Przejdź do zawartości

Na pokładzie Lwowa (opowiadanie)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Szarecki
Tytuł Na pokładzie „Lwowa“
Pochodzenie Na pokładzie „Lwowa“
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NA POKŁADZIE LWOWA“
Z fal oceanu wynurzało się słońce.

Pobladły, zmatowiały gwiazdy i rozpłynęły się w przestworzach. Na widnokręgu ukazało się słabe, zpoczątku białe, później silniejsze, jaskrawsze, czerwone światło, podpełzło bliżej, zamieniło czarny kolor powierzchni wód na stal i, zbłękitniwszy niebo, ukazało na jego tle ostre zarysy masztów i żagli „Lwowa“.
Po chwili, gdy połyskujące stalowo fale zaczęły się mienić lazurem, tam, hen, na linji, gdzie niebo się styka z długim, woddali ginącym sznurem pagórów wodnych, ukazało się słońce i szybko zaczęło sunąć wgórę ku zenitowi, zatracając w swej wędrówce czerwony kolor, a przybierając gorąco-biały blask.
Nad oceanem wstawał dzień.
Gdy dzwon okrętowy wybił godzinę siódmą, z grota luku w mroku międzypokładu spłynął śpiewny głos oficera wachtowego: Dyżurny międzypokładu!
Wśród zbitej masy wiszących przy pułapie hamaków, kołysanych kiwaniem statku, poruszył się
 jeden, i za chwilę przed porucznikiem stanęła naga, 
rozczochrana postać ucznia dyżurnego międzypokładu.
— Budzić! — rzucił krótko porucznik i odszedł.
Nagus szarpnął pierwszy hamak, wiszący z brze
gu, wprowadzając dysonans w jeden przy drugim
 zaczepione napowietrzne łoża morskie, kołyszące się
 ze statkiem.
Wraz z pierwszym, rozbujanym przez dyżurnego 
hamakiem, poruszyły się inne, uderzając śpiących o siebie.
Rozległy się mrukliwe jęki i postękiwania.
Z pierwszego hamaku wyjrzała senna twarz, po
patrzyła chwilę uważnie i z nienawiścią na dyżurnego, następnie energicznym ruchem uniosła się ku
 górze, ale trzasnęła czołem o pułap, znajdujący się 
tuż nad hamakiem, wydała bolesny okrzyk i wślad 
za nim wybluznęła z ust całą serję wyborowych, 
subtelnych przekleństw, w których żadne słowo 
dwa razy się nie powtarzało. Z sąsiednich hamaków
 zaczęły wyglądać ręce, twarze, nogi i inne części 
ciała ludzkiego. Dyżurny międzypokładu poszedł
 dalej, szarpiąc hamaki i pokrzykując: Wstawać! 
Wstawać! Pod szlauch! Prysznic pierwsza klasa!
 Woda piętnaście stopni ciepła! Wstawać! Wstawać!
Z napowietrznej masy hamaków zaczęły skakać 
wdół nagie postacie i jeszcze senne, potykając się
 na trapie, lazły na pokład, wracając po kilku minutach mokre, szczękające zębami z zimna, ale rozbudzone już, wesołe i rozmowne.
Tryskający zimną wodą szlauch obsługuje służbowa nocna wachta.
Za chwilę wszyscy są ubrani w drelichy, hamaki
 zdjęte, zwinięte i złożone w kąt międzypokładu, 
a zamiast nich zawisa w powietrzu chmura gęstego
 tytoniowego dymu.
W międzypokładzie panuje gwar i ruch.
Dyżurni stołów, kandydaci[1] opuszczają je nadół
 na drągach, na których są one zawieszone przy pu
łapie, aby zmniejszyć kołysanie.
Druga wachta je śniadanie wcześniej, gdyż już o ósmej obejmuje służbę na pokładzie.
Należę, niestety, do niej, to też parzę usta pseudokawą i napycham się chlebem, smarowanym 
wątpliwego smaku miodem.
Za piętnaście ósma wraz z uderzeniem klanku, 
uprzedzającym następną wachtę o zbliżającej się chwili objęcia służby, rozlega się w międzypokładzie gwizdek służbowego bosmana trzeciej wachty i jego zlekka zachrypły głos: Na górę, na modlitwę!
Wszyscy wychodzą na pokład i ustawiają się wachtami w dwuszeregu po sterburcie.
— Czapki zdejm — rozlega się znowu głos bosmana.
Z szumem bałwanów i łopotaniem żagli miesza się pieśń modlitwy i płynie na spienionych wierzchołkach fal, leci wraz z wiatrem gdzieś, hen, w bezkresną dal, gdzie modra płaszczyzna wzburzonych wód styka się z niebem.
— Pooo modlitwie!
Czapki wchodzą na głowę.
— Baczność!
Przed szereg wychodzi komendant. Bystre spojrzenie z pod daszka czapki. Salutuje.
— Cześć, uczniowie!
