Na polu chwały/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Na polu chwały
Podtytuł Powieść historyczna z czasów króla Jana Sobieskiego
Wydawca Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów
Data wyd. ok. 1906
Druk Tow. Akc. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Czeladź na rozkaz księdza pochwyciła chorego i przeniosła go na drugi koniec domu do „kancelaryi“, która służyła panu Pągowskiemu zarazem za sypialnię. Posłano tymczasem po kowala na wieś, który umiał puszczać krew i puszczał ją też zwykle, zarówno ludziom, jak zwierzętom. Pokazało się po chwili, że znajdował się on przed domem wraz z całą gromadą, zebraną na poczęstunek — ale na nieszczęście był zupełnie pijany. Pani Winnicka przypomniała sobie, że ksiądz Woynowski słynie na całą okolicę, jako zawołany doktor, wyprawiono więc i po niego co koń wyskoczy kałamaszkę, chociaż wydawało się rzeczą oczywistą, że to wszystko na nic się nie zda i że dla chorego niemasz już żadnego ratunku.
Jakoż tak było. Prócz panny Sienińskiej, pani Winnickiej, dwóch panów Krzepeckich i pana Zabierzowskiego, który bawił się trochę w medyka, nie puścił ksiądz Tworkowski nikogo więcej do kancelaryi, aby natłok nie przeszkadzał ratunkowi. Ale wszyscy inni biesiadnicy, zarówno niewiasty, jak mężczyźni, zebrali się w sąsiedniej wielkiej izbie gościnnej, gdzie były przygotowane posłania dla mężczyzn, i stali zupełnie jak stado trwożnych owiec, pełni niepokoju, obawy, ciekawości i, spoglądając na drzwi czekali nowin, a niektórzy robili pocichu uwagi nad okropnem zdarzeniem i nad prognostykami, które zapowiedziały nieszczęście.
— Uważaliście, jak migotały świece i płomienie były jakieś czarniawe? to już widać śmierć je przesłaniała — ozwał się szeptem jeden z Sulgostowskich.
— Była między nami, a myśmy o tem nie wiedzieli.
— Psy na nią wyły.
— A ów hurkot? — może to właśnie ona zajechała.
— Bóg, widać, nie chciał dopuścić do tego małżeństwa, które byłoby z krzywdą dla familii.
Dalsze szepty przerwało ukazanie się pani Winnickiej i Marcyana Krzepeckiego. Ona przebiegła chyżo izbę, śpiesząc po relikwie, broniące przystępu złym duchom, a jego otoczono zaraz kołem!
— Co tam? jak się ma?
A Marcyan ruszył ramionami, podniósł je tak, że głowa znalazła mu się prawie na piersiach — i odrzekł:
— Rzęzi jeszcze.
— Niema ratunku?
— Niema!
Wtem przez uchylone drzwi doszły wyraźnie uroczyste słowa prałata Tworkowskiego:
— „Ego te absolvo a peccatis tuis — et ob omnibus censuris, in nomine Patris et Filii et Spiritus Sancti. Amen.“
Więc poklękali wszyscy i zaczęli się modlić. Pani Winnicka przeszła między klęczącymi, trzymając obu dłońmi relikwie. Marcyan udał się za nią i zamknął drzwi.
Lecz nie pozostały już długo zamknięte, po kwadransie bowiem ukazał się w nich znowu i zawołał swym skrzypiącym, klarnetowym głosem:
— Skończył!
Wówczas ze słowami „wieczny odpoczynek“ — ruszyli jedni po drugich do kancelaryi, by rzucić ostatnie, pożegnalne spojrzenie na nieboszczyka.
A tymczasem na drugim końcu domu, w izbie stołowej, poczęły się dziać rzeczy ohydne. Służba w Bełczączce o tyle właśnie nienawidziła Pągowskiego, o ile się go bała, więc wydało się jej, że wraz z jego śmiercią nastaje czas ulgi, radości i bezkarnej swawoli. Służbie przyjezdnej zdarzała się sposobność do pohulanki, więc cała czeladź, zarówno miejscowa jak obca, pijana mniej lub więcej już od południa, rzuciła się teraz na potrawy i wino. Pachołkowie przechylali do ust całe flasze wódek gdańskich, petercymentów, małmazyi i węgrzyna; inni, bardziej chciwi na jadło, wyrywali sobie kawały mięsiwa i ciast. Śnieżny obrus ubroczył się w mgnieniu oka kałużami wielorakich płynów. W zamieszaniu poprzewracano krzesła i świeczniki na stole. Rznięte ozdobnie kielichy i szklanice wymykały się z pijackich rąk i rozbijały z brzękiem o podłogę. Tu i ówdzie powstały kłótnie, bijatyki; niektórzy rabowali wprost zastawę stołową. Słowem, rozpoczęła się orgia, której odgłosy doleciały aż na drugą stronę domu.
