Na około Księżyca/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Na około Księżyca
Pochodzenie trylogia
Niezwykłe podróże
Wydawca Gebethner i Wolf
Data wyd. 1917
Druk W. L. Anczyc
Miejsce wyd. Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Autour de la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
Galeria grafik w Wikimedia Commons Galeria grafik w Wikimedia Commons



JULIUSZ VERNE. PISMA IX
NA OKOŁO KSIĘŻYCA
WYDANIE NOWE — Z ILUSTRACYAMI
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA — LUBLIN — ŁÓDŹ
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
SKŁADY GŁÓWNE: POZNAŃ — M. NIEMIERKIEWICZ
NEW YORK — THE POLISH BOOK, IMP. CO. ING.


— — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI W KRAKOWIE. — —







WSTĘP.


W roku 186… świat naukowy został zaciekawiony pewnym projektem, jakiego przykładu nie znajdziesz w rocznikach naukowych. Członkowie klubu puszkarskiego, który powstał w Baltimore po ukończeniu wojny amerykańskiej, powzięli zamiar urządzenia komunikacyi z księżycem — tak, z księżycem — za pomocą wyrzuconej nań kuli. Prezes Barbicane, inicyator przedsięwzięcia, zasiągnąwszy w tej sprawie rady astronomów obserwatoryum w Cambridge, którzy uznali projekt za wykonalny, zajął się niebawem przygotowaniami do tego nadzwyczajnego przedsięwzięcia. Ogłosił subskrypcyę publiczną, która w tym kraju, przepadającym za nadzwyczajnościami, dała około 30.000.000 franków.
Według memoryału, zredagowanego przez członków obserwatoryum, armata przeznaczona do wyrzucenia kuli, miała być ustawioną w kraju, położonym pomiędzy O i 28° szerokości północnej lub południowej tak, aby celowała do księżyca w zenicie. Kula miała posiadać szybkość początkową 12.000 yardów na sekundę. Wyrzucona w dniu 1 grudnia wieczorem, o godzinie 11 bez 13 minut i 20 sekund, miała dojść do księżyca 5 grudnia, o samej północy, w chwili, gdy ten byłby w swem perigeum, to jest, w najbliższej odległości od ziemi, bo oddalony od niej tylko na 86.410 mil.
Wybitniejsi członkowie Klubu puszkarskiego: prezes Barbicane, major Elphiston, sekretarz J. T. Maston i inni uczeni odbyli sporo posiedzeń, na których rozpatrywano kształt i skład kuli, ustawienie i rodzaj działa, oraz jakość i ilość prochu, którego użyć należy. Postanowiono: 1° że pocisk będzie aluminiowy, w kształcie granata, mającego 108 cali średnicy, a 12 cali grubości w ścianach, ważyć ma 19.250 funtów; 2° że armatą będzie kolumbiada z lanego żelaza, długa na 900 stóp, która ma być ulana wprost w ziemi; 3° że nabój stanowić będzie 400.000 funtów bawełny piorunującej, która, wywiązując 6 miliardów litrów gazu pod pociskiem, zaniesie go z łatwością na księżyc.
Po rozstrzygnięciu tych kwestyi, prezes Barbicane przy pomocy inżyniera Murchisona wybrał miejsce na Florydzie pod 27° 7’ szerokości północnej, a 5° 7’ długości zachodniej, — i w tem to miejscu po licznych, nadzwyczajnych przygotowaniach, udało się odlać kolumbiadę z zupełnem powodzeniem.
Tak stały rzeczy, gdy wydarzył się wypadek, który jeszcze zwiększył zainteresowanie się tem przedsięwzięciem, i tak już bardzo głośnem.
Jakiś francuz, paryżanin, fantastyk, artysta, zażądał, aby go zamknięto w kuli, gdyż pragnął dostać się na księżyc i zbadać tego satelitę ziemi. Odważny ten awanturnik nazywał się Michał Ardan. Przybył on do Ameryki, gdzie go przyjęto z zapałem; urządzano dlań meetingi, obnoszono w tryumfie. Udało mu się pogodzić prezesa Barbicana ze śmiertelnym jego wrogiem kapitanem Nicholl, a dla utrwalenia tej zgody namówił ich, aby z nim wsiedli do kuli.
Propozycyę jego przyjęto. Zmieniono wtedy kształt kuli na cylindrowo-stożkowy. Zaopatrzono ten wagon powietrzny dużemi sprężynami i przegrodami, które miały zniweczyć siłę odbicia się w chwili wystrzału, oraz żywnością na rok, wodą na parę miesięcy i gazem na kilka dni. Aparat automatyczny miał wytwarzać i dostarczać powietrze potrzebne do oddychania dla trzech podróżnych. Jednocześnie Klub polecił na jednym z najwyższych wierzchołków Gór Skalistych zbudować olbrzymi teleskop dla śledzenia biegu pocisku na całej przestrzeni powietrznej. Wszystko było przygotowane.
Dnia 30 listopada, o naznaczonej godzinie, wobec olbrzymiego napływu ciekawych, puszczono pocisk i po raz pierwszy trzech ludzi, opuszczając kulę ziemską, puściło się w przestrzenie międzyplanetarne, z przeświadczeniem, iż przybędą do zamierzonego celu.
Ci odważni podróżnicy: Michał Ardan, prezes Barbicane i kapitan Nicholl mieli przebyć swą drogę w 97 godzinach, 13 minutach i 20 sekundach. Przybycie ich na powierzchnię tarczy księżycowej musiało nastąpić 5 grudnia o północy, gdy księżyc był w pełni, a nie 4, jak to zapowiedziały niektóre gazety, źle poinformowane.
Nikt wszakże nie przewidział, że wystrzał kolumbiady sprawi takie wstrząśnienie atmosfery ziemskiej i nagromadzi tak ogromna ilość dymu, że ten na kilka nocy zakryje księżyc przed oczami ciekawych — co wywołało nadzwyczajne oburzenie.
Pan J. T. Maston, przyjaciel trzech podróżników, pojechał do Gór Skalistych w towarzystwie pana J. Belfasta, dyrektora obserwatoryum w Cambridge, i przybył do stacyi Long’s Peak, gdzie znajdował się teleskop, zbliżający księżyc na odległość dwóch mil. Sekretarz Klubu puszkarskiego pragnął własnemi oczami śledzić swych odważnych przyjaciół. Skutkiem nagromadzenia chmur w atmosferze, nie można było robić żadnych spostrzeżeń w ciągu dni od 5 do 10 grudnia. Przypuszczano nawet, że wypadnie zaniechać obserwacyj aż do 3 stycznia roku przyszłego, bo ll-go księżyc wstępował w ostatnią kwadrę; przedstawiał więc ziemi tak małą tylko część swej tarczy, iż niepodobna było na niej śledzić pocisku.
Nareszcie ku zadowoleniu ogólnemu, silna burza oczyściła atmosferę w nocy z 11 na 12 grudnia, a księżyc napół oświecony zajaśniał na czarnem tle nieba.
Tejże nocy J. T. Maston i Belfast wysłali z Long’s Peak telegram do członków obserwatoryum w Cambridge.
Donosili oni, iż 11 grudnia, o godzinie 8 minut 47 wieczorem, pocisk wyrzucony przez kolumbiadę w Stone’s Hill, zauważony został przez pp. Belfasta i J. T. Mastona; — iż pocisk sprowadzony z drogi, nie dosięgnął celu, lecz przeszedł dość blizko niego, aby być zatrzymany siłą przyciągającą księżyca; iż bieg pocisku prosty, zamienił się na krążący, i że wtedy wciągnięty w bieg eliptyczny naokoło księżyca, stał się jego satelitą.
Telegram doniósł nadto, iż pochodu tej nowej gwiazdy nie można jeszcze obrachować, bo dla oznaczenia go należy gwiazdę trzykrotnie i z trzech różnych obserwować pozycyi. Dalej stwierdzał, że odległość pomiędzy pociskiem a powierzchnią księżyca mogła wynosić około 2.833 mil.
Wreszcie telegram zawierał następujące dwa przypuszczenia: albo siła przyciągająca księżyca pochwyci go nakoniec i podróżnicy dojdą do zamierzonego celu; albo ten pocisk, utrzymywany w kręgu niezmiennym, krążyć będzie naokoło tarczy słonecznej do nieskończoności.
Wobec takich ostateczności, jakiż los oczekiwał podróżników? Mieli oni żywność na czas pewien, to prawda; ale, przypuściwszy nawet, iż im się uda śmiałe ich przedsięwzięcie, jakim sposobem powrócą? Czy kiedykolwiek powrócą? Czy będą o nich jakieś wiadomości. Takie pytania roztrząsane przez najwybitniejszych uczonych, rozbudziły ciekawość ogółu do najwyższego stopnia.
Uważamy tu za właściwe zrobić uwagę, nad którą panowie obserwatorowie zbyt niecierpliwi powinni się byli zastanowić. Uczony, zapowiadając publiczne odkrycie, oparte jedynie na teoryi, winien postępować bardzo ostrożnie. Nikogo nie zmusza się do odkrywania planet, komet i satelitów; kto się więc myli w takich razach, słusznie bywa przez tłum wyśmianym. Lepiej było poczekać rezultatu — i tak właśnie uczynić należało panu J. T. Maston, zanim ogłosił ów telegram, wedle którego osiągnięto mniemane rozwiązanie przedsięwzięcia.
I w rzeczy samej, telegram ten zawierał dwa błędy, jak to później sprawdzono: 1° obserwacyjny, co do odległości pocisku od powierzchni księżyca, bo tego nie można było dostrzedz w dniu 11 grudnia; i 2° teoretyczny w przypuszczeniach nad przyszłym losem pocisku, bo czyniąc go satelitą księżyca, stawał w sprzeczności z prawami mechaniki racyonalnej.
Jedno tylko przypuszczenie obserwatorów z Long’s-Peak było możliwe, mianowicie, że podróżnicy, jeśli istnieli jeszcze, wspierani siłą przyciągającą księżyca, dostać się mogą na powierzchnię jego tarczy.
Otóż ci ludzie, zarówno inteligentni, jak odważni, wytrzymali straszne wstrząśnienie odbicia się przy wystrzale, i właśnie podróż ich ze wszystkimi najdramatyczniejszymi i najbardziej zadziwiającymi szczegółami, ma być treścią niniejszego opowiadania.




ROZDZIAŁ I.
Od godziny 10-ej minut 20 do godz. 10-ej minut 47 wieczorem.

Z wybiciem godziny 10, panowie Ardan, Barbicane i Nicholl pożegnali licznych przyjaciół, pozostałych na ziemi. Do pocisku puszczono parę psów, przeznaczonych dla rozpowszechnienia ich rasy na lądach księżycowych. Trzej podróżnicy weszli do otworu olbrzymiej tuby żelaznej, a winda podniosła ich i umieściła przy stożkowem przykryciu kuli.
Przez otwór, wyłącznie w tym celu zrobiony, weszli do wagonu aluminiowego, a skoro windę uprzątnięto, rozebrano też niebawem rusztowanie, osłaniające paszczę kolumbiady.
Nicholl, wszedłszy ze swymi towarzyszami do pocisku, zajął się bezzwłocznie zamknięciem jego otworu za pomocą silnej blachy, przytwierdzonej z wewnątrz ogromnemi śrubami. Blacha dobrze przymocowana pokrywała również soczewkowe szkła okienek. Podróżnych szczelnie zamkniętych w metalowem więzieniu, pogrążyła zupełna ciemność.
— A teraz, kochani moi przyjaciele, mówił Michał Ardan, bądźmy jak u siebie. Ja jestem domatorem, i znam się wybornie na gospodarstwie. Należy jak najlepiej i najwygodniej urządzić nasze nowe mieszkanie. Przedewszystkiem postarajmy się, aby nam było widniej trochę. Do licha! przecież gaz nie dla kretów został wynalezionym!
To mówiąc, potarł zapałkę o podeszwę swego buta, i zapaloną przytknął do dziobka umieszczonego w zbiorniku, który zawierał gaz wodorodny w takiej ilości, że mógł wystarczyć do ogrzewania, i oświetlania kuli na sześć dni i sześć nocy.
Gaz się zapalił. Pocisk oświetlony ukazał się jako pokój wygodny, umeblowany okrągłemi kanapami, i którego sklepienie miało kształt kopuły.
Wszystkie przedmioty, a także broń, narzędzia i instrumenty mocno były przytwierdzone do ścian, aby nie uległy uszkodzeniu skutkiem wstrząśnienia. Wszelkie środki ostrożności, na jakie przezorność ludzka zdobyć się potrafi, były zastosowane, byle tylko próba się udała.
Michał Ardan szczegółowo obejrzał wszystko i wyraził zupełne zadowolenie z nowego pomieszczenia.
— Jest to wprawdzie więzienie, — rzekł — ale więzienie podróżujące, a gdybym jeszcze mógł wyglądać oknem, spisałbym kontrakt najmu na 10 lat. Uśmiechasz się Barbicane? czy powtarzasz sobie w duchu, iż więzienie to stać się może naszym grobem? Niech sobie będzie i grobem! nie zamieniłbym go wszakże na grób Mahometa, który buja w powietrzu, ale się naprzód nie posuwa.
Gdy tak gawędził Ardan, Barbicane i Nicholl kończyli tymczasem ostatnie przygotowania.
Chronometr Nicholla wskazywał godzinę 10 i minut 20 wieczorem, w chwili, gdy trzej podróżnicy zamknęli się już ostatecznie w swej kuli. Chronometr ten zregulowany był z chronometrem inżyniera Murchisona, tak, że nie różniły się ze sobą ani o 1/10 sekundy nawet. Barbicane spojrzawszy nań, rzekł:
— Moi przyjaciele, jest w tej chwili godzina 10 i minut 20. O 10 minut 47, Murchison puści iskrę elektryczną na drut, połączony z nabojem kolumbiady, w tej chwili opuścimy kulę ziemską. Pozostaje więc nam tylko jeszcze 27 minut czasu.
— Minut 26 i 13 sekund — odparł systematyczny Nicholl.
— A zatem — zawołał Michał Ardan z wesołością — w ciągu 26 minut można wiele zrobić! Można, naprzykład, omówić, a nawet i rozstrzygnąć najważniejsze sprawy moralne, lub polityczne. Dobrze użyte 26 minut, więcej mogą przynieść pożytku, niż 26 lat bezczynności. Kilka sekund Paskala, albo Newtona były cenniejszemi niż całe życie bezmyślnej zgrai głupców...
— Cóż ty z tego wnosisz, nie strudzony gaduło?... — zapytał Barhicane.
— Wnoszę, że mamy jeszcze 26 minut — odparł Ardan.
— Dwadzieścia cztery już tylko — wtrącił Nicholl.
— Niech będzie 24, kiedy Ci tak na tem zależy, mój kapitanie; — odrzekł Ardan — 24 minuty, w ciągu których możnaby zbadać...
— Michale, — powiedział Barbicane — podczas naszej podróży będziemy mieli dość czasu do zbadania kwestyi najzawilszych, a teraz zajmijmy się naszym odjazdem.
— Czyż nie jesteśmy gotowi?
— Zapewne, ale należałoby jeszcze obmyśleć coś dla lepszego wytrzymania skutków odbicia.
— Czyż nie posiadamy wody, wypełniającej ruchome przegrody, której elastyczność winna nas dostatecznie zabezpieczyć?
— Przypuszczam, Michale — odpowiedział Barbicane — ale nie jestem zupełnie pewnym.
— Ah! figlarz! — zawołał Ardan. — On przypuszcza... On nie jest pewnym! i to wyznaje dopiero w chwili, gdy jesteśmy tu zapakowani! Chętniebym się teraz wycofał!
— A to jakim sposobem? — zapytał Barbicane.
— Prawda, — mówił dalej Ardan — rzecz to niełatwa: jesteśmy w pociągu, a świstawka konduktora rozlegnie się za 24 minut...
— Za 20! — wtrącił Nicholl.
Podróżni spoglądali po sobie przez chwil kilka, potem obejrzeli przedmioty wraz z nimi zamknięte.
— Wszystko w porządku; — rzekł Barbicane — chodzi teraz tylko o to, jak mamy się ulokować, aby wytrzymać wstrząśnienie odbicia przy wystrzale. Położenie, jakie zajmować będziemy w tej chwili, jest rzeczą nader ważną; należy zapobiedz, aby krew zbyt gwałtownie do głowy nam nie napływała.
— Trafna uwaga — powiedział Nicholl.
— A więc — mówił Ardan — stańmy na głowach, do góry nogami, jak klowni cyrkowi.
— Nie, — odrzekł Barbicane — lepiej będzie położyć się na bok; łatwiej wtedy wytrzymamy wstrząśnienie. W chwili wystrzału, czy będziemy w środku, czy na przodzie, prawie wszystko jedno.
— Jeśli to tylko prawie wszystko jedno, jestem zupełnie spokojny — odrzekł Ardan.
— Czy podzielasz moje zdanie, Nicholl? — spytal Barbicane.
— Zupełnie — rzekł kapitan. — Mamy jeszcze 13 i pół minuty czasu.
— Ten Nicholl, to nie człowiek, — zawołał Ardan — ale chronometr sekundowy.
Towarzysze już go nie słuchali, robiąc ostatnie przygotowania z niezrównanym spokojem. Mieli oni wygląd dwóch systematycznych podróżnych, którzy wszedłszy do wagonu, szukają najwygodniejszego pomieszczenia. W istocie, możnaby się zapytać, z czego właściwie utworzone są serca amerykanów, które nie uderzają silniej nawet podczas największego niebezpieczeństwa.
Trzy obszerne łóżka umieszczono w pocisku. Nicholl i Barbicane ustawili je w środku tarczy, tworzącej podłogę ruchomą; na nich mieli spocząć nasi podróżnicy w chwili wystrzału.
Ardan tymczasem, nie mogący ani chwili pozostać bezczynnym, kręcił się po swem ciasnem więzieniu jak zwierz dziki w klatce zamknięty, rozmawiał z przyjaciołmi, z psami Dianą i Satelitem, którym nadał te wiele znaczące imiona.
— Diana tu! Satelit tu! do nogi! — kochane pieski, pokażecie psom księżycowym jak jesteście dobrze wychowane i nauczycie ich obyczajności! Zaszczyt to dla psiej rasy! Na honor! jeśli kiedy powrócimy, przywiozę okaz mięszańca dwóch ras; jakiegoś »moon-dog«, który zrobi ogromną furorę!
— Jeśli tylko są psy na księżycu — dodał Barbicane.
— O! są na pewno — odparł Ardan — tak jak są konie, krowy, osły i kury. Gotów jestem założyć się; iż znajdziemy tam kury!
— Trzymam zakład o sto dolarów, że ich tam nie znajdziemy — rzekł Nicholl.
— Zgoda, mój kapitanie — odpowiedział Ardan, ściskając rękę Nicholla. Ale, prawda, przegrałeś już trzy zakłady z naszym prezesem, ponieważ fundusz potrzebny na wykonanie przedsięwzięcia został zebrany; armatę udało się ulać i wreszcie kolumbiadę nabito bez wypadku; to razem wynosi 6.000 dolarów.
— Tak jest — odpowiedział Nicholl. Godzina 10, minut 37 i 6 sekund.
— Rozumiem, kapitanie, ale przed upływem kwadransa będziesz musiał jeszcze zapłacić prezesowi 9.000 dolarów, 4.000, że kolumbiada nie ulegnie pęknięciu, a 5.000 za to, że kula wzniesie się wyżej w powietrzu niż na 6 mil.
— Mam przy sobie dolary — odpowiedział Nicholl, uderzając ręką po kieszeni, i gotów jestem dług bezzwłocznie uiścić.
— Widzę, kochany Nichollu, iż jesteś człowiekiem porządnym, do czego ja nigdy dojść nie mogłem. — Tym razem jednak, pozwól, sobie powiedzieć, iż porobiłeś zakłady nie zbyt korzystne.
— Dlaczego? — spytał Nichell.
— Bo w razie gdybyś wygrał, to jest, gdyby kolumbiada pękła, a z nią i pocisk rozsypał się w kawałki, to Barbicane zginąłby także, i nie miałby kto wypłacić dolarów.
— Stawka moja złożona jest w Banku Baltimorskim — sucho odpowiedział Barbicane, i w razie śmierci Nicholla odbiorą ją jego spadkobiercy.
— O, ludzie praktyczni! — zawołał Ardan. — Podziwiam was tem więcej, iż was nie rozumiem.
— Godzina 10, minut 42! — rzekł Nicholl.
— A zatem tylko 5 minut! — odrzekł Barbicane.
— Tak, tylko 5 minut! — powtórzył Ardan. — A my jesteśmy umieszczeni wewnątrz kuli, znajdującej się w głębi armaty, mającej 900 stóp długości. Pod tą kulą ułożono 400.000 funtów bawełny piorunującej, co wyrównywa 1, 600.000 funtów prochu zwyczajnego! Tam zaś na górze, przyjaciel Murchison z okiem we wskazówki chronometru utkwionem, z ręką spoczywającą na aparacie elektrycznym, liczy sekundy, aby nas wyrzucić w przestworza międzyplanetarne.
— Dosyć, Michale, dosyć! — rzekł Barbicane poważnie. — Przygotujmy się. Już tylko krótki czas dzieli nas od tej ważnej chwili. Podajmy sobie ręce, drodzy przyjaciele.
— Tak jest, podajmy sobie ręce — zawołał Ardan, więcej wzruszony, niżby to rad po sobie okazać.
Trzej odważni towarzysze złączyli się w ostatnim serdecznym uścisku.
— Niech nas Bóg strzeże! — rzekł Barbicane.
Ardan i Nicholl położyli się na łóżkach, ustawionych w środku tarczy.
— Godzina 10, minut 47 — wyszeptał kapitan.
— Jeszcze 20 sekund! — Barbicane zagasił gaz i położył się przy swych towarzyszach.
Nastało głębokie milczenie, przerywane tylko wybijaniem przez chronometr sekund.
Nagle nastąpiło ogromne wstrząśnienie, a pocisk pod parciem 6 miliardów litrów gazu, wytworzonego spaleniem się pyroksilu, wyleciał w powietrze.





ROZDZIAŁ II.
Pierwsze półgodziny.

Co się stało? Jaki skutek wywołało to straszne wstrząśnienie? Czy sprężyny, cztery czopy woda i przegrody ruchome spełniły swe zadanie? Czy zdołano powściągnąć okropną siłę parcia pierwotnej szybkości 11.000 metrów, przy której możnaby było Paryż lub Nowy-York przelecieć w jednej sekundzie? Takie i inne pytania stawiali liczni świadkowie tej wzruszającej sceny. W tej chwili zapomnieli oni zupełnie o celu podróży, myśląc jedynie o podróżnikach. A gdyby który z widzów — J. T. Maston naprzykład — mógł był zajrzeć do wnętrza pocisku, cóżby ujrzał?...
Nic jeszcze, gdyż ciemność zupełna zalegala wnętrze kuli. Cylindro-stożkowe jej boki okazały się dostatecznie mocne. Nie widać najmniejszej szpary, zgięcia lub skrzywienia. Cudowny pocisk ani się popsuł, ani też rozleciał w drobny deszcz aluminiowy.
Wewnątrz wstrząśnienie nie wyrządziło prawie szkód żadnych. Niektóre przedmioty wprawdzie silnie zostały wyrzucone w górę, ale nic nie ucierpiały.
Na tarczy ruchomej w tył wypartej, po roztrzaskaniu się przegród i wypłynięciu wody, trzy ciała leżały nieruchomo... Czy Barbicane, Nicholl i Ardan oddychali jeszcze? Czy pocisk ten nie stał się trumną metalową, unoszącą trzy trupy w przestworza?...
W parę minut po wystrzale jedno z tych ciał poruszyło się, podniosło głowę i uklękło. Był to Ardan.
— Michał Ardan cały, — rzekł — zobaczmy innych.
Odważny francuz chciał powstać, lecz nie mógł się utrzymać na nogach. Głowa mu się trzęsła, nogi chwiały; był jak pijany.
— Brr! — zawołał — jestem jakby po dwóch butelkach mocnego wina, — tylko, że to odurzenie mniej przyjemne.
Potem, potarłszy ręką kilka razy po czole i skroniach, zawołał głośno:
— Nicholl! Barbicane!...
Czekał z trwogą. Żadnej odpowiedzi. Powtórzył wołanie. Milczenie było znowu odpowiedzią.
— Do dyabła! — zawołał. — Wyglądają, jakby upadli na głowę z piątego piętra. Ależ, — dodał z tą niewzruszoną wiarą, której nie łatwo byłoby zachwiać, — jeśli francuz mógł choć uklęknąć, to amerykanie na równe nogi zerwaćby się powinni. Rozjaśnijmy przedewszystkiem światłem nasze położenie.
Ardan czuł jak weń życie na nowo wstępuje. Krew się uspokajała, wracając do zwykłego krążenia. Uzyskawszy wreszcie równowagę, powstał, wyciągnął z kieszeni zapałkę, i zapalił nią gaz, który nie ulotnił się ze zbiornika.
Jak tylko się rozwidniło, Ardan pochylił się nad ciałami swych towarzyszy. Leżały one jedno nad drugiem, jak masy bezduszne: Nicholl na wierzchu, Barbicane pod spodem.
Ardan podniósł kapitana, usadowił na sofie i zaczął z całych sił nacierać. Tarcie to, umiejętnie zastosowane, wywołało skutek pożądany. Nicholl otworzył oczy, odzyskał w jednej chwili przytomność, pochwycił rękę Ardana, obejrzał się dokoła i zapytał:
— A Barbicane?
— Przyjdze i na niego kolej — spokojnie odparł Ardan. — Od ciebie zacząłem, Nichollu, bo byłeś na wierzchu, a teraz, zabierzmy się do Barbicana. To rzekłszy, Ardan i Nicholl podnieśli prezesa Klubu puszkarskiego i złożyli go na sofie. Barbicane zdawał się więcej ucierpieć, niż jego towarzysze. Był krwią zbroczony, Nicholl jednakże niebawem uspokoił Ardana, przekonawszy go, że krew ta pochodziła z lekkiego skaleczenia w ramię, które opatrzono zaraz starannie.
Barbicane wszakże nie prędko odzyskał przytomność, czem trochę przerazili się dwaj jego przyjaciele.
— Nareszcie odetchnął — zawołał Nicholl, przyłożywszy ucho do piersi rannego.
— Tak jest — potwierdził Ardan — oddycha, ale słabo, kapitanie, trzeba go nacierać, nacierać silnie.
Środek ten okazał się zbawiennym. Barbicane niebawem odzyskał zmysły. Roztworzył oczy, powstał, chwycił za ręce swych przyjaciół, a pierwsze słowo, jakie wypowiedział, było zapytanie:
— Nichollu, czy posuwamy się?
Nicholl i Barbicane spojrzeli po sobie. Nie pomyśleli jeszcze o pocisku. Pierwszem ich zajęciem byli podróżujący, a nie wagon.
— Ale żart na stronę — wtrącił Ardan — czy posuwamy się?
— Czy też spoczywamy spokojnie na gruncie Florydy? — zapytał Nicholl.
— A może w głębi zatoki Meksykańskiej, — dodał Ardan.

— Co wy mówicie! — zawołał prezes Barbicane.

Barbicane nie prędko odzyskał przytomność.
Te dwa przypuszczenia towarzyszy do reszty go oprzytomniły.

Wogóle, nic stanowczego nie można było powiedzieć o stanie, w jakim się kula znajdowała. Pozorna jej nieruchomość, brak wszelkiej komunikacyi na zewnątrz, nie pozwalały rozstrzygnąć pytania. Być może, iż unosiła się w przestworza, może, po chwilowem wzniesieniu się, spadła znowuż na ziemię, lub nawet do zatoki Meksykańskiej, co było możliwem wobec niewielkiej szerokości półwyspu florydzkiego.
Trzeba było tę ważną i ciekawą kwestyę jak najprędzej rozwiązać. Barbicane zaniepokojony, przezwyciężywszy silną wolą swą słabość fizyczną, podniósł się. Nadsłuchiwał, — panowała zupełna cisza na zewnątrz. Jedna wszakże okoliczność zwróciła uwagę Barbicana, mianowicie, że temperatura wewnątrz pocisku bardzo się podniosła. Prezes spojrzał na termometr, który wskazywał 45° ciepła.
— Tak! — zawołał — tak jest! posuwamy się. Ten upał duszący przedostaje się przez ściany pocisku! Wywiązuje się on przez tarcie o warstwy atmosferyczne. Wkrótce skwar ten zmniejszy się, bo już przebywamy w próżni, i niebawem zimno da nam się dobrze we znaki.
— Jakto, Barbicane — zapytał Michal Ardan, przypuszczasz, że już znajdujemy się po za granicami ziemskiej atmosfery?
— Bezwątpienia. Widzisz Michale, jest teraz jedenasta bez pięciu minut. Już około 8 minut podróżujemy, a jeżeli nasza pierwotna szybkość nie uległa zmniejszeniu się przez tarcie, 6 sekund wystarczy na przebycie 16 mil atmosfery, otaczającej kulę ziemską.
— Znakomicie — odparł Nicholl — ale w jakim stosunku obliczasz to zmniejszenie się szybkości przez tarcie?
— W stosunku ½ części; zmniejszenie to jest znaczne, ale tak się przedstawia według mego rachunku. Jeśli przeto pierwotna szybkość wynosiła 11.000 metrów, to po wyjściu z atmosfery zmniejszy się ona do 7.332. Bądź co bądź przebyliśmy już tę odległość i...
— I przyjaciel Nicholl — dodał śmiejąc się Ardan — przegrał swoje dwa zakłady: 4.000 dolarów za to, że kolumbiada nie pękła, a 5.000 dolarów za to, że pocisk wzniósł się wyżej nad 6 mil.
— Należy przedewszystkiem sprawdzić — powiedział kapitan, a potem zobaczymy, kto przegrał. Być bardzo może, iż dowodzenia Barbicana są słuszne, a wówczas przegrałem 9.000. Nasuwa mi się jednak przypuszczenie, które, gdyby się sprawdziło, odwlekłoby rozstrzygnięcie zakładu.
— Jakież to? — zapytał zaciekawiony Barbicane.
— Przypuszczenie, iż z jakiejkolwiek bądź przyczyny nie zapalono prochu, i nie wylecieliśmy w powietrze.
— Do licha! kapitanie — krzyknął Ardan, — chyba żartujesz? Czyż nie doświadczyliśmy skutków wstrząśnienia? Czyż nie przywołałem cię do życia? Czyż ramię prezesa nie zostało skaleczone siłą odbicia?
— Wszystko to prawda, Michale — odrzekł Nicholl — ale pozwól, że zadam ci jeszcze jedno pytanie.
— Słucham, kapitanie.
— Czyś słyszał huk, który musiał być bardzo znaczny?
— Nie — odparł Ardan, wielce zdziwiony; — w istocie huku nie słyszałem.
— A ty, Barbicane?
— Ja również nie słyszałem.
— A więc? — zapytał NicholL
— To prawda! — mruczał Barbicane — dlaczegośmy huku nie słyszeli?
Trzej przyjaciele spoglądali po sobie zdumieni. Było to zjawisko trudne do objaśnienia, bo jeśli pocisk wyleciał, to i huk musiał się rozledz.
— Przekonajmy się przedewszystkiem, gdzie jesteśmy — rzekł Barbicane, odsuwając zasłony.
Była to prosta i łatwa czynność. Śrubki, podtrzymujące sztaby na blasze, osłaniającej zewnątrz okienko z prawej strony, ustąpiły pod naciskiem klucza; sztaby te zostały wysunięte na zewnątrz, a otwory pozostałe po śrubkach, zakryła blacha wyłożona kauczukiem. Blacha zewnętrzna opadła na swych zawiasach, i ukazało się szkło soczewkowe w okienku osadzone. Drugie takież same okienko znajdowało się w przeciwległej stronie pocisku, trzecie w górnej, a nakoniec czwarte w dolnej jego części. Można więc było obserwować firmament w czterech przeciwnych sobie kierunkach, lub ziemię i księżyc, przez górny, lub dolny otwór kuli.
Wszyscy trzej rzucili się natychmiast do okienek. Nie widać było żadnego promienia jasnego. Ciemność zupełna otaczała pocisk, pomimo to jednak Barbicane zawołał:
— Nie, moi przyjaciela, nie spadliśmy na ziemię, nie znajdujemy się również w głębiach zatoki Meksykańskiej! Tak! Lecimy w górę, coraz wyżej!
Czy widzicie te gwiazdy błyszczące i tę nieprzeniknioną ciemność, oddzielającą nas od ziemi?
— Hurra! hurra! — jednogłośnie wykrzyknęli Ardan i Nicholl.
W istocie, ta oślepiająca ciemność dowodziła, że pocisk opuścił ziemię, która, będąc oświeconą wówczas blaskiem księżyca, byłaby się ukazała oczom podróżników, gdyby znajdowali się jeszcze na jej powierzchni. Nie było już wątpliwości, że opuścili ziemię.
— Przegrałem zakład — zawołał Nicholl.
— Winszuję ci tego! — dodał Ardan.
— Proszę, oto 9.000 dolarów — mówił kapitan, wyjmując z kieszeni pieniądze.
— Czy żadasz pokwitowania? — spytał Barbicane, biorąc wręczoną mu kwotę.
— I owszem — odrzekł Nicholl — wymaga tego porządek.
Barbicane z miną poważną, jak gdyby się znajdował przy swojej kasie, wydobył notes, wydarł z niego kartkę, skreślił ołówkiem pokwitowanie, podpisał je, położył datę i wręczył kapitanowi, który, złożywszy je starannie, schował do pugilaresu.
Ardan, milcząc, ukłonił się swoim towarzyszom. Takie przestrzeganie formalności w podobnych warunkach, odejmowało mu mowę. W życiu swojem nie widział nic tak »amerykańskiego«.
Barbicane i Nicholl po załatwieniu rachunków powrócili do okienka i obserwowali gwiazdy, jaskrawo odcinające się na czarnem tle nieba. Z tej strony wszakże nie można było dojrzeć księżyca, który, idąc od zachodu na wschód, zwolna wznosił się ku zenitowi.
Jego nieobecność zwróciła uwagę Ardana.
— A księżyc gdzie? — zapytał — czy przypadkiem nie spóźni się na naszą schadzkę?
— Uspokój się — odpowiedział Barbicane. Nasza przyszła siedziba jest na swojem stanowisku, chociaż jej nie widzimy w obecnej chwili. Otwórzmy więc okienko przeciwległe.
W chwili gdy Barbicane odsłonił okienko, uderzony został widokiem niespodzianym. Był to krąg świetlany, którego rozmiarów trudno było oznaczyć. Strona jego obrócona ku ziemi jaśniała żywem światłem. Możnaby przypuścić, iż to mały księżyc, odbijający światło wielkiego. Zbliżał się on nadzwyczaj szybko, i krążąc koło ziemi, przecinał drogę przez pocisk przebywaną. Ruch jego przenośny uzupełniał się obrotowym około własnej jego osi, to jest, posiadał właściwości wielkich planet.
— A to co takiego? — zawołał Ardan czyż to drugi pocisk?
Barbicane nie odpowiadał. Zjawisko to dziwiło go i niepokoiło jednocześnie.
Starcie się pocisku z tem niewiadomem ciałem było możliwe, rezultat zaś spotkania tego pociągnąłby w każdym razie złe za sobą następstwa, gdyż pocisk albo będzie strącony z wytkniętej drogi, lub strzaskany podczas starcia, albo też, ulegając sile przyciągającej stanie się satelitą tego przypuszczalnego asteroidu. Powyższe trzy przypuszczenia w mgnieniu oka przebiegły umysł Barbicana.
Skutki bądź co bądź będą fatalne.
Towarzysze jego w milczeniu wyglądali przez okienko. Przedmiot obserwowany z każdą chwilą zwiększał się ogromnie; zdawało się, iż leciał prosto na nich.
— Na Boga! — zawołał Ardan — dwa pociągi biegną na spotkanie.
Podróżnicy instynktownie cofnęli się w głąb pokoju; wzruszenie ich dosięgło szczytu. Szczęściem nie trwało długo, zaledwie parę sekund.
Asteroid przesunął się w odległości kilkuset metrów od pocisku z szaloną chyżością, zniknął w ciemnościach widnokręgu, nieoświetlonego w tej stronie blaskiem księżyca.
— Szczęśliwej podróży! — żegnał go Ardan, odetchnąwszy swobodnie. — A to dopiero zdarzenie, ktoby się spodziewał, iż po tych niezmierzonych obszarach nasz mały statek nie może odbyć bezpiecznie podróży. Cóż to za ambitna kula, która chciała na nas uderzyć?
— Mnie się o to pytaj — rzekł Barbicane.
— Tam do licha! — ty wszystko wiesz!
— Wiem — odparł Barbicane.
— To był zwyczajny bolid, lecz niezwykłych rozmiarów, a który, ulegając sile przyciągającej ziemskiej planety, zmuszony został do krążenia około niej jako satelita.
— Czyż to możliwe! — zapytał zdziwiony Ardan — ziemia więc posiada aż dwa księżyce, podobnie jak Neptun?
— Tak, mój przyjacielu, aż dwa księżyce, chociaż ogólnie mniemają, iż posiada tylko jeden.
Ten drugi księżyc jest tak mały, a bieg jego tak szybki, iż mieszkańcy dostrzedz go nie mogą. Istnienie jego odkrył francuski astronom M. Petit. Podług jego obserwacyi, bolid ten okrąża ziemię w 3 godziny i 20 minut. A więc, przedstawcie sobie jego nadzwyczajną szybkość.
— Czy wszyscy astronomowie potwierdzają istnienie tego satelity? — zapytał Nicholl.
— Nie — odpowiedział Barbicane — lecz gdyby się z nim spotkali, tak jak my, przestaliby wątpić. W samej rzeczy bolid oddał nam przysługę, gdyż możemy ściśle określić miejsce naszego obecnego pobytu.
— Jakim sposobem? — spytał Ardan.
— Ponieważ znamy jego odległość od ziemi; gdyśmy się z nim spotkali, byliśmy oddaleni o 8.140 kilometrów od powierzchni ziemi.
— Przeszło 1.000 mil! — zawołał Ardan — cóż w porównaniu z tem znaczy szybkość pociągów kolejowych?
— Zapewne — mówił Nicholl, patrząc na chronometr — teraz jest godzina 11, a więc 13 minut temu opuściliśmy ląd amerykański.
— Dopiero 13 minut! — potwierdził Barbicane.
— Tak — prawił dalej Nicholl — i jeśli pierwotna szybkość 11 kilometrów nie uległa zmniejszeniu, przebiegamy około 5.000 mil na godzinę.
— Bardzo to wszystko piękne, moi przyjaciele — rzekł Barbicane — ale pozostaje dotąd nierozwiązane pytanie, dlaczego nie słyszeliśmy huku przy wystrzale kolumbiady?
Na to pytanie nikt nie odpowiedział i rozmowa chwilowo się urwała.
Barbicane mocno zamyślony zajął się spuszczeniem zasłony przeciwległego okienka, czego niebawem dokonał.
Księżyc jasnem światłem napełnił wnętrze pocisku. Nicholl zagasił gaz, przeszkadzający obserwowaniu planet.
Łatwo pojąć, z jaką ciekawością podróżnicy nasi przypatrywali się gwiaździe nocy, upragnionemu celowi swej podróży. Satelita ziemi w biegu swym postępowym zbliżał się nieznacznie do zenitu, do którego miał dojść w 96 godzin. Jego góry i doliny nie przedstawiały się ich oczom czyściej, aniżeli gdyby je byli obserwowali z jakiegokolwiek punktu na ziemi; natomiast światło jego niezmiernie się natężało. Podróżnicy, przypatrując się księżycowi, zapomnieli zupełnie o ziemi z pod nóg im uciekającej.
Nicholl pierwszy zwrócił uwagę na to, iż kula ziemska znikła.
— Tak — powiedział Ardan — bądźmy dla niej uprzejmi. Gdy ją opuszczamy, niech przynajmniej ostatnie nasze spojrzenia ku niej się zwrócą. Pragnąłbym jeszcze raz na nią spojrzeć, zanim całkowicie zniknie mi z oczu.
Barbicane uczynił zadość życzeniu towarzysza i odsłonił okienko w głębi pocisku, wychodzące na ziemię.
Ardan ukląkł przy ciemnej szybie, jakby była zamatowana.
— A gdzież ziemia? — zapytał.
— Ziemia? Oto jest — odpowiedział Barbicane.
— Jakto? Ta cienka niteczka, ten sierp srebrzysty?
— Tak jest. Za cztery dni, gdy księżyc będzie w pełni, to jest w chwili, gdy go dosięgniemy, ziemia będzie na nowiu. Obecnie przedstawia nam się ona jak sierp księżyca po nowiu, który wnet zniknie, a wówczas na kilka dni pogrąży się ona w ciemnościach nieprzeniknionych.
— To ma być ziemia! — powtarzał Ardan, przypatrując się uważnie maleńkiemu skrawkowi planety rodzinnej.
Twierdzenie Barbicana nie ulegało wątpliwości. Ziemia względnie do pocisku wchodziła w ostatnią kwadrę. Zaledwie ósma część widziana, słabo zarysowała się na ciemnem tle nieba. Światło jej popielate wskutek gęstej warstwy atmosferycznej było mniej silne niż księżyca, który wyglądał jak ogromny łuk wyciągnięty na firmamencie. Niektóre punkty jaśniej błyszczące zapowiadały obecność wysokich gór; znikały one wszakże niekiedy pod dużemi plamami, niewidzialnemi na powierzchni tarczy księżycowej. Były to pierścienie chmur, półśrodkowo otaczające sferoidę ziemską.
Jednakże, skutkiem zjawiska przyrodzonego, jakie także się zdarza na księżycu, można było pochwycić zarys całej kuli ziemskiej. Tarcza jej ukazywała się dość wyraźnie wskutek światła popielatego, nie tak silnego jak światło księżyca. Różnicę tę łatwo można wytłómaczyć. Odbłysk ten na księżycu powstaje z odbicia promieni słonecznych na ziemi; tu znowuż od promieni słonecznych, odbijających się o powierzchnię księżyca i padających na ziemię. Światło ziemskie jest wszakże około trzynaście razy silniejsze niż księżycowe, a przyczyną tego jest niejednakowa wielkość dwóch tych ciał.
Gdy podróżnicy usiłowali przeniknąć ciemność przestworza, liczne gwiazdy spadające roztoczyły się przed ich oczami. Setki bolidów płonących przy spotkaniu się z atmosferą, pozostawiały za sobą smugi jasne, rysujące się na świetle popielatem tarczy ziemskiej. Ziemia znajdowała się wówczas w punkcie najbliżej słońca, a ukazanie się gwiazd spadających w grudniu jest tak liczne, iż wedle obliczeń astronomów, liczba ich dochodzi do 24.000 na godzinę. Ardan wogóle pogardzał rozprawami naukowemi i wolał wierzyć, iż ziemia, zapalając wspaniałe ognie sztuczne, w ten uroczysty sposób obchodzi wyjazd trzech swoich synów.
Było to wszystko, co widzieli z owej sferoidy pogrążonej w cieniu. Glob, na którym pozostawili wszystkie swoje nadzieje, był tylko małym punkcikiem w przestrzeni, ukazujący się im jako sierp coraz bardziej się oddalający.
Przez czas dłuższy trzej przyjaciele nic nie mówiąc, głęboko się zamyślili, a pocisk tymczasem pędził z coraz większą szybkością. Później owładnęła ich senność wielka.
— Jesteśmy śpiący — rzekł nareszcie Ardan — udajmy się więc na spoczynek.
Usłuchano jego rady i wszyscy trzej, rozciągnąwszy się na swych łóżkach, niebawem zasnęli.
Po upływie jednak kwadransa Barbicane zerwał się nagle i, budząc swych towarzyszów donośnym głosem zawołał:
— Znalazłem! znalazłem!
— Cóżeś znalazł? — zapytał Ardan, wyskakując z łóżka.
— Przyczynę, dla której nie słyszeliśmy huku przy wystrzale.
— A jakaż to przyczyna? — zapytał Nicholl.
— Ta, że pocisk nasz pędził szybciej, niż odgłos.