— Cześć, panie komendancie! — rozlega się grzmot odpowiedzi.
Komendant znów salutuje odchodzi na rufę.
— Dooo bandery!
Zwrot w lewo i oczy utkwione we wznoszącą się na flag-linie do gafu bezanu czerwonobiałą banderę.
Cztery podwójne uderzenia w dzwon — ósma godzina.
Od tej chwili rozpoczyna się roboczy dzień na „Lwowie“.
— Spocznij!
— Pierwszy szereg przez fok, drugi przez grot saling, na wanty — wspinaj się!
Szereg się rozpryskuje i pokład pustoszeje, natomiast wanty bakburty roją się postaciami marynarzy, drapiących się wzwyż.
Przed dojściem do marsa idziemy zbitą kupą po trzech na jednym szczeblu, ale już na steńwantach szybsi wysuwają się naprzód, niemal biegiem dochodzą do salingu i, zawisłszy na chwilę plecami wdól na podwankach na wysokości trzydziestu metrów, przechodzą przez saling na sterburtę i w minutę później schodzą na pokład.
Opieszałych popędzają, tak, że w trzy minuty po wejściu na wanty wszyscy już są na pokładzie.
Wolne wachty schodzą do międzypokładu na śniadanie, zaś moja, druga wachta, obejmuje służbę.
Szybko następuje podział pracy: na ster, na „oko“, do triumu, do magazynu, do pompy i oto z dwudziestu chłopa drugiej wachty, każdy ma jakąś pracę, mniej lub więcej przyjemną.
Na ster idzie dwóch — uczeń od patrzenia w kompas i kandydat od kręcenia kołem sterowem.
Na „oku“ też dwóch, kandydat od patrzenia na horyzont i uczeń od pilnowania, żeby kandydat patrzał.
W triumie wszczyna się piekielny hałas i stuk: to kandydaci pod eskortą ucznia pierwszego kursu opukują wielkiemi młotami rdzę z burt.
W magazynie z żywnością też daje się zauważyć niejakie ożywienie i hałas, innego jednak charakteru, niż w triumie: powietrze trzęsie się tam od przekleństw i rozgłośnych utyskiwań magazyniera.
Ubolewa ten człowiek nad zaginięciem sznura suszonych jabłek, garści bulw cebuli i czosnku oraz dwóch bochenków chleba, które to artykuły spożywcze, rzekłbyś, zdematerjalizowały się lub wsiąkły w pokład w pół minuty po zjawieniu się kandydatów, przeznaczonych do przebierania kartofli.
W międzypokładzie odbija równomierny takt ręczna pompa, wlewająca słodką wodę do zbiornika na baku.
Na rufie rozlega się krótki gwizdek.
Dudnią kroki po deskach pokładu i, śmignąwszy po schodni na rufę, przed oficerem wachtowym staje uczeń trzeciego kursu, pełniący w mojej wachcie służbę bosmańską.
— Brasować reje na bejdewind! — rzuca rozkaz porucznik — później postawić bram, bom-bram i sztaksle!
Bosman zsuwa się po schodni na śródokręcie i znów tym razem długi gwizdek dudy bosmańskiej zagłusza na chwilę gaworzenie żagli i fal.
Z triumu i od pompy wylatują na górę marynarze. Ja ciskam zgniłym kartoflem w łeb magazyniera i wraz z innymi wyskakuję na pokład.
Na pokładzie panuje hałas i ruch.
— Oddział grotowy na rufę! Na sterburt grota brasy! — rozlega się energiczny głos komendy bosmana.
— Oddział fokowy na sterburt foka brasy! Kandydaty, ruszać się żywiej!
Część wachty rzuca się na rufę do brasów grotmasztu, druga część zostaje na śródokręciu przy brasach foka.
Zrzucamy z nagli sklarowane liny brasów i ciągniemy je z całej mocy, obracając reje w płaszczyźnie poziomej, aby tworzyły one z linją diametralną statku jak najostrzejszy kąt. Pozycja taka rej nazywa się przebrasowaniem na bejdewind.
Nad okrzykami komendy uczniów wszystkich trzech kursów panuje głos porucznika, rozlegający się wślad za podwójnym gwizdkiem jego świstawki: Dobra grot! Dobra untermars! Dobra bom-bram! Dobraaaa!
W trzy minuty po wezwaniu wachty robota jest wykonana i „Lwów“ idzie w tępy bejdewind.
— Luzować gejtawy i gordingi! — rozlega się znowu głos komendy bosmańskiej — dwunastu ludzi na reje, bram i bom-bram żagle rozwijać! Na wanty!
Wskakujemy na wanty i pniemy się wzwyż. Piorunem przechodzimy przez mars i saling.
Szóste, siódme, ósme, dziesiąte piętro normalnego warszawskiego domu — obliczam, patrząc wdół, wysokość, na jakiej się znajduję.