Wpadł na owe krzyki Marcyan Krzepecki, za nim dwóch Sulgostowskich, młody Zabierzowski i jeszcze jeden z gości, a widząc co się dzieje, porwali się do szabel. W pierwszej chwili zamieszanie powiększyło się jeszcze bardziej. Sulgostowscy poprzestali na płazowaniu pijaków, lecz Marcyana Krzepeckiego ogarnął szał wściekłości. Wypukłe oczy wylazły mu jeszcze bardziej na wierzch, zęby błysnęły z pod wąsów i począł poprostu siekać kto mu się nawinął. Kilku sług zalało się krwią, inni chronili się pod stół, reszta stłoczyła się w bezładnej ucieczce we drzwiach, a on bił w kupę, krzycząc:
— Hultaje! psubraty! ja tu pan! ja tu gospodarz!
I wyjechał na nich do sieni, skąd doszedł jeszcze jego przeraźliwy głos:
— Kijów, rózeg!...
A ci tu w izbie stali, jak wśród rumowiska, patrząc na siebie zgorszonym wzrokiem i kiwając głowami.
— Jeszczem też takich rzeczy w życiu nie widział — ozwał się jeden z Sulgostowskich.
A drugi rzekł:
— Dziwna śmierć i dziwne jej okoliczności. Patrzcie — toż tu, rzekłbyś: tatarzy wtargnęli.
— Albo złe duchy — dodał Zabierzowski. — Straszna jakowaś noc.
Kazali jednak wyleźć ukrytej pod stołem czeladzi, by uczynić w izbie ład jaki taki. Pachołkowie wyszli wytrzeźwieni zupełnie ze strachu i rączo wzięli się do roboty, a tymczasem powrócił Marcyan.
Był już spokojniejszy, tylko jeszcze wargi trzęsły mu się ze złości.
— Popamiętają! — rzekł, zwróciwszy się do obecnych. — Ale dziękuję waćpanom, żeście mi pomogli do ukarania tych łajdaków. Nie luźniej im tu będzie, niż za nieboszczyka! moja w tem głowa!
Na to spojrzeli na niego zaraz bystro obaj Sulgostowscy i jeden rzekł:
— Tak samo waćpan nie masz nam za co dziękować, jak my jemu.
— No?
— I dlaczego się tu na jedynego sędziego sposobisz? — zapytał drugi z bliźniaków.
A on począł natychmiast podskakiwać na swoich krótkich, pałąkowatych nogach do góry, jakby im chciał do oczu doskoczyć, i odrzekł:
— Bo mam prawo! mam prawo! mam prawo!
— Jakie prawo?
— Lepsze od waszego!
— A cóż to? czytałeś testament?
— Co mi testament? (tu dmuchnął na dłoń) — ot co! wiatr! Komu zapisał? żonie? A gdzie jaka żona? Ot co? — ja tu najbliższy! — my — Krzepeccy — nie wy!
— A to obaczym. Bogdaj cię zabito!
— Bogdaj was zabito! Idźcie precz!
— Ty koźle, ty pniaku! Doczekasz! Precz, mówisz, mamy iść?... Pilnuj ty lepiej swego koźlego łba!
— Grozicie?
Tu trzasnął pan Marcyan szablą i posunął się ku braciom — a oni też chwycili za rękojeści.
Lecz w tej chwili ozwał się za nimi zgorszony głos księdza Tworkowskiego.
— Mości panowie! Nieboszczyk jeszcze nie ostygł.
Więc Sulgostowscy zawstydzili się ogromnie i jeden z nich rzekł:
— Księże prałacie, o nic nam tu nie chodzi, bo swój kawałek chleba mamy i cudzego nie pragniem. Ale ta żmija już tu żgać poczyna i ludzi chce rugować.
— Jakich ludzi? Kogo?
— Kogo popadnie. Dziś nas, którym już kazał iść precz, a jutro może te niewiasty-sieroty, pod tym dachem żyjące.
— A nieprawda! nieprawda! — zawołał Marcyan.
I, zwinąwszy się nagle w kłębek, uśmiechnął się, począł zacierać ręce, kłaniać się i mówić z jakąś jadowitą uprzejmością:
— Owszem, owszem! — proszę wszystkich na pogrzeb i stypę — proszę pokornie — prosimy obaj z ojcem, a co się tyczy panny Sienińskiej, zawsze tu znajdzie dach i opiekę — zawsze! zawsze!
To rzekłszy, zacierał dalej z wielką radością ręce.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.