ROZDZIAŁ III.
Jak się urządzono.

Po tem ważnem i ścisłem objaśnieniu trzej przyjaciele znowu pogrążyli się w śnie głębokim. Gdzież mogliby znaleźć miejsce spokojniejsze do wypoczynku. Na ziemi, domy w miastach i chaty wiejskie są narażone na różne wstrząśnienia, którym podlega skorupa ziemska; na morzu, okręt kołysany falami jest w bezustannym ruchu; w powietrzu, balon chwieje się ciągle. Tylko pocisk ich, przebiegający próżnię zupełną, zapewniał mieszkańcom spoczynek niezamącony.
Dlatego też sen naszych podróżników mógł przeciągnąć się bardzo długo, gdyby ich nie zbudził niespodziany hałas 2 grudnia, o godzinie 7 zrana, to jest w osiem godzin po wyruszeniu w drogę.
Rozległo się jakieś dziwne szczekanie.
— To psy! psy! — wołał Ardan, wstając z łóżka.
— Głodne są zapewne — rzekł Nicholl.
— Do licha! — odpowiedział Ardan, zapomnieliśmy o nich zupełnie.
— Gdzież one są? — spytał Barbicane.
Po długiem szukaniu odnaleziono nareszcie jedno z tych biednych zwierząt pod kanapą. Przelęknione i ogłuszone pierwszem wstrząśnieniem, pozostało w kącie do chwili odzyskania głosu, i wówczas dopiero wyraziło szczekaniem uczucie głodu.
Była to poczciwa Diana. Nie długo trzeba ją było prosić, aby wylazła ze swej kryjówki.
— Pójdź tu! Diana! pójdź tu! moje psisko — wołał Ardan, ty, którą los wyróżni w rocznikach psiej rasy! ty, którą poganie uważali za towarzysza bożka Abinusa, a chrześcijanie za przyjaciela świętego Rocha! Ty, która zasługujesz, ażeby twój wizerunek odlano ze spiżu w zakładach władcy piekieł, jak ów piesek, którego Jowisz za pocałunek podarował pięknej Europie! — Pójdź tu, pójdź Diano!
Diana wychodziła z pod kanapy powoli, wyjąc żałośnie.
— Widzę Ewę, ale gdzież się podział Adam? — mówił Barbicane.
— Adam! — rzekł Ardan i on musi tu być także, trzeba go zawołać! Satelita! tu! Satelita!
Satelita jednak się nie pokazywał, a Diana skomleć nie przestawała. Kawałek pasztetu ukoił jej skargi.
Zdawało się, że Satelita przepadł bez wieści; długo musiano go szukać, aż nareszcie znaleziono w jednej z przegród pocisku, gdzie go gwałtowne wstrząśnienie wrzuciło. Biedne psisko silnie skaleczone leżało nieruchomie.
— Do licha! — zawołał Ardan — projekty aklimatyzacyjne na nic!
Ostrożnie wyciągnięto biedne stworzenie, miało ono łeb mocno potłuczony, i zdawało się, że trudno je będzie przywołać do życia. Ułożone wygodnie na poduszce po pewnym czasie przyszło do przytomności.
— Będziemy czuwali nad tobą — rzekł Ardan — odpowiadamy za twe życie.
Podał wodę skaleczonemu zwierzęciu, które piło ją chciwie.
Załatwiwszy się z pieskami, podróżnicy zajęli się znowu obserwowaniem ziemi, i księżyca. Objętość ziemi była jeszcze bardzo dużą w stosunku do wielkości księżyca, którego kształt coraz wyraźniej rysował się, jako dokładna kula.
— Wielka szkoda, — rzekł Ardan — żeśmy nie odjechali podczas pełni ziemi, to jest w chwili gdy kula ziemska znajdowała się naprzeciwko słońca.
— Dlaczego? — zapytał Nicholl.
— Moglibyśmy wówczas pod nową postacią obserwować lądy i morza: lądy jaśniejące pod blaskiem słoneczmych promieni, morza bardziej ponure i martwe, niż je przedstawiają na niektórych mapach geograficznych. Pragnąłbym bardzo zobaczyć te bieguny ziemi, których dotąd żaden człowiek nie widział.
— Byłoby to ciekawe, — odpowiedział Barbicane — ale, gdyby ziemia była w pełni, księżyc byłby na nowiu, czyli stałby się niewidzialny, nawet pośród promieni słonecznych. A przyznacie, że lepiej dla nas, iż widzimy cel naszej podróży, niż punkt, któryśmy opuścili.
— Masz słuszność, Barbicane, — rzekł Nicholl — zresztą, gdy przybędziemy na księżyc, będziemy mieli dosyć czasu, podczas nocy księżycowych, patrzeć na ten glob, po którym roją się nasi bliźni.
— Nasi bliźni! — zawołał Ardan — teraz nie mniej są oni naszymi bliźnimi, jak Selenici. Obecnie zamieszkujemy świat nowy, zaludniony nami tylko — pocisk! Ja jestem bliźnim Barbicana, a Barbicane jest bliźnim Nicholla. My jesteśmy jedynymi przedstawicielami tego maleńkiego światka, dopóki nie zostaniemy Selenitami.
— Co nastąpi za 88 godzin — powiedział Nicholl.
— A to znaczy?... — zapytał Ardan.
— Że jest obecnie wpół do dziewiątej odpowiedział Nicholl.
— Nie widzę przeto powodu, dla którego nie mielibyśmy zjeść śniadania.
W istocie mieszkańcy nowej gwiazdy nie mogli w niej żyć bez jedzenia, zwłaszcza, że byli porządnie głodni. Ardan przyjął na siebie rolę kucharza i niebawem urządził pierwszą ucztę. Gaz dostarczył ciepła potrzebnego do przygotowań kuchennych, a w śpiżarni nieźle zaopatrzonej, znalazło się z czego urządzić pierwszą biesiadę.
Najprzód podano trzy filiżanki wybornego bulionu, przyrządzonego z ekstraktu Liebiga. Po bulionie nastąpiły wyborne befsztyki, tak soczyste, jakby wyszły z pierwszej restauracyi angielskiej.
Po mięsie podano jarzyny w konserwach, świeższe, według słów Ardana, od naturalnych; wreszcie, po filiżance herbaty z grzankami, przyrządzonemi na sposób amerykański. Herbata była wyborowa, ofiarował ją pewien kupiec na użytek naszych podróżników.
Na zakończenie uczty Ardan wydobył buteleczkę, która »przypadkiem« znalazła się w śpiżarni: trzej przyjaciele wznieśli toast za pomyślność związku ziemi z jej satelitą.
I jakby niedość jeszcze było szlachetnego napoju zrodzonego na pagórkach Burgundyi, słońce chciało także podnieść urokiem swoim zabawę. Pocisk wierzchołkiem swym w tej chwili wynurzył się z cienia ziemi, a promienie słońca padły prosto na tarczę pocisku.
— Słońce! — zawołał Ardan.
— Spodziewałem się tego — odpowiedział Barbicane.
— A więc, — zapytał Ardan — czyż cień rzucony przez ziemię sięga aż do księżyca?
— O wiele dalej, jeśli nie weźmiemy w rachubę odbicia atmosferycznego — odpowiedział Barbicane. — Gdy jednak księżyc pogrąża się w tym cieniu, wówczas środkowe punkty trzech gwiazd: słońca, ziemi i księżyca, znajdują się na jednej linii. Jeśli wówczas księżyc podczas pełni znajdzie się w pobliżu jednego ze swych węzłów, następuje zaćmienie. Gdybyśmy byli wyjechali w chwili zaćmienia księżyca, to pocisk nasz przebywałby w cieniu, co dla nas byłoby nie bardzo pożądane.
— Dlaczego?
— Bo, jeżeli suniemy przez próżnię, to pocisk nasz oświetlony i ogrzewany promieniami słonecznymi pozwala nam zaoszczędzić gaz, co dla nas jest wielce korzystnem.
I w samej rzeczy, pod tymi promieniami, których żaru i blasku żadne nie łagodziły warstwy atmosferyczne, pocisk ogrzewał się i oświetlał, jak gdyby nagle ze stref podbiegunowych przeniesiony został pod równik. Z góry księżyc, a z pod spodu słońce wzięły go we dwa ognie.
— Dobrze nam tu — rzekł Nicholl.
— W istocie — odrzekł Ardan — i gdybyśmy mieli trochę ziemi ogrodowej na tej naszej planecie z aluminium, we 24 godzin moglibyśmy mieć świeży groszek. Obawiam się tylko, aby ściany kuli nie stopiły się.
— Uspokój się, mój zacny przyjacielu — odpowiedział Barbicane. — Pocisk wytrzymał temperaturę wiele wyższą, gdy przebywał warstwy atmosferyczne, i prawdopodobnie widziany był przez ciekawych widzów na Florydzie, jako ognisty bolid.
— Lecz wtedy J. T. Maston sądził zapewnie, żeśmy się upiekli.
— I dziwi mnie, — rzekł Barbicane — że się tak nie stało. Nie przewidzieliśmy tego niebezpieczeństwa.
— Obawiałem się tego — oschle dodał Nicholl.
— A nic nie mówiłeś nam o tem, dzielny kapitanie — wołał Ardan, ściskając rękę przyjaciela.
Barbicane tymozasem urządzał się w pocisku, jakby go nigdy nie miał opuścić. Wiemy, że wagon ten miał 54 stóp kwadratowych. Wysoki był na 12 stóp, wygodnie urządzony, nie zastawiony narzędziami i sprzętami, z których każde miało miejsce dla siebie wyznaczone, posiadał dość przestrzeni do swobodnego rozłożenia się trzech swych mieszkańców. Gruba szyba, osadzona w części dolnej, mogła wytrzymać ciężar dość znaczny; to też Barbicane i dwaj jego towarzysze stąpali po jej powierzchni, jak po podłodze, a promienie słoneczne, padające z dołu, nadawały szczególny widok komnacie.
Rozpoczęto od zrewidowania skrzyń zapasowych z wodą i żywnością, które nic nie ucierpiały, dzięki przezornemu ich urządzeniu. Zapasy żywności dość znaczne mogłyby na cały rok dla trzech podróżników wystarczyć. Barbicane chciał się zabezpieczyć na wypadek, gdyby pocisk spadł na nieurodzajną część księżyca. Co się tyczy wody i zapasu wódki, których było pięćdziesiąt gallonów, wystarczyłyby one tylko na dwa miesiące. Według wszakże wyników ostatnich spostrzeżeń astronomów, atmosfera na księżycu była nizka i gęsta, zwłaszcza w głębokich dolinach, a zatem źródeł pewno tam nie brakowało. W czasie więc podróży, a nawet i w ciągu pierwszego roku osiedlania się ma księżycu, trzem naszym odważnym podróżnikom nie groził ani głód ani pragnienie.
Pozostawała kwestya powietrza w pocisku. Przyrząd Reiseta i Begnauta do wydobywania tlenu, był zaopatrzony na dwa miesiące w chloran potażu. Pochłaniał on wprawdzie pewną ilość gazu, ale za to przyrząd bardzo małej wymagał troskliwości; działał on automatycznie. W tak wysokiej temperaturze chloran potażu, zamieniając się na chlorek potasu, wydawał z siebie cały zawarty w nim tlen. Ileż zatem wydawały 18 funtów chloranu potażu? 7 funtów tlenu, niezbędnych codziennie dla mieszkańców pocisku.
Niedość wszakże było odświeżać tlen zużyty, należało jeszcze usunąć kwas węglowy, wytworzony przez oddychanie. Przez 12 godzin atmosfera wnętrza kuli napełniła się tym gazem trującym. Nicholl poznał ten stan powietrza po zmęczeniu Diany. W istocie, kwas węglowy z powodu swej ciężkości gromadził się na spodzie pocisku. Biedna psina, mając głowę nizko, ucierpiała od tego gazu wprzód nim jej panowie. Kapitan Nicholl śpiesznie temu złu zaradził. Rozstawił on na spodzie pocisku parę zbiorników napełnionych potażem gryzącym, i potrząsał niemi przez pewien czas, a materya ta, bardzo chciwa na kwas węglowy, wchłonęła go zupełnie i oczyściła powietrze.
Potem nasi podróżnicy zaczęli przeglądać zabrane z sobą narzędzia. Termometry i barometry okazały się nietknięte, tylko rurka jednego termometru uległa potłuczeniu. Wyborny aneroid, zachowany w pudełku, którego ściany były watą wysłane, został zawieszony na haku. W tej chwili wskazówka jego wahała się między 765 i 760 milim. Zwiastowało to pogodę.
Barbicane zabrał także kilka busoli, które nie uległy uszkodzeniu. W warunkach, w jakich się podróżnicy znajdowali, igła magnesowa nie mogła wskazywać stałego kierunku. W istocie, w tak znacznej odległości od ziemi, biegun jej magnetyczny nie mógł oddziaływać na narzędzie. Busole te przeniesione na księżyc, być może, iż wskażą tam tego rodzaju zjawiska. W każdym razie ciekawą było rzeczą sprawdzić, czy satelita ziemi ulega także wpływowi magnetyzmu.
Hypsometr przeznaczony do mierzenia wysokości gór księżycowych, sextans do oznaczenia wysokości słońca, teodolit, przyrząd geodozyjny, służący do zdejmowania planów, które przydać się mogły w czasie zbliżania się do księżyca; wszystkie te narzędzia były przejrzane, i okazało się, iż gwałtowne wstrząśnienie żadnej szkody im nie wyrządziło.
Sprzęty zaś, drągi, motyki i różne przybory, zabrane przez Nicholla, jako też worki z nasionami i krzewami, które Ardan chciał zasadzić na polach księżycowych, znajdowały się na swem miejscu, u góry pocisku. Był tam też rodzaj śpiżarni, napełnionej przez Ardana rozlicznymi przedmiotami. Ale co się tam właściwie znajdowało, tego nikt nie wiedział. Od czasu do czasu francuz wdrapywał się po hakach, przymocowanych w ścianie do tego śpichlerza, którego przegląd sobie pozostawił. Układał tam, porządkował, zanurzał rękę w jakąś skrzynkę tajemniczą, przyśpiewując przytem fałszywie starą piosenkę francuską, wzbudzającą powszechną wesołość.
Barbicane przekonał się, iż przyrządy, mające służyć do zwolnienia biegu pocisku w chwili, gdy ten skutkiem przyciągania księżyca, miał wpaść na jego powierzchnię, były w zupełnym porządku. Spadek ten zresztą powinien być sześć razy powolniejszy niż na powierzchnię ziemi, z powodu różnicy mas tych dwóch gwiazd. Z przeglądu tego podróżnicy nasi byli wielce zadowoleni. Następnie każdy z nich obserwował przestrzeń przez okno boczne, grubem szkłem pokryte.
Widok się nie zmienił. Całe sklepienie nieba roiło się od gwiazd niezwykle wyraźnych, któreby zachwyciły każdego astronoma. Z jednej strony słońce jak otwór rozpalonego pieca, odcinało się wyraźnie na czarnem tle nieba, tarcza nieporównanej świetności była bez aureoli. Z drugiej strony księżyc odbijający światło słoneczne, wydawał się nieruchomym wśród gwiaździstego przestworza. Dalej plama, dość wyraźna, otoczona srebrzystym paskiem, która zdawała się być otworem w ciemnem sklepieniu nieba. Była to ziemia. Tu i owdzie, masy mgieł podobne do pagórków śnieżnych, a od zenitu do nadiru, ogromny łańcuch utworzony z niezliczonej ilości gwiazd — droga mleczna, w której słońce zalicza się zaledwie do szeregu gwiazd czwartego rzędu.
Nasi podróżni nie mogli oderwać wzroku od widoku tak nowego dla nich i którego wspaniałości z opisu wyobrazić sobie nie można. Jakież różnorodne myśli zjawisko to im nasuwało! Jakie uczucia nieznane budziło w ich duszy! Barbicane rozpoczął opis swej podróży i notował starannie wszystkie wydatniejsze fakty wycieczki. Pisał on spokojnie, wielkiemi literami, i w stylu nieco kupieckim. W tymże czasie, rachmistrz Nicholl przeglądał obliczenia drogi, jaką pocisk powinien przebiegać, licząc z nieporównaną wprawą. Ardan rozmawiał bądź z Barbicanem, który mu wcale nie dawał odpowiedzi, bądź z Dianą, która nie pojmowała wcale jego teoryi, albo wreszcie ze sobą samym. Biegał w tę lub ową stronę, poczynając setki robót, pochylony nad szklanną podłogą, albo wdrapywał się na szczyt pocisku, nucąc bezustannie. W tym małym światku przedstawiał on ruchliwość i wymowę francuską, a możemy zapewnić czytelnika, że ją przedstawiał godnie.
Dzień, albo ściślej 12 godzin czasu, liczony za dzień na planecie, t. z. Ziemia, zakończył się wieczerzą obfitą i doskonale przyrządzoną. Nie zaszedł też żaden wypadek, mogący zaniepokoić podróżników. Z niezachwianą wiarą w powodzenie swego przedsięwzięcia zasnęli spokojnie, podczas gdy pocisk, z szybkością jednostajnie zmniejszającą się, pędził po drogach niezmierzonej przestrzeni.





ROZDZIAŁ IV.
Nieco algebry.

Noc przeszła bez żadnego wypadku. Prawdę mówiąc, wyraz »noc«, jest w tym razie nieścisłym. Położenie pocisku nie zmieniało się względnie do słońca. Zapatrując się z punktu astronomicznego, wypadłoby, że na dolnej części kuli był dzień a na górnej — noc. Gdy więc posługiwać się będziemy tymi dwoma wyrazami w niniejszem opowiadaniu, określać one mają przeciąg czasu, jaki ma ziemi upływa pomiędzy wschodem i zachodem słońca.
Sen podróżników był niezakłócony niczem, gdyż pocisk, pomimo nadzwyczajnej swej szybkości, zdawał się być zupełnie nieruchomym. Żaden ruch nie zdradzał posuwania się jego w przestrzeni. Zmiana miejsca nie daje się uczuwać ogranizmowi, jeśli odbywa się w próżni, lub też, gdy masa powietrza krąży wraz z ciałem ciągnionem. Któryż mieszkaniec ziemi dostrzega jej szybkość, unoszącą go po 90.000 kilometrów na godzinę! W takich warunkach ruch nie więcej daje się odczuć niż stan spoczynku, dlatego też każde ciało pozostaje nań obojętnem. Gdy ciało jakie spoczywa, pozostaje bez zmiany, aż go zeń obca jaka siła nie wyrwie. Gdy jest w ruchu, nie zatrzyma się, dopóki na swej drodze nie natrafi jakiej przeszkody. Taką niewrażliwość podczas ruchu lub spoczynku nazywamy bezwładnością.
Barbicane i jego towarzysze mogli zatem przypuścić, iż pocisk zupełnie się nie posuwa. Skutek zresztą byłby ten sam, gdyby się byli na zewnątrz niego umieścili. Gdyby nie księżyc, zwiększający się nad ich głowami, gdyby nie ziemia, malejąca pod nimi, mogliby przysiądz, że się znajdują w zupełnej nieruchomości.
Tego poranku, 3 grudnia, zbudził ich wesoły, choć wcale niespodziany hałas. Usłyszeli wewnątrz wagonu pianie koguta.
Michał Ardan pierwszy zerwał się na równe nogi, wdrapał się na szczyt pocisku, a zamykając uchylone drzwiczki, rzekł półgłosem:
— Będziesz ty milczał! Ta bestya popsuje mi moje plany!
Nicholl i Barbicane obudzili się także.
— Co to, kogut? — spytał Nicholl.
— Ale, gdzie tam — żywo odpowiedział Ardan — to ja was chciałem zbudzić tem sielskiem pieniem.
Rzekłszy to, zapiał tak wspaniale kukuryku, jakiegoby się najdumniejszy kogut nie powstydził.
Dwaj amerykanie nie mogli się powstrzymać od śmiechu.
— To piękny talent — rzekł Nicholl, patrząc podejrzliwie na swego towarzysza.
— To żart zwykły w moim kraju — odpowiedział Ardan — jest to właściwość galicka, że udawanie koguta i w najlepszych nawet uchodzi towarzystwach.
Potem, zmieniając temat rozmowy, zapytał:
— Czy wiesz, Barbicane, o czem ja myślałem przez noc całą?
— Nie wiem — odpowiedział prezes.
— O naszych przyjaciołach z Cambridge. Zapewne już zauważyłeś, żem kompletnie nieświadomy w rzeczach matematyki dotyczących. Nie mogę więc sobie wyobrazić, jakim sposobem nasi astronomowie mogli obliczy szybkość początkową, którą pocisk powinien mieć przy wystrzeleniu go z kolumbiady dla dojścia na księżyc.
— Chcesz powiedzieć — rzekł Barbicane — dla dojścia do tego punktu obojętnego, gdzie zrównoważają się przyciagające siły ziemi i księżyca? Bo z tego punktu, leżącego w dziewięciu dziesiątych częściach całkowitego przebiegu, pocisk upadnie na księżyc poprostu siłą swej ciężkości.
— Przypuśćmy — odpowiedział Ardan — ale jeszcze raz pytam, jak oni mogli obliczyć szybkość początkową?
— Ależ to bardzo łatwo — odpowiedział Barbicane.
— I tybyś mógł tego dokazać? — pytał Ardan.
— Doskonale. Nicholl i ja bylibyśmy to samo zrobili, gdyby obliczenia obserwatoryum nie oszczędziły nam tej pracy.
— Otóż przyznam ci się, iż możnaby mnie pokrajać w kawałki, poczynając od nóg, zanimbym zdołał rozwiązać podobne zadanie!
— Bo nie znasz algebry — spokojnie odpowiedział Barbicane.
— Ach! otóż go macie! Wy, co się żywicie iksami, gdy wyrzekniecie słowo »algebra!«, to już wam się zdaje, żeście wszystko powiedzieli.
— Michale — odrzekł Barbicane — czyż sądzisz, że można kuć bez młota, lub bez pługa orać?
— Byłoby trudno.
— Otóż widzisz, algebra jest narzędziem tak pożytecznem jak pług lub młot, a pożytecznem zaprawdę jest narzędziem w ręku tego, kto użyć go potrafi.
— Naprawdę?
— Mówię poważnie.
— I mógłbyś używać tego narzędzia w moich oczach?
— I owszem, jeśli cię to zajmuje.
Kapitan, uzbrojony w ołówek i białą kartę papieru, jako mistrz, dla którego nie istniały trudności, począł stawiać cyfry z nadzwyczajną szybkością. Dzielenia i mnożenia tylko mu migały pod palcami. Cyfry wypełniały wszystkie miejsca na białej karcie. Barbicane pracę jego śledził, podczas gdy Ardan ściskał tymczasem głowę obiema rękami, czując zbliżającą się migrenę.
— No i cóż? — zapytał Barbicane po kilku minutach milczenia.
— Rachunek gotowy — odpowiedział Nicholl; a więc szybkość pocisku przy wyjściu z atmosfery dla dojścia do punktu obojętnego powinna była wynosić...
— Wiele? — spytał Barbicane.
— 11.051 metrów w pierwszej sekundzie.
— Co! — krzyknął Barbicane, podskakując — mówisz, że?...
— Mówię 11.051 metrów.
— Przekleństwo! — krzyknął prezes z gestem rozpaczy.
— Co ci jest? — pytał Ardan zdziwiony.
— Co mi jest? Lecz jeśli w tej chwili szybkość już zmniejszyła się o jedną trzecią wskutek tarcia, to szybkość początkowa powinna była wynosić...
— 16.576 metrów — odpowiedział Nicholl.
— A Obserwatoryum w Cambridge oświadczyło, że 11.000 metrów dostateczne są do wyjazdu, i skoro nasza kula wyleciała z tą szybkością!...
— Więc cóż? — spytał Nicholl.
— Szybkość ta nie wystarcza!
— Masz tobie!
— Nie dosięgniemy do punktu obojętnego!
— Do kroćset!
— Nie dosięgniemy nawet połowy drogi!
— Niech licho porwie — krzyknął Ardan, skacząc, jak gdyby pocisk był już blizkim zetknięcia się z kulą ziemską.
— A zatem spadniemy na ziemię!...





ROZDZIAŁ V.
Zimno w przestrzeni.

Jak grom spadła ta nowina. Któżby się był spodziewał takiej w rachunku pomyłki? Barbicane nie chciał w nią wierzyć. Nicholl jeszcze raz przejrzał swe cyfry. Były one dokładne, Co zaś do formuły, która je oznaczała, nie można było podejrzewać jej dokładności, i po sprawdzeniu ostatecznie przekonano się, że szybkość początkowa 16.576 metrów w pierwszej sekundzie, niezbędną była dla dotarcia do punktu obojętnego.
Trzej przyjaciele spoglądali na siebie w milczeniu. O śniadaniu nie było już mowy. Barbicane z zębami zaciśniętymi, namarszczonemi brwiami i konwulsyjnie zamkniętemi pięściami, patrzał przez okienko, Nicholl z rękami skrzyżowanemi przeglądał swe rachunki, Ardan mruczał.
— Otóż mi uczeni! nigdy niczego innego od nich nie można się spodziewać! Dałbym 20 pistolów za to, żebyśmy spadli na Obserwatoryum w Cambridge, i zgnietli je wraz ze wszystkimi fabrykantami cyfr, jacy się w niem znajdują!
Nagle kapitan zwrócił się z uwagą wprost do Barbicana.
— Patrzcie koledzy — rzekł on — jest już 7 godzina rano, 32 godzin przeto upłynęło od chwili naszego wyjazdu, przebyliśmy już większą połowę naszej drogi, i nie spadamy jeszcze, o ile mi się zdaje.
Barbicane nie odpowiadał: lecz nagle, rzuciwszy okiem na kapitana, pochwycił cyrkiel, służący do mierzenia odległości kątów kuli ziemskiej, potem przez szybę dolną dokonał bardzo dokładnych pomiarów, do czego mu dopomogła pozorna nieruchomość pocisku. Następnie powstał, otarł z czoła krople potu, i zaczął stawiać cyfry ma papierze. Nicholl domyślił się, że prezes chciał z miary średnicy ziemskiej obliczyć odległość w jakiej się kula od ziemi znajdowała. Czekał też zaniepokojony rezultalu jego czynności.
— Nie! — zawołał Barbicane po chwili — nie, my nie spadamy! Znajdujemy się już o 50.000 mil od ziemi, przebyliśmy już punkt, w którym pocisk powinien się był zatrzymać, gdyby szybkość jego, przy wyjeździe wynosila tylko 11.000 metrów! A my posuwamy się wciąż!
— To widoczne — odpowiedział Nicholl — i z tego wypada wnosić, iż nasza szybkość początkowa pod parciem 40.000 funtów bawełny strzelniczej, musiała być większą, niż owe zapowiedziane 11.000 metrów. Teraz się wyjaśnia dlaczego po upływie 13 minut zaledwie spotkaliśmy drugiego satelitę o 2.000 mil oddalonego od ziemi.
— A objaśnienie to tem jest prawdopodobniejsze, — dodał Barbicane — iż po wyrzuceniu wody zawartej pomiędzy swemi przegrodami ruchomemi, pocisk nagle pozbył się znacznego ciężaru.
— I to prawda — rzekł Nicholl.
— Ah! mój dzielny Nichollu, — zawołał Barbicane — jesteśmy ocaleni!
— Kiedy więc jesteśmy już ocaleni — wtrącił spokojnie Ardan — to możemy zabrać się do śniadania.
W rzeczy samej Nicholl nie mylił się. Szybkość początkowa była większą, aniżeli ją wskazało Obserwatoryum w Cambridge, ale Obserwateryum także się nie myliło.
Podróżnicy, ochłonąwszy z chwilowego przestrachu, zasiedli do stołu i wesoło zabrali się do śniadania. Jedli dużo, mówili jeszcze więcej. Wiara w powodzenie powiększyła się jeszcze.
— Dlaczegożby nam się udać nie miało? — powtarzał Ardan.
— Czemuż nie mielibyśmy dotrzeć do celu? Jesteśmy na dobrej drodze, nie spotykamy żadnej przeszkody; droga jest wolna, swobodniejsza od drogi okrętu, torującego sobie kierunek przez morze, lub balonu, walczącego z wiatrami. Jeśli przeto okręt dopływa tam, gdzie zamierza, jeśli balon dolatuje tam, gdzie mu się podoba, dlaczegożby nasz pocisk nie miał dotrzeć celu zamierzonego?
— I dotrze — powiedział Barbicane.
— Choćby tylko dla uczczenia narodu amerykańskiego; — dodał Ardan — jedynego narodu, który mógł doprowadzić do skutku podobne przedsięwzięcie i wydać z pośród siebie takiego prezesa jak Barbicane. Ach! wiecie co towarzysze, teraz, kiedy znikły obawy, myślę nad tem, co się z nami stanie? Zdaje mi się, że czekają nas nudy śmiertelne!
Barbicane i Nicholl poruszyli głowami przecząco.
— Ale ja to przewidziałem, drodzy przyjaciele — mówił dalej Ardan. — Zażądajcie tylko, a mam na wasze usługi szachy, warcaby, karty, domino! Bilardu nam tylko brak.
— Co! — zawołał Barbicane — zabrałeś ze sobą takie fatałaszki.
— Zabrałem — odpowiedział Michał — i to nie tylko dla naszej rozrywki, ale z chwalebnym zamiarem, aby je rozpowszechnić w kawiarniach i restauracyach na księżycu.
— Mój drogi — rzekł Barbicane — jeśli księżyc jest zamieszkany, to ludzie na nim istnieli na wiele tysięcy lat przed mieszkańcami naszej ziemi, bo nie ulega watpliwości, iż ta gwiazda o wiele starsza jest od naszej. Jeśli przeto Selenici istnieją od tylu set tysięcy lat, jeśli ich mózg taką samą posiada organizacyę jak mózg ludzki, znają oni wszystko, co myśmy wynaleźli i co wynaleziemy z biegiem stuleci. Niczego ich nie nauczymy, lecz za to wszystkiego od nich możemy się nauczyć.
— Jak to — pytał Michał — sądzisz, że mieli artystów takich, jak Fidyasz, Michał Anioł, lub Rafael?
— Tak.
— Poetów jak Homer, Wirgiliusz, Milton, Lamartine, Hugo?
— Jestem tego pewny.
— Filozofów jak Platon. Arystoteles, Descartes, Kant?
— Ani wątpię o tem.
— Matematyków jak Archimedes, Euklides, Pascal, Newton.
— Gotówbym przysiądz.
— Komików jak Arnal, i fotografów, jak... jak Nadar?
— Niezawodnie.
— A więc przyjacielu Barbicanie, jeśli ci Selenici posiadają więcej nauki od nas, dlaczegóż więc nie próbowali zawiązać stosunków z ziemią? Dlaczego nie wyrzucili oni z księżyca na ziemię takiego jak nasz pocisku?
— Któż ci powiedział, że tego nie uczynili — poważnie odparł Barbicane.
— W samej rzeczy — dodał Nicholl — przyszłoby im to o wiele łatwiej, aniżeli nam, z tej przyczyny, że siła przyciągająca jest na powierzchni księżyca 6 razy mniejsza, aniżeli na powierzchni ziemi, co pociskowi dozwala wznieść się daleko łatwiej; oraz, że pocisk ten dość było wysłać na odległość 8.000 mil tylko, zamiast 80.000 mil, co wymaga siły rzutu 10 razy mniejszej.
— Powtarzam więc — ciagnął Michał — dlaczego tego nie uczynili?
— A ja — mówił Barbicane — powtarzam raz jeszcze, kto ci powiedział, że tego nie uczynili?
— Kiedy?
— Przed tysiącami lat, zanim się człowiek ukazał na powierzchni ziemi.
— A pocisk? gdzież jest ten pocisk? Chcę widzieć ten pocisk.
— Mój przyjacielu — odpowiedział Barbicane — morze pokrywa, pięć szóstych części naszego globu; więc jest pięć słusznych powodów do przypuszczenia, że pocisk księżycowy, jeśli był kiedy wyrzucony, spoczywa teraz na dnie Atlantyku lub Oceanu Spolkojnego, jeśli się tylko nie zabłąkał w jakiej rozpadlinie zanim jeszcze skorupa ziemska nie była dostatecznie ukształtowaną.
— Mój poczciwy Barbicanie, — odpowiedział Milchał — masz jak widzę odpowiedź na wszystko i schylam czoło przed twą mądrością. W każdym razie jest jedno przypuszczenie, które mi się lepiej nad wszystkie inne podoba, mianowicie, że Selenici jako starsi, są od nas mądrzejsi, a nie wynaleźli prochu.
W tej chwili do rozmowy wmięszała się Diana szczeknięciem. Dopominała się ona o śniadanie.
— Otóż macie — dodał Ardan — zagadaliśmy się i zapomnieliśmy o Dianie i Satelicie.
Dany jej spory kawał pasztetu, Diana zjadła z apetytem.
— Czy wiesz, Barbicanie — ciągnął dalej Michał — sądzę, że powinniśmy byli z tego pocisku zrobić drugą arkę Noego i unieść w niej na księżyc po parze z każdego gatunku zwierząt domowych.
— Zapewne — odpowiedział Barbicane — aleby miejsca zabrakło.
— Nie zabrakłoby, — rzekł Ardan — gdybyśmy się nieco ścisnęli.
— Faktem jest — odezwał się Nicholl, że wół, krowa, koń i wszystkie zwierzęta roślinożerne bardzoby nam się przydały na lądzie księżycowym. Na nieszczęście jednak nasz wagon nie dał się zamienić na stajnię ani na oborę.

— Ależ przynajmniej — obstawał Ardan — trzeba było zabrać jednego osła, choćby małego osiołka, to odważne i cierpliwe zwierzę, któreby chętnie drapało się na księżyc. Lubię
Diana dopominała się o śniadanie.
poczciwego osiołka, to stworzenie jest najwięcej od natury upośledzone, biją go bowiem nietylko za życia, ale nawet i po śmierci!

— W jakiż sposób? — spytał Barbicane.
— Do licha, — zawołał Ardan — przecież z oślej skóry wyrabiają bębny.
Barbicane i Nicholl rozśmieli się głośno z tej zabawnej uwagi; w tem rozległ się okrzyk Ardana, który, pochyliwszy się do legowiska Satelity, nagle podniósł się i zawołał:
— Brawo, Satelita nie jest chory!
— Skąd to wnosisz? — spytał Nicholl.
— Nie jest chory, — odpad Ardan — bo zdechł. Otóż będziemy mieli z nim kłopot — dodał tonem żałosnym. — Wątpię teraz, moja biedna Diano, czy się staniesz matką psiego szczepu w krainach księżycowych. Nieszczęśliwy Satelita nie mógł się wyleczyć ze swojej rany, zdechł, i to na dobre.
Ardan spoglądał na swych przyjaciół pomięszany i zmartwiony.
— Teraz nastręcza się ważna kwestya — rzekł Barbicane — co zrobimy z tem ciałem. Nie możemy przecie trupa trzymać pomiędzy sobą przez 48 godzin jeszcze.
— Zapewne, że nie; — odpowiedział Nicholl — ależ, nasze okienka są na zawiasach, otwórzmy przeto jedno z nich i wyrzućmy ciało w przestrzeń.
Prezes namyślał się czas jakiś i rzekł:
— Trzeba będzie tak zrobić, ale musimy działać bardzo ostrożnie i przezornie.
— Dlaczego? — spytał Michał.
— Dla dwóch przyczyn, które łatwo zrozumiesz — odpowiedział Barbicane. — Jedna tyczy powietrza w pocisku, którego należy oszczędzać.
— Ależ my możemy je znów wytworzyć.
— W części tylko; odrobić możemy zaledwie tlen, mój kochany Michale, a strzedz się musimy, aby przyrząd nie dostarczał nam go w zbytniej ilości, bo nadmiar tegoż doprowadziłby nas do bardzo niebezpiecznych zboczeń fizyologiczmych. Ale, jeśli wytwarzamy tlen, nie możemy wytworzyć azotu, którego płuca nie wchłaniają, powinien on zostać nietkniętym. Otóż ten azot mógłby łatwo ulotnić się przez otwarte okienko.
— Alboż to wiele czasu potrzeba na wyrzucenie tego biednego Satelity? — zapytaj Ardan.
— To prawda! ale działać trzeba szybko.
— A druga przyczyna jaka?... — spytał Michał.
— Iż nie trzeba wpuszczać do pocisku zimna, gdyż możemy zmarznąć.
— Jednakże słońce...
— Słońce ogrzewa nasz pocisk, który pochłania jego promienie, ale nie ogrzewa próżni, w jakiej obecnie bujamy. Gdzie niema powietrza, niema ani ciepła — ani światła przezroczystego, i dla tego tam, dokąd promienie słoneczne wprost nie dochodzą, jest ciemno i zimno. Ta temperatura pochodzi z promieniowania gwiazd, i takąż mieć będzie kula ziemska, gdy kiedy słońce zgaśnie.
— Tego nie mamy potrzeby się obawiać — dodał Nicholl.
— Kto wie! — rzekł Ardan. — Przypuszczając nawet, że słońce nie zagaśnie, czyż to niemożliwe, że ziemia oddali się od niego.
— Ah! wyborny jesteś Ardanie z twoimi pomysłami — rzekł Barbicane z uśmiechem.
— Eh! — odparł Ardan, czyż nie wiadomo że ziemia przeszła przez ogon komety w 1861 r. Przypuśćmy zatem kometę, którego siła przyciągania będzie większą niż przyciąganie słońca; wówczas ziemia pociągnie za gwiazdą błądzącą i, zostawszy jej satelitą, odsuniętą być może na taką odległość; że promienie słoneczne żadnego na jej powierzchnię wpływu wywrzeć nie zdołają.
— To może nastąpić — odpowiedział Barbicane — ale w każdym razie następstwa podobnej zmiany miejsca nigdyby nie były tak niebezpieczne, jak przypuszczasz.
— A dlaczego?
— Dlatego, że zimno i ciepło równoważą się na naszej kuli ziemskiej. Obliczono, że gdyby ziemia w 1861 r. była pociągniętą przez kometę, to w największej od słońca odległości nie uczułaby gorąca szesnaście, razy większego od ciepła, jakie nam przesyła księżyc, a które zebrane w ognisku najsilniejszych soczewek, nie wywiera żadnego skutku.
— Więc cóż z tego? — przerwał Michał.
— Bądź cierpliwym — mówił dalej Barbicane. — Obliczono także, iż ziemia w swojem perihelium, to jest w najbliższej od słońca odległości, zniosłaby gorąco 28.000 razy większe od upałów letnich.
Żar ten zdolny do zamienienia w szkło materyi ziemskich i wyparowania wód, utworzyłby gruba oponę chmur, a te łagodziłyby ową nadzwyczajną temperaturę.
— Ale do iluż stopni oceniają temperaturę przestrzeni planetarnych? — spytał Nicholl.
— Dawniej — odpowiedział Barbicane — sądzono, że ta temperatura jest nadzwyczaj nizką. Obliczając jej spadek, wypadły miliony stopni poniżej zera.
Dopiero Fourier, twój rodak Michale, slawny uczony i członek Akademii Nauk, sprowadził te liczby do pewnych obliczeń. Według niego temperatura przestrzeni nie obniża się więcej jak do 60°.
— Fiu! — syknął Ardan.
— Przynajmniej — dodał Barbicane — taka jest niemal temperatura w okolicach podbiegunowych, na wyspie Melwille, albo w forcie Reliance, bo wynosi około 56 stopni niżej zera.
— Trzebaby dowieźć, — rzekł Nicholl — że Fourier nie pomylił się w swoich rachunkach. O ile sobie przypominam, inny uczony francuski, M. Pouillet, ocenia temperaturę przestrzeni na 160° niżej zera, i to właśnie sprawdzimy.
— Nie w tej wszakże chwili, — odpowiedział Barbicane — bo promienie słoneczne, padając wprost na nasz termometr, dałyby nam przeciwnie temperaturę bardzo wysoką. Ale gdy przybędziemy na księżyc, podczas nocy dwutygodniowej, jakie panują kolejno na każdej jego stronie, będziemy mieli dosyć czasu zrobić doświadczenie, bo nasz satelita porusza się w próżni.
— Ale co ty rozumiesz przez próżnię? — zapytał Michał, — czy próżnię zupełną?
— Próżnię zupełnie pozbawioną powietrza.
— I w której powietrze niczem nie jest zastąpione?
— Owszem, przez eter — odrzekł Barbicane.
— A cóż to jest eter?
— Eter, mój przyjacielu, jest to nagromadzenie atomów nieważkich, które względnie do swych rozmiarów, jak mówią dzieła o fizyce atomów, są tak samo oddalone jedne od drugich, jak ciała niebieskie w przestrzeni. Odległość ta jednak wynosi mniej niż jedna trzechmilionowa część milimetra. Otóż te atomy, przez swój ruch drgający wytwarzają światło i ciepło, robiąc w jednej sekundzie czterysta trzydzieści trylionów poruszeń, na przestrzeni czterech do sześciu dziesięciomilionowych milimetra.
— Do miliarda miliardów! — wrzasnął Ardan, — czyż te poruszenia wymierzono i obrachowano!
— Wszystko to mój zacny Barbicanie są tylko cyfry uczonych, które strachem napełniają głową, a niczem do umysłu nie przemawiają.
— Trzeba jednakże dobrze liczyć...
— Nie. Lepiej jest porównywać. Trylion nic nie znaczy. Przedmiot porównania znaczy wszystko. Naprzykład, chociaż ty mi będziesz powtarzał, że Uranus jest 76 razy większy niż ziemia, Saturn 900 razy większy, Jowisz 1.300 razy większy, a słońce 13.000 razy większe, to nic z tego nie zrozumiem, i niczego się nie nauczę. Wolę ja stare porównania, jakie w dawniejszych książkach napotykamy, gdzie mówią poprostu: słońce, to dynia, mająca dwie stopy średnicy. Jowisz to pomarańcza, Saturn to jabłuszko, Neptun to czereśnia. Uranus to wiśnia. Ziemia to ziarnko dużego grochu, Venus to groszek, Mars to duża główka od szpilki, Merkury to ziarnko piasku i t. d. Wówczas wiem przynajmniej, czego się trzymać.
Po tak energicznem wystąpieniu Michała Ardana przeciw uczonym i trylionom, jakimi oni szafują tak hojnie, zabrano się do pochowania Satelity.
Chodziło tu poprostu o wyrzucenie go w przestrzeń, tak samo jak pozbywają się na morzu trupów marynarze.
Ale, jak to już zalecał Barbicane, wypadało działać szybko i przezornie, aby jak najmniej utracić powietrza wewnątrz pocisku zawartego. Szrubki od prawego okienka, którego otwór wynosił około 30 centimetrów, starannie zostały odkręcone, a tymczasem Ardan mocno strapiony gotował się do wyrzucenia swego ulubieńca. Szyba raptownie odchyliła się na zawiasach, i Satelita wyleciał na zewnątrz. Odrobina zaledwie powietrza ulotniła się przez ten czas, a cała operacyja tak się dobrze powiodła, że Barbicane później bez obawy powtarzał ją dla uwolnienia się od niektórych odpadków, zapełniających niepotrzebnie wnętrze pocisku.