Jeszcze parę chwytów, i już wyczuwam pod stopami pertę bom-bramu, na której się stoi podczas pracy przy żaglach.
Luzujemy sejzingi, zwalniamy leżący na rei żagiel z krępujących go więzów i spychamy wdół. W jednej chwili płótnisko wydyma się z trzaskiem i rozgłośnie trzepoce na wietrze.
Mgnień parę patrzę z zawrotnej wysokości wdół, trzymając się wprawdzie nie kurczowo, ale zawsze dość mocno stalowego pręta jagsztagu.
— Hu — myślę sobie — niech mi się tylko obsunie teraz stopa, a jedyny syn mojego ojca zmieni się w mgnieniu oka w proch i drobny pył, którego z lupą będą szukać po pokładzie.
Po rozwinięciu bramu i bom-bramu schodzimy nadół po wantach, choć są na pokładzie „Lwowa“ szaleńcy, którzy, uprzykrzywszy sobie tę dłuższą drogę, ześlizgują się błyskawicznie na pokład po padunie, ryzykując każdej chwili podzielić swój czerep na ułamki, w których mianowniku jest nieskończoność. Stawiamy jeszcze sztaksle i oto „Lwów“ pod pełnemi żaglami, zlekka pochyliwszy się na bok, pruje fale oceanu.
Robota skończona. Trium rozgrzmiewa znów uderzeniami młotów, pompa wybija swój takt, a w magazynie wszczyna się lament i rozlegają się gromkie okrzyki rozpaczy cerbera prowiantów.
Cztery godziny wachty mijają, jak chwila, dzwon wybija dwunastą, przychodzi zmiana, i wnet międzypokład szczęka talerzami, dzwoni kubkami, nożami i rozgłośnie mlaska. Druga i pierwsza wachta „spożywają“ obiad.
Po obiedzie zajęcia praktyczne, „niepraktycznemi“ powszechnie zwane.
Zajęciem praktycznem rodowitego ucznia Szkoły Morskiej jest spanie, oraz baczenie na obecność kucharza w kuchni, która, gdy się zmienia pod jego nieobecność, powoduje znikanie klopsów z patelni, chleba ze stołu, puszek z mlekiem i t. d. i t. d.
Do oficjalnych, urzędowych zajęć praktycznych zalicza się łażenie po pokładzie z zadartą do góry głową i rysowanie planów ożaglenia i olinowania statku. Lin grubych, cienkich, bardzo cienkich, smolonych, niesmolonych, stalowych, konopnych, manilowych jest na statku mnogość niezmierna, a trzeba wiedzieć dokładnie, gdzie która jest, do czego służy, przez jakie bloki przechodzi, jak się nazywa? To samo dotyczy nietylko lin, ale wszystkich wogóle rzeczy i przyrządów, na pokładzie się znajdujących.
Na zajęciach praktycznych schodzi czas do godziny szóstej, o której dają kolację.
Moja wachta zjada kolację za piętnaście szósta, a już o szóstej obejmuje znów służbę.
Dwie godziny służby mijają niepostrzeżenie.
Szkafutowy wybija ósmą i oto już gwizdek bosmana wzywa do modlitwy wieczornej: „Wszystkie nasze dzienne sprawy“, „Rota“, opuszczenie bandery i... rozejść się!
Mrok zapada. Wschodzi księżyc i ukazują się gwiazdy.
Teraz rozpoczyna się nocne życie na „Lwowie“.
Uczniowie trzeciego i drugiego kursu służbowej wachty wyciągają sekstansy i chronometry. Obserwacje astronomiczne.
Zboku wygląda to tak: „astronomy“ stoją grupkami po dwóch, jeden z nich patrzy przez sekstans w gwiazdy, a drugi w chronometr, po chwili gość z sekstansem woła: Uwaga! Zaś ów z chronometrem przybiera skupiony wyraz twarzy i zaczyna strasznie uważnie patrzeć w chronometr, następuję drugi okrzyk: Stop! Chronometr się zatrzymuje i obserwacja jest dokonana.
Na czem polega ta manipulacja, laikom objaśnić niepodobna, gdyż nie znają oni nawet tak podstawowych pojęć z nawigacji, jak: deklinacja, inklinacja, kulminacja, dewiacja, rektascenzja, permutacja, zenit, nadir, sfera, Nord-Süd, Ost-West, wertykał pierwszy, drugi, trzeci, czwarty, piąty, szósty, siódmy... tfu! ja też się czasami w tem mylę.
Podczas gdy na górze rozbrzmiewają okrzyki: uwaga! — i stop!, w międzypokładzie brzęczą struny mandolin i gitar, rozlewają się dźwięki harmonji i szyby iluminatorów trzęsą się od uderzających w nie tonów rozgłośnej, zawadjackiej piosenki uczniów Szkoły Morskiej.

