
Poszła do swego pokoju, otworzyła szufladkę biurka i wyjęła złoty pierścionek, ozdobiony niewielkim brylantem: był to dar Bolesława, ofiarowany jéj w dniu jéj z nim zaręczyn, który zdjęła z palca, zostając żoną innego. Piérwszy to raz od owego czasu spojrzała na tę pamiątkę wczesnych lat młodości swojéj. I dziwna rzecz! wydało się jéj, że od dnia, w którym zdejmowała z ręki pierścionak Bolesława, upłynęło lat wiele, wiele! że wtedy była jakąś inną i wszystko w koło niéj było inaczéj; na sercu zawisł ciężar niezmierny, łzy wzrok zamgliły, powoli w zamyśleniu włożyła na palec pierścionek. Może w téj chwili duchem zaręczała się po raz drugi z człowiekiem, między którym a sobą położyła sama zaporę nieprzebytą?
Alexander po rozmowie z żoną wyjechał z domu. Wincunia o zachodzie słońca stała śród gaju sama jedna, ramionami otoczyła smukłą brzozę, a przyciskając pierś podnoszoną westchnieniami do białéj kory drzewa, twarz bladą i cicho rozpłakaną, z wyrazem niewysłowionéj tęsknoty, zwracała w stronę, w któréj pełen odgłosów spokojnéj pracy stał Topoliński dworek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.