ROZDZIAŁ VI.
Pytania i odpowiedzi.

Czwartego grudnia chronometry wskazywały 5 godzinę rano, gdy podróżnicy obudzili się po 54 godzinach podróży; przekroczyli więc tylko o pięć godzin i czterdzieści minut połowę czasu, przeznaczonego im na pobyt w pocisku; pokazało się jednak, iż przebyli już siedem dziesiątych części podróży, co przypisać należy zmniejszającej się wciąż szybkości.
Gdy obserwowali ziemię przez szybę dolną, ukazała im się ona jako plama szara, zanurzona w promieniach słonecznych. Zniknął sierp i światło popielate. Nazajutrz o północy ziemia powinna była przejść w odmianę nowiu, w chwili, gdy księżyc będzie w pełni. Ponad nimi księżyc zbliżał się coraz bardziej do linii, po której biegł pocisk, tak, że powinien się był z nim spotkać o oznaczonej godzinie. Naokoło czarne sklepienie usiane było gwiazdami, przesuwającemi się powoli. Z powodu jednak znacznej odległości, w jakiej się od gwiazd znajdowali, ich wielkość względna, nie zmieniała się ani trochę. Słońce i gwiazdy ukazywały się takiemi zupełnie, jak je widzieć można z ziemi. Księżyc za to znacznie się powiększył, lecz lunety podróżników o niedostatecznej sile, nie pozwalały na obserwacyę jego powierzchni, ani rozpoznanie jego własności topograficznych i geologicznych.
Czas upływał na ciągłej rozmowie. Przedewszystkiem rozmowa toczyła się około księżyca. Każdy z podróżnych udzielał swych wiadomości. Barbicane i Nicholl wciąż byli poważni, Ardan zawsze fantastyczny. Pocisk, jego położenie, kierunek, wypadki, zdarzyć się mogące, przezorność i ostrożności, jakich wymagała chwila spadnięcia jego na księżyc, były niewyczerpanym tematem do rozpraw.
Przy śniadaniu, pytanie Ardana, dotyczące pocisku, wywołało ciekawą odpowiedź Barbicana, którą warto zanotować.
Ardanowi zdawało się, iż pocisk stanął nagle i zapragnął dowiedzieć się, jakieby mogły być skutki takiego zatrzymania się.
— Ależ — odpowiedział Barbicane — nie rozumiem, jak pocisk mógłby się zatrzymać.
— Przypuśćmy to — odpowiedział Michał.
— Przypuszczenie bezpodstawne — odrzekł praktyczny Barbicane. — Chybaby mu zabrakło siły rzutu. Ale w takim razie prędkość jego zmniejszałaby się stopniowo i nie mógłby stanąć odrazu.
— Przypuśćmy, że potrącił o jakieś ciało w przestrzeni.
— O jakie?
— O bolid naprzykład, któregośmy spotkali.
— Wówczas — rzekł Nicholl — pocisk roztrzaskałby się na tysiące kawałków, a my wraz z nim.
— Lepiej jeszcze — dodał Barbicane — spalilibyśmy się żywcem.
— Spalili! — zawołał Ardan. — Żałuję mocno, że wypadek ten nie nastąpił, byłby to ciekawy widok.
— A jakże, widziałbyś — mówił dalej Barbicane. Wiadomo obecnie, że ciepło jest tylko zmienionym ruchem. Kiedy grzeją wodę, to jest, gdy do niej dodają ciepła, to znaczy, że wprawiają w ruch jej cząstki.
— Patrzcie! — zawołał Ardan — otóż mi wspaniała teorya!...
— Ale prawdziwa, mój przyjacielu, gdyż ona objaśnia wszystkie zjawiska cieplikowe.
— Ciepło jest niczem innem, jak ruchem molekularnym, czyli prostem drganiem cząsteczek jednego ciała. Kiedy się zakręca hamulec pociągu, pociąg staje. Lecz w co się zamienia siła jego ruchu? Zamienia się w ciepło i hamulec się rozgrzewa. Dlaczego smarują osie kół? Aby się nie zagrzały, bo rozumie się, że ciepło jest to ruch przeobrażony. Czy rozumiesz?
— Czy rozumiem? — odrzekł Ardan — doskonale! Oto naprzykład, gdy pędzę przez czas dłuższy i jestem cały w wodzie, pot występuje na mnie wielkiemi kroplami, dlaczegóż jestem zmuszony zatrzymać się? Dlatego, że mój ruch zamienił się na ciepło.
Barbicane nie mógł się powstrzymać od śmiechu na to objaśnienie Ardana. Potem wracając do swej teoryi, mówił:
— Otóż, gdyby nasz pocisk o coś się uderzył, nastąpiłoby z nim to samo, co z kulą, która pada rozpalona na blachę metalową. Jej ruch zamienił się na ciepło. Dlatego też twierdzę, że gdyby nasz pocisk zetknął się z bolidem, szybkość jego nagle zniweczona, wywiązałaby ciepło mogące go spalić w mgnieniu oka.
— Coby się stało — spytał Nicholl — gdyby ziemia zatrzymała się nagle w swym ruchu postępowym?
— Temperatura jej podniosłaby się do takiego stopnia — odparł Barbicane — że w jednej chwili zamieniłaby się w parę.
— Doskonale! — krzyknął Ardan — oto wyborny i prosty sposób unicestwienia świata.
— A gdyby ziemia spadła na słońce? — zapytał Nicholl.
— Według obliczeń — odpowiedział Barbicane — podczas spadku wytworzyłoby się ciepło o natężeniu równem spaleniu 1.600 kul węgla, wielkości kuli ziemskiej.
— Toby dopiero słońce się pożywiło! — dodał Ardan — a mieszkańcy Uranusa i Neptuna nie uskarżaliby się na to zapewne, bo jak się zdaje, umierają oni z zimna na swej planecie.
— A zatem, moi przyjaciele — ciągnął dalej Barbicane — wszelki ruch nagle wstrzymany zamienia się w ciepło; teorya ta pozwala przypuszczać, iż ciepło tarczy słonecznej zasilane jest gradem bolidów, bezustannie spadających na jej powierzchnię. Obliczono nawet...
— Co za rozkosz — wtrącił Ardan — znowu cyfry...
— Obliczono nawet — nie zwracając uwagi na przerwę, mówił Barbicane — iż uderzenie każdego bolidu o słońce wytwarza ciepło równe temu, któreby powstało przy spaleniu 4.000 kawałków węgla takiej samej jak on objętości.
— A jakież jest ciepło słoneczne? — zapytał Ardan.
— Równa się ono ciepłu, jakieby można otrzymać ze spalenia warstwy węgla, otaczającej słońce, a grubej na 27 kilometrów.
— I takie ciepło?...
— Byłoby zdolne w stanie wrzenia przez godzinę utrzymywać 2 miliardy 900 milionów myryametrów kubicznych wody.
— A jakimże sposobem ono nas dotąd nie upiekło? — zawołał Ardan.
— Takim, że atmosfera ziemska — odrzekł Barbicane — wchłania cztery dziesiąte ciepła słonecznego. Zresztą, ilość ciepła otrzymywana przez ziemię, wynosi tylko dwie miliardowe części całego, promieniowania.
— Widzę z tego — rzekł znowu Ardan — że wszystko jest w porządku, i że ta atmosfera jest wielce pożytecznym wynalazkiem; nietylko bowiem pozwala nam oddychać, ale jeszcze i nie dopuszcza, abyśmy się upiekli.
— Tak — wtrącił Nicholl — ale na nieszczęście nie tak będzie na księżycu.
— Cóż znowu — spytał zawsze pełen ufności Ardan. — Jeżeli tam są ludzie, toż przecie oddychają, jeśli ich już niema, to zostawili dosyć tlenu dla trzech osób, choćby tylko w głębinie rozpadlin, jakie ich pochłonęły. A my się też na góry drapać nie będziemy.
To rzekłszy, Ardan powstał, i począł przypatrywać się tarczy księżycowej, jaśniejącej blaskiem trudnym do zniesienia.
— Do licha! — zawołał — jakże tam musi być gorąco!
— A dodaj jeszcze, — rzekł Nicholl — iż dzień trwa tam przez 360 godzin.
— Dla zrównoważenia — mówił Barbicane — i noce są tak samo długie; a ponieważ, promieniowanie zastępuje ciepło, temperatura ich musi być taką samą, jak w przestrzeniach między-planetowych.
— Śliczny kraj! — rzekł Ardan. — Ale mniejsza o to! Chciałbym tam już być. Cóż myślicie drodzy przyjaciele, to musi być ciekawe mieć ziemię za księżyc, widzieć ją jak się wznosi nad poziom i tam rozpoznawać konfiguracyę jej lądów; powiedzieć sobie: tam jest Ameryka, tu Europa! a potem śledzić za nią, gdy ginie w promieniach słonecznych! Ale, kochany prezesie, czy bywają też zaćmienia widziane przez Selenitów?
— Tak, zaćmienia słońca — odpowiedział Barbicane, gdy środkowe punkty trzech ciał znajdują się na jednej linii, a ziemia jest w środku. Ale to są tylko zaćmienia obrączkowe, podczas których ziemia, stojąc jakby ekran przed tarczą słoneczną, dozwala widzieć część jej większą.
— A dlaczegoż — spytał Nicholl — niema tam zaćmienia całkowitego? Czy ostrokrąg cienia rzucanego przez ziemię nie sięga aż poza księżyc?
— Nie, — odpowiedział Barbicame — ponieważ średnia odległość księżyca od ziemi wynosi 60 promieni ziemskich, przeto długość ostrokręgu cienia, wskutek odbicia zmniejsza się do mniej niż 42 promieni. Wypada więc z tego, że podczas zaćmienia księżyca znajduje się poza ostrokręgiem cienia, i że mu słońce przesyła nie tylko promienie swoich krańców, ale też i promienie swego punktu środkowego.
— Po cóż więc — pytał Ardan tonem żartobliwym — jest zaćmienie, gdy go być nie powinno?
Jedynie dla tego, że odbicie osłabia promienie słoneczne, a atmosfera przez którą one przechodzą, zasłania największą ich liczbę.
— Ta przyczyna zadowalnia mnie — odpowiedział Ardan, zresztą zobaczymy to lepiej własnemi oczyma, gdy tam już będziemy.
— Teraz, powiedz mi Barbicanie, czy wierzysz w to, żeby księżyc był niegdyś kometą?
— Cóż to za pomysł?
— Tak — odpowiedział Ardan, udając naiwnego, miewam czasem pomysły tego rodzaju.
— Ale to nie jest twój pomysł, Michale — wtrącił Nicholl.
— Cóż ty myślisz, że jestem plagiatorem?
— Bezwątpienia — mówił Nicholl. — Według starych ksiąg, Arkadyjczycy utrzymywali, że ich przodkowie mieszkali na ziemi zanim księżyc został jej satelitą. Opierając się na tem podaniu niektórzy uczeni brali księżyc za kometę, która w pochodzie swym, zbliżywszy się pewnego razu zbytnio do ziemi zatrzymaną została przez jej siłę przyciągającą.
— A czy jest co prawdy w tej hypotezie? — zapytał Ardan.
— Nie, — odpowiedział Barbicane — a najlepszy dowód, że księżyc nie zachował śladu tej powłoki gazowej, która zawsze towarzyszy kometom.
— Ale czyż księżyc — ciągnął Nicholl — zanim został satelitą ziemi, nie mógł w swojem perihelium przejść dość blizko słońca, aby tam przez wyparowanie pozbył się wszystkich materyi gazowych?
— Być to może, przyjacielu, ale nie jest to prawdopodobne.
— Dlaczego?
— Bo... Na honor, nie wiem...
— Ah! ileż to tysięcy tomów — zawołał Ardan — możnaby napisać o tem, czego się nie wie!
— Ale, która to już godzina?
— Trzecia — odpowiedział Nicholl.
— Jak to czas schodzi na rozmowie takich, jak my uczonych — odezwał się Ardan. — Doprawdy, czuję, że ogromnie korzystam! Wkrótce zostanę studnią mądrości.
To mówiąc, Ardan wdrapał się aż pod
sklepienie pocisku, »ażeby lepiej obserwować księżyc«, jak utrzymywał. Towarzysze jego tymczasem przez szybę dolną badali przestrzeń; nie znaleźli jednak nic nowego do zanotowania.
Gdy Ardan zeszedł na dół, zbliżył się do okienka przeciwległego. Nagle z piersi jego wyrwał się okrzyk zdziwienia.
— Co się stało? — zapytał Barbicane.
Prezes zbliżył się do szyby i spostrzegł coś nakszsałt worka spłaszczonego, bujającego w powietrzu o kilka metrów od pocisku. Ten przedmiot zdawał się równie jak pocisk nieruchomym, posiadał więc tę samą, co i on siłę unoszenia się.
— Cóż to za machina? — pytał Ardan — czy to jakie drobne ciałko, które nasz pocisk utrzymuje w promieniu swego przyciągania, i które będzie mu towarzyszyło aż na księżyc?
— Dziwi mnie to — mówił Nicholl — że ciężar tego ciała, niezawodnie o wiele mniejszy od ciężaru pocisku, pozwala mu utrzymywać się na tym samym poziomie.
— Nichollu — rzekł Barbicane po chwili namysłu — nie wiem, jaki jest ten przedmiot, ale wiem doskonale, dlaczego on się utrzymuje na równi z pociskiem.
— Dlaczego?
Bo bujamy w próżni, kochany nie, a w próżni ciała albo spadają, albo się poruszają z równą szybkością, bez względu na kształt ich lub ciężar. Powietrze tylko bowiem przez swój opór tworzy różnicę wagi. Kiedy machiną pneumatyczną zrobisz próżnię w rurze, to czy tam wpuścisz pyłek, czy kawał ołowiu, z jednakową one spadać będą szybkością. Tutaj w przestrzeni mamy tę samą przyczynę, a więc i ten sam skutek.
— Prawda — rzekł Nicholl — i wszystko co wyrzucimy z pocisku, towarzyszyć nam będzie aż na sam księżyc.
— Ah! jacyż my niemądrzy! — zawołał Ardan.
— A to znowu dlaczego? — pytał Barbicane.
— Bo, powinniśmy byli napełnić nasz pocisk rozmaitymi przedmiotami potrzebnymi: instrumentami, książkami, narzędziami i t. p. Bylibyśmy wszystko to potem wyrzucali i wszystko poszłoby za nami. Ale zastanawia mnie to, iż my nie przebiegamy przestrzeni, jak te bolidy. Czemu sami nie rzucimy się w przestworza przez okienko? Coby to była za rozkosz tak czuć się zawieszonym w eterze, swobodniej od ptaka nawet, który poruszać musi skrzydłami, aby się utrzymać w powietrzu.
— Przypuśćmy — rzekł Barbicane — ale czem będziesz oddychać?
— Przeklęte powietrze, którego brak nie w porę.
— Ale choćby go i nie brakło, Ardanie, to i tak pozostałbyś daleko za pociskiem, gdyż gęstość twojego ciała jest mniejszą od gęstości pocisku.
— A więc to koło zaczarowane, z którego nigdy wyjść nie można i musimy pozostać uwięzieni w naszym wagonie?
— Tak, musimy.
— Ah! — krzyknął Ardan przeraźliwym głosem.
— Co ci jest? — zapytał Nircholl.
— Wiem, zgaduję, co to jest ten mniemany bolid! To nie żaden asteroid, ani też kawałek planety.
— W takim razie, cóż to jest? — pytał Barbicane.
— To nasz biedny pies! to mąż Diany!

I w rzeczy samej ten przedmiot bezkształtny, trudny do rozpoznania, był to trup Satelity, spłaszczony jak kobza, gdy z niej wypuszczą powietrze, i który posuwał się, posuwał się wciąż!




ROZDZIAŁ VII.
Chwila upojenia.

Tak więc zjawisko ciekawe, ale logiczne, dziwne, lecz wytłómaczyć się dające, spełniło się w tych szczególnych warunkach. Każdy przedmiot wyrzucony z pocisku, musiał tę samą przebywać drogę i jednocześnie z nim się zatrzymać. Przez cały wieczór tylko o tem rozprawiano, przytem wzruszenie podróżników wzrastało w miarę zbliżania się do upragnionego celu. Byli oni przygotowani na rzeczy nieprzewidziane i nadzwyczajne i w usposobieniu, w jakiem się chwilowo znajdowali, nicby ich zadziwić nie mogło. Wyobraźnia ich wyprzedzała pocisk, którego szybkość zmniejszała się widocznie, chociaż oni o tem nie wiedzieli. Księżyc tymczasem zwiększał się coraz bardziej w ich oczach, i zdawało im się, iż dosyć ręką sięgnąć, aby go pochwycić!
Nazajutrz, 5 grudnia, już o 5-ej zrana wszyscy byli na nogach. Miał to być ostatni dzień podróży, o ile obliczenia były dokładne. Tegoż samego jeszcze wieczora, za 18 godzin, o północy, w chwili pełni, mieli doścignąć tarczy księżycowej. Dzisiejsza północ miała zakończyć tę podróż, o jakiej dotąd nie słyszano jeszcze. Dlatego też, od samego już rana, przez szyby, oświetlone blaskiem promieni księżyca, witali nasi podróżnicy poważną gwiazdę nocy wesołymi i głośnymi okrzykami.
Księżyc wspaniale sunął po horyzoncie gwiazdami zasianym. Jeszcze kilka stopni, a dojdzie on do punktu, w którym spotka się z pociskiem.
Barbicane obliczył, że upadną na księżyc ze strony jego półkuli północnej, gdzie znajdują się rozległe płaszczyzny. Byłoby to wielce pożądanem, gdyby atmosfera księżyca, jak przypuszczano, gromadziła się tylko w głębinach.
— Zresztą, zauważył Ardan, płaszczyzna w każdym razie jest wygodniejsza i właściwszą do wylądowania, aniżeli góra. Gdyby Selenitę wysadzono w Europie na szczycie góry Mont-Blanc, lub w Azyi, na szczycie Himalai, nie wiedziałby napewno, iż się w tych krajach znajduje.
— Wogóle — dodał Nicholl — pocisk, padłszy na płaszczyzmę, pozostałby na niej nieruchomym na pochyłości zaś toczyłby się jak zawała śniegowa, a my, nie mając zręczności wiewiórek, nie wyszlibyśmy z niego cali i zdrowi. Wszystko zatem zdaje nam się sprzyjać. Pomyślny rezultat przedsięwzięcia zdawał się już być niewątpliwym. Barbicana wszakże zastanawiała jedna jeszcze kwestya: lecz, nie chcąc niepokoić swych towarzyszy, zamilczał w tym przedmiocie.
W istocie, pocisk, dążąc ku półkuli północnej, dowodził lekkiego zboczenia z drogi. Wystrzał, matematycznie obliczony, miał zanieść kulę na środek tarczy księżycowej. Jeśli więc nie tam ona trafiała, to dlatego, iż musiało być, pewne zboczenie.
Skąd ono powstało? Barbicane na razie nie mógł tego objaśnić. Spodziewał się jednak, iż nie wywoła ono innych następstw, jak tylko to, że uniesie ich ku wyższemu brzegowi księżyca, dogodniejszego do wylądowania.
Barbicane, nie mówiąc nic przyjaciołom o swych obawach, poprzestał jedynie na częstej obserwacyi księżyca, badając, czy się nie zmieni kierunek pocisku, — gdyż strasznem byłoby ich położenie, gdyby kula, chybiając celu, wpadła w przestrzenie międzyplanetarne.
Księżyc w tej chwili zamiast ukazać się płaskim jak tarcza, dawał już uczuć swą wypukłość.
Gdyby teraz na niego promienie słońca padły ukośnie, cień stąd wywołany uwidoczniłby wyraźnie zarysowujące się wysokie góry.
Wzrok mógłby się zagłębić w ziejącej przepaści kraterów i dostrzedz nierówne zagłębienia, przerzynające niezmierzone płaszczyzny. Przy wzmożonym jednak blasku ginęła dotąd jeszcze wszelka wypukłość. Rozpoznawano zaledwie dwie plamy, które księżyc czynią podobnym do twarzy ludzkiej.
— Podobny do twarzy — wtrącił Ardan — ale gniewa mnie to, iż bratu Apollina dano twarz tak szpetną.
Podróżnicy blizcy swego celu, nie przestawali obserwować ten świat, zupełnie dla nich nowy; wyobraźnia ich biegła po tych krainach nieznanych. Wdrapywali się na szczyty wyniosłe lub schodzili na rozległe pola. Zdawało im się iż spostrzegają wielkie morza, zaledwie mogące istnieć pod rozrzedzoną atmosferą i rzeki z gór płynące. Pochyleni nad przepaścią, spodziewali się, iż usłyszą głos jakiś z tej gwiazdy, wiecznie niemej.
Dzień ten pozostawił im wruszające wspomnienia. Spisywali oni najdrobniejsze szczegóły. Nieokreślony jakiś niepokój trapił ich w miarę zbliżania się do celu. Niepokój ten wzrósłby jeszcze niewątpliwie, gdyby wiedzieli z jak małą szybkością się poruszali, wydałaby im się ona niewystarczającą do osiągnięcia celu.
Pomimo tak ważnych zajęć, Ardan nie zapomniał o przyrządzeniu śniadania. Podróżni zjedli z wielkim apetytem wyborny bulion ugotowany na gazie i mięso zakonserwowane; na zakończenie zaś uraczono się kilku kieliszkami dobrego wina francuskiego, i z tego powodu Ardan zauważył, iż winnice na księżycu, ogrzane silnymi promieniami słońca, powinnyby wydawać najszlachetniejsze gatunki jagód, — jeśli tam wogóle są winnice. Na wszelki wypadek przezorny francuz nie zapomniał zapakować kilka wyborowych szczepów Medoc i Côté-d’Or, na które liczył najwięcej.
Przyrząd Reiseta i Regnaulta działał wciąż z największą dokładnością. Powietrze przechowywało się w stanie zupełnej świeżości. Najmniejsza cząsteczka kwasu węglowego nie oparła się potażowi, a tlen, według zapewnień Nicholla, był w najlepszym gatunku. Para wodna zamknięta w pocisku, mięszając się z tem powietrzem, odświeżała jego suchość i z pewnością nie wszystkie apartamenty w Paryżu, Londynie lub Nowym Jorku, oraz sale teatralne, znajdują się w takich warunkach hygienicznych. Chcąc jednak, aby przyrząd ten działał prawidłowo, trzeba było, utrzymać go w stanie doskonałym. Dlatego też Ardan codziennie opatrywał regulatory, przeglądał kurki i pyrometrem regulował ciepło gazu. Wszystko do tej pory szło wybornie, a podróżnicy nasi na wzór szanownego J. T. Mastona zaczynali nabierać tuszy, i mogli się byli do niepoznania odmienić, gdyby uwięzienie ich w pocisku potrwało parę miesięcy.
Barbicane, wyjrzawszy przez okienko, zobaczył psa i różne inne przedmioty wyrzucone z pocisku, jakie za nim wciąż ciągnęły. Diana wyła żałośnie, patrząc na zwłoki Satelity.
— Wiecie co, moi przyjaciele — rzekł Ardan — że gdyby jeden z nas był umarł, nie wytrzymawszy skutków odbicia przy wystrzale, bylibyśmy w niemalym kłopocie z pogrzebaniem go, albo raczej wyrzuceniem w przestworza, zastępujące tu ziemię. Trup jego, jak wieczny wyrzut sumienia, towarzyszyłby nam bezustannie.
— Wistocie, byłoby to bardzo smutne i nieprzyjemne — dodał Nicholl.
— Ale co się mnie tyczy — prawił dalej Ardan — przyznam się, że mocno żałuję, iż nie mogę odbyć tej przechadzki po powietrzu. Coby to była za rozkosz bujać wśród tych przestworzy, kąpać się i zanurzać w tych czystych promieniach słońca? Gdybyśmy zabrali przyrząd do pływania i pompę powietrzną, byłbym skoczył w powietrze, a spocząwszy na wierzchołku naszej kuli wyglądałbym jak chimera lub hippogryf.
— Niedługo, mój Ardanie — rzekł Barbicane — udawałbyś tak hippogryfa, bo, pomimo przyrządu do pływania, napełnionego powietrzem z ciebie wychodzącem, pękłbyś jak balon zbyt wysoko uniesiony w powietrze. Nie masz więc czego żałować i wierz mi, że lepiej wyrzec się wszelkiej przechadzki, dopóki znajdować się będziemy w próżni.
Ardan do pewnego stopnia dał się przekonać, zgodził się na trudność, ale nie na niepodobieństwo, którego to wyrazu nigdy nie uznawał.
Rozmowa z tego przedmiotu przeszła na inny, nie ustając ani na chwilę.
W nawale rozmaitych pytań i odpowiedzi Nicholl postawił kwestyę, której nie zdołano na razie rozstrzygnąć.
— Moi przyjaciele — rzekł on — piękna to podróż na księżyc, ale jakże z niego powrócimy?
Dwaj towarzysze spojrzeli po sobie ze zdziwieniem. Dotąd pytania tego nie poruszyli.
— Co przez to rozumiesz, Nichollu? — zapytał Barbicane.
— Pytać się o powrót z kraju, do którego się jeszcze nie przybyło, zdaje mi się rzeczą zbyteczną.
— Nie pytam dlatego, abym się chciał cofać — odparł Nicholl — ale zapytuję raz jeszcze, jak powrócimy.
— Tego nie wiem — odpowiedział Barbicane.
— Co do mnie — rzekł Ardan — przyznam się, iż gdybym wiedział, jak powrócić, to nie byłbym się puszczał w podróż.
— Otóż to mi odpowiedź! — zawołał Nicholl.
— Potwierdzam zdanie Ardana, i dodam, że pytanie to jest dla nas obojętne. Później, gdy uznamy za stosowne powrócić, pomyślimy nad tem. Jeśli tam niema kolumbiady, będziemy mieli przynajmniej pocisk gotowy.
— Miła perspektywa! kula bez strzelby!
— Strzelbę i proch można zrobić — odpowiedział Barbicane — bo kruszcu, saletry i węgla nie brak zapewne na księżycu. Zresztą aby powrócić, nie potrzeba nic więcej jak pokonać siłę przyciągającą księżyca, a dość jest przebyć 8.000 mil, aby spaść znowuż na ziemię.
— Dosyć o tem — zawołał Ardan. — Nie mówmy więc o powrocie! Już i tak zawiele w tej kwestyi rozmawialiśmy, co się zaś tyczy zawiązania stosunków z naszymi towarzyszami ziemskimi, to nie będzie to zbyt trudnem.
— A to jakim sposobem?
— Za pomocą bolidów, wyrzucanych przez wulkany księżycowe.
— Pyszna myśl, Ardanie, — odpowiedział Barbicane. — Laplace obliczył, że siła pięć razy większa od tej, jaka posiadają nasze armaty, wystarczyłaby do wyrzucenia bolidu z księżyca na ziemię. Otóż każdy wulkan bezsprzecznie taką siłę posiada.
— Hurra! — krzyknął Ardan — niech żyją bolidy i niedroga a wygodna komunikacya! Toż sobie zażartujemy z administracyi pocztowej! Ale ja myślę...
— Cóż znowu myślisz?
— Wyborny, wspaniały pomysł przychodzi mi do głowy. Dlaczegośmy nie przyczepili drutu do naszego pocisku, moglibyśmy wymieniać telegramy z ziemią.
— Do tysiąca dyablów! — krzyknął Nicholl. — A cóż to, za nic masz wagę drutu długiego na 86.000 mil?
— Za nic! można było w trójnasób zwiększyć nabój kolumbiady, a gdyby to nie wystarczało, powiększyć w cztery lub piękroć, — wołał Ardan — zapalając się coraz bardziej.
— To jedno tylko możnaby zarzucić twojemu projektowi, — dodał Barbicane — mianowicie, że podczas wirowego obrotu ziemi, drut okręciłby się wokoło niej, jak łańcuch na kołowrocie, i wówczas ściągnąłby on nas na ziemię.
— Na trzydzieści dziewięć gwiazd Unii! — krzyknął Ardan — wszystkie zatem pomysły okazują się niepraktycznymi tak, jak pana J. T. Mastona! Sądzę wszakże, że jeśli my nie wrócimy na ziemię, J. T. Maston wybierze się na nasze spotkanie.
— To możebne — odpowiedział Barbicane — jest to zacny i odważny człowiek. Wreszcie, cóż może być łatwiejszego? Kolumbiada znajduje się dotąd na gruncie Florydy, o bawełnę strzelniczą nie trudno; księżyc znowu przechodzić będzie przez zenit Florydy, bo za 18 lat powróci do miejsca dziś zajmowanego.
— Tak — powtórzył Ardan — niewątpliwie, Maston przybędzie do nas, a z nim razem nasi przyjaciele Elphiston, Blombsberg, oraz wszyscy członkowie klubu puszkarskiego — i dobrego doznają przyjęcia. A potem, urządzimy pociągi pociskowe pomiędzy ziemią i księżycem. Hurra! Niech żyje J. T. Maston!
Przypuścić można, że chociaż szanowny J. T. Maston nie słyszał okrzyków na cześć jego wygłaszanych, ale jednak mogło mu w uszach dzwonić przynajmniej. Cóż on wówczas porabiał? Pewnie stał na stacyi Long’s-Peak, w Górach Skalistych, usiłując odszukać pocisk, bujający w przestrzeni. Jeśli myślał o swoich przyjaciołach, to trzeba przyznać, że ci o nim nie zapominali.
Skądże jednak pochodziło to niezwykłe ożywienie mieszkańców pocisku? O niewstrzemięźliwość posądzić ich nie było można. Czy tę nadzwyczajną wesołość przypisać należało wyjątkowym okolicznościom, w jakich się znajdowali, czy też blizkości księżyca, od ktorego dzielił ich już tylko przeciąg kilku godzin czasu, czy może jakiemu tajemniczemu wpływowi księżyca, oddziaływającego na ich system nerwowy? Twarze ich płonęły, oddech mieli przyspieszony, a płuca pracowały jak miech kowalski. Oczy ich pałały blaskiem niezwykłym, glos nabrał dziwnego brzmienia; wyrazy z ich ust wybiegały jak korki z butelek szampana, wypchnięte działaniem kwasu węglowego; ruchy ich były niespokojne, a co najdziwniejsze, że nie zauważyli tych zmian zupełnie.
— Teraz, — rzekł Nicholl — gdy nie wiem, czy powrócimy z księżyca, chciałbym przynajmniej wiedzieć, co my na nim robić będziemy.
— Co będziemy robić — odparł Barbicane, tupiąc nogą — nie wiem!
— Nie wiesz! — krzyknął Ardan, aż się rozległo po całym pocisku.
— Nie wiem, a nawet się nie domyślam! — odpowiedział Barbicane, krzycząc tak samo jak jego towarzysz.
— A więc ja wiem! — mówił dalej Ardan.
— To mów! — wrzasnął Nicholl, nie umiejący już zapanować nad swym głosem.
— Będę mówił, ale wtedy, gdy mi się spodoba! — krzyknął Ardan, chwytając gwałtownie rękę towarzysza.
— Ty nas wciągnąłeś do tej podróży, więc chcemy wiedzieć po co, dlaczego? — rzekł rozgniewany Barbicane.
— Tak — mówił Nicholl — bo jeśli nie wiem gdzie idę, to niech wiem przynajmniej poco tam idę?
— Poco? dlaczego? — wrzeszczał Ardan, podskakując w górę — poco? Po to, aby objąć w posiadanie księżyc w imieniu Stanów Zjednoczonych! Aby do Unii dodać czterdziesty stan! aby skolonizować kraje księżycowe, aby je uprawiać, zaludniać, zaszczepić sztuki, przemysł i naukę, aby wreszcie ucywilizować Selenitów, jeśli nie są więcej wykształconymi od nas.
— I jeśli są jacy Selenici! — dodał kapitan.
— Kto mówi, że niema Selenitów? — wrzasnął Ardan.
— Ja! — zawył na całe gardło Nicholl.
— Kapitanie — rzekł Ardan — radzę ci nie powtarzać tej zniewagi, bo ci ją wcisnę napowrót do gardła!
Dwaj przeciwnicy zamierzali już rzucić się na siebie, gdy Barbicane wpadł pomiędzy nich.
— Wstrzymajcie się nieszczęśliwi! — zawołał, odsuwając ich od siebie, jeśli niema Selenitów, to się bez nich obejdziemy.
— Tak, — zawołał Ardan — obejdziemy się bez nich! Nie mamy nic wspólnego z Selenitami! Precz z nimi!
— Do nas należy panowanie na księżycu! — zawołał Nicholl!
— Do nas trzech!
— Ja będę kongresem! — krzyczał Ardan.
— A ja senatem! — wołał Nicholl.
— Barbicane prezydentem! — wrzeszczał Ardan.
— Precz z prezydentem!
— Tak! niech będzie prezydent mianowany przez kongres! — wołał Ardan — a ponieważ ja jestem kongresem, mianuję cię jednogłośnie!
— Hurra! hurra! hurra! niech żyje prezydent Barhicane! — krzyknął Nicholl na całe gardło.
Poczem prezydent i senat donośnym głosem zaintonowali pieśń narodową »Yankee Doodle«.
Wtedy rozpoczął się taniec szalony w połączeniu ze śpiewami, do których Diana przyłączyła się wyjąc i skacząc aż pod sklepienie pocisku.
Potem, trzej podróżnicy, taczając się jak pijani, padli wycieńczeni na podłogę pocisku.





ROZDZIAŁ VIII.
O 77.114 mil.

Co się stało? Jakaż była przyczyna tego dziwnego upojenia, którego skutki mogłyby być tak zgubne? Oto prosta nierozwaga Ardana, której na szczęście Nicholl w porę zaradził.
Po tem odurzeniu, trwającem kilka minut, Nicholl pierwszy odzyskał przytomność i zdołał zebrać myśli.
Pomimo, że jadł śniadanie przed dwiema dopiero godzinami, uczuwał straszny głód, jak gdyby od kilku dni w ustach nic nie miał. Czuł, że mózg jego i żołądek cierpiały jednocześnie.
Powstał więc i zażądał od Ardana posiłku. Ten nieprzytomny i znękany nic nie odpowiadał.
Nicholl wtedy postanowił sam sobie przyrządzić herbatę, przy której miał zamiar połknąć tuzin butersznitów.
Dobył pudełko z zapałkami i pośpiesznie potarł jedną z nich.
Jakże się zdziwił widząc, że siarka płonie blaskiem nadzwyczajnym, prawie nie do zniesienia.
Gaz, który zapalił, zapłonął jak snop światła elektrycznego.
Zdumienie Nicholla prędko minęło, zrozumiał niebawem przyczynę natężenia światła, zmian fizyologicznych zaszłych w jego organizmie i podniecenia władz umysłowych i czuciowych. Zrozumiał wszystko.
— Tlen! — zawołał na cały głos.
Pochyliwszy się nad aparatem, zobaczył, że przez otwartą klapę gaz ten uchodził całymi kłębami. Był on bez smaku i zapachu, bardzo ożywczy, lecz nadmiar jego w powietrzu sprowadza zaburzenia w organizmie.
Nicholl pośpieszył powstrzymać ten upływ tlenu, który spowodowałby niezawodną śmierć podróżników, spalając ich po prostu.
Po upływie godziny powietrze się oczyściło i dozwalało płucom oddychać prawidłowo. Powoli trzej przyjaciele przychodzili do przytomności po tem odurzeniu.

Ardan nic sobie z tego nie robił, dowiedziawszy się, iż wywołał powyższy wypadek:
Tlen! — zawołał na cały głos.
przeciwnie, był zadowolony, ponieważ urozmaicał on jednostajność podróży.