„A motorki „całą naprzód“
„A motorki rżną,
„Jakież owersztagi
„Bez motorków są?“

zapytuje chór, a solista, naśladujący głos komendanta, odpowiada z kąta międzypokładu:

„Do luftu!“

Następuje refren:

„Mamercie, mój Mamercie,
„Wejdź na reję, stań na percie
„Raz przynajmniej zuchem bądź!“

„Mamert“ — to legendarna na statku postać, jeden z poprzednich komendantów „Lwowa“.
Piosenki brzmią coraz silniej i coraz inne, ale oto dzwon wybija godzinę dziesiątą i śpiewakom sen zaczyna zwierać powieki.
Po raz ostatni rozbrzmiewają struny, harmonje wydają poważny, silny ton i w powietrzu brzmi hymn polskich marynarzy:

„My młodzi żeglarze
„Polscy marynarze
„Wśród fal
„Rzuciwszy swe życia wdal
„Wśród fal... wśród fal...

Milkną na pokładzie okrzyki „uwaga“ i „stop“, oficer wachtowy zatrzymuje się w swej bezustannej wędrówce od steru do bezani i zpowrotem i statek cały słucha w skupieniu piosenki polskich marynarzy, rozbrzmiewającej na bezmiarze wód Atlantyku.

„My, młodzi żeglarze
„Polscy marynarze...

Słowa pieśni mieszają się z łopotaniem żagli i szumem fal.





  1. Nowowstępujący do Szkoły Morskiej odbywają swoją pierwszą podróż jako kandydaci. Kandydat nie jest uczniem, 
choć złożył egzamina wstępne, i po podróży może być nieprzy
jęty, o ile się okaże, że nie nadaje się do służby morskiej.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Szarecki.