— Zresztą, — powiedział Ardan, — cieszy mnie, iż próbowałem tego gazu tak ważnego w życiu ludzkiem. Wiecie co, moi przyjaciele, iż wielce pożytecznym byłby zakład tlenowy, w którym ludzie osłabieni mogliby przez parę godzin wieść życie czynniejsze. Wyobraźmy sobie sale koncertowe lub teatry, przesycone tlenem; jakżeby wówczas artyści wykonywali swe role, a publiczność ich i sztukę przyjmowala!...
Ardan mówił, z takim zapałem, że możnaby sądzić, iż jeszcze jest odurzony.
Barbicane jednak za jednym zamachem ostudził jego zapał.
— Wszystko to bardzo piękne mój Ardanie, — rzekł — ale powiedz skąd się wzięły te kury, które przyjęły udział w naszym koncercie?
— Kury?
— Tak.
I w rzeczy samej, kilka kur i wspaniały kogut przechadzały się tu i owdzie, gdacząc i trzepocząc skrzydłami.
— To wy się nie domyślacie — zawołał Ardan — to tlen do takiego je doprowadził ożywienia.
— Cóż zamierzasz robić z temi kurami? — pytał Barbicane.
— Ach! jacy wy jesteście niedomyślni! Chcę zaaklimatyzować je na księżycu!
— Dlaczego więc ukrywałeś je przed nami?
— Przez żart, mój zacny Barbicanie, przez prosty żart, który mi się nie udał. Chciałem, przybywszy na księżyc, wypuścić je, nic wam nie mówiąc! Jakieżby było wówczas wasze zdziwienie, gdybyście ujrzeli drób ziemski na polach księżycowych!
— O! figlarzu! figlarzu! tobie się i bez tlenu w głowie przewraca; wciąż jesteś takim postrzelonym, jakbyś był pod wpływem tego gazu.
— A któż wie, czy wówczas nic bylibyśmy rozumnymi? — odparł Ardan.
Po tej filozoficznej uwadze podróżnicy zabrali się do uporządkowaana pocisku. Kury zostały zapędzone do swej klatki. Wśród tego zajęcia Barbicane i dwaj jego przyjaciele dostrzegli na sobie oznaki nowego zjawiska.
Od chwili opuszczenia ziemi, własny ich ciężar, oraz ciężar pocisku i przedmiotów w nim się znajdujących, widocznie stopniowo się zmmiejszał.
Waga wprawdzie nie mogłaby wykazać tego ubytku, gdyż sama z ciężaru swego utraciłaby tyle, co i przedmiot ważony; lecz bezmian sprężynowy naprzykład, którego naprężenie jest niezależne od siły przyciągania, mógłby ściśle oznaczyć ten ubytek.
Wiadomem jest, że ciężkość jest proporcyonalną do mas, a w stosunku odwrotnym do kwadratu z odległości. Stąd można postawić taki wniosek: gdyby wszystkie ciała niebieskie zniknęły nagle i ziemia sama tylko pozostała w przestrzeni, pocisk, według prawa Newtona, o tyle mniejby ważył, o ile się bardziej od ziemi oddalił, nie utraciłby wszakże całkowitego swego ciężaru, bo przyciąganie ziemi zawszeby się czuć dawało.
W danym jednak wypadku spodziewać się można było nadejścia chwili, w której pocisk nie podlegałby wcale prawom ciężkości.
Droga pocisku szła pomiędzy ziemią i księżycem. W miarę jak się oddalał od ziemi, przyciąganie zmniejszało się w stosunku odwrotnym do kwadratu z odległości, lecz jednocześnie przyciąganie księżycowe zwiększało się w tymże samym stosunku. Pocisk więc musiał przybyć do miejsca, w którem dwa przyciągania zobojętniają się, a wówczas kula utraciłaby wszelką wagę. Gdyby masy księżyca i ziemi były równe, punkt ten znalazłby się w jednakowej odległości od obu gwiazd. Zważywszy jednak różnicę mas, można było łatwo obliczyć, iż punkt ten przypadnie na 47/52 całej drogi, czyli o 78.114 mil od ziemi. Na tym punkcie ciało pozostałoby na wieki nieruchome, jako równomiernie przyciągane przez obie gwiazdy.
Gdyby siła rzutu była dokładnie obliczoną, wówczas pocisk powinien dosięgnąć tego punktu z szybkością równą zeru, tracąc przytem swój ciężar.
Cóżby się wówczas stało? Trzy nastręczały się przypuszczenia:
1) pocisk mógłby zachować niejaką jeszcze chyżość i, przebywszy punkt równego przyciągania, upadłby na księżyc skutkiem jedynie siły jego przyciągającej.
2) zabrakłoby mu prędkości dla dojścia do punktu równego przyciągania, i wtedy spadłby na ziemię skutkiem jedynie siły jej przyciągającej.
3) wreszcie, posiadając szybkość dostateczną dla dojścia do punktu obojętnego, ale za małą do przebycia go, pozostałby wiecznie zawieszony w tym punkcie, jak grób Mahometa, pomiędzy zenitem i nadyrem.
Położenie tak się przedstawiało, a Barbicane wytłómaczył jego skutki swym przyjaciołom. Szczegóły zajmowały ich wielce. W jaki sposób mogli rozpoznać, że pocisk doszedł do tego punktu obojętnego, gdy ani oni, ani też przedmioty znajdujące się w pocisku, nie podlegali żadnym prawom ciężkości. Tego samego dnia jednak, około godziny 11 zrana Nicholl wypuścił szklankę z ręki, a szklanka zamiast upaść, pozostała zawieszoną w powietrzu.
— Ah! — zawołał Ardan — otóż mamy coś ciekawego z fizyki.
Opuszczone różne przedmioty, jak broń, butelki i inne, trzymały się w powietrzu jakby cudem. Diana nawet, podniesiona przez swego pana i puszczona, zawisła w powietrzu.
Wreszcie sami uczuli, wyciągając ręce, że te nie opadały; głowy chwiały im się na ramionach, nogi nie trzymały się na podłodze pocisku. Byli jak pijani, nie mogący utrzymać się na nogach. Fantazya przedstawiała ludzi bez odbłysku lub bez cienia; tu zaś rzeczywistość, przez zobojętnienie sił przyciągających, zrobiła ludzi niemających żadnego ciężaru.
Nagle Ardan podskoczył nieco w górę i zawisł w powietrzu, jak mnich z »Kuchni Aniołów« Murilla. Dwaj jego przyjaciele poszli w jego ślady i wszyscy trzej zawiśli pośród pocisku.
— Czyż to możliwe? Czyż to do prawdy podobne? — wołał Ardan. — Nie! A jednak tak jest! Ach! gdyby nas Rafael w tym stanie zobaczył, pysznyby stworzył obraz.
— Stan taki nie może trwać wiecznie powiedział Barbicane. — Jeśli pocisk przejdzie przez punkt obojętny, siła księżycowa przyciągnie nas na księżyc.
— Nogi nasze spoczną wtedy na sklepieniu pocisku — zauważył Ardan.
— Nie — rzekł Barbicane — ponieważ pocisk, którego punkt ciążenia jest bardzo nizko, obróci się zwolna.
— Wówczas gospodarstwo nasze pójdzie, jak to mówią, do góry nogami.
— Uspokój się — odpowiedział Nicholl — nic się nie przewróci, a nawet z miejsca nic poruszy, ponieważ obrót kuli odbędzie się bardzo nieznacznie.
— Tak — potwierdził Barbicane — a kiedy przejdzie przez punkt równego przyciągania, spód jego jako cięższy, pociągnie go po linii prostopadłej na księżyc. Aby się to jednak stało, koniecznem jest przebycie linii obojętnej.
— Przebycie linii obojętnej! — zawołał Ardan. — Zróbmy więc tak, jak czynią marynarze, przepływając rówmik. Skropmy naszą drogę.
Lekkie poruszenie w stronę odsunęło Ardana ku wysłanej ścianie. Wydobył on butelkę i szklankę i umieścił je w »powietrzu« przed swymi towarzyszami, którzy pijąc wraz z nim, wesołymi okrzykami powitali linię.
Ów wpływ przyciągania trwał niecałą godzinę. Podróżnicy czuli jak opadają nieznacznie, a Barbicane zauważył, iż stożkowaty koniec pocisku oddalał się powoli od linii prostopadłej, skierowanej do księżyca, a naodwrót, spodnia część jego zbliżała się do niej. Przyciąganie księżyca stawało się już silniejszem od przyciągania ziemi. Spadek na księżyc zaczynał się, tylko jeszcze bardzo powolny; wynosił on trzecią część milimetra w pierwszej sekundzie, czyli pięćset dziewięćdziesiąt tysiącznych linii. Wkrótce jednak siła przyciągająca miała wzrastać, spadek odbywał się wyraźniej. Pocisk wciągany od strony spodu swego, miał obrócić swój stożkowaty wierzchołek ku ziemi i spadać na księżyc z szybkością coraz większą. Cel wówczas byłby doścignięty. Obecnie nic już nie przeszkadzało udaniu się przedsięwzięcia, a Nicholl i Ardan podzielali radość Barbicana.
Rozprawiali o wszystkich zjawiskach, które ich w taki podziw wprowadzały. Niewyczerpanym przedmiotem uwag było owo zobojętnienie praw ciężkości. Zawsze zapalony Ardan chciał z tego wyciągać wnioski, naturalnie czysto fantastyczne.
— Ah! moi przyjaciele, — zawołał on — coby to było za szczęście, gdyby się można było na ziemi zwolnić od tej ciężkości, od tego łańucha do niej wiążącego. Byłoby to prawdziwe wyswobodzenie się z niewoli. I jeśli to jest prawdą, że potrzebną jest siła sto pięćdziesiąt razy większa od nas posiadanej, aby się utrzymać w powietrzu przez proste użycie muszkułów, to gdyby przyciąganie zupełnie nie istniało, samą siłą woli moglibyśmy wznieść się i latać po powietrzu.
— W istocie — powiedział Nicholl z uśmiechem — gdyby można było zniweczyć ciężkość, jak się niweczy boleść przez znieczulenie, dziwnej uległyby zmianie społeczeństwa nowoczesne.
— Tak. — zawołał Michał przejęty sprawą — zniweczmy ciężkość, a wraz z nią wszelkie windy, kołowroty, korby i inne dźwignie, jako niemające racyi bytu!
— Dobrze mówisz — odpowiedział Barbicane — gdyby jednak nic nie ciążyło, nicby się też i nie trzymało, ani kapelusz na głowie, ani dom murowany na ziemi, do której przylega swoim ciężarem. Bezużytecznemi byłyby czółna i inne statki, które tylko dzięki prawu ciężkości na wodzie się utrzymują; niepotrzebnymi oceany, których fale nie byłyby równoważone przyciąganiem ziemi! Wreszcie niepotrzebną atmosfera, której atomy nie utrzymywane niczem, rozproszyłyby się w przestrzeni.
— Co to za nieszczęście — odparł Ardan — iż ci ludzie pozytywni zawsze nas za jednym zamachem sprowadzają do rzeczywistości.
— Pociesz się jednak mój Michale — dodał — bo chociaż niema gwiazdy, na której nie istniałoby prawo ciężkości, wkrótce wszakże dostaniesz się na taką, na której ciężkość jest o wiele mniejszą niż na ziemi.
— Czy mówisz o księżycu?
— Tak, księżyc jest tą gwiazdą. Ponieważ masa jego jest sześć razy mniejszą od masy kuli ziemskiej, a ciężkość jest proporcyonalną do mas, przeto wszystkie przedmioty ważą tam sześć razy mniej.
— Czy się o tem przekonamy? — zapytał Ardan.
— Naturalnie, ponieważ 200 kilogramów na księżycu ważą tylko 30.
— A nasza siła muskularna nie zmniejszy się tam także?
— Nie, zamiast powiem wznieść się na jeden metr przy podskoku, wzniesiemy się na 18 stóp wysoko.
— To staniemy się Herkulesami na księżycu! — zawołał radośnie Michał.
— Tem bardziej — dodał Nicholl — że jeśli wzrost selenitów jest ustosunkowany do masy ich globu, to oni są wysocy na jedną stopę zaledwie.
— Liliputy! — zawołał Ardan. — Mam zatem odegrać rolę Gulliwera, urzeczywistnić bajkę o olbrzymach! Otóż to są korzyści opuszczenia swej planety i puszczenia się w świat słoneczny.
— Posłuchaj Michale — mówił Barbicane — jeżeli chcesz odegrać rolę Gulliwera, radzę ci zwiedzić tylko planety mniejsze, jak: Merkury, Wenus lub Mars, których masa jest mniejszą od masy ziemi, ale nie podążaj na wielkie planety, jak Jowisz, Saturn, Uranus, Neptun, bo tam zamiast Herkulesem, zostałbyś Liliputem.
— A na słońcu?
— Na słońcu, jeśli gęstość jego jest cztery razy mniejsza niż gęstość ziemi, jego objętość zaś tysiąc trzysta osiemdziesiąt tysięcy razy większa, to i jego siła przyciągająca jest dwadzieścia siedem razy większa niż na kuli ziemskiej. W takim więc też stosunku i mieszkańcy jego musieliby mieć średnio dwieście stóp wysokości.
— Do tysiąca dyabłów! — krzyknął Michał — zostałbym wtedy pigmejczykiem, mirmidonem!
— Gulliwer u olbrzymów — rzekł Nicholl.
— Tak! — wtrącił Barbicane.
— Możeby w takim razie warto było zabrać ze sobą kilka armat dla obrony?
— Wybornyś! — odpowiedział Barbicane — kule twoje nicby nie skutkowały na słońcu, bo padałyby na ziemię o kilka metrów od otworu armaty.
— To już trochę za wiele!
— Ale tak byłoby niewątpliwie — dodał Barbicane. — Siła przyciągająca jest tak znaczną na tej gwiaździe, że przedmiot ważący np. 70 kilogramów na ziemi, będzie ważył 1.930 na słońcu; twój kapelusz dziesięć kilogramów, cygaro pół funta; ty sam ważyłbyś 2.500 kilo i powstać byś nie mógł, gdybyś spadł na słońce.
— Do licha! — zawołał Ardan — trzebaby więc nosić ze sobą windę. Kiedy więc tak, kochani przyjaciele, poprzestańmy tymczasowo na księżycu. Tam przynajmniej uchodzić możemy za wielkich. Później namyślimy się, czy warto iść na słońce, na którem i napić się nawet nie można, gdyż trudno byłoby podnieść do ust szklankę bez pomocy windy.




ROZDZIAŁ IX.
Następstwa zboczenia.

Barbicane nie obawiał się już obecnie, jeżeli nie o rezultat podróży, to przynajmniej o siłę rzutu pocisku. Szybkość jej ciągnęła go poza linię obojętną, a zatem nie spadną już na ziemię i nie pozostaną w zawieszeniu na punkcie przyciągania. Jednego jeszcze nie rozstrzygnął pytania, mianowicie: czy pocisk dojdzie do celu zamierzonego pod działaniem siły przyciągającej księżyca.
Chociaż ciężkość na księżycu była 6 razy mniejszą od ciężkości na ziemi, zawsze jednak był to spadek 8.296 mil; spadek ogromny, przeciwko któremu wypadało się zabezpieczyć jak najśpieszniej.
Środki ostrożności, jakie przedsięwziąć należało, były dwojakie: jedne z nich miały na celu unicestwienie skutków odbicia przy spadaniu pocisku na księżyc; drugie zaś, opóźnić jego spadek, a przez to uczynić go mniej gwałtownym.
Co się tyczy pierwszego — z żalem Barbicane nie mógł zastosować tych samych środków, co przy wystrzale z kolumbiady, to jest wody, zastosowanej jako sprężyna i przegród ruchomych. Przegrody istniały jeszcze, ale wody brakowało, a nie można jej było brać na zapas.
Zresztą choćby i posiadano jakiś zapas, to nie zastąpiłby nigdy sprężyny. Warstwa wody zabranej przy odjeździe, na której spoczywała tarcza hamująca pocisk, miała 3 stopy wysokości na powierzchni 54 stóp kwadratowych, objętości zaś 6 metrów kubicznych, a wagi 5.730 kilogramów, nie licząc, że przeszło piąta część tej ilości mieściła się prócz tego w zbiornikach. Środka więc tego wyrzec się musiano.
Na szczęście, Barbicane oprócz wody, opatrzył jeszcze tarczę ruchomą w mocne czopy na sprężynach, mające zapobiedz wstrząśnieniu w tylnej części, po zdruzgotaniu przegród poziomych. Czopy te nie uszkodziły się, należało je tylko przytwierdzić do tarczy ruchomej na właściwem miejscu.
Wszystko to bardzo łatwo dało się wykonać, przy pomocy sztab i zawias, oraz narzędzi, których nie brakowało. Wkrótce tarcza spoczęła na swych czopach stalowych, jak stół na nogach. Jedynem złem, jakie wynikło z tego ustawienia tarczy, było zasłonięcie szyby na spodzie pocisku, przez co podróżnicy nie będą mogli obserwować księżyca, gdy spadną nań prostopadle.
Ustawienie tarczy wymagało godziny pracy. Już było po 12 w południe, gdy ukończono przygotowania. Barbicane znowu obserwował pochylenie się pocisku, ale niestety, nie obrócił się on jeszcze dostatecznie do spadnięcia i zdawał się podążać po linii krzywej, równoległej do tarczy księżyca. Księżyc wspaniale jaśniał w przestworzu, a z przeciwnej strony słońce paliło go swymi promieniami.
Położenie wciąż było niepokojacem.
— Czy dojedziemy? — zapytał Nicholl.
— Postępujemy tak, jak gdybyśmy dojechać mieli — odparł Barbicane.
— Jesteście tchórze! — odezwał się Ardan — dojedziemy, a nawet i prędzej nawet niż sobie tego życzylibyśmy.
Odpowiedź ta zachęciła Barbicana do prowadzenia, w dalszym ciągu robót przygotowawczych, zajął się ustawieniem przyrządów chroniących od skutków odbicia.
Kapitan Nicholl utrzymywał kiedyś, że pocisk rozbryźnie się jak szklanka — Ardan wówczas twierdził, że opóźni jego spadanie za pomocą rac odpowiednio ustawionych.
W samej rzeczy silne race, umieszczone na spodzie pocisku i palące się na zewnątrz niego, mogły spowodować ruch wsteczny, i tym sposobem zmniejszyć prędkość kuli. Race te nie powinnyby wprawdzie palić się w próżni, lecz tlenu im nie brakło, gdyż same go sobie wytwarzały.
Barbicane zaopatrzył się w race zamknięte w armatkach stalowych świdrowanych, które można bylo przytwierdzić do spodu pocisku. Wewnątrz armatki szczelnie przystawały do podłogi, na zewnątrz zaś wystawały na pół stopy. Było ich dwadzieścia.
Przez otwór pozostawiony w tarczy zapalał się lont, w jaki każda, była zaopatrzona. Wystrzał odbywał się na zewnątrz. Dosyć było wyjąć blaszki metalowe, zatykające otwory w spodzie pocisku, a na ich miejscu wstawić szczelnie przylegające armatki.
Przygotowania te ukończono około 3 godziny.
Pocisk widocznie zbliżał się do księżyca, którego wpływ uczuwał już nieco; ale pewnem już było, że nie spadnie normalnie na księżyc, ku któremu wierzchnia jego część skutkiem swego ciężaru obrócić się musiała.
Zaniepokojenie Barbicana zwiększało się w miarę, gdy zauważył, iż kula jego opiera się wpływom ciążenia. Rzecz nieznana stawała przed nim wśród przestrzeni międzyplanetarnych. Zdawało mu się, iż przewidział wszystko w trzech swoich przypuszczeniach: powrotu na ziemię, spadnięcia na księżyc, lub pozostania na linii obojętnej. A tu niespodzianie zjawia się czwarte, co do nieskończoności. Aby wobec tego nie upaść na duchu, trzeba było takiego mędrca jak Barbicane, istoty tak flegmatyczmej jak Nicholl, albo śmiałka takiego jak Ardan.
Rozmowę zwrócono na tę sprawę.
Inni rozważaliby kwestyę z punktu praktycznego i pytaliby się, gdzie ich niesie wagon — pocisk? nasi zaś podróżnicy przeciwnie, szukali przyczyny samego wypadku.
— Wyszliśmy zatem z kolei — rzekł Ardan, ale jakiż tego powód?
— Obawiam się — rzekł Nicholl — czy pomimo całej naszej przezorności kolumbiada nie była źle ustawioną. Błąd w tym wypadku, choćby najmniejszy, mógł nas rzucić poza punkt przycięgania księżyca.
— Więc źle wycelowano? — zapytał Ardan.
— Wątpię — odpowiedział Barbicane. — Armaty skierowano prawidłowo do zenitu, a prostopadłe jej ustawienie bardzo ściśle było zrobione. Otóż powinniśmy koniecznie spaść na księżyc w pełni, przechodzący przez zenit. Musi tu być jakaś inna przyczyna, tylko że dojść jej nie mogę.
— Może zapóżno przybywamy? — zapytał Nicholl.
— Zapóźno? — powtórzył Barbicane.
— Tak — powiedział kapitan. — Nota obserwatoryum w Cambridge powiada, że podróż powinna trwać 97 godzin, 13 minut i 20 sekund, — co znaczy, że wcześniej księżyc nie będzie jeszcze w punkcie oznaczonym, a póżniej już w nim nie będzie.
— Zgadzam się z tem — powiedział Barbicane — ale wyjechaliśmy 1 grudnia, o 11 godzinie bez 13 minut i 25 sekund wieczorem, a powinniśmy przybyć do celu dnia 5, o północy, w chwili właśnie, gdy księżyc będzie w pełni. Dziś właśnie mamy 5 grudnia, jest teraz wpół do czwartej, a osiem i pół godziny powinno wystarczyć do, przybycia do miejsca wytkniętego. Dlaczegóż więc nie przybywamy?
— Czy szybkość nasza nie jest zbyteczna? — zapytał Nicholl — gdyż wiemy już teraz, że szybkość początkowa była większą aniżeli przypuszczano.
— Nie! — odpowiedział stanowczo Barbicane. — Nadmiar szybkości, gdyby kierunek pocisku był dobry, nie przeszkadzałby nam dotrzeć na księżyc. Nie! widocznie było tu zboczenie. Niewątpliwie zboczyliśmy!
— Kiedy i dlaczego? — pytał Nicholl.
— Nie umiem tego objaśnić — odpowiedział Barbicane.
— Słuchaj Barbicane — rzekł wtedy Ardan — czy chcesz, abym ci wyjawił moje zdanie w tym przedmiocie?
— I owszem!
— Nie dałbym i pół dolara za to, żeby się tego dowiedzieć. Zboczyliśmy — stało się! Dokąd dążymy — wszystko mi jedno! Zresztą niedługo się o tem przekonamy. Jeżeli posuwamy się w przestrzeni, w końcu przecież dojdziemy do jakiegoś punktu przyciągania!
Obojętność, z jaką wypowiedział swe zdanie, nie mogła zaspokoić Barbicana, nie dlatego, aby się miał obawiać, ale, że chciał koniecznie wiedzieć przyczynę zboczenia pocisku.
Pocisk tymczasem dalej przybierał położenie równoległe do księżyca, a jednocześnie z nim wszystkie przedmioty wyrzucone w powietrze. Barbicane z obserwacyi księżyca, oddalonego już tylko o niespełna 2.000 mil, mógł się nawet przekonać, iż prędkość jego stawała się jednostajną, co było świeżym dowodem, iż nie spada. Siła rzutu była jeszcze silniejszą niż przyciąganie księżyca, lecz przebieg pocisku zbliżał go niezawodnie do tarczy księżycowej, i można się było spodziewać, iż w bliższej odległości ciężkość przeważy i stanowczo spowoduje spadek.
Trzej przyjaciele, nie mając nic lepszego do roboty, prowadzili dalej swe spostrzeżenia. Nie mogli jednak określić jeszcze położenia topograficznego satelity. Wszystkie wypukłości wyrównywały się pod promieniami słonecznymi.
Patrzyli tak przez przeciwległe szyby do 8 godziny wieczorem. Księżyc urósł w ich oczach tak, że zakrywał całą połowę firmamentu. Pocisk otoczony był światłem słonecznem z jednej strony, a księżycowem z drugiej.
W tej chwili Barbicane oceniał odległość dzielącą ich od celu upragnionego tylko na 700 mil. Szybkość pocisku, wedle jego zdania, wynosiła 200 metrów na sekundę, czyli 170 mil na godzinę. Pocisk dolną swoją stroną odwracał się do księżyca pod wpływem siły dośrodkowej; ponieważ jednak siła odśrodkowa zawsze ją przewyższała, było więc możliwem, że przebieg z linii prostej zejdzie na jakąś krzywą, której oznaczyć nie było można.
Barbicane wciąż myślał nad rozwiązaniem zagadnienia. Godziny całe upływały na niczem. Pocisk zbliżał się widocznie do księżyca, ale też nie mniej było widocznem, że go nie dosięgnie. Najkrótsza odległość, w jakiej go ominie, byłaby wypływem dwóch sił: przyciągającej i odciągającej, które ruch wywoływały.
— Pragnę tego tylko, — mówił Ardan — aby przejść tak blizko księżyca, aby módz zbadać jego tajemnice.
— Przeklętą niech będzie — zawołał Nicholl — przyczyna zboczenia pocisku.
— Przeklętym niech będzie — dodał Barbicane, jakby dociekający nagle przyczyny, — przeklętym niech będzie bolid, który w drodze spotkaliśmy.
— Co! — zawołał Ardan.
— Co chcesz przez to powiedzieć? — zapytał Nicholl.
— Chcę powiedzieć — odrzekł Barbicane tonem przekonywującym, — że zboczenie przypisać należy zetknięciu się z tem błędnem ciałem.
— Ależ ono wcale nas nie tknęło — zauważył Ardan.
— To nic. Masa jego w porównaniu z masą pocisku była ogromna, — przeto jego siła przyciągająca mogła wywrzeć wpływ na nasz kierunek.
— Taka bagatela! — zawołał Nicholl.

— Tak, — odrzekł Barbicane — bagatela, to prawda, ale na odległości 84.000 mil nie potrzeba było więcej, aby się minąć z księżycem.
ROZDZIAŁ X.
Obserwatorowie księżyca.

Barbicane odnajdywał widocznie prawdziwą przyczynę zboczenia. Jakkolwiek było ono niewielkie, wystarczało jednak do zmienienia drogi pocisku. W każdym razie było to fatalne. Śmiałe przedsięwzięcie spełzło na niczem przez okoliczność całkiem przypadkową i, bez nadzwyczajnego wypadku, nie można było dotrzeć do księżyca. Czy zdołają przynajmniej przejść około niego tak blizko, aby rozwiązać pewne zagadnienia fizyczne i geologiczne, dotąd uważane za nierozwiązalne? Pytanie to jedynie w tej chwili zajmowało odważnych podróżników. O losie, jaki im przyszłość gotowała, nawet pomyśleć nie chcieli. Jednakże co się z nimi stanie wśród tej pustki nieskończonej, gdy im wkrótce powietrza zabraknie? Za kilka dni poduszą się we wnętrzu tej kuli, błąkającej się w przestworzach. Lecz owe kilka dni były wiekiem dla tych odważnych ludzi, którzy wszystkie swe chwile poświęcili obserwowaniu tego księżyca, na który dostać się już utracili nadzieję.
Odległość dzieląca wówczas pocisk od księżyca, wynosiła około 200 mil i naszym podróżnikom trudniej było dostrzedz jakiekolwiek szczegóły na księżycu, niż mieszkańcom ziemi, uzbrojonym w potężne teleskopy.
Wiadomo jest bowiem, iż narzędzie ustawione w Parson-town przez Johna Ross, powiększające 6.500 razy, sprowadza księżyc na odległość 16 mil; przy pomocy zaś olbrzymiego teleskopu w Long’s-Peak, gwiazda nocy powiększona 48.000 razy dała się zbliżyć na odległość 2 mil, tak, iż przedmioty o 10 metrach średnicy można rozeznać dostatecznie.
Szczegóły topograficzne księżyca, obserwowane z tej odległości bez lunety, nie mogły być ściśle określone. Wzrok chwytał rozległy zarys tych niezmiernych zagłębień, niewłaściwie morzami zwanych, ale nie mógł rozpoznać ich natury.
Coraz wyraźniej występowała podłużna forma księżyca. Ukazywał się naszym obserwatorom w formie olbrzymiego jajka, którego węższy koniec zwrócony był ku ziemi. I rzeczywiście, księżyc płynny lub lepki w pierwszych dniach swego tworzenia się, posiadał kształt kuli. Lecz wkrótce wskutek przyciągania ziemi, wydłużył się pod wpływem swej ciężkości. Zostawszy satelitą, utracił pierwotną czystość kształtów i z tego to właśnie układu, niektórzy uczeni wyprowadzili wniosek, że woda i powietrze mogły przejść na przeciwną stronę księżyca, której ziemi nigdy ujrzeć nie można.
Zmiana kształtów pierwotnych satelity była widzialną tylko przez chwilę. Odległość pocisku od księżyca zmniejszała się bardzo szybko wskutek prędkości, wprawdzie znacznie mniejszej od początkowej, zawsze jednak 8-9 razy większej od tej, z jaką po drogach żelaznych przebiegają pociągi pospieszne. Kierunek ukośny kuli zostawiał Ardanowi jeszcze nadzieję, że dotkną jakiegoś punktu tarczy księżycowej, lecz Barbicane powtarzał mu wciąż z nieubłaganą logiką:
— Nie, Ardanie. Nie możemy się inaczej dostać na księżyc, jak przez spadnięcie, a nie spadamy wcale. Siła dośrodkowa utrzymuje nas pod wpływem księżyca, lecz siła odśrodkowa bezustannie oddala nas od niego.
Było to powiedziane tonem, który Ardanowi odjął ostatnią iskrę nadziei.
Część księżyca, do której pocisk się zbliżał, była to półkula północna, którą mapy księżycowe umieszczają na dole; karty te bowiem rysowane są powszechnie z widoków przez lunety dostrzeganych, a wiadomo, że lunety naodwrót przedstawiają przedmioty. Taką była mapa selenographica Beera i Moedlera, jakiej używał Barbicane. Owa północna półkula przedstawiała rozległe płaszczyzny, urozmaicone górami.
O północy księżyc był w pełni. W tej chwili właśnie podróżnicy powinni byli znaleźć się na nim, gdyby przeklęty bolid nie był ich strącił z właściwego kierunku. Gwiazda znajdowała się przeto w warunkach ściśle określonych przez obserwatoryum w Camdridge. Matematycznie znajdowała się ona w swojem perigeum i w zenicie równoleżnika, leżącego o 28 stopni nad równikiem. Obserwator, siedzący w głębi kolumbiady, prostopadle ustawionej do poziomu, miałby cały księżyc w otworze armaty. Linia prosta, przedstawiająca oś armaty, przecięłaby gwiazdę nocy w jej środku.
Zbytecznem byłoby dodawać, iż w nocy tej z 5 na 6 grudnia podróżnicy nie spoczęli na chwilę. Czyż mogli zamknąć oczy, będąc blizko tego nowego świata? Nie. Wszystkie ich uczucia skupiły się w jednej, jedynej myśli: widzieć! Uważając ich za przedstawicieli ziemi, ludzkości minionej i obecnej, możnaby śmiało powiedzieć, iż ich oczami cały ród ludzki spoglądał na te krainy księżycowe i wnikał w tajemnice swego satelity! Wzruszenie opanowało ich serca, w milczeniu przechodzili od jednego okienka do drugiego.
Barbicane ściśle określał i zapisywał obserwacye, do robienia których miał lunety, a do sprawdzania — mapy.
Pierwszym obserwatorem księżyca był Galileusz. Niedokładna jego luneta powiększała tylko 30 razy. Jednakże w tych plamach, któremi zasiana jest tarcza księżyca, on pierwszy rozpoznał góry i wymierzył kilka wyniosłości, którym nadmierną przypisywał wysokość, równającą się jednej dwudziestej średnicy tarczy, czyli 8.800 metrów. Galileusz nie zostawił żadnej mapy ze swych obserwacyi.
W kilka lat później wielki astronom gdański Hewelius, wskutek spostrzeżeń swoich, które wszakże dwa razy tylko na miesiąc były dokładne: podczas — pierwszej i drugiej kwadry, zmniejszył wyniosłości Galileusza do jednej dwudziestej szóstej średnicy księżyca. Temu też uczonemu zawdzięczamy pierwszą mapę księżyca. Plamy przeźroczyste i zaokrąglone wyobrażają na niej góry stożkowe, a plamy ciemne oznaczają rozległe morza, które w rzeczy samej są tylko płaszczyznami. Tym górom i obszarom wodnym nadał on ziemskie nazwy. Widzieć tam można górę Synaj w Arabii, Etnę w Sycylii, Alpy, Apeniny, Karpaty, dalej morze Śródziemne, Palus-Meotide, Pontus Euxinus i morze Kaspijskie. Wszystkie te nazwy są niewłaściwie nadane, bo ani te góry, ani te morza nie przypominają kształtów swych imienników z kuli ziemskiej. Może tylko w tej wielkiej, białej plamie spiczasto zakończonej, przedstawiającej w południowej stronie obszerne lądy, możnaby dopatrzeć widok odwrócony półwyspu indyjskiego, zatoki Bengalskiej i Kochinchiny. Dlatego też nazwy te nie utrzymały się. Inny mapograf znawca serc ludzkich, nowe zaproponował nazwy, które próżność ludzka przyjęła chętnie.
Tym obserwatorem był ojciec Riccioli współczesny Heveliusa. Zrobił on mapę błędną, lecz górom księżycowym nadał imiona wielkich mężów starożytności i mędrców swojej epoki, a zwyczaj ten od tego czasu bardzo się rozpowszechnił.
Trzecią mapę księżycową w XVII wieku nakreślił Dominik Cassini, pod względem wykonania lepszą od karty Riccioliego, ale nieścisłą pod względem wymiarów. Wyszło jej kilka wydań, ale nareszcie miedziana blacha, na której była wyrytą, sprzedaną została jako nieużytek.
La Hire, słynny matematyk i rysownik, zrobił mapę księżyca na 4 metry wysoką, lecz ta nigdy nie była wyrytą.
Później astronom niemiecki Tobiasz Mayer, około połowy XVIII stulecia, rozpoczął wydawnictwo wspaniałej mapy selenograficznej według wymiarów księżycowych, ściśle przez niego sprawdzonych; lecz śmierć jego w 1762 r. przeszkodziła mu ukończyć tę piękną pracę.
Potem Schroeter i Lilienthal narysowali kilka map księżyca; dalej Lohrmann z Drezna, autor karty podzielonej na 25 oddeiałów, z których cztery tylko były wyryte.
W roku 1830 pp. Beer i Modler ułożyli swą sławną mapa selenographica, w rzucie prostokątnym. Mapa ta wyobrażała dokładnie tarczę księżyca taką, jak się nam ona przedstawia; lecz zarysy gór i płaszczyzn są na niej dokładne tylko w części środkowej, w części zaś północnej i południowej są zanadto ścieśnione. Ta mapa topograficzna wysoka na 95 centymetrów i podzielona na cztery części, jest arcydziełem mapografii księżycowej.
Po tych uczonych wspomnieć jeszcze należy wypukłe mapy selenograliczne astronoma niemieckiego Juliusza Schmidta, prace topograficzne ojca Secchi, wyborne szkice niespecyalisty angielskiego Waren de la Rue i wreszcie kartę według rzutu prostokątnego, pp. Lecouturier i Chapuis, piękny model wydany w 1860 roku, odznaczający się czystością rysunku i bardzo dobrym układem.
Taką jest nomenklatura różnych kart, odnoszących się do świata księżycowego. Barbicane dwie z nich posiadał, a mianowicie: mapy pp. Beer i Moedler, oraz pp. Chapuis i Lecouturier.
Z narzędzi optycznych miał on wyborne lunety morskie; powiększały one sto razy przedmioty, zbliżałyby przeto księżyc do ziemi na odległość mniej niż 1.000 metrów. Lecz wtedy, na odległości, która o trzeciej godzinie zrana przechodziła 120 kilometrów i w miejscu, którego spokojności nie zamieszała żadna atmosfera, narzędzia te powinny były poziom księżyca zbliżyć do 1.500 metrów.





ROZDZIAŁ XI.
Fantazya i rzeczywistość.

— Czy widziałeś kiedy księżyc? — ironicznie zapytał pewien profesor jednego ze swoich uczniów.
— Nie, panie profesorze — odpowiedział uczeń z większą jeszcze ironią — ale muszę wyznać, iż słyszałem o nim mówiących.
Żartobliwa odpowiedź ucznia mogłaby w pewnym sensie być powtórzoną przez większość istot pod księżycem zamieszkałych. Iluż to ludzi słyszało o księżycu, a nigdy go nie widziało... przynajmniej przez szkła lunety lub teleskopu! Iluż nie widziało nigdy mapy swego satelity.
Patrząc na kartę selenograficzną, zadziwia nas pewna osobliwość. Wbrew układowi Ziemi i Marsa, lądy na księżycu zajmują szczególniej południową jego półkulę. Te lądy nie przedstawiają owych linii krańcowych tak czystych i regularnych, jakie określają Amerykę południową, Afrykę i półwysep indyjski. Wybrzeża ich są nierówne, głęboko pokrajane i obfitują w zatoki i półwyspy. Przypominają one całą gmatwaninę rozległego archipelagu Sunda, gdzie grunty do zbytku są pokrajane. Jeśli żegluga istniała kiedy na powierzchni księżyca, to musiała być bardzo utrudnioną.
Spostrzedz także można, iż na kuli księżycowej biegun południowy ma więcej lądów, niż północny; na ostatnim istnieje niewielka tylko przestrzeń ziemi oddzielona od innych lądów rozległemi morzami. Poludniowa półkula prawie cała okryta jest lądami. Być więc może, iż Selenici dawno już zatknęli flagę na jednym ze swych biegunów, gdy tymczasem na ziemi Franklin, Ross, Kane, Dumont — d’Urville, Lambert, napróżno dotąd usiłują dotrzeć do tego nieznanego punktu.
Na powierzchni księżyca jest dużo wysp. Wszystkie prawie podłużne lub okrągłe, jakby wyszły z pod cyrkla, zdają się tworzyć obszerny archipelag, podobny do pięknej gromady, rzuconej pomiędzy Grecyą i Azyą Mniejszą, którą niegdyś mitologia najwdzięczniejszemi ożywiła legendami. Pomimo woli przychodzą na myśl Naxos, Tenedos, Milo, Carpathos, i szuka się wzrokiem okrętu Ulissesa lub statku Argonautów. Tak przynajmniej twierdził Michał Ardan. W oczach jego towarzyszy, nieobdarzonych tak bujną fantazyą, widok tych wybrzeży przypominał raczej Nowy Brunświk i Nową Szkocyę, a tam gdzie francuz odnajdywał ślady bajecznych bohaterów, amerykanie upatrywali punktów dogodnych do założenia kantorów handlowych i interesów przemysłowych.
Na zakończenie opisu kontynentalnej części księżyca, należy słów parę powiedzieć o jej układzie orograficznym. Widać tam wyraźnie zakreślone łańcuchy gór, pojedyncze góry i wąwozy. Podział ten obejmuje wszystkie wyniosłości księżyca, nadzwyczaj nierówne. Jest to Szwajcarya, Norwegia. Powierzchnia tak nierówna jest rezultatem ciągłych kurczeń się skorupy w chwili tworzenia tej gwiazdy. Tarcza księżyca daje pole do obszernych badań zjawisk geologicznych. Wedle niektórych astronomów powierzchnia jej jakkolwiek wcześniejsza od powierzchni ziemi, pozostała jednak nowszą. Nie ma tam wód psujących wypukłość pierwotną, których coraz zwiększające się działanie sprowadza pewien rodzaj ogólnego wyrównania; niema powietrza, którego wpływ szkodliwie rozkładający zmienia zarysy orograficzne. Tam działalność plutoniczna, nie przerywana siłami neptunicznemi, występuje w całej swojej pierwotnej czystości. Jest ta ziemia taką, jaką była zanim ją wody z odpływami i przypływami morskimi nie zamuliły osadowemi warstwami.
Wzrok strudzony długiem błąkaniem się po tych obszernych lądach, przenosi się na obszerniejsze jeszcze morza. Nietylko, że układem, położeniem i widokiem przypominają one oceany ziemskie, ale tak samo, jak i na ziemi, zajmują większą część kuli. Nie są to jednak obszary wodne, lecz płaszczyzny, których naturę podróżni mieli nadzieję zbadać wkrótce. Astronomowie nadali tym mniemanym morzom dziwaczne nazwiska, które pomimo to nauka do tej pory utrzymała. Ardan słusznie porównywał ten Atlas do mapy krainy czułości, nakreślonej przez panią Scudéry lub Cyrano de Bergerac.
— Tylko — dodał on — nie jest to już mapa krainy uczucia z XVII wieku — ale karta życia, bardzo wyraźnie na dwie podzielona części; żeńską i męską. Dla kobiet prawa półkula, a dla mężczyzn — lewa.
Prozaiczni towarzysze Ardana wzruszali tylko ramionami na te jego słowa. Barbicane i Nicholl z innego zupełnie punktu zapatrywali się na mapę księżyca, niż ich przyjaciel, fantasta. Proszę sądzić.
W lewej półkuli spostrzedz się daje »Morze Chmur«, gdzie się tak często gubi rozum ludzki. W pobliżu »Morze Deszczów«, do którego spływają wszystkie troski życiowe. Niedaleko płynie »Morze Burz«, gdzie człowiek walczy wciąż ze swemi namiętnościami, najczęściej zwycięstwo nad nim odnoszącemi. Potem znękany zawodami, zdradą, niewiernością i całym szeregiem nędz ziemskich, cóż znajduje na końcu swej karyery? — oto wielkie »Morze Humorów«, zaledwie trochę złagodzone kilkoma kroplami wód z »Zatoki Rosy«. Chmury, Deszcze, Burze, Humory! zaprawdę życie człowieka nic nad to nie obejmuje, i całe w tych czterech zamyka się wyrazach.
W półkuli prawej »kobietom poświęconej«, spotykamy morza mniejsze, których nazwy odnoszą się do wypadków życia kobiecego: »Morze Pogody«, nad którem pochyla się młoda dziewica, i »Jezioro Snów«, z którego dla niej odbija się przyszłość uśmiechnięta. Dalej »Morze Nektaru« z falami czułości. Potem »Morze Przesileń«, i dalej »Morze Wyziewów«, którego wymiary są bardzo szczupłe, i wreszcie rozległe »Morze Spokoju«, w którem utonęły wszystkie fałszywe namiętności, wszystkie marzenia bezużyteczne, wszystkie pragnienia niezaspokojone i którego fale przelewają się spokojnie w »Jezioro Śmierci«.
Cóż za szereg dziwacznych nazwisk! — Czyż Ardan nie miał słuszności, tłumacząc w taki sposób tę fantazyę dawnych astronomów?
Lecz gdy wyobraźnia jego tak się »po morzach« błąkała, poważni jego towarzysze rozważali rzeczy z punktu geograficznego. Uczyli się na pamięć tego świata nowego; wymierzali kąty jego i średnice.
Dla Barbicana i Nicholla Morze Chmur było rozległą przestrzenią ziemi z górami stożkowatemi, zalegającą w znacznej części zachodnią stronę półkuli południowej; zajmowała ona 184.800 mil kwadratowych, a środkowy jej punkt przypadał pod 15° szerokości poludniowej i 20° długości zachodniej. Ocean Burz, Oceanus Procellarum, najobszerniejsza z płaszczyzn tarczy księżyca, zajmowała powierzchnię 328.300 mil kwadratowych, a środek jej znajdował się pod 10° szerokości północnej, i 45° długości wschodniej. Z łona jej wynurzały się promieniejące góry Keplera i Arystarcha.
Więcej na północ od Morsa Chmur, oddzielone pasmem wysokich gór, roztaczało się Morze Deszczów.
Mare Imbrium, którego środek przypadał pod 35° szerokości północnej i 20° długości wschodniej; było ono kształtu stożkowego i zajmowało przestrzeń 19.300 mil. W pobliżu stamtąd Morze Humorów, Mare Humorum, rozległe na 44.200 mil kwadratowych, położone było pod 25° szerokości południowej i 40° długości wschodniej. Na koniec, na wybrzeżach tej półkuli zarysowały się jeszcze trzy zatoki; Torride, Rosa i Iris, niewielkie płaszczyzny ściśnięte wysokiemi górami.
Półkula »żeńska«, rozumie się kapryśniejsza, odznaczała się morzami mniejszemi i liczniejszemi. W stronie północnej Morze Zimna, Mare Friqoris pod 55° szerokości północnej i 0° długości, z powierzchnią 76.000 mil kwadr.; graniczyło ono z Jeziorami Śmierci i Snów oraz Morzem Pogody Mare Serenitatis pod 25° szerokości północnej i 20° długości zachodniej, zajmuje powierzchnię 86.000 mil kwadr. Morze Przesileń, Mare Crisium, dobrze odgraniczone, bardzo okrągłe, pod 17° szerokości północnej i 55° długości zachodniej, rozciąga się na przestrzeni 40.000 mil kwadr. prawdziwe morze Kaspijskie, otoczone pasmem gór. Potem przy równiku pod 5° szerokości północnej i 25° długości zachodniej ukazywało się Morze Spokoju, Mare Tranquillitatis, zajmujące 121.500 mil kwadratowych; morze to, na południu łączyło się z Morzem Nektaru, Mare Nectaris, rozległem na 28.800 mil kwadralowych pod 15° szerokości południowej i 35° długości zachodniej, a na wschód z Morzem Płodności, Mare Fecunditatis, największem na tej półkuli, obejmującem 219.300 mil kwadr. pod 3° szerokości południowej i 50° długości zachodniej. Wreszcie, najdalej na północy i najdalej na południe dwa jeszcze były morza. Humboldta, Mare Humboldtianum, powierzchni 6.500 mil kwadr. i Australijskie, Mare Australe, zajmujące 26 mil powierzchni.
W środku tarczy księżyca na samym równiku i na południku zero, widniała zatoka Środka, Sinus Medii, rodzaj łącznika pomiędzy dwiema półkulami.
Tak się oczom Nicholla i Barbicana przedstawiała powierzchnia satelity ziemskiego. Gdy dodali te wszystkie wymiary, przekonali się, iż powierzchnia tej półkuli wynosiła 4,738.160 mil kwadr., z których 3,317.600 mil przypada na wulkany, łańcuchy gór, góry stożkowe, wyspy, — słowem wszystko, co stanowiło część stałą księżyca, a 1,410.400 mil na morza, jeziora, błota i część płynną. Dla Ardana były to rzeczy zupełnie obojętne.
Ta półkula, jak widzimy jest 13½ razy mniejsza od półkuli ziemskiej, a jednak selenografowie naliczyli już na niej przeszlo 50.000 kraterów. Jest to więc powierzchnia wydęta i porozpadana, prawdziwa warząchew, zasługująca na prozaiczny przydomek, jaki jej anglicy nadali: green cheese t. j. »ser zielony«.
Ardan aż do góry podskoczył — gdy Barbicane wymówił tę pogardliwą nazwę.
Otóż jak Anglo-Saksonowie w wieku XIX traktują piękną Dianę, jasnowłosą Febe, miłą Irys, ujmująca Astarte, królowę nocy, córkę Latony i Jowisza, młodą siostrę promiennego Apolina!





ROZDZIAŁ XII.
Szczegóły orograficzne.

Kierunek pocisku, jak to już zauważyliśmy, ciągnął go w stronę północnej półkuli księżyca. Podróżnicy nasi niedaleko byli od tego punktu środkowego, na który mieli upaść gdyby nie to niefortunne zboczenie, jakiemu zaradzić było już niemożebnem.
Była godzina 12 i pół po północy, Barbicane liczył wtedy, że znajdują się w odległości 1.400 kilometrów, i że odległość ta zmniejszać się powinna w miarę posuwania się ich ku biegunowi północnemu. Pocisk znajdował się wówczas nie na wysokości równika, lecz na przejściu dziesiątego równoleżnika od tej szerokości, ściśle oznaczonej na karcie, aż do samego bieguna. Barbicane i jego towarzysze mogli wybornie obserwować księżyc.
W istocie, za pomocą lunety, odległość ta 1.400 kilometrów, zmniejszoną została do 14, t. j. do czterech i pół mil. Teleskop z Gór Skalistych jeszcze więcej przybliżał księżyc, ale atmosfera ziemska o wiele zmniejszała jego siłę optyczną. Dlatego też Barbicane w swoim pocisku mógł przez lunetę zauważyć wiele szczegółów, niewidzialnych dla obserwatorów ziemskich.
— Przyjaciele — rzekł Barbicane poważnie — nie wiem dokąd dążymy, nie wiem też, czy będziemy kiedykolwiek oglądać kulę ziemską; w każdym atoli razie postępujmy tak, jakby praca nasza miała kiedyś przynieść pożytek bliźnim. Zaniechajmy wszelkich myśli postronnych, uważajmy się za astronomów, a tę kulę za jeden z gabinetów Obserwatoryum w Cambridge, przeniesiony w przestworze. Badajmy!
Wzięto się więc do pracy energicznie i przeniesiono ściśle na papier widoki księżyca z różnych odległości, w jakich się pocisk znajdował względnie do tej gwiazdy.
Kiedy kula była na wysokości dziesiątego równoleżnika północnego, zdawało się, że jednocześnie ściśle postępuje po dwudziestym stopniu długości wschodniej.
Tutaj nastręcza się uwaga, tycząca mapy, służącej do obserwacyi. Wiadomo, że na mapach księżyca, z przyczyny od wracania przedmiotów w lunecie, południe jest u góry, a północ na dole; zdawałoby się przeto, iż wschód powinien być z lewej, a zachód z prawej strony. Jednakże tak nie jest. Gdyby mapa była odwrócona i przedstawiała księżyc takim, jak on się ukazuje naszym oczom, wschód byłby na lewo, a zachód na prawo, przeciwnie więc jak na mapach ziemi. Wyjaśnimy przyczynę tej anomalii. Obserwatorowie z północnej półkuli, w Europie naprzyklad, w stosunku do siebie widzą księżyc na południu. Gdy go obserwują, plecami obróceni są na północ, to jest zajmują położenie przeciwne temu, w jakiem pozostają przy badaniu mapy ziemskiej. Ponieważ plecami obróceni są na północ, wschód znajduje się po lewej od nich stronie, a zachód po prawej. Obserwatorowie na półkuli australskiej, w Patagonii naprzykład, będą mieli zachód księżyca po lewej stronie, a wschód po prawej, gdyż południe jest za nimi.
Taka jest przyczyna powyższego objawu i trzeba o niej wciąż pamiętać przy śledzeniu obserwacyi Barbicana.
Przy pomocy Mappa selenographica Beera i Moedlera, podróżnicy mogli dokladnie zbadać część tarczy, mieszczącej się w ich lunecie.
— Co widzimy w tej chwili? — zapytał Michał.
— Północną część Morza Chmur — odpowiedział Barbicane. — Jesteśmy zbyt oddaleni, by módz rozpoznać jej naturę. Czy te płaszczyzny są z piasków wypalonych, jak to utrzymywali pierwsi astronomowie? Czy też są to obszerne lasy? — jak twierdzi Waren de la Rue, który księżycowi przypisuje atmosferę bardno nizką, lecz nader gęstą, o czem dowiemy się później. Nie wyprzedzajmy wypadków.
To morze Chmur bardzo wątpliwie oznaczone jest na mapach. Przypuszczają, iż rozległa płaszczyzna zasiana jest odłamami lawy, wyrzuconej z poblizkich wulkanów: Ptolomeusz, Purbach, Arzachel. Pocisk wszakże posuwał się i zbliżał widocznie; wkrótce ukazały się wierzchołki, stanowiące północną granicę tego morza. Na przodzie widzieli górę, jaśniejącą pięknością, której szczyt zdawał się niknąć w promieniach słonecznych.
— Co to jest? — spytał Ardan.
— Kopernik — odpowiedział Barbicane.
— Przyjrzyjmy się temu Kopernikowi.
Ta góra, leżąca pod 9° szerokości północnej i 20° długości wschodniej, wznosi się na 3.438 metrów nad poziom powierzchni księżyca. Widać ją bardzo dobrze z ziemi i astronomowie mogą dokładnie ją obserwować, zwłaszcza pomiędzy ostatnią kwadrą i nowiem, bo wówczas długie cienie, padające od wschodu na zachód, dozwalają wymierzyć jej wysokość.
Ten Kopernik stanowi najważniejszy system promienisty tarczy po górze Tycho, leżącej na półkuli południowej. Wznosi się on samotnie jak olbrzymia latarnia na części Morza Chmur, graniczącej z Morzem Burz, a swojem jasnem promieniowaniem oświeca jednocześnie dwa oceany. Przepiękny widok przedstawiały te długie pręgi światła, tak olśniewające podczas pełni księżyca, które, przechodząc na północ przez pasmo gór ościennych, giną w Morzu Deszczów. O 1 godzinie po północy, według rachunku ziemskiego, pocisk unosił się ponad tą wspaniałą górą.
Barbicane mógł dokładnie rozpoznać główne punkty jej położenia. Kopernik należy do gór pierścieniowych pierwszego rzędu w podziale wielkich gór okręgowych. Równie jak Kepler i Arystarch, wznoszące się nad Oceanem Burz, ukazuje się on niekiedy jak punkt jasny przez światło popielate, i wzięto go za wulkan czynny. Jest to wszakże wygasły wulkan, jak wogóle wszystkie, po tej stronie księżyca. Obwód jego przedstawiał średnicę około 22 mil. Przez lunetę widać ślady wybuchów, a okolica wyglądała jakby zasiana szczątkami wulkanicznymi, ukazującymi się jeszcze wewnątrz krateru.
— Jest — mówił Barbicane — wiele gatunków gór okręgowych na powierzchni księżyca; a łatwo dostrzedz, iż Kopernik należy do rodzaju promienistych. Gdybyśmy znajdowali się bliżej, zauważylibyśmy ostrokręgi sterczące wewnątrz, z których kiedyś wybuchał ogień. Na całej tarczy księżyca spostrzegamy dziwny układ, mianowicie, że powierzchnia wewnętrzna tych gór okręgowych jest znacznie niższą od zewnętrznej, przeciwnie jak u wulkanów ziemskich. Stąd wynika, iż krzywizna ogólna podnóża tych gór tworzy sferę o średnicy mniejszej, niż średnica księżyca.
— Ale dlaczego układ ten jest tak szczególny? — spytał Nicholl.
— Niewiadomo — odpowiedział Barbicane.
— Jakie wspaniałe promieniowanie! — mówił Michał — wątpię, aby można sobie wyobrazić piękniejszy widok.
— Cóżbyście powiedzieli — wtrącił Barbicane — gdyby wypadki zawiodły nas na pólkulę południową?
— A cóż! powiedziałbym, iż to jeszcze piękniejsze! — odparł Ardan.
W tej chwili pocisk wznosił się prostopadle nad górą. Wał tworzący góry Kopernika stanowił koło, a strome jego stoki bardzo się wyraźnie rysowały. Można było także odróżnić podwójny obwód pierścieniowy. Naokoło rozciągała się szarawa płaszczyzna, dziko wyglądająca, na której wypukłości żółto się odznaczały. Wewnątrz góry okręgowej jaśniały dwa czy trzy wierzchołki stożków wulkanicznych, podobne do niezmiernie wielkich, błyszczących dyamentów.
W przejściu ponad sąsiednią płaszczyzną, Barbicane zanotował znaczną ilość gór mniejszych, a między innemi małą pierścieniową, zwaną Gay-Lussac, szerokości 23 kilometry. Ku południowi płaszczyzna była równą, bez najmniejszej wyniosłości. W kierunku północnym do miejsca, w którem przylegała do Oceanu Burz, powierzchnia wyglądała jak woda przez huragan poruszana, a wyniosłości jej i wzgórza wyobrażały jakoby szereg fal, nagle zakrzepniętych. We wszystkich kierunkach przebiegały smugi świetlane, dążące do wierzchołka Kopernika. Niektóre z tych smug, długości nieokreślonej, szerokie były na 30 kilometrów.
Podróżnicy zastanawiali się nad przyczyną tych dziwnych promieni, lecz tak samo jak obserwatorowie ziemscy, nie mogli określić ich natury.
— Dlaczegóż — pytał Nicholl — nie mamy uważać tych promieni za poprzeczne pasma gór, jaskrawiej odbijające światło słońca?
— Dlatego — odpowiedział Barbicane — iż gdyby tak było, w pewnych warunkach księżyca rzucałyby one cień, a tego nie czynią.
W istocie, smugi te ukazują się tylko wówczas, gdy słońce jest naprzeciwko księżyca, a giną z chwilą, gdy promienie jego padają ukośnie. — Jak wyjaśniono te zjawiska świetlne? — zapytał Ardan — nie chce mi się bowiem wierzyć, że uczonym w tym względzie zabrakło odpowiedzi.
— Nie — odrzekł Barbicane — Herschell wprawdzie sformułował o nich zdanie, lecz nie obstawał przy niem.
— Mniejsza o to, ale jakież było to zdanie?
— Przypuszczał on, iż promienie te są to smugi lawy zastygłej, które błyszczą, gdy słońce pada na nie normalnie. Może tak jest, ale niema w tym względzie nic pewnego. Zresztą, jeśli znajdować się będziemy bliżej góry Tycho, to łatwiej rozpoznamy przyczynę tego promieniowania.
— Wiecie, przyjaciele, do czego podobna jest ta płaszczyzna z tej wysokości, na jakiej się znajdujemy? — rzekł Ardan.
— Nie — odpowiedział Nicholl.
— Oto wygląda jak ta gra w patyczki, które dzieci zręcznie umieją podnosić piórkiem lekko zakrzywionem.
— Bądź-że już raz poważnym — rzekł Barbicane.
— Bądźmy zatem poważni — spokojnie odpowiedział Ardan — i zamiast patyczków, przypuśćmy kości. W takim razie płaszczyzna ta byłaby olbrzymim cmentarzem, na którym spoczywają szczątki tysiąca generacyi. Czy lepiej ci się podoba to efektowne porównanie?
— Nie więcej jak poprzednie — odrzekł Barbicane.
— Do licha! — zawołał Ardan — widzę, żeś bardzo wybredny.
— Mój przyjacielu — rzekł znowuż poważnie Barbicane — nie na wiele nam się przyda wiedzieć, do czego to podobne, gdy nie wiemy przedewszystkiem, co to jest właściwie.
— Pyszna odpowiedź! — zawołał Ardan. — Uczy mnie ona, jak mam rozmawiać z uczonymi.
Pocisk tymczasem posuwał się wzdłuż tarczy księżyca z jednakową szybkością. Podróżnicy ani nie myśleli o odpoczynku. Każda minuta zmieniała widoki przed ich wzrokiem zdumionym. O 1 i pół nad ranem ujrzeli wierzchołki innej góry. Barbicane poszukał ją na swej mapie; była to Eratosthene, góra pierścieniowa, wysoka na 4.500 metrów, jedna z owych gór okręgowych, tak licznych na księżycu, Z tego powodu Barbicane powtórzył swym towarzyszom zdanie Keplera o powstaniu tych gór. Według niego, te wklęsłości kraterowe musiały być wykonane ręką ludzką.
— W jakim celu? — spytał Nicholl.
— Bardzo naturalnym — odpowiedział Barbicane — selenici zadali sobie kolosalną pracę wykopania tych otworów, aby mieć gdzie się schronić przed palącymi promieniami słońca, prażącymi ich przez piętnaście dni z rzędu.
— Widać, że ci selenici nie są tak głupi! — odezwał się Ardan.
— Szczególna myśl — wtrącił Nicholl. — Zdaje się jednak, że Kepler nie znał istotnej rozległości tych gór okręgowych, bo wykopać je, byłaby to praca dla olbrzymów, ale nie dla selenitów.
— Dlaczego, jeśli ciężkość na powierzchni księżyca jest sześć razy mniejsza, niż na ziemi? — rzekł Ardan.
— Przecież selenici są sześć razy mniejsi — odparł Nicholl.
— A jeśli niema selenitów? — wtrącił Barbicane, przerywając tem pytaniem całą sprzeczkę.
Niebawem Eratosthene znikła z horyzontu, zanim się do niej pocisk przysunął tak blizko, aby można było robić dokładne spostrzeżenia. Ta góra dzieliła Apeniny od Karpat.
W orografii księżycowej opisane są pasma gór, rozrzucone przeważnie na półkuli północnej. Niektóre jednak zajmują pewną część półkuli południowej.
Z różnych łańcuchów najważniejszym jest Apeniński, ciągnie się on na przestrzeni 150 mil wzdłuż wschodniego wybrzeża Morza Deszczów; na północy dotyka on Karpat. Podróżnicy zaledwie dojrzeć mogli szczyt tych Apenin, rysujących się od 10° długości zachodniej do 16° długości wschodniej. Pasmo zaś Karpat rozciągało się przed ich wzrokiem od 18 do 30° długości wschodniej i mogli narysować ich podział.
Jedno przypuszczenie zdawało im się bardzo słuszne. Widząc to pasmo Karpat, mające kształty okrągłe, zakończone wierzchołkami, przypuszczali, iż tworzyło ono niegdyś znaczne góry okręgowe, których kształt zniszczony został przez wielkie wybuchy wulkaniczne.
Średnia wysokość ich wynosi 3.200 metrów, da się porównać z niektórymi punktami Pirenejów, naprzykład portem Pinedy. Stoki ich południowe pochylone są spadzisto nad ogromnem Morzem Deszczów.
Około 2 godziny Barbicane znajdował się na wysokości dwudziestego równoleżnika księżycowego, w pobliżu małej góry Pythias, wysokiej na 1.559 metrów. Odległość pocisku od księżyca wynosiła już tylko 1.200 kilometrów, sprowadzonych do 2½ mil za pomocą lunety.
Mare Imbrium przedstawiało się oczom podróżnych jak niezmierna nizina, której szczegółów jeszcze rozpoznać nie było można. Niedaleko, na lewo, wznosiła się góra Lambert, wysoka 1.813 metrów, a dalej na końcu Oceanu Burz pod 23° szerokości północnej i 29° długości wschodniej widniała góra Euler. Ta góra wyniesiona tylko na 1.815 metrów nad powierzchnię księżyca, była przedmiotem za]mujacej pracy astronoma Schroetera. Astronom ten, badając początek gór księżycowych, zadał sobie pytanie, czy objętość krateru była zawsze zupełnie równą objętości wałów z których się uformował. Otóż doszedł do rezultatu, że stosunek ten istnieje wszędzie i wywnioskował z tego, iż jeden wybuch materyi wulkanicznych musiał wystarczyć na utworzenie tych wałów, ponieważ powtarzające się wybuchy zniszczyłyby ten stosunek, Góra Euler jednak nie podlega temu prawu powszechnemu i powstała widocznie z kilku wybuchów, gdyż objętość jej krateru była dwa razy większą, niż objętość otaczającego ją wału.
Takie przypuszczenia mogli robić obserwatorowie na ziemi, lecz Barbicane nie chciał na nich poprzestać i, nie mogąc się dostać na tarczę księżycową, miał nadzieję, że przynajmniej zbada tajemnice jej utworzenia.





ROZDZIAŁ XIII.
Krajobrazy księżycowe.

O 2 i pół zrana pocisk znajdował się na przejściu trzydziestego równoleżnika księżycowego i w odległości 1.000 kilometrów, sprowadzonej do 10 przez narzędzia optyczne. Wydawało się wciąż niepodobieństwem, aby mógł dojść do któregokolwiek punktu tarczy. Szybkości jego postępowej, stosunkowo bardzo niezmiernej, Barbicane sobie wytłumaczyć nie umiał. W tej odległości powinna ona być bardzo znaczną, aby kula nie ulegała wpływowi siły przyciągającej. Wynikła więc jakaś przeszkoda, nie było jednak czasu na dochodzenie przyczyny. Wypukłość księżyca przesuwała się przed oczami podróżników, którzy najmniejszego nie chcieli utracić szczegółu.
Tarcza w lunecie ukazywała się w odległości 1½ mili. Cóżby zobaczył na powierzchni tej tarczy aeronauta jakiś przeniesiony z ziemi na tę odległość? Trudno orzec, gdyż najwyższa wyniosłość nie przekraczała 8.000 metrów.
Podamy wszakże dokładny opis tego, co z tej wysokości widział Barbicane i dwaj jego towarzysze.
Rozmaite barwy w szerokich plamach ukazywały się na tarczy księżycowej. Selenografowie nie zgadzają się w określeniu natury tych barw. Juliusz Schmidt utrzymuje, że gdyby oceany ziemskie wyschły, obserwator selenita nie znalazłby na kuli ziemskiej, pomiędzy oceanami i płaszczyzmami lądowemi tak znacznych różnic, jakie na księżycu spostrzega obserwator ziemski. Według niego barwa wspólna wszystkim rozległym płaszczyznom, znanym pod imieniem »mórz« jest ciemno szara w połączeniu z zieloną i brunatną. Niektóre wielkie kratery posiadają tę samą barwę.
Barbicane wiedział o tem zdaniu selenografa niemieckiego, które podzielali takie Beer i Moedler. Spostrzeżenia własne przekonały go także o błędzie niektórych obserwatorów zaprzeczających, że barwy szarzeją na powierzchni księżyca. W pewnych przestrzeniach kolor zielony żywo się odznaczał; przeważa on według Juliusza Schmidta na morzach Pogody i Humorów. Barbicane zauważył także obszerne kratery, pozbawione ostrokręgów wewnątrz, które rzucały barwę niebieskawą, podobną do odbłysku stali świeżo wypolerowanej. Zabarwienia te właściwe były tarczy księżycowej: nie pochodziły, jak to utrzymują niektórzy astronomowie, ani z niedokładności objektywnych szkieł lunety, ani z wpływu atmosfery ziemskiej. Barbicane nie miał pod tym względem najmniejszej wątpliwości. Robił on spostrzeżenia swoje w próżni, a zatem nie mógł popełnić najmniejszego błędu optycznego. Objaw zmienności tych barw uważał on za zdobycz dla nauki nabytą. Nie mógł tylko jeszcze twierdzić stanowczo, czy odmiany zielone przypisać należy wegetacyi zwrotnikowej, utrzymywanej przez gęstą i niską atmosferę.
Zauważył nadto tło różowawe bardzo wydatnie odznaczone. Barwa podobna już była obserwowaną na obwodzie góry stożkowej, znanej pod nazwą Lichtenberg, leżącej nieopodal gór Herceńskich, na brzegu księżyca. Nie zdołał jednak rozpoznać jej natury.
Nie mógł również oznaczyć dokładnie przyczyny innej jeszcze własności tarczy, którą niebawem poznamy.
Ardan, towarzyszący Barbicanowi przy jego obserwacyach, zauważył długie linie białe, jaskrawe, oświecone wprost padającymi promieniami słońca. Był to szereg smug świetlnych odmiennie promieniejących od tych, które ukazywały się na Koperniku. Układały się one równolegle jedne do drugich. Michał ze zwykłą sobie pewnością za wołał:
— Patrzcie! pola uprawne!
— Co, poła uprawne? — powtórzył Nicholl, wzruszając ramionami.
— A przynajmniej zorane — utrzymywał Ardan. — Ale jacyż dzielni muszą być oracze ci Selenici i jakie olbrzymie woły muszą wprzęgać do swych pługów, kiedy takie ogromne porobili bruzdy!
— To nie bruzdy — rzekł Barbicane — lecz rozpadliny.
— Mniejsza o to, niech będą rozpadliny — odpowiedział francuz. — Ale co w świecie naukowym pojmują przez rozpadliny?
Barbicane opowiedział mu wszystko, co wiedział o rozpadlinach księżycowych, a mianowicie, iż są to bruzdy widziane na wszystkich niegórzystych częściach tarczy; że te najczęściej pojedyncze, mają od 4-5 mil długości, że szerokość ich bywa od 1.000-1.500 metrów, a brzegi są zawsze równoległe. O formacyi ich, ani też naturze nie wiedział nic więcej.
Barbicane przez lunetę obserwował bacznie te rozpadliny. Zauważył, że brzegi ich uformowane były ze spadków nader stromych. Były to długie równoległe wały, a mając bujną wyobraźnię można było przypuścić, że są to długie forty, urządzone przez selenickich inżynierów.
Niektóre rozpadliny były proste, inne lekko zakrzywione, zachowując równoległość swych brzegów. Jedne się nawzajem przecinały, inne przechodziły przez kratery. Tutaj przerzynały one wklęsłości obrączkowe, jak Posidonius lub Petavius; tam znowu wiły się poprzez morza.
Rozpadliny te musiały koniecznie pobudzić wyobraźnię astronomów ziemskich. Pierwsze obserwacye nie wykryły ich wcale. Zdaje się, że Hevelius, Cassini, La Hire i Herschell nie znali ich wcale. Dopiero Schroeter w 1789 r. pierwszy zwrócił na nich uwagę uczonych. Po nim badali je Pastorff, Gruithuysen, Beer i Moedler. Dziś liczba ich dochodzi do 70. Pomimo że obliczono je, nie zdołano jednak oznaczyć ich natury. Nie są to napewno fortyfikacye ani łożyska wyschłych rzek, bo wody tak lekkie na powierzchni księżyca, nie mogłyby sobie wyżłobić takich upustów.
Trzeba jednak przyznać, że Ardan pomimo woli w tym wypadku zeszedł się z Juliuszem Schmidtem.
— Dlaczego — mówił on — nie miałyby to być zwyczajne zjawiska wegetacyi?
— Jak to rozumiesz? — spytał Barbicane.
— Nie unoś się tylko mój zacny przyjacielu — odpowiedział Ardan. — Czyż to niemożliwe, aby te ciemne linie były poprostu drzewami?
— Obstajesz więc przy wegetacyi? — zapytał Barbicane.
— Obstaję — odparł Ardan — aby wyjaśnić to, czego wy mędrcy nie możecie wytłomaczyć! Za wnioskiem moim przynajmniej przemawia to, iż rozpadliny te nikną w pewnych stałych epokach.
— Czego to dowodzi?
— Tego, iż drzewa stają się niewidzialnemi, gdy tracą swe liście, a widzialnemi znowu, gdy je odzyskują.
— Objaśnienie twoje jest genialne, mój przyjacielu — powiedzał Barbicane — ale niemożliwe do przyjęcia.
— Dlaczego?
— Bo na księżycu nie ma pór roku, a zatem i zjawiska wegetacyjne istnieć tam nie mogą.
W istocie małe nachylenie osi księżycowej sprawia, iż słońce pod każdą szerokością utrzymuje się tam w jednakowej zawsze wysokości. Ponad okolicami równikowemi słońce stale prawie znajduje się w zenicie, a w okolicach biegunowych nigdy nie przechodzi granicy poziomu. Tym sposobem odpowiednio do okolicy panuje wiecznie zima, wiosna, lato lub jesień, tak samo, jak na planecie Jowisz, której oś również mało pochylona jest do swej orbity.
Do jakiej należy odnieść epoki te rozpadliny? Pytanie trudne do rozwiązania. Z pewnością są one późniejsze niż formacya kraterów i gór okręgowych, bo wiele z nich weszło w nie, rozbijając swe wały koliste. Być zatem może, iż współczesne ostatnim epokom geologicznym, powstały one jedynie wskutek parcia sił przyrodzonych.
Pocisk tymczasem doszedł do wysokości 40° szerokości księżycowej, i do odległości nie przechodzącej 600 kilometrów. Przedmioty ukazywały się w lunecie, jak gdyby znajdowały się w odległości dwóch mil tylko. W tym punkcie pod niemi sterczał Helikon, wysoki na 300 metrów, a na lewo dokoła wznosiły się małe wyniosłości, zamykające niewielką część morza Deszczów, pod nazwiskiem Zatoki Iris.
Atmosfera ziemska musiałaby być 170 razy więcej przeźroczystą, aby astronomowie mogli dokładnie obserwować księżyc. W próżni wszakże, w jakiej bujał pocisk, żaden płyn nie stawał pomiędzy okiem obserwatora i przedmiotem obserwowanym. Co więcej, Barbicane znajdował się w odległości, do jakiej nigdy nie sprowadzały najlepsze teleskopy, nawet teleskop Johna Rossa, ani Gór skalistych. Znajdował się zatem w warunkach nader przyjaznych dla rozwiązania ważnego pytania, co do zamieszkalności księżyca. A jednak i teraz jeszcze pozostało ono nierozwiązanem. Barbicane widział tylko bardzo rozlegle płaszczyzny, a na północy nagie góry. Żadne dzieło nie zdradzało obecności człowieka. Żadna ruina nie świadczyła o jego przejściu. Żadna gromada zwierząt nie wskazywała, aby życie rozwijało się tam choćby w stopniu niższym. Nigdzie żadnego ruchu; nigdzie pozoru wegetacyi. Z trzech królestw przyrody znanych na kuli ziemskiej, tylko królestwo minerałów miało tam swoich przedstawicieli.
— Do licha — powtarzał Ardan zmięszany — niema więc nikogo?
— Jak dotąd nikogo — odpowiedział Nicholl. — Ani człowieka, ani zwierzęcia, ani drzewa. Zresztą być może, iż atmosfera uszła do głębin wklęsłości, do wnętrza gór okręgowych, lub nawet na powierzchnię drugiej strony tarczy.
— Nie trzeba zapominać o tem — dodał Barbicane — iż najbystrzejszy nawet wzrok nie dojrzy człowieka z odległości przeszło 7 kilometrów. Jeśli więc nawet są Selenici, oni mogą widzieć nasz pocisk, ale my ich nie dojrzymy.
Około 4 godziny zrana, na wysokości pięćdziesiątego równoleżnika, odległość zmniejszyła się już do 600 kilometrów. Na lewo rozwijało się pasmo gór, na prawo znów widać było czarną dziurę, jakby ogromną studnię niezgłębioną, wydrążoną w gruncie księżycowym.
Tą dziurą było jezioro Czarne, był to Platon, głęboka góra okręgowa, którą także i z ziemi ujrzeć można w czasie pomiędzy ostatnią kwadrą i nowiem, w chwili, gdy cienie od zachodu na wschód padają.
Taka barwa czarna rzadko się spotyka na powierzchni księżyca. Dostrzeżono ją tylko w zagłębieniach góry okręgowej Endymion, na wschód morza Zimnego, na półkuli północnej, i w zagłębieniach góry okręgowej Grimaldi na równiku, w stronie wschodniego brzegu gwiazdy.
Platon jest górą pierścieniową, leżącą pod 51° szerokości północnej i 9° długości wschodniej. Jej okrąg jest długi na 92 kilometry, a na 61 km. szeroki.
Barbicane żałował, iż nie mogli się znajdować prostopadle nad jej ogromnym otworem. Sondując tę przepaść, można było natrafić na jakie zjawisko tajemnicze. Bieg pocisku wszakże nie mógł być zmienionym. Trzeba się było do niego zastosować. Nie wynaleziono dotąd sposobu kierowania balonami, tem więcej kulą, we wnętrzu której jest się zamkniętym.
Około 5 zrana przebyli nasi podróżnicy północną granicę morza Deszczów. Góry La Condamine i Fontenelle pozostały jedna na lewo, druga na prawo. Ta część tarczy, poczynając od 60° stawała się zupełnie górzystą. Lunety zbliżały ją do odległości jednej mili, to jest mniej niż od wierzchołka Mont-Blanc do poziomu morza. Cała ta okolica najeżona, była cyplami i górami okręgowymi. Około 70° sterczał Philolaus, wysoki na 3.700 metrów, z kraterem eliptycznym, długim na 16, a szerokim na 4 mile.
Tarcza, widziana z tej odległości, przedstawiała nadzwyczaj dziwny widok. krajobrazy wpadały w oko w odmiennych bardzo warunkach.
Księżyc nie ma atmosfery; już wykazaliśmy skutki braku tej powłoki gazowej. Na powierzchni jego niema zmroku; noc następuje po dniu, a dzień po nocy, tak samo jak lampa nagle zapalona lub zgaszona. Niema tam żadnego przejścia od zimna do gorąca, a temperatura w jednej sekundzie od stopnia wrzącej wody, spada do stopnia mrozów w przestworzu.
Skutkiem braku powietrza panuje zupełna ciemność tam, gdzie nie dochodzą promienie słońca. To co na ziemi zowie się światłem rozproszonem, ta materya świetlna, którą powietrze w zawieszeniu utrzymuje, z której powstaje świt i jutrzenka, która wydaje cienie, półcienie, i całą tę różnorodność światłocieni — wszystkiego tego brak na księżycu. Stąd powstają te kontrasty, wynikające z dwóch tylko barw: czarnej i białej. Gdy Selenita zabezpieczy swój wzrok od promieni słonecznych, wówczas niebo wyda mu się zupełnie czarnem, a gwiazdy w oczach jego błyszczeć będą jak wśród, najciemniejszej nocy.
Dziwne wrażenie wywarł ten widok na Barbicanie i jego towarzyszach. Oczy ich błąkały się, nie mogąc pochwycić właściwej odległości różnych punktów. Malarz ziemski nie umiałby oddać ściśle krajobrazu księżycowego, niezłagodzonego zjawiskiem światłocienia. Wygląda to jak plamy atramentowe rozlane na czystej karcie.
Widok ten nie zmienił się, nawet gdy pocisk na wysokości 80° odległym był od księżyca już tylko na 100 kilometrów. Nawet i wtedy, gdy o 5 godzinie zrana przeszedł mniej niż o 50 kilometrów od góry Gioja, a luneta odległość tę sprowadzała na ⅛ mili. Zdawało się, że można ręką dosięgnąć księżyca, i prawie było niepodobieństwem, aby pocisk nie zetknął się z nim wkrótce, choćby przy jego biegunie północnym, którego kant jasny wybitnie rysował się na czarnem sklepieniu nieba. Ardan chciał otworzyć jedno z okienek, i skoczyć na powierzchnię księżyca. Ale to była przestrzeń siedmiomilowa! Choćby zapalony francuz nie zważał na to, zamiary jego musiałyby i tak pozostać bez skutku, bo jeśli pocisk nie miał dojść do księżyca w jakimkolwiek punkcie, to i Ardan, porwany jego ruchem, takżeby wcześniej tam się dostać nie mógł.
W tej chwili, o 6 godzinie zrana, ukazał się biegun księżycowy. Podróżnicy widzieli jedną tylko połowę tarczy jasno oświetloną, druga zaś ginęła w ciemnościach. Pocisk przeszedł wówczas linię odgraniczającą światło natężone od zupełnego cienia, i utonął w głębokich nocnych ciemnościach.





ROZDZIAŁ XIV.
Noc trwająca 354 i pół godziny.

W chwili tego niespodziewanego zjawiska pocisk był oddalony o 50 kilometrów od północnego bieguna księżycowego. Kilka sekund wystarczyły mu do pogrążenia się w zupełną ciemność przestworza! Przejście to odbyło się tak raptownie, bez zmniejszenia się drgań i światła, iż zdawało się, że gwiazda zagasła pod potężnem dmuchnięciem.
— Księżyc roztopił się, znikł! — krzyknął Ardan osłupiały.
I w istocie, żaden odbłysk, żaden cień nie ukazały się na tej tarczy przed chwilą tak błyszczącej. Ciemność była całkowita, a promieniowanie gwiazd bardziej ją jeszcze zwiększało. Była to owa »ciemność«, jaką odznaczają się noce księżycowe, trwające 354 i pół godziny dla każdego punktu tarczy; długa noc wynika skutkiem równości ruchów księżyca: postępowego i wirowego; jednego wokoło siebie samego, drugiego w około ziemi. Pocisk pogrążony w stożku cienia satelity pozbawiony był wpływu promieni słonecznych.
Wewnątrz panowała ciemność zupełna. Towarzysze wzajemnie się nie widzieli. Trzeba było sunąć te ciemności, i, jakkolwiek Barbicane był bardzo oszczędnym w użyciu gazu, którego zapas nie był zbyt wielki, był zmuszony światło zapalić.
— Niech dyabli porwą tę jasną gwiazdę, która nas zmusza do wypalania gazu, zamiast nam darmo użyczyć swych promieni! — krzyknął rozgniewany Ardan.
— Nie trzeba obwiniać słońca — odpowiedział Nicholl. — Ono temu niewinne, lecz księżyc, który stanął pomiędzy nami, a niem.
— Nie, to słońce winno! — upierał się Ardan.
— Nie, to księżyc! — twierdził Nicholl.
Sprzeczce tej położył koniec Barbicane, mówiąc:
— Moi przyjaciele, ani temu księżyc, ani słońce nie winno. Winien jest pocisk, który zamiast trzymać się ściśle swej drogi, zboczył z niej, a jeśli będziemy sprawiedliwi, to całą winę powinniśmy złożyć na ów przeklęty bolid, który tak niefortunnie zmienił pierwotny nasz kierunek.
— Zgoda — wtrącił Ardan — jeżeli zatem winowajcę wykryliśmy, i sprawa została załatwioną, zasiądźmy do śniadania. Po całonocnych trudach należy nam się posiłek.
Propozycya ta została naturalnie jednomyślnie przyjętą. Ardan w ciągu paru minut przygotował śniadanie. Podróżnicy nasi wszakże jedli aby jeść, pili bez humoru, nie okraszając uczty ani toastami ani wiwatami. Odważni ci ludzie, wciągnięci w tę ciemną przepaść, pozbawieni blasku promieni słonecznych, czuli się mocno zaniepokojeni.
Rozmawiali o tej nieskończenie długiej nocy, trwającej 354 godzin, czyli blizko 15 dni. Barbicane, korzystając ze sposobności, udzielił przyjaciołom kilku objaśnień, dotyczących tego ciekawego zjawiska.
— Ciekawe, prawdziwie ciekawe zjawisko — mówił Barbicane — bo chociaż każda półkula księżyca pozbawiona jest światła słonecznego przez dni 15, to ta, ponad którą obecnie się znajdujemy, podczas swej długiej nocy, nie widzi nawet ziemi oświeconej. Słowem, księżyc, stosując tę nazwę do naszej sferoidy, jest tylko z jednej strony tarczy. Gdyby to samo zdarzało się na ziemi, to jest, gdyby n. p. Europa nigdy nie widziała księżyca, a widzialnym był on tylko przez jej antipodów, to wyobraźcie sobie zdziwienie europejczyka przybyłego do Australii.
— Wówczas odbywanoby podróże dla zobaczenia księżyca! — odezwał się Ardan.
— Otóż — prawił dalej Barbicane — tak samo zdziwieni są Selenici, zamieszkujący stronę księżyca odwróconą od ziemi, to jest, stronę niewidzialną z kuli ziemskiej.
— A którą mybyśmy widzieli — dodał Nicholl — gdybyśmy tu przybyli na nowiu księżyca, to jest o 15 dni później.
— Muszę jeszcze dodać — mówił Barbicane — iż mieszkaniec strony widzialnej jest hojnie od natury uposażonym, ze szkodą swych braci, zamieszkujących stronę niewidzialną. Ci ostatni, jak widzicie, mają głęboką noc trwającą 354 godzin: tamci przeciwnie, gdy słońce, przyświecając im przez dwa tygodnie, zachodzi pod poziom, widzą wschodzącą na poziom przeciwległy gwiazdę świetną: ziemię, 13 razy większą od tego księżyca, jaki my znamy; ziemię, rozwijającą się na średnicy dwóch stopni, udzielającą jej światła 13 razy silniejszego i nie przyćmionego warstwą atmosferyczną; ziemię, znikającą wówczas, gdy słońce na nowo powraca.
— Śliczny frazes! — zawołał Ardan.
— Stąd wniosek — prawił dalej Barbicane — iż ta strona widzialna tarczy, musi być nader przyjemną do mieszkania, gdyż roztacza się z niej widok albo na słońce podczas pełni, albo na ziemię podczas nowiu księżyca.
— Ale za tę przyjemność — rzekł Nicholl — trzeba znosić upały, sprowadzane przez to światło.
— Wspólną jest ta niedogodność dla obu stron tarczy, bo światło odbite przez ziemię jest widocznie pozbawione ciepła. Ta wszakże strona niewidzialna jest jeszcze więcej przez gorąco trapioną. Mówię to dla swojej Nichollu wiadomości, bo Ardan prawdopodobnie tego nie zrozumie.
— Dziękuję! z ukłonem odpowiedział Ardan.
— W istocie mówił dalej Barbicane — gdy strona niewidzialna otrzymuje jednocześnie światło i ciepło słoneczne, to dlatego, że księżyc jest na nowiu, czyli, że jest w złączeniu, to jest pomiędzy słońcem a ziemią. Znajduje się więc bliżej o dwa razy wziętą odległość od ziemi. Odległość tę obliczać można na dwóchsetną część odległości, oddzielającej słońce od ziemi, co w cyfrze okrągłej wyniesie 200.000 mil. Strona zatem niewidzialna jest bliżej słońca o 200.000 mil, gdy odbiera jego promienie.
— Bardzo słusznie — odpowiedział Nicholl.
— Przeciwnie… — rzekł znowu Barbicane.
— Proszę o słówko — przerwał Ardan.
— Co takiego? — zapytał Barbicane.
— Oto, chcę dokończyć to objaśnienie.
— Skądże to znowu?
— Aby was przekonać, że zrozumiałem.
— Słuchamy — rzekł Barbicane z uśmiechem.
— Przeciwnie — ciągnął dalej Michał, naśladując ton i ruchy Barbicana — przeciwnie, gdy strona widzialna księżyca jest od słońca oświecona, to dlatego, iż księżyc jest w pełni, czyli, że leży naprzeciw słońca w stosunku do ziemi, Odległość więc, dzieląca go od słońca, wzrasta i dochodzi w cyfrze okrągłej do 200.000 mil, a ciepło jakie otrzymuje, musi być nieco mniejsze.
— Wyśmienicie! — zawołał Barbicane. — Wiesz co, Ardanie, że jak na artystę, posiadasz dużo inteligencyi.
— Wiem — niedbale odpowiedział Ardan — my z bulwaru włoskiego wszyscy jesteśmy tacy!
Barbicane uścisnął rękę swego wesołego towarzysza i począł dalej wyliczać korzyści mieszkańców strony widzialnej.
Wspomniał o zaćmieniach słońca, które tylko z tej strony tarczy księżyca obserwować można, bo dla wywołania ich potrzeba koniecznie, aby księżyc był w przeciwnym kierunku. Te zaćmienia, pochodzące stąd, że ziemia staje pomiędzy księżycem a słońcem, mogą trwać dwie godziny, w czasie których skutkiem łamania się promienia jej atmosfery, ziemia musi wyglądać jak punkcik czarny na słońcu.
— A zatem — rzekł Nicholl — półkula niewidzialna jest bardzo upośledzoną od natury.
— W istocie — odparł Barbicane — upośledzona, ale nie zupełnie. Rzeczywiście, wskutek pewnego chwiania się około środka, księżyc dozwala ziemi widzieć tylko więcej niż połowę swej tarczy. Księżyc jest jakby zegar, którego środek ciężkości odwrócony jest od kuli ziemskiej, a który waha się regularnie. Skąd powstaje to wahanie? Stąd, iż jego ruch wirowy na około swej osi ma prędkość jednostajną, podczas gdy ruch jego postępowy naokoło ziemi nie ma szybkości jednostajnej. W perigeum szybkość postępowa przeważa, a księżyc ukazuje pewną tylko część swego brzegu zachodniego. W apogeum przeważa znowu szybkość wirowa, i wtedy ukazuje się kawałek brzegu wschodniego. Jest to odcinek mający około 8 stopni, ukazujacy się raz na wschodzie, drugi raz na zachodzie. Z tego wynika, iż na 1000 swych części, księżyc pokazuje ich 569.
— Mniejsza o to — odezwał się Ardan — jeśli zostaniemy Selenitami, będziemy mieszkali na stronie widzialnej. Ja bardzo lubię światło!
— Aby się tylko atmosfera nie zgęściła na drugiej połowie, jak to utrzymują astronomowie — mówił Nicholl.
— I to niezłe zastrzeżenie — odrzekł Ardan.
Po spożyciu śniadania obserwatorowie wrócili do swych zajęć. Próbowali, czy nie dojrzą czegoś przez ciemne szyby, przygaszając światło wewnątrz pocisku, lecz nic nie spostrzegli.
Barbicana zajmował objaw trudny do wytłumaczenia. Dlaczego pocisk nie spadał na księżyc, znajdując się w tak niewielkiej od niego odległości, bo wynoszącej tylko 50 kilometrów. Gdyby bieg jego był szybki, wówczas zrozumiałby, dlaczego nie spadł, ale nie było czem wytłumaczyć tego oporu sile przyciągającej księżyca przy prędkości stosunkowo bardzo nieznacznej. Może pocisk ulegał jakiemu wpływowi obcemu? Czy ciało jego utrzymywało go w eterze? Widocznem było, iż nie dosięgnie żadnego punktu księżyca. Dokąd więc dążył? Czy oddalał się od tarczy, lub czy też zbliżał się do niej! Czy uniesiony był w ową noc głęboką przez nieskończoność? Jak się czegoś dowiedzieć, jak coś obliczyć wśród tych ciemności? Te i podobne pytania niepokoiły Barbicana, ale rozstrzygnąć ich nie umiał.
Być też może, że gwiazda była niedaleko, o kilka mil zaledwie, ale cóż z tego, kiedy jej dostrzedz nie mogli. Jeśli był szmer jaki na jej powierzchni, oni go nie słyszeli. Brakło powietrza, tego przewodnika głosu, aby do nich dojść mogły jęki owego księżyca, którego legendy arabskie nazywają »człowiekiem na wpół skamieniałym, ale jeszcze drgającym«.
Przyznać trzeba, iż najcierpliwszego obserwatora mogło to rozdrażnić. Właśnie ta półkula nieznana ukrywała się przed ich wzrokiem. Ta strona tarczy, która dwa tygodnie wcześniej, lub dwa tygodnie później, byłaby lub będzie tak wspaniale oświetloną promieniami słońca, niknęła teraz w zupełnej ciemności. A gdzież będzie pocisk za dwa tygodnie? Któż to mógł przewidzieć?
Obserwacye selenograficzne przypuszczają powszechnie, że skład niewidzialnej półkuli księżycowej jest zupełnie podobny do składu półkuli widzialnej. Dostrzegają rzeczywiście prawie siódmą jej część w chwili tego ważenia się księżyca około swej osi, o jakich Barbicane wspomniał. Otóż na tych kawałkach dostrzeganych, były tylko płaszczyzny i góry zwyczajne i okręgowe, jak nie mniej kratery wskazane na mapie. Można więc było przypuścić tę samą naturę, ten sam świat wyschnięty i martwy. A jednakże, jeśli atmosfera przeniosła się na tę stronę? Jeśli powietrze i woda ożywiły te lądy odrodzone? Jeśli wegetacya trwa tam jeszcze? Jeśli zwierzęta zaludniają te lądy i morza? Jeśli i człowiek żyje tam jeszcze? Ileż to kwestyi ciekawych pozostawało do rozwiązania, Ileż to rzeczy niejasnych rozstrzygnęłoby badanie tej półkuli! Cóż to za rozkosz byłaby ujrzeć ten świat, którego nigdy jeszcze oko ludzkie nie widziało!
Łatwo więc pojąć, jak nieprzyjemne uczucie ogarnęło podróżników podczas tej ponurej nocy. Wszelkie obserwacye tarczy księżycowej były niemożebne, jedne tylko gwiazdy dostrzegać się dawały dokładnie, i przyznać trzeba, iż nigdy żaden astronom, żaden Faye, żaden Chacornac, żaden Secchi, nie znajdował się w przyjaznych okolicznościach, aby módz je obserwować.
W istocie, nic wyrównać nie mogło świetności tego światła gwiaździstego, skąpanego w najczystszym eterze. Te dyamenty osadzone w sklepieniu niebieskiem rzucały pyszne ognie. Wzrok obejmował widnokrąg od Krzyża Południowego do Gwiazdy Północnej: tych dwóch konstelacyi, które za 12.000 lat, wskutek cofania się punktów równonocnych odstąpią rolę swą gwiazd biegunowych, jedna gwiaździe Conopus, na półkuli południowej, druga gwiaździe Wega, na półkuli północnej. Wyobraźnia gubiła się w tej wspaniałej nieskończoności, wśród której sunął pocisk, jak nowa gwiazda ręką ludzką stworzona. Wśród głębokiej ciszy w przestworzu, gwiazdy te w ciemnościach nocy, świeciły jak spojrzenie pięknych oczu.
Podróżnicy nasi, milcząc, podziwiali firmament gwiaździsty. Nareszcie z tego stanu zamyślenia wyrwało ich przykre uczucie. Było to zimno bardzo dotkliwe, które też wkrótce szyby okienek z wewnątrz pokryło grubą warstwą szronu. Słońce nie rzucało już wprost swych promieni na pocisk, który też powoli utracił ciepło nagromadzone w jego ścianach. Ciepło to przez promieniowanie wyparowało nagle w przestrzeń, a stąd wywiązało się nagłe obniżenie temperatury. Wilgoć zatem we wnętrzu zmieniała się w lód, doszedłszy do szyb, i przeszkadzała wszelkiej obserwacyi.
Nicholl, spojrzawszy na termometr, spostrzegł, iż ten spadł do 17° niżej zera. Oszczędny Barbicane musiał więc uciec się nie tylko po światło, ale i po ciepło. Zimno w pocisku było nie do wytrzymania, mieszkańcy jego pomarznąć łatwo mogli.


W tym mrozie i niedźwiedź biały nie wytrzyma!
— Nie można się uskarżać — rzekł Ardan — na jednostajność podróży! Co to za rozmaitość, choćby tylko w temperaturze. Raz jesteśmy olśnieni światłem i spieczeni gorącem, jak Indyanie w Pampasach; to znowuż pogrążeni w ciemnościach nocy, wśród mrozu północnego, jak Eskimosy z pod bieguna!

— Jakaż jest temperatura zewnętrzna? — zapytał Nicholl.
— Taka, jak zwykle w przestrzeniach planetarnych — odpowiedział Barbicane.
— Więc — dodał Ardan — czy nie byłaby korzystna sposobność do zrobienia doświadczenia, jakiego nie mogliśmy uczynić, skąpani w promieniach słonecznych?
— Teraz — albo nigdy — odrzekł Barbicane. — Nie można być w lepszych, niż obecnie warunkach do przekonania się, czy obliczenia Fouriera i Pouilleta były dokładne.
— W każdym jednak razie okropnie tu zimno — krzyknął Ardan. — Widzicie jak mróz osiada na szybach naszych okienek. Jak pójdzie tak dalej, wkrótce nasz własny oddech w postaci śniegu spadać nam będzie przy nogach.
— Ustawię termometr — rzekł Barbicane.
Rozumie się, iż termometr zwyczajny żadnegoby nie okazał rezultatu, wystawiony na powietrze w takich okolicznościach, Merkuryusz zamarzłby, bo przestaje być płynnym przy 42° niżej zera, lecz Barbicane zaopatrzył się w termometr systemu Walferdina, wskazujący minimum temperatury, nadzwyczaj nizkiej.
Przed rozpoczęciem doświadczenia termometr powyższy porównany, został z termometrem zwyczajnym, i Barbicane czynił przygotowania do użycia go teraz.
— Jakże się do tego weźmiemy? — zapytał Nicholl.
— Nic łatwiejszego — odpowiedział Ardan, który na każde zapytanie znajdował odpowiedź. — Otworzymy prędko okienko, wyrzucimy termometr a ten pójdzie za pociskiem, jak wszystkie inne przedmioty wyrzucone; za kwadrans znowu go wciągniemy…
— Czy ręką? — zapytał Barbicane.
— Tak, ręką! — odpowiedział Ardan.
— Nie radzę ci tego próbować, mój przyjacielu, — rzekł Barbicane — bo zamiast ręki wciągnąłbyś chyba napowrót kikut bezkształtny i zmrożony.
— Czy być może?
— Doznałbyś uczucia takiego jak ze strasznego oparzenia, bo ciepło gwałtownie uchodzi z naszego ciała, lub też wchodzi do niego. Zresztą, nie jestem pewny, czy przedmioty wyrzucone przez nas, dotąd pociskowi towarzyszą.
— Dlaczegóżby nie miały towarzyszyć? — spytał Nicholl.
— Bo, jeżeli przebywamy atmosferę, choćby najmniej gęstą, przedmioty, o jakich mowa, pozostaną za nami. Ciemność nie pozwala nam sprawdzić czy bujają one jeszcze w przestrzeni. Otóż, aby nie narazić się na utratę naszego termometru, przywiążmy go, a potem będzie można napowrót go wciągnąć do pocisku.
Zrobiono, jak radził Barbicane.
Przez okienko szybko uchylone, Nicholl wyrzucił termometr, przywiązany na krótkim sznurku, aby go łatwiej było wciągnąć. Okienko uchylono przez jedną sekundę, a jednak i przez tę sekundę okropne zimno wcisnęło się do wnętrza pocisku.
— Do tysiąca dyabłów! — wrzasnął francuz — w tym mrozie i niedźwiedź biały nie mógłby wytrzymać.
Barbicane czekał pół godziny, sądząc, że czas ten wystarczy, aby pozwolić termometrowi dojść do poziomu temperatury przestworza, potem wciągnął go prędko do środka i zawołał:
— 140° niżej zera. Pouillet miał zatem większą słuszność, niż Fourier. Taka była zastraszająca temperatura przestrzeni gwiaździstej. Taką być może była i temperatura lądów księżycowych, gdy gwiazda nocy przez promieniowanie utraciła poprzednio uzyskane ciepło.





ROZDZIAŁ XV.
Hyperbola czy parabola.

Zadziwią się może czytelnicy, widząc Barbicana i jego towarzyszów, tak mało zwracających uwagę na przyszłość, jaka ich czekała w tem metalowem więzieniu, zagnanem w nieskończoność eteryczną. Zamiast się pytać dokąd dążyli, oni spędzali czas na robieniu doświadczeń, jak gdyby najspokojniej siedzieli w swych gabinetach.
Możnaby na to odpowiedzieć, iż ludzie tak zaawanturowani musieli być wyższymi nad troski i kłopoty tak drobne i, że mieli co innego do czynienia, niż zajmować się swym przyszłym losem. W tej chwili głównie chodziło o to, że nie byli panami swego wagonu-pocisku, to jest, nie mogli ani powstrzymać jego pędu, ani zmienić jego kierunku.
Żeglarz zwrócić może dowolnie przód okrętu, w którą chce stronę, aeronauta balonowi nadać może ruchy pionowe; oni zaś żadnej nad swym wehikułem nie mieli władzy, żadnego nie mogli wykonać manewru — i dlatego też pędzić musieli na łaskę wiatrów.
Gdzież znajdowali się obecnie, o 8-ej godzinie rano, tego dnia, który na ziemi 6-ym grudnia się nazywał? Najpewniej w pobliżu księżyca, a może nawet tak blizko, iż on im się przedstawiał jako olbrzymia czarna osłona, wyciągnięta na horyzoncie. Co się tyczy odległości, jaka ich od niego dzieliła, tę trudno było oznaczyć. Pocisk, utrzymywany siłą niepojętą, dobiegł do północnego bieguna satelity, w oddaleniu tylko 50 kilometrów; ale od dwóch godzin, jak wkroczył w ostrokrąg cienia, odległość ta zmniejszyć się lub powiększyć mogła. Nie można było żadną miarą oznaczyć ani szybkości, ani kierunku pocisku. Być może, iż oddalał się szybko od tarczy, aby wkrótce wynurzyć się z cienia. Być także może, że zbliżał się do niej więcej jeszcze i niedługo miał potrącić o jakiś wystający wierzchołek półkuli niewidzialnej, coby ku wielkiej radości podróżników, wszystkie ich trudy zakończyło.
Ardan, zawsze znajdujący sposoby wytłumaczenia kwestyi niejasnych, wyjawił zdanie, iż kula zatrzymana siłą przyciągającą księżyca, spadnie wreszcie na jego powierzchnię, jak spada aerolit na powierzchnię kuli ziemskiej. Zdanie to wywołało żywą sprzeczkę.
— Przedewszystkiem, kochany przyjacielu — odpowiedział Barbicane — nie wszystkie aerolity spadają na ziemię, lecz mała ich tylko liczba; gdybyśmy nawet przeszli w stan aerolitu, niewiadomo jeszcze, czybyśmy spadli na powierzchnię księżyca.
— Jednakże — mówił Ardan — jeśli się bardzo do niego zbliżymy…
— Jesteś w błędzie — rzekł Barbicane. Czy nie widziałeś gwiazd spadających, jak tysiącami przelatują po niebie w pewnych epokach?
— Widziałem…
— Otóż gwiazdy te, lub raczej te ciałka, błyszczą dlatego tylko, iż rozgrzewają się, sunąc po warstwach atmosferycznych. Jeśli zatem przebywają atmosferę, znaczy, iż przechodzą bliżej niż o 16 mil od ziemi, a jednak tak rzadko na nią spadają. To samo można powiedzieć o nasztym pocisku; możebne, że zbliży się bardzo do księżyca, a jednak nie spadnie.
— Lecz wówczas — rzekł Michał — byłbym bardzo ciekawy wiedzieć, jak nasz pocisk zachowa się w przestrzeni.
— Dwa tylko są możliwe w tym względzie przypuszczenia — odpowiedział po chwili namysłu Barbicane.
— Jakież to?…
— Pocisk ma do wyboru pomiędzy dwiema krzywemi matematycznemi i pójdzie po jednej lub po drugiej, odpowiednio do swej szybkości, której na razie nie mogę oznaczyć.
— Tak — potwierdził Nicholl — pójdzie albo po paraboli, albo po hyperboli.
— Nieinaczej — prawił dalej Barbicane. — Z pewną prędkością pójdzie po paraboli, z większą szybkością po hyperboli.
— Lubię te wielkie, tajemnicze słowa — zawołał Ardan. — Powiedzcie z łaski swojej cóż to jest ta wasza parabola?
— Mój przyjacielu — odpowiedział Nicholl — parabola jest to linia-krzywa, powstajaca z przecięcia stożka płaszczyzną równoległa do jednej z jego boków.
— Ah! ah! — zawołał Ardan zadowolony.
— Jest to prawie taka linia — kończył Nicholl — jaką opisuje bomba, wyrzucona z moździerza.
— Wybornie! A hyperbola? — pytał dalej Ardan.
— Hyperbola jest krzywą drugiego stopnia, utworzoną przez przecięcie powierzchni stożka płaszczyzną równoległą do jego osi, a która składa się z dwóch ramion oddzielnych biegnących w nieskończoność w dwóch kierunkach rozbieżnych.
— Czy być może? — wykrzyknął Ardan poważnie, jakby się o czem bardzo ważnem dowiedział. — A więc, zechciej zapamiętać, co ci teraz powiem, kochany Nichollu: wiesz, co mi się najlepiej podoba z twojego określenia hyperboli, oto, że jest jeszcze ono ciemniejsze niż sam wyraz, który określasz.
Nicholl i Barbicane niewiele dbali o dowcipy Ardana i zapuścili się w pogadankę naukową, którą krzywą obierze pocisk? Oto, co ich głównie w tej chwili zajmowało. Jeden obstawał przy hyperboli, drugi był za parabolą. Jeden drugiemu przedstawiał dowodzenia przepełnione iksami. Argumenty swoje wypowiadali językiem, na brzmienie którego Ardan skakał do góry. Sprzeczka była namiętna i żaden z przeciwników nie chciał drugiemu przyznać słuszności.
Nakoniec, gdy ta uczona dysputa zniecierpliwiła Ardana, zawołał:
— Czy przestaniecie nareszcie rzucać sobie w twarz hyperbole i parabole? Chciałbym się od was dowiedzieć jedynej, — prawdziwie interesującej rzeczy w całej tej sprawie. Przypuśćmy, że pójdziemy po tej lub po owej linii krzywej — mniejsza o to, ale gdzież one nas doprowadzą?
— Nigdzie — odpowiedział Nicholl.
— Jakto, nigdzie?
— Naturalnie, że nigdzie — dodał Barbicane; — są to linie krzywe, ciągnące się w nieskończoność.
— Ah! mędrcy, wy mędrcy! niechże was licho porwie! — wrzeszczał Ardan na całe gardło. — Cóż więc nas obchodzić może parabola czy hyperbola, gdy jedna i druga pociągną nas w nieskończoność przestrzeni!
Barbicane i Nicholl nie mogli się powstrzymać od śmiechu. Sprzeczali się o wiatr! Nigdy zapewne błahsza kwestya nie była rozbieraną w chwili tak ważnej. Smutna rzeczywistość stała przed nimi, mianowicie, że pocisk, czy parabolicznie, czy hyperbolicznie uniesiony, nie był w stanie zetknąć się już ani z ziemią, ani z księżycem.
Cóż więc stanie się wkrótce z tymi śmiałymi podróżnikami? Jeśli nie umrą z głodu lub pragnienia, to za kilka dni, gdy gaz się wyczerpie, umrą z braku powietrza, jeśli ich jeszcze wpierw zimno nie zabije.
Tymczasem, choć niezmiernie było ważnem, aby oszczędzać gazu, musieli go palić z powodu nader silnego obniżenia się temperatury. Wprawdzie mogli się oni obejść bez światła, ale nie bez ciepła. Na szczęście, ciepło, wywiązane za pomocą przyrządu Reiseta i Regnaulta, podniosło nieco temperaturę, i bez nadmiernego zużycia gazu, można ją było utrzymać na stopniu znośnym.
Obserwacyi atoli nie było można robić przez szyby okienek, które wilgoć wewnętrzna okrywała grubą powłoką lodową. Musiano ciągle oczyszczać szyby, chcąc pochwycić lub sprawdzić niektóre ważniejsze zjawiska.
Jeśli ta niewidzialna tarcza miała atmosferę, czyż nie powinni w niej byli dostrzedz gwiazd spadających? Jeśli pocisk sam przebywał te warstwy płynne, czyż nie można było pochwycić jakiegoś odgłosu, powtórzonego przez echa księżycowe, naprzykład, wycia burzy, szumu spadających zasp śniegowych, lub łoskotu wybuchającego wulkanu? Takie szczegóły ściśle sprawdzone niezmiernieby rozjaśniły ciemną do tej pory kwestyę ustroju księżyca. Barbicane i Nicholl wytrwale obserwowali każdy przy swem okienku.
Do obecnej chwili tarcza była jednak ciemną i niemą; nie odpowiadała na liczne pytania jej zadawane.
Wywołało to bardzo napozór słuszną uwagę Ardana:
— Jeśli kiedy jeszcze puścimy się w taką samą podróż, wówczas dobrze uczynimy, wybierając chwilę, w której księżyc jest na nowiu.
— To prawda — odparł Nicholl — okoliczność ta byłaby o wiele przyjaźniejszą. Zgadzam się, iż księżyc, skąpany w promieniach słonecznych, byłby dla nas niewidzialnym w czasie biegu, ale widzielibyśmy natomiast ziemię, która byłaby w pełni. Co więcej, gdybyśmy byli wciągnięci w przestrzeń naokoło księżyca, jak to ma miejsce w tej chwili, moglibyśmy przynajmniej widzieć stronę tarczy niewidzialną, wspaniale oświetloną.
— Dobrze mówisz Nichollu — rzekł Ardan. — A twoje zdanie Barbicanie?
— Ja sadzę — odparł Barbicane — że jeśli kiedyś powtórzymy tę podróż, rozpoczniemy ją w tym samym czasie i w tych samych warunkach. Przypuśćmy, żeśmy celu naszego dosięgli, czyż nie lepiejby było znaleźć lądy widne, niż okolice w głębokiej pogrążone ciemności? Wejście nasze na nieznaną planetę w przyjaźniejszych odbyłoby się okolicznościach, a stronę tarczy niewidzialną moglibyśmy i tak zwiedzić podczas naszych wycieczek po kuli księżycowej. Chwila pełni księżyca była dobrze wybraną; ale trzeba było stanąć na czas u celu.
— Nie mam na to odpowiedzi — rzekł Ardan. — Straciliśmy jednak pyszną sposobność obserwowania drugiej strony księżyca.
Kto wie, czy mieszkańcy innych planet nie więcej od mędrców ziemi wiedzą o swych satelitach!
Na tę uwagę Ardana możnaby dać odpowiedź — iż inne satelity, przez swoją blizkość łatwiej mogły być zbadane. Mieszkańcy Saturna, Jowisza lub Uranusa bez trudu mogli urządzić komunikacyę ze swymi księżycami.
Na powierzchni też tych trzech gwiazd, przedsięwzięcie takie, jak Barbicana, dalekoby mniej nastręczało trudności. Jeśli więc ich mieszkańcy próbowali czegoś podobnego, to być bardzo może, iż poznali układ tej połowy tarczy, którą satelita wiecznie kryje przed ich wzrokiem. Jeśli jednak nigdy nie opuszczali swej planety, nie więcej wiedzą od ziemskich astronomów.
Kula tymczasem opisywała w cieniu tę drogę nieobliczoną, której sprawdzić i wykazać niema możności. Czy kierunek jej uległ zmianie pod wpływem przyciągania księżyca, czy też pod działaniem jakiej nieznanej gwiazdy? Barbicane nie miał na to odpowiedzi, ale, że zmiana się odbyła, nie ulega wątpliwości, o czem Barbicane przekonał się około godziny 4-ej zrana.
Zmiana ta polegała na tem, iż spód pocisku zwrócił się ku powierzchni księżyca i utrzymywał się prostopadle, przechodząc po swej osi. Przyciąganie albo raczej ciężkość wywołała tę zmianę. Najcięższa część kuli nachylała się ku tarczy niewidzialnej, jakby miała spaść na nią.
Czy więc spadała? — czy podróżnicy mieli nareszcie dosięgnąć celu upragnionego? — Nie! Bliższa obserwacya utwierdziła Barbicana, iż pocisk jego nie zbliżał się do księżyca, lecz przeciwnie oddalał się, postępując po linii krzywej.
Punktem, z którego czynił tę obserwacyę, był odblask jasny, który Nicholl wskazał na granicy widnokręgu utworzonego przez czarną tarczę. Tego punktu nie można było wziąć za gwiazdę. Był to promień różowawy, wzmagający się zwolna, co było dowodem niewątpliwym, że pocisk zwraca się ku niemu i nie spada normalnie na powierzchnię gwiazdy.
— Wulkan! to wulkan czynny! — zawołał Nicholl — wybuch wewnętrznych ogni księżyca. A zatem świat ten nie wygasł jeszcze zupełnie!
— Tak, niewątpliwie, to wybuch — odpowiedział Barbicane, pilnie śledzący zjawisko przy pomocy swej lunety. Cóżby to być mogło, jeśli nie wulkan?
— W takim razie — przerwał Ardan — dla utrzymania tego ognia potrzebne jest powietrze, więc widocznie atmosfera okrywa tę część księżyca.
— Być może — odpowiedział Barbicane — ale też i niekoniecznie być tak musi. Wulkan, przez rozkład pewnych materyi, może sobie sam dostarczyć tlenu, a tym sposobem wyrzucać płomienie w próżnię. Nawet zdaje mi się, iż płomień ten ma blaski natężenia przedmiotów, których spalenie odbywa się w czystym tylko tlenie. Nie spieszmy się przeto z twierdzeniem, że atmosfera istnieje na księżycu.
Góra ogniem zionąca musiała leżeć pod 45° szerokości południowej na stronie niewidzialnej tarczy. Lecz z wielką przykrością Barbicana linia krzywa, po jakiej szedł pocisk, odciągała ich od punktu wybuchem zaznaczonego. Nie mógł przeto dokładniej oznaczyć jego natury. W pół godziny potem, ten punkt świetlny zniknął poza ciemnym poziomem. Wszelako sprawdzenie tego zjawiska było faktem doniosłym w spostrzeżeniach selenograficznych. Dowodził on, iż ciepło nie zagasło jeszcze we wnętrznościach kuli, a tam gdzie istnieje ciepło, któż może twierdzić, iż królestwo roślinne, a nawet zwierzęce, nie oparło się wpływom niszczącym. Istnienie tego wulkanu wybuchającego, ściśle sprawdzonego przez mędrców ziemskich, nieomieszkałoby wywiązać licznych teoryi, dotyczących zamieszkalności księżyca.
Barbicane zatopił się w rozmyślaniach usiłując powiązać ze sobą fakty dotąd obserwowane, gdy nagle nowy wypadek przywołał go do życia rzeczywistego. Było to coś więcej jak zjawisko kosmiczne; groziło im niebezpieczeństwo, mogące wywołać bardzo smutne następstwa.
Nagle, w pośród eteru ciemnościami osłonionego, ukazała się jakaś masa ogromna. Był to jakby księżyc gorejący o blasku tym więcej rażącym, iż ukazywał się wśród ponurej ciemności. Masa ta, kształtu okrągłego, rzucała światło tak silne, iż rozjaśniło ono całe wnętrze pocisku. Twarze podróżników oblane tą jasnością, podobne były do widm, jak to ma miejsce przy sztucznem oświetleniu z alkoholu nasyconego solą.
— Do kroćset dyabłów — wrzasnął Ardan — jakże my wyglądamy. Cóż znowu znaczy ten księżyc przeklęty?
— To bolid — odpowiedział Barbicane.
— Bolid rozpalony w próżni?
— Tak.
W istocie, ta kula ognista, był to bolid. Barbicane się nie mylił. Bolidy te widziane z ziemi mają światło o wiele mniejsze od księżyca; tu, w tym ciemnym eterze błyszczą światłem nadzwyczajnem. Te ciała błądzące posiadają same w sobie materyał palny, aby się paliły, nie potrzebują powietrza. Jeśli niektóre z bolidów przebiegają warstwy atmosferyczne o dwie lub trzy mile od ziemi, to inne za to przeciwnie obiegają drogę w przestrzeni, do której atmosfera sięgać nie może. Niektóre z tych bolidów mają 3 do 4 kilometrów średnicy, i posiadają prędkość, dochodzącą do 75 kilometrów na sekundę[1] w kierunku odwrotnym biegowi ziemi.
Ta kula lecąca, która nagle ukazała się wśród ciemności w oddaleniu najmniej 100 mil, mogła, jak przypuszczał Barbicane, mieć średnicy 2.000 metrów. Posuwała się ona z szybkością około 2 kilometrów na sekundę, czyli 30 mil na minutę, zatem do pocisku powinna się była zbliżyć za parę minut. W miarę zbliżania się przyjmowała rozmiary ogromne.
Można sobie wyobrazić trudne do określenia położenie podróżników. Pomimo odwagi, krwi zimnej i lekceważenia niebezpieczeństwa, osłupieli, oniemieli i drżeli na całem ciele. Pocisk ich, którym kierować nie mogli, pędził prosto na tę ognistą masę, podobną do otwartej paszczy jakiegoś pieca, ogniem ziejącego; zdawał się rzucać w przepaść ognistą.
Barbicane pochwycił za ręce swych towarzyszy, i tak wszyscy trzej, przez nawpół przymknięte powieki patrzyli na ten meteor rozpalony do białości. Jeśli myśl pracowała jeszcze w ich głowach, jeśli mózg nie pękł jeszcze z przestrachu, musieli uważać się za zgubionych.
W dwie minuty po nagłem ukazaniu się meteoru, to jest po dwóch wiekach męczarni; pocisk już zdawał się być blizkim spotkania, kula ognista pękła jak bomba, lecz bez huku, gdyż w próżni słyszeć nie było można; głos bowiem jest prostem tylko poruszeniem warstw powietrza.
Nicholl wydał okrzyk. Wszyscy rzucili się do okienek. Cóż za wspaniały widok! jakież pióro zdolne było go opisać, jaki pendzel zdołałby oddać farbami tę wspaniałość!
Był to jakby wybuch krateru, jakby rozniecenie ogromnego pożaru. Tysiące błyszczących odłamków oświecały przestrzeń swym ogniem. Mieszały się tam wszystkie wielkości, wszystkie barwy, wszystkie odcienia. Błyszczały naprzemian farby żółte, żółtawe, różowe, zielone szare; wieniec różnokolorowych ogni sztucznych. Z tej ogromnej i niebezpiecznej kuli zostały tylko szczątki drobne, rozpryśnięte w różne strony; jedne otoczone mgłą białawą, inne ciągnące za sobą długą pręgę światła dymem przyćmionego.
Odłamki te krzyżowały się w przestrzeni, a niektóre z nich uderzały o pocisk od czasu do czasu. Nawet szyba w okienku z lewej strony pękła od silnego uderzenia. Pocisk bujał wśród gradu granatów, z których najmniejszy mógł go zniszczyć w jednej chwili.
Światło napełniające eter z nieporównaną natężało się mocą, bo te asteroidy rozsiewały je na wszystkie strony. W pewnej nawet chwili było tak silne, że Ardan, ciągnąc do swej szyby Nicholla i Barbicana, zawołał:
— Patrzajcie! patrzajcie! księżyc ukazał się nareszcie.
I wszyscy trzej ujrzeli na parę sekund tę tarczę tajemniczą, którą oko ludzkie po raz pierwszy dopiero oglądało.
Cóż zobaczyli na odległości, której sami oznaczyć nie mogli? Kilka pasów ciągnących się na tarczy, prawdziwe obłoki utworzone wśród atmosfery bardzo ścieśnionej, skąd wynurzały się nietylko góry, ale i wypukłości — mniejsze, owe góry okręgowe, owe kratery ziejące, bezładnie porozrzucane, tak samo jak na powierzchni widzialnej strony tarczy. Następnie przestrzenie nie dające się objąć wzrokiem; już nie wyschłe jałowe płaszczyzny, ale morza prawdziwe, oceany szeroko rozlane, które w swych płynnyoh zwierciadłach odbijały całą tę błyskotliwą jasność ogni z przestworza. Nareszcie na powierzchni lądów ogromne ciemne masy, mające wygląd lasów obszernych, ukazujących się przy nagłej błyskawicznej jasności…
Czy to było złudzenie optyczne? Czy mogli oni naukowo potwierdzić tę obserwacyą tak powierzchownie tylko wykonaną. Czyż mogliby coś stanowczego orzec w sprawie zamieszkalności niewidzialnej strony księżyca po tak pobieżnym jej przeglądzie?
Błyskanie tymczasem coraz się zmniejszało w przestrzeni, jasność chwilowa osłabła powoli; drobne asteroidy rozleciały się w różne strony i gasły w oddaleniu, jeden po drugim. Przestrzeń eteryczna do poprzedniej powróciła ciemności, a gwiazdy na chwilę przyćmione, znowu zajaśniały na horyzoncie, tarcza zaś, zaledwie okiem dostrzegalna, pogrążyła się nanowo w zmroku nocy.





ROZDZIAŁ XVI.
Półkula południowa.

Pocisk zatem uniknął nader ważnego i wcale nieprzewidzianego niebezpieczeństwa. Któżby pomyślał o takiem spotkaniu z bolidami? Te ciała błądzące mogły poważnie zatrwożyć naszych podróżników. Bolidy były dla nich skałami na tem morzu eterycznem, których, mniej szczęśliwi niż żeglarze, uniknąć nawet nie mogli. Lecz czyż się na to uskarżali nasi odważni podróżnicy? Nie, gdyż natura dała im wspaniały widok meteoru kosmicznego, pękającego przez zbyteczne naprężenie, który oświecił im choć na kilka sekund niewidzialną stronę księżyca. W tem nagłem rozjaśnieniu ukazały im się lądy, morza i lasy. Czyż więc atmosfera przynosiła tej nieznanej stronie swe atomy ożywcze? Pytanie to wielkie, nierozwiązalne…
Była wówczas godzina wpół do czwartej, kula postępowała w kierunku krzywej linii naokoło księżyca. Czyżby bieg jej jeszcze raz zmienionym został przez meteor? Można się było tego obawiać. Pocisk tymczasem musiał postępować po linii krzywej wedle prawa mechaniki racyonalnej. Barbicane wierzył, iż tą linią krzywą będzie prędzej parabola niż hyperhola. Przypuściwszy nawet parabolę, kula powinna była wydostać się niebawem z ostrokręgu cienia rzuconego na przestrzeń, będącą naprzeciw słońca. Ostrokrąg ten jest w rzeczy samej bardzo wązki, średnica bowiem kątowa księżyca jest mała w porównaniu ze średnicą słońca. Pocisk jak dotąd bujał w zupełnej ciemności. Jakakolwiek była jego prędkość, a nie mogła być mała, ukrywanie się trwało ciągle. Był to fakt widoczny, a może tak być nie powinno, w przypuszczeniu, iż droga jest ściśle paraboliczna. Było to nowe pytanie, nad którem Barbicane suszył sobie głowę.
Nikt nie myślał o spoczynku. Każdy spodziewał się jakiegoś niespodziewanego wypadku, mogącego rzucić nowe światło, na badania księżycowe. Około 5-ej godziny, Ardan zaofiarował towarzyszom kilka kawałków chleba i mięsa zimnego, które spożyto szybko, nie odchodząc ani na chwilę od okienek, pokrytych grubą powłoką lodową.
Na kwadrans przed 6-tą wieczorem, Nicholl dojrzał przez lunetę na południowym brzegu księżyca, i w kierunku jakiego pocisk się trzymał, kilka jasnych punktów odbijających się na czarnej nieba osłonie. Możnaby przypuścić, iż były to błyszczące sztyfty zaostrzone. Tak się przedstawia brzeg księżyca, gdy się znajduje w jednym ze swych oktantów.
Trudno się było pomylić. Nie był to meteor, którego ruchu ani barwy nie miał ten skrawek świetlny, ani też wulkan wybuchający, Barbicane więc bez wahania zawołał:
— To słońce!
— Co! słońce? — wykrzyknęli Nicholl i Ardan.
— Tak, moi przyjaciele, ono samo oświeca wierzchołki tych gór, leżących na południowym brzegu księżyca. Widocznie zbliżamy się do bieguna południowego.
— Po przejściu bieguna północnego, — dodał Ardan. — Objechaliśmy więc naokoło naszego satelitę.
— Tak jest, mój Ardanie.
A więc, nie mamy się już czego obawiać ani paraboli, ani hyperboli, ani wreszcie linii krzywych o odnogach nieskończonych?
— Nie, lecz mamy krzywą zamkniętą.
— Która się nazywa?
— Elipsą. Zamiast zginąć w przestrzeniach międzyplanetarnych, możliwem jest, iż pocisk opisywać wciąż będzie drogę eliptyczną naokoło księżyca.
— Doprawdy?
— I że zostanie jego satelitą.
— Do kroćset księżyców! — krzyknął Ardan.
— Zwrócę ci jednak uwagę, mój kochany przyjacielu — mówił Barbicane — iż my pomimo to będziemy zgubieni.
— Tak, lecz w inny, zabawniejszy sposób — z uśmiechem odpowiedział wesoły francuz.
Barbicane miał słuszność. Opisując tę drogę eliptyczną, pocisk miał na wieki krążyć naokoło księżyca, jakby satelita drugiego rzędu. Była to nowa gwiazda, przybyła światu słonecznemu, maleńki światek zaludniony trzema mieszkańcami, zagrożonymi śmiercią w krótkim czasie skutkiem braku powietrza. Barbicane nie mógł się zatem cieszyć z tego położenia, w jakie kulę wprowadził wpływ sił odśrodkowej i dośrodkowej. Mieli znowu zobaczyć oświetloną stronę tarczy księżyca. Może nawet życie ich przeciągnie się tak długo, iż ujrzą poraz ostatni ziemię w pełni, wspaniale oświetloną promieniami słońca. Może będą mogli przesłać ostatnie pożegnanie tej ziemi, której już nigdy nie mieli ujrzeć. Potem pocisk ich zostanie masa zagasłą, umarłą, podobną do tych bezwładnych asteroid, krążących w eterze. W tej chwili jedyną dla nich pociechą był fakt, iż wydostaną się nareszcie z tych nieprzeniknionych ciemności. Tymczasem góry przez Barbicana rozpoznane coraz więcej wynurzały się z ciemności. Były to góry Doerfel i Leibnitz, które na południe ciągną się w przybiegunowych okolicach księżyca. Wszystkie góry półkuli widzialnej, wymierzone były dokładnie i niech to nikogo nie dziwi, gdyż można tego dokonać zapomocą systemu hypsometryczncgo bardzo ściśle.
Ogólnie przyjętym sposobem jest wymierzanie cienia rzucanego przez góry, z przyjęciem w rachunek wysokości słońca w chwili obserwacyi. Wymiar ten otrzymuje się bardzo łatwo zapomocą lunety opatrzonej siatką z dwóch nitek równoległych; przypuszczając naturalnie, iż średnica rzeczywista tarczy jest ściśle wiadomą. W ten sam sposób obliczyć można głębokość kraterów i wklęsłości księżyca. Galileusz używał tej metody, a później trzymali się jej także Beer i Moedler.
Inny sposób, zwany metodą promieni stycznych, może być także stosowany do wymiaru wyniosłości księżycowych. Stosować go można wtedy, gdy góry stanowią punkty świetlne, na linii oddzielającej cień od światła i widzieć się one dają na ciemnej stronie tarczy. Te punkty świetlne powstają z odbicia promieni słonecznych, wyższych od tych, jakie oznaczają granicę fazy. Wymiar przerw ciemnych pomiędzy punktem świetlnym, a częścią świetlną fazy najbliższej, daje dokładną wysokość tego punktu. Metody tej używać można jedynie do wymiaru gór najbliższych linii, oddzielających od światła.
Trzeci sposób polega na wymiarze profilu gór księżycowych rysujących się w głębi, zapomocą mikrometru, lecz daje się zastosować tylko do gór położonych na brzegu księżyca.
Wszystkie te wymiary cieni, przerw, lub promów, mogą wtedy tylko być dopełnione, gdy promienie słoneczne padają ukośnie na księżyc, w stosunku do obserwującego. Gdy zaś promienie padają wprost, czyli gdy księżyc jest w pełni, wszelki dzień znika z jego tarczy i obserwacya staje się niemożliwą.
Galileusz pierwszy, przekonany o istnieniu gór na księżycu, użył metody cieniów do obliczenia ich wysokości, którą jako średnią oznaczył na 4.500 sążni. Hevelius znacznie zmniejszył te cyfry, a niedoli przeciwnie w dwójnasób je zwiększył. Jeden i drugi przesadzili w swych obliczeniach. Herschell, mając już udoskonalone narzędzia, najbliższym był prawdy hypsometrycznej, lecz ostatecznie znaleźć ją można w obliczeniach obserwatorów nowoczesnych.
Najbieglejsi dotąd selenografowie Beer i Moedler, wymierzyli 1.095 gór księżycowych. Wedle ich obliczeń 6 z tych gór mają wysokości przeszło 5.800 metrów, a 22 przeszło 4.800. Najwyższy szczyt na księżycu wynosi 7.603 metry; jest więc niższym od gór na ziemi, bo niektóre z nich wyższe są od niego o 500 do 600 sążni. Zrobimy tu pewną uwagę. Jeśli porównamy wielkość dwóch gwiazd, to góry księżycowe są względnie wyższe od gór ziemskich. Pierwsze stanowią setną siedemdziesiątą część średnicy księżyca, a drugie tylko tysiączną czterechsetną czterdziestą część średnicy ziemi. Ażeby góra ziemska dosięgła rozmiarów odpowiednich góry księżycowej, wysokość jej prostopadła musiałaby wynosić 6½ mili, a tymczasem najwyższa ma tylko 9 kilometrów.
Z porównania wynika, iż łańcuch Himalaja ma trzy wierzchołki wyższe od księżycowych, to jest górę Everest, wysoką na 8.837 metrów, Kunchingura 8.588 metrów i Davalarigi 8.187 metrów. Góry Doerfel i Leibnitz na księżycu, wysokością równają się górze Jawahir z tegoż samego łańcucha, 7.603 metrów. Newton, Casatus, Curtius, Short, Tycho, Clavius, Balncanus, Endymion, główniejsze szczyty Kaukazu i Apeninów, wyższe są od góry Mont-Blanc, która ma 4.810 metrów. Równe zaś są: górze Mont-Blanc — Moret, Theophyle, Catharnia, górze Monte Rosa 4.636 metrów, Piccolomini, Werner, Harpalus; górze Cervin 4.552 metrów, Macrobe, Eratosthene, Albateque, Delambre; szczytowi Teneryffy 3.710 metrów, Bacon, Cysatus, Phitolaus i wierzchołki Alp; górze Perdu w Pyreneach 3.354 metrów, Roemer i Bogusławski; i 3.237 metrów Herkules, Atlas, Furnerius.
Takie są główne punkty porównania, które pozwalają ocenić wysokość gór księżycowych. Droga, jaką pocisk przebywał, prowadziła podróżników do tej górzystej okolicy półkuli południowej, gdzie właśnie wznosiły się najwspanialsze okazy orografii księżycowej.





ROZDZIAŁ XVII.
Tycho.

O godzinie 6 wieczorem pocisk przechodził o 60 tylko kilometrów od bieguna południowego, to jest, znajdował się w takiej samej prawie odległości, jak i od bieguna północnego. Linia więc krzywa eliptyczna ściśle się rysowała.
Podróżnicy nasi odzyskali w Lej chwili dobroczynny wpływ promieni słonecznych; widzieli znowuż te gwiazdy, posuwające się wolno ze wschodu na zachód. Powitano słońce donośnym okrzykiem radości; — wraz ze światłem powracało i ciepło, które przeniknęło szybko przez metalowe ściany. Szyby odzyskały zwykłą swą przeźroczystość: jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, znikła z nich lodowa powłoka. Gaz został też zaraz przygaszonym.
— Ah! jak przyjemne są te ciepłe promienie — zawołał Nicholl — z jakąż niecierpliwością, po tak długiej nocy, oczekiwać muszą Selenici ukazania się nanowo tej gwiazdy dnia.
— Tak — potwierdził Ardan, wciągając w siebie ten eter błyszczący; światło i ciepło — wszak to życie całe!
W tej chwili spód pocisku zdawał się lekko odsuwać od powierzchni księżyca, opisując elipsę, dość wydłużoną. Z tego punktu Barbicane i jego towarzysze mogliby widzieć ziemię, gdyby ta była w pełni, lecz pogrążona w irradyacyi słonecznej była zupełnie niewidzialną. Oczom ich przedstawiał się ciekawszy widok tej południowej strony księżyca, przez lunetę sprowadzonej do odległości pół ćwierci mili. Nie odchodzili oni od swych okienek, notując wszystkie szczegóły tego dziwnego lądu.
Góry Doerfel i Leibnitz stanowią dwie oddzielne grupy, ciągnące się prawie aż do bieguna południowego. Pierwsza grupa ciągnie się od bieguna do 84 równoleżnika, na wschodniej części gwiazdy; druga na brzegu wschodnim idzie od 65° szerokości do bieguna.
Na kancie ich, nierówno się wijącym, ukazywały się smugi światła, tak jak je opisał ojciec Secchi. Barbicane jednak z większą niż sławny astronom rzymski dokładnością, mógł poznać ich naturę.
— To są śniegi! — zawołał.
— Śniegi? — powtórzył Nicholl.
— Tak, Nichollu, śniegi, którymi powierzchnia jest zmrożona. Patrz, jak ona odbija promienie jasne. Lawy zastygłe nie dałyby tak silnego odblasku. Jest więc woda, jest powietrze na księżycu, choćby ich było najmniej, zawsze są, nie ulega to najmniejszej wątpliwości.
Tak, nie ulega to wątpliwości, i jeśli kiedy Barbicane powróci na ziemię, jego notatki świadczyć będą o tym fakcie, tak ważnym w obserwacyach selenograficznych.
Góry Doerfel i Leibnitz wznosiły się pośród płaszczyzn średniej rozległości otoczonych niezliczoną ilością gór okręgowych i wałów pierścieniowych. Te dwa łańcuchy jedynie spotykają się w okolicach gór okręgowych. Stosunkowo nie bardzo wyniosłe, mają kilka większych wierzchołków, z których najwyższy dosięga 7.603 metrów.
Pocisk jednakże unosił się nad tem wszystkiem, a wyniosłości ginęły w natężonem świetle tarczy. Podróżnicy często mieli przed oczami widok tych krajobrazów księżycowych bez stopniowania barw i cieniów, zanadto białe lub czarne, bo brakło im światła rozproszonego. Jednakże widok tego światła samotnego był ciekawym, choćby tylko przez samą swą dziwaczność. Wznosili się oni ponad temi chaotycznemi okolicami, jak gdyby ich tam zaniosła siła huraganu: wierzchołki gór przesuwały się pod ich stopami, wzrok zapuszczali we wklęsłości i rozpadliny, wdzierali się na wały, szperali w głębiach tajemniczych; nigdzie jednak nie natrafili śladu wegetacyi, ani mieszkań; nic, prócz olbrzymich przestrzeni, zalanych ławą, tworzących jakby niezmierzone zwierciadła, w których promienie słoneczne odbijały się z blaskiem nie do zniesienia. Nie było świata żywego, tylko świat zmarły, w którym zaspy śniegowe, staczając się ze szczytów gór, spadały w przepaść bez szumu; posiadały ruch, lecz niedostawało im odgłosu.
Barbicane twierdził, iż wypukłości brzegów tarczy chociaż podlegały siłom różnym od sił krain środkowych, przedstawiały jednostajną konformacyę. Takie samo nagromadzenie okręgowe, taka sama wydatność gruntu. Można jednak było przypuścić, iż układ ich nie powinien być podobnym. W środku, w istocie skorupa księżyca miękka jeszcze, była pod wpływem podwójnej siły przyciągania księżyca i ziemi, działającej według jednej linii w kierunkach przeciwnych. Na brzegach zaś tarczy, siła przyciągania księżycowa była prostopadła do siły przyciągania ziemi. Zdaje się wciąż, iż wyniosłości gruntu powstałe w tych dwu warunkach powinny przyjąć kształt zupełnie odmienny. Tak nie było. Z tego wynika, iż księżyc w sobie samym znalazł zasadę swego układu, nie potrzebując żadnych sił postronnych, To właśnie usprawiedliwiało godne uwagi zdanie Arago: »Żadne działanie zewnętrzne nie przyczyniło się do wytworzenia wypukłości księżyca«.
Bądź co bądź w stanie obecnym świat ten był obrazem śmierci, i nie można było powiedzieć, aby kiedykolwiek był ożywionym.
Ardanowi zdawało się jednak, iż rozpoznaje gromadę zwalisk, na którą zwrócił uwagę Barbicana. Było to prawie na 80 równoleżniku i pod 30° długości. Ten stos kamieni regularnie rozłożonych wyobrażał obszerną fortecę, wznoszącą się nad jedną z długich rozpadlin, które niegdyś służyły za łożyska rzekom w epoce przedhistorycznej. W pobliżu, na wysokość 5.646 metrów wznosiła się góra pierścieniowa Short, równa Kaukazowi azyatyckiemu. Ardan z uporem obstawał przy »oczywistości« swej fortecy. Twierdził, iż widzi na dole zburzone wały miasta; dalej nietknięte jeszcze sklepienia portyku; tam dwie czy trzy kolumny, spoczywające pod swemi podmurowaniami; tu, rząd łuków, które kiedyś musiały dźwigać na sobie rury wodociągu; gdzieindziej znowuż zniszczone filary olbrzymiego mostu, ciągnące się przez całą szerokość rozpadliny. Widział on to wszystko, ale z taka imaginacyą w spojrzeniu, przez lunetę tak fantastyczną, iż można było wątpić w prawdziwość jego obserwacyi, a jednak, któż mógł twierdzić z pewnością, iż wesoły francuz w istocie nie dostrzegał tego, czego dwaj jego towarzysze widzieć nie chcieli.
Czas był nadto kosztowny, aby go tracić na bezużyteczne sprzeczki. Miasto księżycowe, prawdziwe czy urojone, znikło już w oddali. Odległość pocisku od tarczy księżycowej zaczynała się powiększać, coraz trudniej było też rozróżniać szczegóły. Widniały tylko jeszcze wyniosłości, góry okręgowe, kratery i płaszczyzny.
Na lewo widać było w tej chwili jedną z najwspanialszych gór okręgowych na księżycu. Był to Newton — którego Barbicane bez trudności rozpoznał na swej mapie.
Newton znajduje się pod 77° szerokości południowej i 16° długości wschodniej. Tworzy on krater pierścieniowy, którego wały wzniesione na 7.264 metry, zdawały się być nieprzebyte.
Barbicane zwrócił uwagę towarzyszy na okoliczność, iż wyniesienie tej góry ponad okoliczną płaszczyznę było o wiele mniejsze niż głębokość jej krateru. Ta potężna dziura nie dała się zmierzyć; była to przepaść niezgłębiona, na której dno promienie słońca nigdy przedostać się nie mogły. Tam, według Humboldta, panuje wieczna ciemność, której nie zdołałoby rozjaśnić światło ziemi i słońca.
— Newton — rzekł Barbicane — jest najdoskonalszym typem gór pierścieniowych których na ziemi niema. Dowodzą one, że utworzenie się księżyca zapomocą ostudzenia powstało z przyczyn nagłych; bo, kiedy pod parciem wewnętrznych ogni, wychodziły ogromne wyniosłości, głębiny cofały się i obniżały znacznie pod poziom księżycowy.
— Nie sprzeczam się o to — odpowiedział Ardan.
Po upływie paru minut pocisk unosił się nad górą pierścieniową Moret. Zdala przesunął się wzdłuż szczytów góry Blancanus, a około 7 i pół wieczorem, dotarli do góry okręgowej Clavius.
Góra ta, jedna z największych na tarczy, położona jest pod 58° szerokości południowej i 15° długości wschodniej. Wysokość jej obliczają na 7.091 metrów. Podróżnicy, z odległości 400 kilometrów lunetami sprowadzonej do 4, mogli podziwiać całość rozległego krateru.
— Wulkany ziemskie — twierdził Barbicane, — są tylko kretowiskami w stosunku do wulkanów księżycowych. Przy pomiarze dawnych kraterów, utworzonych przez pierwsze wybuchy Wezuwiusza i Etny, znaleziono je szerokimi na 6.000 zaledwie metrów. We Francyi, góra okręgowa Cantal ma 10 kilometrów; takaż góra na wyspie Ceylon 70 kilometrów i ta uważana jest za największą na kuli ziemskiej. Cóż znaczą te średnice w porównaniu ze średnicą góry Clavius, nad którą bujamy w tej chwili?
— Jakaż jest jej szerokość? — zapytał Nicholl.
— 227 kilometrów — odpowiedział Barbicane. — Jest to wprawdzie największa na księżycu góra okręgowa, ale liczne inne mają po 200, 150, 100 kilometrów.
— Ah! przyjaciele, — zawołał Ardan — wyobrażacie sobie zapewne, co się to musi dziać na tej spokojnej gwiaździe nocy, kiedy wszystkie kratery jednocześnie zaczną huczeć, wyrzucać potoki lawy, grad kamieni, kłęby dymu i rzekę płomieni! Jakiż to wspaniały i uroczy być musi widok! A teraz księżyc ten jest tylko nędznym szkieletem fajerwerku, którego race, szmermele i słońca, po wspaniałym wybuchu zostawiły tylko puste ładunki. Któż zdoła zbadać prawdziwą przyczynę tych kataklizmów?
Barbicane nie słuchał uwagi Ardana. Badał wały Claviusa, utworzone z wysokich gór, ciągnących się na przestrzeni kilkumilowej. W głębi jej olbrzymiego wydrążenia wiło się sto małych, wygasłych kraterów; dziurawiły one grunt jak rzeszoto, a nad tem wszystkiem panował wierzchołek, wznoszący się na 5.000 metrów.
Płaszczyzna okoliczna miała wygląd samotny i ponury. Wyniosłości, zwaliska gór i ułamki szczytów wyglądały bardzo ponuro. Zdawało się, iż satelita pękł w tem miejscu rozprysnął się na kawałki. Pocisk wciąż posuwał się dalej, a chaos i nieporządek zawsze był taki sam. Góry okręgowe, kratery, zapadłe wyniosłości, następowały jedne po drugich. Płaszczyzny i morza zniknęły. Szwajcarya, Norwegia bez końca. Nareszcie, w samym środku tej okolicy zapadłej, w miejscu najwydatniejszem, wznosiła się najpiękniejsza z gór tarczy księżycowej, Tycho, dla której potomność zachowa na zawsze imię słynnego astronoma duńskiego.
Każdy, kto obserwował uważnie księżyc w pełni na czystem niebie, zwrócił zapewne uwagę na ten punkt błyszczący półkuli południowej. Ardan dla określenia go użył wszelkich przenośni, jakich mu dostarczyć mogła bujna jego fantazya. Wedle niego Tycho był gorejącem ogniskiem światła, punktem środkowym irradyacyi, kraterem, wyrzucającym promienie. Był bo jego zdaniem środek koła iskrzącego, oko ogromne, napełnione płomieniami, opaska wykuta na głowę Plutona. Tycho zgromadza tyle światła, iż mieszkańcy ziemi mogą widzieć go, bez lunet, chociaż znajduje się w odległości 100.000 mil. Można więc sobie wyobrazić, jakie było natężenie tego światła w oczach obserwatorów, oddalonych tylko o 150.mil. Jasność tak była trudną do zniesienia, iż Barbicane i jego towarzysze musieli nad gazem okopcić szkła lunet, aby mogli na nią patrzeć i w niemem podziwieniu patrzyli i rozważali. Wszystkie wrażenia skupiły się w ich wzroku, tak, jak życie pod wielkiem wzruszeniem zlewa się całe w sercu.
Tycho należy do systemu gór promienistych jak Arystarch i Kopernik, lecz jako najwyższa świadczy najlepiej o tem działaniu wulkanicznem, jakiemu księżyc swe utworzenie zawdzięcza.
Tycho znajduje się pod 430 szerokości południowej i 120 długości wschodniej. Środek góry zajmuje krater szerokości na 87 kilometrów, kształtu nieco eliptycznego, i zamyka się w obrębie wałów pierścieniowych, które od wschodu i zachodu wznoszą się ponad płaszczyzną sąsiednią na 5.000 metrów wysokości.
Nawet fotografia nie jest zdolną oddać w całej pełni widoku tej góry niezrównanej, wszelkich wyniosłości ją otaczających i nierówności wewnętrznych jej krateru. Tycho dopiero podczas pełni księżyca okazuje się w całej świetności. Z powodu braku cieni, skrócenia perspektywiczne nikną, a widoki wychodzą białe. Szkoda, bo wielce ciekawem byłoby dokładne zdjęcie fotograficzne tej dziwnej krainy. Jestto nagromadzenie dziur, jam, kraterów, a dalej cała sieć wulkaniczna, zarzucona na grunt chropowaty. Pojąć łatwo, iż wrzenia wybuchu wewnętrznego zachowały swój kształt pierwotny. Skrystalizowane ostudzeniem, są one jakby powtórzeniem tego widoku, — jaki przedstawiał niegdyś księżyc pod wpływem działania sił plutonicznych.
Odległość, dzieląca naszych podróżników od pierścieniowych wierzchołków góry Tycho, nie była tak wielką, aby nie mogli oznaczyć ważniejszych jej szczegółów. Na gruncie okolicznym góry, przyczepione do boków pochyłości wewnętrznej i zewnętrznej, wznosiły się jak olbrzymie tarasy. Na zachodniej stronie były one o 300 do 400 stóp wyższe niż na wschodniej. Żaden system uzbrojenia ziemskiego nie dałby się porównać z tą naturalną fortyfikacyą. Miasto, zbudowane w głębi tej wklęsłości okręgowej, byłoby zupełnie niedostępne.
Niedostępne i cudownie rozmieszczone na tym gruncie, odznaczonym malowniczemi wyniosłościami. Natura nie zostawiła płaskiej i próżnej głębiny tego krateru. Posiadał on swoją orografię wyłączną, czyniącą zeń jakby świat oddzielny. Podróżnicy wyraźnie mogli odróżnić ostrokręgi, pagórki środkowe i grunty znakomicie od natury przysposobione do przyjęcia arcydzieł architektury selenickiej. Tu widniało pomieszczenie na świątynię, forum; tutaj miejsce na podmurowanie pałacu. Nad wszystkiem panowała góra, wysoka na 1.500 stóp.
— Ah! — zawołał Ardan, oczarowany tym widokiem — jakżeby w tym pierścieniu wspaniałe miasto zbudować można! Miasto spokojne, ciche, zdala od wszystkich nędz ludzkich. Jakżeby tu żyli spokojnie i samotnie wszyscy mizantropi, nienawidzący ludzkości — wszyscy, którym obrzydło życie społeczne.
— Wszyscy, powiadasz? O! zabrakłoby niewątpliwie dla nich miejsca! — spokojnym tonem odparł Barbicane.





ROZDZIAŁ XVIII.
Ważne pytania.

Pocisk tymczasem ominął obwód góry Tycho. Barbicane i jego towarzysze z uwagą obserwowali wtedy świetlne promienie, jakie słynna góra rozprasza na wszystkie strony.
A w samej rzeczy, cóż to była ta aureola promienista? Widział on wydłużające się we wszystkich kierunkach bruzdy świetlne, o wystających brzegach i wklęsłych środkach; jedne szerokie na 20 kilometrów, inne na 50. Błyszczące te smugi ciągnęły się w niektórych miejscach na 300 mil do góry, i zdawały się okrywać połowę półkuli południowej, mianowicie od wschodu, północo-wschodu i północy. Jedna z takich smug biegła aż do góry okręgowej Neandre, leżącej na 40 południku. Inna, tworząc koło, przecinała morze Nektaru, a przebiegłszy odległość 400 mil, ginęła w łańcuchu Pirenejów. Inne od zachodu okrywały promienistą siecią morza Chmur i Humorów.
Skąd powstawały te jasne promienie, ciągnące się przez płaszczyzny, tak samo jak i przez najwyższe góry? Wszystkie z jednego wspólnego wychodziły miejsca — z krateru Tycho. Herschell przypisywał blask ich dawniejszym strumieniom zakrzepniętej lawy; przypuszczenie to jednak nie zostało uwzględnione. Inni astronomowie w tych promieniach widzieli rzędy brył nieregularnych, wyrzuconych w epoce tworzenia się góry Tycho.
— A czemużby tak być nie miało? — zapytał Nicholl Barbicana.
— Bo regularność tych jasnych linii i siła potrzebna do zaniesienia materyi wulkanicznych na taką daleką przestrzeń, są trudne do wyjaśnienia.
— Do licha! — zawołał Ardan — zdaje mi się, iż nie trudno wytłumaczyć pochodzenie tych promieni.
— Naprawdę? — pytał Barbicane.
— Tak — odparł Ardan. — Dość powiedzieć, iż jestto wielkie rozpryśnienie, takie samo, jakie powstaje na szybie, uderzonej kulą lub kamieniem.
— Zgoda! — odparł Barbicane z uśmiechem. — Ależ jaka ręka byłaby dość silną do wyrzucenia takiego kamienia?
— Ręka wcale nie jest potrzebna — odpowiedział Ardan niezmieszany — a kamieniem mogła być kometa.
— Ah! kometa! — zawołał Barbicane — nadużywasz już tych komet! Mój kochany przyjacielu, objaśnienie twoje jest wcale niezłe, tylko ta kometa zupełnie jest niepotrzebna. Uderzenie mogło wyniknąć z wnętrza gwiazdy. Nagłe skurczenie skorupy księżyca przy ostyganiu mogło spowodować to olbrzymie pęknięcie.
— Nie mam nic przeciwko temu, niech będzie kurcz, niech sobie będzie i kolka księżycowa, wszystko mi jedno — odpowiedział Ardan.
— Zresztą — dodał Barbicane — tak samo twierdził angielski uczony Nasmyth — i to mi dostatecznie objaśnia promieniowanie tych gór.
— Widać więc, że ten Nasmyth był niegłupi — odrzekł śmiejąc się Ardan.
Podróżnicy przez czas dłuższy podziwiali blaski góry Tycho. Pocisk ich oblany jasnością wśród tej podwójnej siły przyciągania słońca i księżyca, musiał wyglądać jak kula ognista. Od znacznego zimna przeszli oni nagle w ogromne gorąco. Natura przysposabiała ich w ten sposób do zostania Selenitami.
Zostania Selenitami! Myśl ta raz jeszcze wysunęła pytanie, czy księżyc jest zamieszkany. Czy mogli w tej sprawie dać stanowczą odpowiedź: tak lub nie? Ardan zapytywał przyjaciół o zdanie, czy ród ludzki i zwierzęcy jest rezprezentowanym na księżycu, czy też nie?
— Sądzę — rzekł Barbicane — iż możemy odpowiedzieć, lecz pytanie powinno być postawione w innej formie.
— To postaw je inaczej.
— Zadanie — mówił Barbicane — jest podwójne i podwójnego wymaga rozwiązania: czy księżyc jest zamieszkany? czy księżyc był zamieszkany?
— Prawdę powiedziawszy, nie wiem tego — odpowiedział Ardan.
— Ja odpowiadam przecząco — powiedział Barbicane. — W stanie, w jakim księżyc jest obecnie, z tą powłoką atmosferyczną, zapewne bardzo niewielką, swemi morzami, po większej części wyschniętemi, swemi wodami niewystarczającemi, swoją wegetacyą ograniczoną, swojemi raptownemi przejściami z gorąca do zimna, swemi nocami i dniami, trwającemi po 354 godzin — nie zdaje mi się być zamieszkanym, ani mogącym zadosyć uczynić potrzebom niezbędnym do istnienia, jak my je rozumiemy.
— Zgadzam się z tem — odparł Nicholl. — Ale czy księżyc nie jest zamieszkanym przez istoty inaczej niż my uorganizowane?
— Na to pytanie — odrzekł Barbicane — jeszcze trudniej dać odpowiedź. Spróbuję jednak, lecz zapytam cię, Nichollu, czy zdaje ci się, że ruch jest koniecznym wynikiem istnienia, bez względu na jego organizacyę.
— Nie ulega wątpliwości — odpowiedział Nicholl.
— A zatem, mój przyjacielu, przypomnę ci, że obserwowaliśmy lądy księżycowe z odległości 500 co najwyżej metrów i nie dostrzegliśmy nic, coby się poruszało na powierzchni księżyca. Obecność ludzi zaznaczyłaby się jakimiś budynkami, lub choćby zwaliskami. A my co widzieliśmy? wszędzie i zawsze pracę geologicznej natury, nigdy i nigdzie pracy człowieka. Jeśli więc przedstawiciele państwa zwierzęcego istnieją na księżycu, chyba zakopali się w niezgłębionych wklęsłościach, do których wzrok ludzki przedrzeć się nie może; a tego przypuścić nie mogę, bo zostawiliby ślady swego przejścia na tych płaszczyznach, które musi okrywać warstwa atmosfery, choćby najmniej podniesionej. Otóż tych śladów nigdzie nie widać. Pozostałoby zatem jedyne przypuszczenie rasy istot żyjących, których ruch (będący życiem) nie jest znanym.
— Czyli, co na jedno wyjdzie, istot żywych a nie żyjących — dodał Ardan.
— Tak jest — mówił Barbicane — dla nas to niema żadnego znaczenia.
— Możemy zatem sformułować ostatecznie naszą odpowiedź — rzekł Ardan.
— Możemy — dodał Nicholl.
— A więc! — wygłosił Ardan poważnym głosem: — Komisya naukowa, zgromadzona w pocisku klubu puszkarskiego, opierając swe zdania na faktach świeżo obserwowanych, jednomyślnie powzięła uchwałę w sprawie zamieszkalności księżyca i orzekła, że ten nie jest zamieszkany.
Uchwałę tę podpisał Barbicane w pugilaresie swoim, gdzie spisano protokół posiedzenia dnia 6 grudnia.
— A teraz — rzekł Nicholl — przystąpmy do drugiego pytania, będącego w związku z pierwszem, Zapytuję więc szanowną komisyę: czy księżyc, jeśli nie jest zamieszkany obecnie, nie był poprzednio zamieszkany?
— Barbicane ma głos — zawołał Ardan.
— Moi przyjaciele — odpowiedział Barbicane — nie czekałem na obecną podróż, aby sobie zdać sprawę z poprzedniej zamieszkalności księżyca; dodam więc tylko, iż teraźniejsze nasze obserwacye utwierdzają mnie tylko w poprzedniem przekonaniu. Sądzę, iż księżyc był zamieszkały przez rasę ludzką, tak samo jak i nasza uorganizowaną, iż posiadał zwierzęta, podobne do zwierząt ziemskich, — lecz, że zarówno rasa ludzka, jak zwierzęca przeżyły swój czas i wygasły na zawsze.
— A zatem — rzekł Ardan — księżyc byłby światem wcześniejszym niż ziemia?
— Nie — odpowiedział Barbicane — nie jest on wcześniejszym od ziemi, lecz prędzej się od niej zestarzał, a utworzenie jego i zniszczenie musiały być o wiele szybsze. Siły organizacyjne materyi były o wiele gwałtowniejsze wewnątrz księżyca niż wewnątrz ziemi. Najlepszym tego dowodem jest obecny stan tej tarczy, popękanej i powydymanej tak bezładnie, Księżyc i ziemia w początkach swoich były masami gazowemi. Gazy te skutkiem różnych oddziaływań przeszły w stan płynny, i z tego utworzyła się masa stała. Ziemia niezawodnie musiała być jeszcze w stanie gazu lub płynu, gdy księżyc już chłodem owiany skrzepnięty stawał się zamieszkanym.
— I ja tak sądzę — rzekł Nicholl.
— Wówczas — prawił dalej Barbicane — otaczała go atmosfera. Wody zawarte w tej powłoce gazowej nie mogły się ulotnić. Pod wpływem powietrza, wody, światła, ciepła słonecznego i ciepła wewnętrznego, wegetacya rozszerzyła się na lądach przygotowanych do jej przyjęcia, i z pewnością życie objawiło się w tym czasie, bo natura nie wysila się na rzeczy bezużyteczne.
— Wiele jednak zjawisk — mówił Nicholl — nierozłącznych z ruchami naszego satelity, musiało przeszkadzać rozwojowi królestwa roślinnego i zwierzęcego. Wymienię tu tylko te dni i noce trwające po 354 godzin.
— Przy biegunach ziemskich — odezwał się Ardan — trwają one po 6 miesięcy.
— Przykład nie mający żadnego znaczenia, bo bieguny nie są zamieszkane.
— Trzeba nam zwrócić uwagę, kochani przyjaciele — mówił Barbicane — że jeśli w obecnym stanie księżyca te długie dnie i noce wytwarzają różnice temperatury, nieznośne dla organizmu, to inaczej było w owych czasach przedhistorycznych. Atmosfera otaczała tarczę płynną osłoną, a pary układały się w formie obłoków. Ta naturalna osłona łagodziła palące promienie słoneczne i wstrzymywała promieniowanie nocne. Światło jak i ciepło mogły rozlewać się w powietrzu. Skąd wynikała równowaga pomiędzy tymi wpływami, które przestały istnieć od czasu gdy atmosfera znikła prawie zupełnie. Zresztą zadziwię was…
— Oj! to! to! zadziw nas — zawołał Ardan.
— Sądzę, iż w owym czasie, kiedy księżyc był zamieszkanym, dnie i noce nie trwały po 354 godzin.
— A to dlaczego? — zapytał Nicholl.
— Gdyż prawdopodobnie wówczas ruch obrotowy księżyca około swej osi nie był równy jego ruchowi obiegowemu; równość tę posiada teraz każdy punkt tarczy w ciągu 15 dni wystawionych na działanie promieni słonecznych.
— Zgadzam się z tem — odrzekł Nicholl — lecz dlaczegóż te dwa ruchy nie były równe wówczas, gdy są równe obecnie?
— Ponieważ na tę równość wpływało działanie ziemi; a skąd wiemy, że siła przyciągania miała dość mocy do zmienienia ruchów księżyca w epoce, kiedy ziemia była jeszcze w stanie płynnym?
— Ależ znowu — pytał dalej Nicholl — skąd pewność, iż księżyc był zawsze satelitą ziemi?
— A skąd wiemy — dodał Ardan — iż księżyc nie istniał o wiele wcześniej od ziemi?
— Są to — rzekł Barbicane — pytania trudne do rozwiązania, lepiej nie zgłębiajmy ich. Przypuśćmy tylko niedostateczność pierwotnej siły przyciągania, a wówczas wskutek nierówności dwóch ruchów: obiegowego i obrotowego, noce mogły następować po sobie na księżycu, tak samo, jak to się odbywa na ziemi. Zresztą i bez tych warunków życie było możliwem.
— A zatem — pytał Ardan — ludzkość wyginęła na księżycu?
— Tak — odpowiedział Barbicane — lecz może po tysiącach wieków swego istnienia. Potem zwolna atmosfera się rozrzedzała, a tarcza stała się niemożliwą do zamieszkania, jak nią będzie kiedyś ziemia przez ostudzenie.
— Przez ostudzenie?
— Tak — odparł Barbicane. — W miarę jak ognie wewnętrzne gasły, materya rozpalona zsiadała się, a skorupa księżyca ostygła. Potem następowały skutki tego zjawiska: zniknienie istot organicznych i roślinności. Wkrótce atmosfera się rozrzedziła, prawdopodobnie odciągnięta przez siłę przyciągania ziemi, a woda ulotniła się przez wyparowanie. Wówczas księżyc stał się niemieszkalnym, a więc i nie był zamieszkanym.
— Utrzymujesz zatem, iż podobny los czeka także ziemię?
— Tak się przynajmniej zdaje.
— A kiedy to nastąpi? — Gdy ostudzenie skorupy ziemi uczyni ją niemieszkalną.
— A czy obliczono, kiedy to nastąpić może?
— Naturalnie.
— A czy znasz to obliczenie? Znam!
— To powiedz, zaklinam cię — krzyczał Ardan — nie wytrzymam z niecierpliwości.
— Kochany Michale — prawił spokojnie i wolno Barbicane — wiadomo, jakiemu obniżeniu temperatury ulega ziemia w ciągu jednego wieku. Otóż, według dokładnego obrachunku, średnia temperatura sprowadzoną będzie do zera po upływie 400.000 lat!
— 400.000 lat! — zawołał Ardan. — Ah! oddycham! W istocie byłem mocno przestraszony! Słuchając cię, kochany Barbicanie, wyobrażałem sobie, iż nam już tylko 50.000 lat życia pozostaje!
Barbicane i Nicholl roześmieli się z niepokoju swego towarzysza, Poczem Nicholl, pragnąc zakończyć rozprawy, powrócił do drugiego pytania, dotąd nierozwiązanego.
— Czy zatem księżyc był zamieszkanym? — zapytał.
Odpowiedź wypadła jednomyślna i twierdząca. Lecz, podczas tej rozprawy, obfitującej w teorye zbyt śmiałe, chociaż streszczała ona pojęcia ogólne, przez wyniki nauki w tym względzie poparte — pocisk szybko pędził ku równikowi księżycowemu, wciąż miarowo oddalając się od tarczy. Ominął on górę okręgową Willem i 40 równoleżnik w odległości 800 kilometrów, Potem, pozostawiając na prawo Pilatus pod 30°, biegł dalej wzdłuż południowego brzegu morza Chmur, do którego brzegu północnego już się przybliżył. Liczne góry okręgowe przesuwały się niewyraźnie, wśród olśniewającej białości księżycowej. Podróżni pomiędzy innemi widzieli Bouilland i Purbach, kształtu prawie kwadratowego z kraterem w samym środku, dalej Arzachel, którego środkowa góra świeci blaskiem niedającym się określić.
Nakoniec, w miarę oddalania się pocisku, zarysy nikły z oczu, góry jak we mgle nikły w oddali, a z dziwnego tego, choć wspaniałego odmętu pomieszania widoków satelity ziemskiego, niebawem w pamięci ich pozostało tylko wspomnienie niezatarte.





ROZDZIAŁ XIX.
Walka z niepodobieństwem.

Przez czas dość długi Barbicane i jego przyjaciele w zamyśleniu spoglądali na ten świat, który tylko z daleka widzieli, jak Mojżesz ziemię Chanaan, i od którego oddalali się bezpowrotnie. Położenie pocisku względnie do księżyca uległo zmianie; teraz spód jego zwrócony był do ziemi.
Barbicane zdziwił się wielce, spostrzegłszy tę zmianę. Jeżeli kula miała krążyć naokoło księżyca, opisując orbitę eliptyczną, dlaczegóż nie zwracała się do niego swym cięższym końcem, jak to czyni księżyc względem ziemi? Było w tem coś niezrozumiałego.
Obserwując bieg pocisku, można było dostrzedz, iż odsuwając się od księżyca, postępuje po linii krzywej, odpowiadającej linii, po jakiej postępował, zbliżając się do niego. Opisywał więc elipsę bardzo wydłużoną, ciągnącą się prawdopodobnie do miejsca — równego przyciągania, w którem zobojętniają się wpływy ziemi i księżyca.
Jedynie taki tylko wniosek mogli wyprowadzić podróżnicy z obserwacyi dokonanych.
— Pytania też zaraz jak grad się posypały. Gdy dojdziemy do tego miejsca, cóż się z nami stanie? — zapytał Ardan.
— Niewiadomo — odrzekł Barbicane.
— Sądzę jednak, iż można robić wnioski.
— Dwa — odpowiedział Barbicane — mianowicie: albo szybkość pocisku będzie wtedy niedostateczną, i pozostanie on na zawsze nieruchomym na tej linii podwójnego przyciągania…
— Wolę już drugi wniosek, jakikolwiek on będzie — dokończył Ardan.
— Albo też prędkość jego będzie dostateczną, i wtedy rozpocznie on nanowo swą drogę eliptyczną, aby tak, przez wieki krążyć naokoło księżyca — dokończył Barbicane.
— To także niezbyt pocieszające — rzekł Ardan. — Zostać sługami satelity, którego przywykliśmy sami za sługę uważać! Taka to przyszłość ma nas czekać!
Barbicane i Nicholl nic nie odpowiedzieli.
— Milczycie? — zawołał niecierpliwy Ardan.
— Nie mamy co odpowiedzieć — rzekł Nicholl.
— Czy nie można temu zaradzić?
— Nie — odpowiedział Barbicane. — Czyż chciałbyś walczyć z niepodobieństwem?
— Dlaczegóżby nie? — czyż francuz i dwaj amerykanie mieliby się cofnąć przed wyrazem — niepodobieństwo?
— Cóż więc chcesz czynić?
— Opanować ten ruch, który nas unosi.
— Opanować go?
— Tak — odparł Ardan — zapalając się coraz bardziej, zatamować go lub zmienić, użyć go nareszcie do spełnienia naszych zamiarów.
— A to jakim sposobem?
— To już wasza rzecz. Jeżeli artylerzyści nie są panami swej kuli, to przestają być artylerzystami. Jeśli pocisk rozkazuje kanonierowi, to należy kanoniera na jego miejsce wpakować do armaty. Także mi uczeni, na honor! Nie wiedzą teraz co robić, jak mnie namówili…
— Namówili! — krzyknęli jednocześnie Nicholl i Barbicane. — Namówili! co przez to rozumiesz?
— Skarg tu nie trzeba! — rzekł Ardan. — Ja się nie żalę, Podoba mi się ta przechadzka! zadowolony jestem z waszej kuli! Ależ do licha, zróbmy coś nareszcie, aby spaść gdziekolwiek, jeśli już na księżyc spaść nie możemy.
— Samibyśmy tego pragnęli — mój Ardanie — rzekł Barbicane — ale brak nam sposobu…
— Czy nie można zmienić biegu kuli?
— Nie!
— Ani zmniejszyć prędkości?
— Także nie!
— Ani nawet, uwalniając się od ciężaru, jak to czynią z okrętami przeładowanymi?
— Cóż chcesz wyrzucić? — zapytał Nicholl. — Nie posiadamy żadnego ciężaru, a zresztą sądzę, iż pocisk wówczas pędziłby z większą jeszcze szybkością.
— Z mniejszą — mówił Ardan.
— Z większą — odpowiedział Nicholl.
— Ani z większą — ani z mniejszą powiedział Barbicane — chcąc pogodzić sprzeczających się; bo, nie zapominajcie, że bujamy w próżni, gdzie gatunkowa ciężkość nic nie znaczy.
— A więc — zawołał Ardan stanowczo — pozostaje nam tylko…
— Co? — spytał Nicholl.
— Zjeść śniadanie! — wesoło odpowiedział francuz.
I w samej rzeczy, jakkolwiek śniadanie nie miało żadnego wpływu na kierunek pocisku, można je było spożyć bez obawy, a przynajmniej dla żołądka. Przyznać trzeba — iż Ardan wyborne miewał pomysły.
Towarzysze zasiedli zatem do śniadania o 2 godzinie zrana, ale czyż tu godzina mogła mieć jakie znaczenie? — Ardan traktował swych towarzyszy z uprzejmością, a buteleczka wina, wydobyta z jego piwniczki, zakończyła wesołą ucztę. Jeśli pomysły nie zawracały podróżnikom głowy, obawiać się było można, czy tego nie uczyni mocne wino z 1863 r.
Po śniadaniu powrócono do obserwacyi.
Naokoło pocisku trzymały się w jednakowej zawsze odległości wszystkie przedmioty z niego wyrzucone. Kula w swoim ruchu postępowym naokoło księżyca widocznie nie przebyła żadnej atmosfery, bo ciężar gatunkowy tych różnych przedmiotów byłby już zmienił ich posuwanie się w przestrzeni. Od strony ziemi nic nie było widać. Liczyła ona dopiero dzień jeden, bo dnia poprzedniego o północy była na nowiu; a dwa dni miały jeszcze upłynąć, zanim jej sierp, uwolniony od promieni słonecznych, będzie mógł Selenitom służyć za zegar, bo w swoim ruchu wirowym każdy jej punkt przechodzi zawsze we 24 godzin później przez ten sam południk księżyca.
Od strony księżyca widok był odmienny; gwiazda świeciła w całym blasku w pośród niezliczonych konstelacyi, których czystości nie mogły przyćmić jego promienie. Na tarczy płaszczyzny nabierały już tej ciemnej barwy, jaka się z ziemi zauważyć daje. Reszta pozostała błyszczącą, a w pośrodku tego iskrzenia się ogólnego, góra Tycho odznaczała się jak słońce.
Barbicane nie mógł żadną miarą oznaczyć szybkości pocisku, lecz przypuszczał, iż szybkość ta miarowo zmniejszać się musiała, odpowiednio do praw mechaniki analitycznej.
I rzeczywiście, przypuściwszy, że kula opisywała orbitę naokoło księżyca, ta orbita musiała koniecznie być eliptyczną. Nauka przekonywała, że tak być musiało. Każdy przedmiot, krążący naokoło ciała przyciągającego, podlega temu prawu. Wszystkie orbity opisane w przestrzeni są eliptyczne, jak naprzykład satelity naokoło planet, planety naokoło słońca, słońca naokoło gwiazdy nieznanej, służącej mu za punkt środkowy. Dlaczegóżby pocisk miał się uchylać od tego prawa przyrodzonego? W orbitach eliptycznych, ciało przylegające zajmuje zawsze jedno z ognisk elipsy; Salelita znajduje się przeto w pewnej chwili bliższym, a w innej znowu dalszym od gwiazdy, wokoło której krąży. Gdy ziemia bliższą jest od słońca, znajduje się w swojem perihelium, a gdy jest najbardziej od niej oddaloną, to w apohelium.
Co zaś do księżyca, gdy jest najbliżej ziemi, znajduje się na swem perigeum, a gdy najwięcej oddalonym od niej, w apogeum. Chcąc użyć wyrażeń odpowiednich, któreby wzbogaciły język astronomów, jeśli uważać będziemy pocisk jako satelitę księżyca, musimy powiedzieć, że najbardziej od niego oddalony jest w swej aposelenie, a najbliżej niego w swej perisilenie.
W ostatnim wypadku pocisk powinien dosięgnąć maksimum swej szybkości i odwrotnie. Otóż dążył on widocznie do swej aposelene, i Barbicane słusznie przypuszczał, iż szybkość jego zmniejszać się będzie aż do tego punktu, aby się mogła zwiększać znowuż w miarę zbliżenia się do księżyca. Szybkość taka byłaby nieznacząca, gdyby ten punkt przypadł razem z punktem równego przyciągania.
Barbicane badał skutki tych różnych położeń, myśląc nad tem, jakiby z tego można zrobić użytek, gdy nagle rozległ się krzyk Ardana.
— Do kroćset dyabłów! — wrzeszczał francuz, — przyznać trzeba, iż jesteśmy gawronami!
— Nie zaprzeczam — odpowiedział Barbicane — ale dlaczego?
— Bo mamy bardzo prosty sposób opóźnienia tej szybkości, z jaką oddalamy się od księżyca, a nie używamy go.
— A jakiż to sposób? — Spożytkować siłę cofającą, jaką mamy w naszych racach.
— W istocie — rzekł Nicholl.
— Tak jest — potwierdził Barbicane — nie spożytkowalibyśmy jeszcze tej siły, ale ją spożytkujemy.
— Kiedy? — zapytał Ardan.
— Gdy okaże się tego potrzeba. Uważajcie, kochani przyjaciele, iż w położeniu obecnem pocisku, w położeniu jeszcze ukośnem względnie do tarczy księżyca, nasze race, zmieniając jego kierunek, mogłyby go oddalić zamiast zbliżyć do księżyca. A przecież celem naszym jest dostanie się na księżyc.
— Niezawodnie — odpowiedział Ardan.
— Trzeba więc czekać. Siła jakaś niepojęta ciągnie spodnią część pocisku do ziemi. Jest do prawdy podobnem, iż w punkcie równego przyciągania jego wierzchołek stożkowy zwróci się do księżyca. W owej chwili można się spodziewać, iż prędkość jego będzie równa zeru. Wówczas będzie chwila odpowiednia, do działania i być może, iż przez użycie rac zaczniemy spadać na powierzchnię tarczy księżyca.
— Brawo! — zawołał Ardan.
— Nie mogliśmy zrobić tego przy pierwszem przejściu przez punkt obojętny, gdyż pocisk posiadał jeszcze wtedy szybkość bardzo znaczną.
— Wybornie wytłómaczone — rzekł Nicholl.
— Czekajmy zatem cierpliwie — dodał Barbicane — a mam nadzieję, iż dosięgniemy nareszcie celu zamierzonego.
To zakończenie Ardan powitał radosnymi okrzykami.
Pozostawało jeszcze jedno pytanie do rozwiązania: mianowicie, w jakiej chwili pocisk dojdzie do tego punktu równego przyciągania, w którym podróżnicy nasi postanowili zaryzykować ostatnią swą stawkę.
Aby obliczyć tę chwilę, choćby w przybliżeniu — Barbicane przejrzał swe notatki. Czas użyty na przebycie odległości pomiędzy punktem obojętnym a biegunem południowym, musiał być równy odległości, dzielącej biegun północny od punktu obojętnego. Godziny, oznaczające czas przebiegu, starannie były notowane: rachunek przeto stawał się łatwym.
Barbicane doszedł do wniosku, iż pocisk znajdzie się w tym punkcie o 1-ej godzinie po północy z 7 na 8 grudnia. W tej chwili była 3 godzina rano, z 6 na 7 grudnia. Jeśli więc nic nie stanie na przeszkodzie, pocisk za 22 godzin dojdzie do zamierzonego celu.
Race były przeznaczone pierwotnie, aby zwolnić spadanie kuli na księżyc, teraz zaś podróżnicy użyć ich chcieli do wywołania wprost przeciwnego skutku. Na wszelki wypadek były one w pogotowiu, i czekano tylko odpowiedniej chwili, aby je zapalić.
— Ponieważ nie mamy nic do roboty rzekł Nicholl — proponuję więc…
— Cóż takiego? — spytał Barbicane.
— Abyśmy się przespali.
— Cóż znowu? — zawołał Ardan.
— Przez 40 godzin ani oka nie zmrużyliśmy — rzekł Nicholl. — Sen parogodzinny pokrzepi nam siły.
— Nie będę spał! — odpowiedział Ardan.
— Dobrze więc — odparł Nicholl — niech każdy robi, co mu się podoba, — ja się spać kładę!
I, wyciągnąwszy się na sofie, niebawem pogrążył się w śnie głębokim.
— Nicholl ma słuszność — rzekł Barbicane, — pójdę za jego przykładem.
W kilka minut potem i on zasnął.
— Doprawdy — rzekł Ardan zostawszy sam — ci praktyczni ludzie mają czasami niezłe pomysły.
To rzekłszy, wyciągnął długie swe nogi, ręce pod głowę założył, i usnął za przykładem swych towarzyszy.
Sen ich jednak nie mógł być ani długim, ani spokojnym. Umysł tych ludzi zanadto był zajęty i rzeczywiście, w kilka godzin potem, około 7-ej nad ranem wszyscy trzej jednocześnie zerwali się na nogi.
Pocisk oddalał się wciąż od księżyca, coraz więcej przechylając ku niemu swój koniec stożkowy, Zjawisko to trudnem było do zrozumienia aż dotąd, lecz jednocześnie odpowiadało zamiarom Barbicana.
Za 17 godzin miano przystąpić do działania. Dzień ten zdawał się bardzo dłużyć. Podróżnicy jakkolwiek odważni, bardzo byli wzruszeni w miarę zbliżania się chwili stanowczej mającej rozstrzygnąć o ich losie: czy spadną na księżyc, czy też krążyć będą bezustannie. Z niecierpliwością przeto liczyli długie godziny. Barbicane i Nicholl zatopili się w rachunkach; Ardan kręcił się niespokojnie w ciasnej przestrzeni, przypatrując się bacznie błyszczącemu księżycowi.
Dzień tymczasem przeszedł bez wypadku. Północ ziemska nadeszła, zaczynał się dzień 8 grudnia. Nie umiano oznaczyć prędkości z jaką biegł pocisk, lecz żaden błąd nie mógł się wcisnąć w rachunki Barbicana. O 1-ej godzinie zrana prędkość ta już będzie równa zeru.
Inne jeszcze zjawisko powinno było oznaczyć punkt zatrzymania się pocisku na linii obojętnej. W punkcie tym, gdy znikną siły przyciągające księżyca i ziemi, wszystkie przedmioty przestaną być ciężkimi. Szczególniejszy ten fakt, który tak zadziwił Barbicana i jego towarzyszy, miał się powtórzyć w tych samych warunkach za powrotem. W tej właśnie chwili działać było trzeba.
Już stożkowy wierzchołek pocisku znacznie się obrócił ku tarczy księżyca. Kula w takiem była położeniu, iż mogła zużytkować cały ruch wsteczny, wywołany użyciem rakiet. Wszystko zdawało się sprzyjać podróżnikom. Jeżeli szybkość pocisku zniweczoną zostanie na tym punkcie obojętnym, to jakkolwiek lekką będzie kula, jeden ruch stanowczy może sprowadzić spadanie jej na księżyc.
— Za 5 minut pierwsza! — odezwał się Nicholl.
— Wszystko gotowe — odpowiedział Ardan — zwracając lont przygotowany do płomienia gazowego.
— Zaczekaj — mówił Barbicane trzymając swój chronometr w ręku.
W tej chwili ciężkość nic już nie znaczyła; podróżnicy poznali to po sobie samych. Byli bardzo blizko punktu obojętnego, a może nawet już się na nim znajdowali.
— Pierwsza — zawołał Barbicane.
Ardan przysunął lont zapalony do głównej racy, łączącej się z innemi. Żaden huk nie dał się słyszeć wewnątrz, gdzie powietrza brakowało, lecz przez okienka Barbicane widział długie smugi ogniste, których błysk rychło zagasł.
Pocisk uległ wstrząśnieniu, które dość silnie dało się uczuć wewnątrz.
Trzej towarzysze patrzyli, słuchali, nic nie mówiąc i oddychając zaledwie. Wśród głębokiego milczenia, jakie zapanowało, bicie ich serc policzyć było można.
— Czy spadamy? — zapytał nareszcie Ardan.
— Nie — odpowiedział Nicholl — bo spód pocisku nie obraca się ku tarczy księżycowej.
W tej chwili, Barbicane, odskakując od okienka, zwrócił się do swych towarzyszy.
Okropnie był blady, czoło miał zmarszczone, wargi mocno zaciśnięte.
— Spadamy! — wyszeptał nareszcie.
— Ah! — krzyknął Ardan, — na księżyc?
— Nie, na ziemię! — odpowiedział Barbicane.
— Do dyabła! — krzyknął Ardan, lecz zaraz dodał: — otóż widzicie, wchodząc do tej kuli, myśleliśmy, że niełatwo będzie z niej się wydobyć!
I w istocie rozpoczęło się spadanie. Szybkość, jaką zachował pocisk, przeniosła go poza punkt obojętny. Wybuch rac nie mógł jej pohamować. Taż sama szybkość już raz przeciągnęła pocisk przez linię obojętną — teraz to samo się powtórzyło. Prawo fizyki chciało, żeby w swej drodze eliptycznej pocisk powtórnie przeszedł przez wszystkie punkty, przez które już raz przechodził.
Spadanie to było straszne, bo z wysokości 78.000 mil, a nic go powstrzymać nie mogło. Według praw balistyki, pocisk powinien był spaść na ziemię z taka samą szybkością, jaką posiadał przy wyjściu z kolumbiady, tj. z szybkością 16.000 metrów w ostatniej sekundzie.
Dla porównania przytoczymy tu, że obliczono, iż przedmiot rzucony z wieży na katedrze paryskiej Notre-Dame, wysokiej na 200 stóp, upadnie na bruk z szybkością 120 mil na godzinę. Tutaj pocisk powinien był spaść na ziemię z szybkością 57.600 mil na godzinę.
— Jesteśmy zgubieni! — wyrzekł Nicholl.
— A więc, jeśli umrzemy — odpowiedział Barbicane z uniesieniem religijnem — rezultat naszej podróży będzie nad program zwiększony. Tajemnicę jej sam Bóg nam dopowie! W innem życiu, dusza dla dowiedzenia się czegoś, nie będzie potrzebowała ani machin, ani dźwigni; sama stanie się mądrością przedwieczną!
— Prawda — odezwał się Ardan — tamten świat może nas dostatecznie pocieszyć po tej bagatelnej gwiazdce, zwanej tu księżycem.
Barbicane z wzniosłą rezygnacyą skrzyżował ręce na piersi i spokojnie zawołał:
— Niech się dzieje wola Nieba!





ROZDZIAŁ XX.
Sondowanie „Susquehanna“.

— Cóż poruczniku, a to sondowanie?
— Sądzę, iż udać się powinno — odpowiedział porucznik Bronsfield. — Lecz, któżby się spodziewał znaleźć taką głębinę niedaleko od lądu, o sto zaledwie mil od wybrzeża amerykańskiego.
— Rzeczywiście, poruczniku, jest to niezwykła głębina — rzekł kapitan Blomsberry. — Istnieje wtem miejscu dolina podmorska, wyżłobiona przez nurt Humboldta, która ciągnie się wzdłuż wybrzeża amerykańskiego aż do cieśniny Magielańskiej.
— Takie wielkie głębie — mówił porucznik — przeszkadzają zakładaniu linii telegraficznej. Wygodniejszą jest płaszczyzna gładka jak ta, na której jest położona linia amerykańska pomiędzy Walencyą a Terre-Neuve.
— Zgadzam się na to, Bronsfieldzie. Lecz poruczniku, zechciej objaśnić mnie, gdzie znajdujemy się w tej chwili?
— Panie — odpowiedział Bronsfield — zapuściliśmy dotąd 21.500 stóp, a jeszcze kula, ciągnąca na dół sondę, nie dotknęła dna, bo sonda byłaby już sama wypłynęła.
— Wyborny jest ten przyrząd Brooka — rzekł kapitan Blomsberry. — Przy jego pomocy można sondować z wielką dokładnością.
— Dno! — zawołał w tej chwili jeden ze sterników, dozorujących na przodzie statku.
Kapitan i porucznik pobiegli tam natychmiast.
— Jaka głębokość? — zapytał kapitan.
— 21.762 stóp — odpowiedział porucznik, zapisując tę liczbę do swego pugilaresu.
— Dobrze, poruczniku — rzekł kapitan — pójdę oznaczyć to na mojej mapie. Teraz każ wyciągnąć sondę na brzeg; będzie to robota na kilka godzin. Przez ten czas inżynier każe rozpalić w piecach, a jak tylko skończycie, będziemy gotowi do odjazdu. Jest teraz 10-ta wieczór, i za pozwoleniem twojem, poruczniku, pójdę się położyć.
— Uczyń to pan, uczyń — grzecznie odpowiedział porucznik Bronsfield.
Kapitan okrętu Susquehanna poszedł do swej kajuty, napił się grogu, zrobionego na wódce, a potem położył się do łózka i pogrążył się we śnie spokojnym a głębokim.
Była wówczas 10-ta godzina wieczór. Przepiękna noc miała zakończyć dzień 11 grudnia.
Susquehanna, korweta o sile 500 koni; należąca do narodowej marynarki Stanów Zjednoczonych, robiła sondowania na Oceanie Spokojnym, w odległości około 100 mil od brzegu amerykańskiego, w ukośnym kierunku tego przedłużonego półwyspu, rysującego się na brzegu Nowego Meksyku. Wiatr powoli ustał, płomyk nie drgnął w latarni korwety, zawieszonej na maszcie bocianiego gniazda.
Kapitan Jonatan Blomsberry, brat stryjeczny pułkownika Blomsberry, jednego z najgorliwszych członków klubu puszkarskiego, który zaślubił niejaką pannę Horsebidden, ciotkę kapitana a córkę szanownego kupca z Kentucky — nie mógł pragnąć lepszej pogody dla dokonania swoich prac sondowania. Korweta jego nie uczuła nawet tej strasznej burzy, która, zmiatając chmury nagromadzone na Górach Skalistych, dozwoliła przez to obserwować bieg sławnego pocisku. Wszystko szło po jego myśli, za co też nieomieszkał dziękować niebu z prawdziwie religijnem namaszczeniem.
Cały szereg sondowań, dokonany przez korwetę Susquehanna, miał na celu rozpoznanie najdogodniejszych głębin dla założenia liny podmorskiej, mającej połączyć wyspy Hawai z wybrzeżem amerykańskiem.
Wielki ten projekt wyszedł z inicyatywy pewnego potężnego Towarzystwa. Dyrektor jego Cyrus Field zamierzał nawet wszystkie wyspy Oceanu połączyć wielką siecią elektryczną. Przedsięwzięcie to było ogromne i godne geniuszu amerykańskiego.
Korwecie Susquehanna powierzono przedwstępne prace sondowania. W nocy z 11 na 12 grudnia znajdowała się ona właśnie pod 27° 7’ szerokości północnej, i 41° 37’ długości na zachód od południka Waszyngtona.
Księżyc wtedy w ostatniej swej kwadrze ukazał się nad horyzontem.
Po odejściu kapitana Blomsberry, porucznik Bronsfield i, kilku innych oficerów zebrali się w izdebkach na tyle okrętu. Za ukazaniem się księżyca myśli ich przeniosły się na tę gwiazdę, obserwowaną naówczas przez mieszkańców całej jednej półkuli. Najlepsze lunety morskie nie mogły odszukać pocisku, błądzącego wokoło swego satelity, a jednak wszystkie zwróciły się ku jego tarczy błyszczącej, lornetowanej wówczas jednocześnie przez miliony ócz.
— Już minęło 10 dni od czasu wyjazdu — rzekł porucznik Bronsfield. — Cóż się też z nimi stało?
— Przybyli na miejsce, mój poruczniku — zawołał jeden młody miczman — i robią to, co wszyscy podróżni za przybyciem do nieznanego sobie kraju — spacerują.
— Jestem tego pewny, choćby tylko dlatego, iż ty mi to mówisz, mój przyjacielu — z uśmiechem odrzekł porucznik Bronsfield.
— Jednakowoż — odezwał się inny oficer — nie można wątpić o ich przybyciu na miejsce. Pocisk miał dojść do księżyca w chwili jego pełni, to jest dnia 5, o północy. Dziś mamy 11 grudnia, a więc już 6 dni upłynęło. Otóż w ciągu tego okresu, bez ciemności, jest czas urządzić się wygodnie. Zdaje mi się, że widzę naszych dzielnych rodaków, obozujących w jakiejś dolinie nad brzegiem strumyka księżycowego, przy swoim pocisku napół wrytym w ziemię wskutek upadku i obsypanym szczątkami wulkanicznemi; wyobrażam sobie, jak kapitan Nicholl zabiera się do robót niwelacyjnych, prezes Barbicane porządkuje swoje notatki podróżne, a Ardan samotne ustronia księżycowe napełnia balsamiczną wonią swych londresów…
— Zapewne, musi to tak być! — zawołał młody miczman, zachwycony idealnym opisem swego zwierzchnika.
— Chciałbym temu wierzyć — odpowiedział porucznik Bronsfield, który się bynajmniej nie zapalał — lecz na nieszczęście, dokładnych wiadomości wprost z księżyca zawsze nam będzie brakowało.
— Przepraszam cię, poruczniku — rzekł miczman — czyż to Barbicane pisać nie umie?
Ogólny śmiech rozległ się na okręcie.
— Nie mówię, żeby listy — żywo podchwycił młodzieniec. — Zarząd poczt nic tu z tem nie ma wspólnego.
— A więc może zarząd telegrafów? — ironicznie zapytał jeden z oficerów.
— Tem mniej — odpowiedział młody miczman, nie tracąc przytomności umysłu. — Ale bardzo jest łatwo zaprowadzić z ziemią komunikacyę piśmienną.
— A to jakim sposobem?
— Zapomocą teleskopu z Longs-Peak. Wiecie, iż sprowadza on księżyc do odległości dwóch tylko mil od Gór Skalistych, dozwala zatem widzieć na jego powierzchni przedmioty, mające 9 stóp średnicy. Otóż niechby nasi przyjaciele zbudowali alfabet olbrzymi, niech piszą wyrazy długie na sto sążni i zdania długie na milę; tym sposobem będą mogli przesłać nam o sobie wiadomości.
Zaaprobowano jednomyślnie pomysł młodego miczmana. Porucznik Bronsiield sam uznał możliwość takiej komunikacyi. Dodał także, iż możnaby urządzić komunikacyę, przesyłając promienie świetlne, powiązane, w pęki za pomocą zwierciadeł parabolicznych; w rzeczy samej te promienie byłyby równie widzialne na powierzchni Wenus i Marsa, jak planeta Neptun jest widzialną z ziemi. Powiedział jeszcze, iż punkty jasne, obserwowane na planetach bliższych, mogły już być znakami ziemi przesyłanymi. Ale dodał jednocześnie, że jeśli w ten sposób można było otrzymać wiadomości z księżyca, to nie można ich było przesyłać z ziemi, chyba że Selenici posiadają także instrumenty do robienia dalekich obserwacyi.
— W istocie — odezwał się jeden z oficerów — ale co się stało z podróżnikami, co robili, co widzieli, to nas w tej chwili najwięcej zajmować powinno; zresztą, jeżeli się wyprawa powiodła, o czem nie wątpię, to ją powtórzą. Kolumbiada stoi gotowa na Florydzie, chodzi więc już tylko o kulę i proch, a za każdym razem, jak księżyc będzie przechodził przez zenit, można mu będzie posłać świeży kontyngent gości.
— Zdaje się — odpowiedział porucznik Bronsfield — że J. T. Maston wkrótce wybierze się do swych przyjaciół.
— Jeżeli zechce mnie zabrać — zawołał młody miczman — jestem gotów mu towarzyszyć.
— Oh! amatorów nie zbraknie — rzekł Bronsfield — i gdyby tylko można było, ręczę, że połowa mieszkańców ziemi emigrowałaby na księżyc.
Ta rozmowa oficerów korwety Susquehanna trwała aż do pierwszej prawie po północy. Trudno byłoby opowiedzieć, jakie szalone pomysły, jakie dziwaczne i oryginalne teorye były stawiane przez tych odważnych ludzi. Od czasu przedsięwzięcia Barbicana zdawało się, iż niema nic dla Amerykanów niepodobnego. Myśleli oni wysłać już nie komisyę uczonych, ale całą osadę; a w ślad za nią armię z piechoty, konnicy i artyleryi złożoną, na zdobycie świata księżycowego.
O 1-ej zrana nie ukończono jeszcze wydobywania sondy, której 10.000 stóp jeszcze wciągnąć było potrzeba, a to wymagało kilku godzin pracy. Stosownie do rozkazów dowódcy, ognie pod kotłami zostały rozpalone. Susquehanna gotową była do natychmiastowego odjazdu.
W tej chwili było 17 minut po pierwszej. Porucznik Bronsfield miał właśnie odejść do swej kajuty, gdy nagle uwagę jego zwróciło zdaleka dochodzące, i wcale niespodziane gwizdnięcie.
Na razie sądził on tak samo, jak i jego towarzysze, że to gwizdnięcie wydała uchodząca para; lecz, wsłuchawszy się lepiej, przekonali się, iż odgłos pochodził z odległych warstw powietrznych. Zanim się opamiętali z przestrachu, ogłuszeni nadzwyczajnym świstem, gwałtownie się zwiększającym, gdy nagle olśnionemu ich wzrokowi ukazał się meteor ogromny, do czerwoności rozpalony szybkością swego biegu i tarciem o warstwy atmosferyczne.
Ta masa ognista rosła w ich oczach, z odgłosem piorunu uderzyła w przedni maszt korwety, który roztrzaskała na kawałki i z ogłuszającym hukiem wpadła w wodę.
Gdyby przeszła o kilka stóp bliżej, byłaby zatopiła korwetę ze wszystkiem, co się na niej znajdowało.
W tej chwili — ukazał się nawpół odziany kapitan Blomsberry, a biegnąc na przód okrętu, gdzie poskoczyli wszyscy oficerowie, zapytał, co się to stało.
— Dowódco! to »oni« wracają! — odpowiedział młody miczman.





ROZDZIAŁ XXI.
J. T. Maston przyzwany.

Zapanował ruch i ożywienie na pokładzie korwety Susquehanna. Oficerzy i majtkowie zapomnieli o strasznem niebezpieczeństwie, jakiego cudem prawie uniknęli, gdyż przed chwilą mogli być zgnieceni i zatopieni. Zajęci byli jedynie katastrofą, zakończającą tę słynną podróż. Najśmielsze więc z przedsięwzięć starożytnych i nowych czasów, opłacone było życiem śmiałych awanturników, którzy je spełnić próbowali.
— To »oni« wracają, — powiedział młody miczman — a wszyscy zrozumieli jego wyrazy; nikt nie wątpił, iż ten meteor jest pociskiem klubu puszkarskiego; o losie podróżników w nim zamkniętych zdania były podzielone.
— Umarli! — mówił jeden.
— Żyją — odpowiedział drugi. — Warstwa wody jest bardzo głęboka, a przeto odbicie się przy spadaniu było nieznaczące.
— Ale zabrakło im powietrza — mówił inny — musieli się przeto podusić!
— Spalili się! — wtrącił trzeci. — Pocisk, przebywając atmosferę, był rozpalony do czerwoności.
— Żywych czy umarłych, trzeba ich wydobyć z wody! — odezwano się jednomyślnie.
Kapitan Blomsberry tymczasem zgromadził oficerów i złożył radę. Chodziło o bezzwłoczne postanowienie. Najpilniejszą rzeczą było wydobyć pocisk. Czynność wielce trudna, ale nie niemożliwa. Korweta jednak nie posiadała potrzebnych do tego wind, postanowiono więc dopłynąć do najbliższego portu i zawiadomić klub puszkarski o spadnięciu pocisku.
Wszyscy się na to zgodzili, chodziło tylko o wybór portu. Na poblizkiem wybrzeżu nie było żadnej przystani pod 27° szerokości. Wyżej, na półwyspie Monterey znajdowało się duże miasto tegoż samego nazwiska. Ale rozłożone na krańcach prawdziwej pustyni, nie łączyło się ono siecią telegraficzną z resztą kraju, a elektryczność tylko zdolną była dosyć szybko roznieść tę ważną wiadomość.
O kilka stopni wyżej była zatoka San Francisco. Ze stolicy krainy złota komunikacya była bardzo łatwa z resztą związku. Susquehanna, pędząc całą siłą pary, w niespełna dwóch dni mogła stanąć w porcie San Francisco. Wypadało więc wyruszyć bezzwłocznie.
Rozniecono ogień pod kotłami; za chwilę statek mógł być gotowym do podróży. Dwa tysiące węzłów sondy pozostawało jeszcze na dnie, kapitan Blomsberry, nie chcąc na wydobywanie jej tracić drogiego czasu, postanowił przeciąć linę.
— Przywiążemy ją do pływającego drzewa, a tym sposobem będziemy mieli jednocześnie i wskazówkę, gdzie spadł pocisk.
— Chociaż i bez tego — dodał porucznik Bronsfield — mamy pozycyę bardzo dokładnie oznaczoną: 20° 7’ szerokości północnej i 41° 37’ długości zachodniej.
— Dobrze, panie Bronsfield — odpowiedział kapitan — każ odciąć linę.
Duża i silna sztuka drzewa, wzmocniona jeszcze wiązaniami, rzuconą została na powierzchnię oceanu wraz z przybitym do niej końcem liny pozostałej w wodzie.
W tej chwili inżynier kazał zawiadomić kapitana, iż wszystko gotowe do odjazdu. Kapitan polecił mu podziękować za tak przyjemną, jak się wyrażał, nowinę. Potem wskazał drogę w kierunku północno-wschodnim. Korweta całą siłą pary pędzona zwróciła się o trzeciej godzinie zrana ku zatoce San-Francisco.
220 mil do przebycia, była to fraszka dla takiego jak Susquehanna statku. Przestrzeń tę przeleciał on w 36 godzinach, i 14 grudnia, o godzinie 1 minut 27 stanął w zatoce San-Francisco.
Na widok tego statku marynarki narodowej, pędzącego jak strzała z roztrzaskanym na przodzie masztem, tłumy ciekawych zbiegły się do przystani, czekając na wylądowanie.
Zarzuciwszy kotwicę, kapitan Blomsberry i porucznik Bronsfield wsiedli do czółna ośmiowiosłowego, które ich szybko zawiozło do lądu.
Wyskoczywszy na ziemię, zapytali z pośpiechem, gdzie jest telegraf, nie odpowiadając na liczne pytania zgromadzonego tłumu.
Oficer służbowy w porcie zaprowadził ich do biura telegraficznego, wśród niezliczonej gromady ciekawych.
Blomsberry i Bronsfield weszli do biura, cisnący się tłum pozostał przy drzwiach.
W kilka minut potem wysłano depeszę pod czterema adresami: 1) do sekretarza marynarki w Waszyngtonie, 2) do wice-prezesa klubu puszkarskiego w Baltimore; 3) do szanownego J. T. Maston w Longs Peak, w Górach Skalistych; 4) wreszcie, do pomocnika dyrektora Obserwatoryum w Cambridge, w Massachussetts.
Treść tej depeszy była następująca:
»Pod 27 stopniem, 7 minutą szerokości północnej i 41 stopniem, 37 minutą długości zachodniej, dnia 12 grudnia, o godzinie 1 minut 47 rano pocisk kolumbiady spadł do Oceanu Spokojnego. Czekam na instrukcye. Blomsberry, dowódca Susquehanna«.
W 5. minut potem całe miasto San-Francisco wiedziało już o tej nowinie, a przed szóstą jeszcze wieczór wszystkie Stany Związku powiadomione już były o wielkiej katastrofie. Do północy za pośrednictwem liny elektrycznej cała Europa poznała, rezultat ostateczny znakomitego przedsięwzięcia amerykańskiego.
Trudno opisać wrażenie, jakie w świecie całym sprawiło to niespodziewane rozwiązanie.
Po otrzymaniu depeszy, sekretarz marynarki przesłał telegraficzny rozkaz korwecie, aby czekała w zatoce San-Francisco, trzymając dzień i noc ognie pod kotłami rozpalone, tak, aby w każdej chwili mogła wypłynąć na morze.
Obserwatoryum w Cambridge zwołało posiedzenie nadzwyczajne, i z tym czystym spokojem, jaki cechuje ciała uczone, chłodno rozpatrywało kwestyę z punktu naukowego.
W klubie puszkarskim powstało nadzwyczajne zamięszanie. Zbiegli się wszyscy artylerzyści. Wice-prezes klubu Wilcome w tej właśnie chwili czytał przedwczesną, jak się zdaje, depeszę, w której J. T. Maston i Belfast donosili, iż pocisk został dostrzeżony w olbrzymim reflektorze na Longs-Peak, — dodając zarazem, że kula, zatrzymana przyciąganiem księżyca, odegrywała rolę satelity drugiego rzędu w świecie słonecznym.
W tej chwili wiedziano już o prawdzie rzeczywistej.
Za przybyciem depeszy Blomsberrego, tak formalnie zaprzeczającej prawdzie telegramu J. T. Mastona, utworzyły się dwa stronnictwa w łonie klubu. Po jednej stronie stanęli ci, którzy przypuszczali spadnięcie pocisku, a przeto i powrót podróżników; po drugiej ci, którzy ślepo wierząc w obserwacye z Longs Peak, przypisywali błąd dowódzcy Susquehanny. Utrzymywali oni, że mniemany pocisk był poprostu bolidem, który spadając, roztrzaskał maszt na przedniej części korwety. Niewiadomo co było odpowiedzeć na ich twierdzenia, bo prędkość, z jaką spadał ten bolid, utrudniała wszelką obserwacyę. Dowódca korwety Susquehanna i jego oficerowie mogli się omylić w najlepszej wierze.
Jeden jednakże argument przemawiał za nimi, a mianowicie: że gdyby pocisk spadł na ziemię, to spotkanie się jego z kulą ziemską nie mogło nastąpić gdzieindiiej, jak pod 27° szerokości północnej i pomiędzy 41-42° długości zachodniej.
Postanowiono wszelako w klubie puszkarskim jednomyślnie, że Blomsberry brat, Bilsby i major Elphiston pojadą bezzwłocznie do San Francisco i zajmą się obmyśleniem i przygotowaniem środków do wydobycia pocisku z głębin oceanu.
Ci pełni poświęcenia ludzie, nie tracąc chwili czasu, odjechali koleją środkowej Ameryki do Saint-Louis.
Prawie w tej samej chwili, kiedy sekretarz marynarki, wice-prezes klubu puszkarskiego, i pomocnik dyrektora Obserwatoryum odbierali depesze z San-Francisco, J. T. Maston doznawał dziwnego jakiegoś wzruszenia, większego może nawet niż mu sprawiło wpadnięcie w głęboką przepaść jego armaty, co o mało nie pozbawiło go życia.
Przypominają sobie zapewne czytelnicy, iż sekretarz klubu puszkarskiego, jednocześnie z pociskiem wyruszył na swe stanowisko w Longs Peak, w Górach Skalistych. Uczony J. Belfast, dyrektor obserwatoryum w Cambridge, towarzyszył mu wówczas. Przybywszy na stacyę dwaj przyjaciele nie odeszli już więcej od swego ogromnego teleskopu.
Wiadomo, że to olbrzymie narzędzie ustawione było w warunkach reflektorów, przez anglików »front view « nazywanych. Ustawienie takie dawało jedno tylko odbicie przedmiotów, przedstawiało więc je jaśniej i wyraźniej. Dlatego też J. T. Maston i Belfast obserwując, siadali przy wierzchniej, a nie przy spodniej części instrumentu. Dostawali się oni tam przez schody kręcone, pod którymi dopiero ustawiona była studnia metalowa, zakończona zwierciadłem metalicznem, mająca 280 stóp głębokości.
Na tej to wązkiej platformie, urządzonej ponad teleskopem, dwaj uczeni przepędzali cały czas, przeklinając dzień, zakrywający księżyc przed ich wzrokiem i chmury uporczywie zasłaniające go w nocy.
Jakże się ucieszyli, gdy po kilku dniach oczekiwania, w nocy 5 grudnia ujrzeli wehikuł, unoszący ich przyjaciół w przestworza. I jakież znowu nastąpiło po tej radości przykre rozczarowanie, gdy ufając swym niezupełnie dokładnym obserwacyom przez pierwszy swój telegram puścili w świat błędną wiadomość, iż pocisk stał się satelitą księżyca, oraz że krąży po drodze niezmiennej.
Od tej chwili pocisku więcej nie widzieli, co daje się tem objaśnić, iż przechodził on wtedy po stronie niewidzialnej tarczy księżyca. Lecz gdy powinien się był znowuż ukazać, niecierpliwość J. T. Mastona i jego towarzysza nie miała granic. W nocy, co chwila, zdawało im się, iż spostrzegają pocisk, było to jednak złudzenie tylko.
Powstawały też pomiędzy przyjaciółmi z tego powodu ciągłe sprzeczki, Belfast utrzymywał, iż nie widzi pocisku, J. T. Maston przeciwnie twierdził, że go stanowczo widzi.
— To kula! — mówił J. T. Maston.
— Nie! — odpowiadał Belfast. — To zaspa śniegowa, staczająca się z góry księżycowej.
— No, to jutro ją zobaczymy.
— Nie, już nigdy jej nie zobaczymy, gdyż wciągniętą została w przestrzeń.
— Zobaczymy!
— Nie zobaczymy!
I niedługoby tak we dwóch wytrzymać ze sobą mogli, gdyby nie wypadek zupełnie niespodziany, który przerwał raz na zawsze sprzeczki bezustanne.
W nocy z 14 na 15 grudnia, dwaj niepogodzeni przyjaciele zajęci byli obserwowaniem tarczy księżycowej. J. T. Maston według zwyczaju twierdził po raz tysiączny, iż spostrzegł pocisk, i że nawet widział twarz Ardana, wyglądającego przez jedno z okien, Popierał on swoje dowodzenia bardzo wyrazistymi gestami, które przy energicznem wywijaniu żelazną ręką, stawały się prawdziwie groźnymi i niebezpiecznymi.
W tej chwili, a była to 10 godzina wieczór, służący Belfasta wszedł na platformę, wręczając swemu panu depeszę. Był to telegram od dowódcy Susquehanna.
Belfast rozerwał kopertę, przeczytał, i wydał okrzyk zdziwienia.
— Co tam? — zapytał J. T. Maston.
— Pocisk!
— No cóż?
— Spadł na ziemię!…
J. T. Maston odpowiedział wyciem.
Belfast na krzyk ten odwrócił się i oczom jego przedstawił się straszny widok. Nieszczęśliwy przyjaciel jego, pochyliwszy się nieostrożnie nad rurą metalową, wpadł w ogromny teleskop, aby się stoczyć w przepaść głęboką 280 stóp! Belfast rzucił się ku otworowi reflektora.
Odetchnął. J. T. Maston zahaczył swoją ręką sztuczną o jeden z przedziałów teleskopu i wisiał tak, wrzeszcząc okropnie.
Belfast przywołał swych pomocników i służbę, i z trudem zdołano wyciągnąć nierozważnego sekretarza klubu puszkarskiego.
Bez wypadku wydobyto go na wierzch.
— A gdybym był stłukł zwierciadło?
— Tobyś za nie zapłacił — odpowiedział Belfast.
— A ten przeklęty pocisk spadł? — zapytał drżąc cały J. T. Maston.
— W Ocean Spokojny.
— Jedźmy tam natychmiast.
Po upływie kwadransa dwaj uczeni schodzili ostrożnie po pochyłości Gór Skalistych, a w dwa dni potem jednocześnie ze swymi przyjaciołmi, członkami klubu puszkarskiego, przybyli do San Francisco.
Elphiston, Blomsberry brat i Bilsby, rzucili się na ich spotkanie.
— Co robić? — zawołali.
— Wydobyć pocisk, i to jak najprędzej — odpowiedział J. T. Maston.





ROZDZIAŁ XXII.
Ocalenie.

Miejsce, w którem pocisk pogrążył się, było dokładnie wiadome, brakowało tylko narzędzi do schwytania go i wydobycia na powierzchnię oceanu. Potrzeba je było naprzód wymyślić, a następnie zrobić. To stanowiło drobnostkę dla inżynierów amerykańskich. Gdy haki pochwycą pocisk, to przy pomocy pary łatwo go będzie wyciągnąć, tembardziej, iż ciężar jego uległ znacznemu zmniejszeniu z powodu gęstości płynu, w którym spoczywał.
Lecz nie dosyć było wyłowić pocisk, należało jeszcze działać szybko w interesie podróżników; nikt bowiem nie wątpił, iż żyją jeszcze.
— Tak — powtarzał bezustannie J. T. Maston, którego wiara wszystkim się udzielała — tak, nasi przyjaciele, ludzie zręczni i nie mogli spaść jak niedołęgi. Oni żyją, na pewno żyją, ale trzeba się spieszyć, aby ich zastać jeszcze przy życiu. Wody i pożywienia mają dosyć, o to jestem spokojny, Ale powietrza im zabraknąć może! A więc prędko! prędko do dzieła!
Wzięto się też pospiesznie do roboty. Przysposobiono korwetę do nowego jej przeznaczenia. Ogromne i potężne jej machiny tak były urządzone, alby mogły być do nich przyczepione łańcuchy do wyciągania. Pocisk z aluminium ważył tylko 19.250 funtów, a przeto o wiele mniej od liny transatlantyckiej, która była wydobywaną w podobnych warunkach. Jedyną trudność stanowiło pochwycenie kuli cylindro-stożkowej, której ściany bardzo ślizkie pochwycić się nie dawały.
W tym celu inżynier Murchison, przybywszy do San Francisco, kazał zrobić ogromne haki automatyczne, któreby nie puściły pocisku, raz go pochwyciwszy. Kazał także przygotować kaftany korkowe dla nurków, aby ci mogli rozpoznać dno morza. Zabrał także na pokład Susquehanna przyrządy do zgęszczania powietrza, bardzo dowcipnie pomyślane.
Pomimo doskonałych tych przyrządów, pomimo zręczności i doświadczenia uczonych, którzy się mieli niemi posługiwać — rezultat pomyślny bynajmniej nie był jeszcze zapewnionym. Ileż się tu przedstawiało szans niepewnych, gdy chodziło o wydobycie pocisku z głębokości 20.000 stóp pod wodą. Zresztą, choćby nawet kulę na wierzch wyciągnięto, jakże ludzie w niej zamknięci mogli wytrzymać straszne przy spadaniu wstrząśnienie, którego nawet 20.000 stóp wody zobojętnić nie mogło.
Wypadało działać szybko. J. T. Maston dniem i nocą napędzał robotników. On sam gotów był przywdziać kaftan nurkowy, lub odbyć próbę z przyrządami powietrznymi, aby tylko jak najprędzej dowiedzieć się o położeniu swych przyjaciół.
Pomimo wszakże pośpiechu, z jakim przygotowano machiny i narzędzia, pomimo ogromnej sumy przez rząd Stanów Zjednoczonych wyznaczonej do rozporządzenia klubu puszkarskiego, pięć długich dni upłynęło, zanim wszystko wykończono. Przez ten czas ciekawość ogólna dochodziła do najwyższego stopnia. Druty i liny telegraficzne roznosiły wciąż depesze po całym świecie. Ocalenie Barbicana, Nicholla i Ardana stało się sprawą międzynarodową. — Wszystkie narody, które zapisały się na pożyczkę klubu puszkarskiego, zainteresowane były ocaleniem podróżników.
Nareszcie łańcuchy, windy, przyrządy powietrzne i haki automatyczne zabrane zostały na pokład korwety. J. T. Maston, inżynier Murchison i delegaci klubu puszkarskiego zajęli już swoje kajuty. Wszystko było gotowe do odpłynięcia.
Dnia 21 grudnia o 8-ej godzinie wieczorem korweta, żegnana przez całą ludność San Francisco, wypłynęła na morze spokojne, przy wietrze północno-wschodnim i dość przejmującem zimnie.
Natężono parę do najwyższego stopnia ciśnienia, a śruba w ruch wprawiona szybko uniosła z przystani Susquehannę.
Nie będziemy powtarzali rozmowy na pokładzie statku, toczącej się pomiędzy oficerami, majtkami i podróżnymi. Wszyscy jedną tylko zajęci byli myślą; wszystkie serca jednakiem biły wzruszeniem. Ale gdy spieszono na pomoc, — cóż robił wtedy Barbicane i jego towarzysze? — co się z nimi działo?
Nikt o tem wiedzieć nie mógł. Zdawałoby się, iż nie posiadali żadnego środka ocalenia. Zatopieni w Oceanie, prawie w głębokość dwóch mil, musieli pozostać w tem metalowem więzieniu.
Dnia 23 grudnia o ósmej godzinie zrana korweta powinna była stanąć na miejscu. Lecz do południa czekać było potrzeba, aby się zoryentować z pozycyą, gdyż nie spostrzeżono dotąd kłody drzewa, do której przywiązano uciętą linę.
W południe kapitan Blomsberry przy pomocy swoich oficerów zajął się oznaczaniem na mapie, w obecności delegatów klubu. Była to chwila niecierpliwej trwogi. Gdy pozycya została oznaczoną, przekonano się, iż Susquehanna była o kilka minut od miejsca, w którem pocisk zniknął w falach morskich.
Nadano taki kierunek korwecie, aby dopłynęła do punktu oznaczonego.
O 12 minut 47 natrafiono na kłodę, która była w dobrym stanie i, jak się zdawało, na tem samem miejscu.
— Nareszcie! — zawołał J. T. Maston.
— Czy mamy zacząć? — spytał kapitan Blomsberry.
— Tak, bezzwłocznie! — odpowiedział J. T. Maston.
Przedewszystkiem unieruchomiono korwetę. Zanim rozpoczęto chwytać pocisk, inżynier Murchison chciał poznać położenie jego na dnie Oceanu. Przyrządy podmorskie, przeznaczone do tego badania, zaopatrzone zostały w potrzebną ilość powietrza. Działanie wind nie zupełnie było pewnem, bo 20.000 stóp pod wodą i pod ciśnieniem tak znacznem, mogło je zerwać i spowodować najsmutniejsze następstwa.
J. T. Maston, Blomsberry brat i inżynier Murchison, nie zwracając uwagi na to niebezpieczeństwo, zajęli miejsca w aparatach powietrznych. Dowódca, stojąc na swoim mostku, kierował robotami, gotów wstrzymać lub popuścić łańcuchy na skinienie. Całą siłę machin zwrócono na windę i wkrótce przyrządy zostały przeniesione na pomost.
Spuszczanie rozpoczęło się o godzinie 1 minut 25 po południu; przyrząd obciążony ciężarem wody, jaką w sobie zawierał, znikł w falach oceanu. Obawa oficerów i majtków podzieliła się teraz pomiędzy uwięzionych w pocisku i uwięzionych w przyrządzie podmorskim. Ostatni, zapominając o sobie, z okiem wlepionem w szybę okienka, obserwowali uważnie tę płynną masę, jaką przebywali.
O godzinie 2-ej minut 17, J. T. Maston ze swymi towarzyszami byli już na dnie Oceanu Spokojnego, lecz nie widzieli nic, prócz pustyni jałowej, nie ożywionej ani fauną, ani florą morską. Przy świetle swych lamp, opatrzonych w potężne reflektory, mogli oni badać ciemne warstwy wody na przestrzeni dość rozległej, lecz nigdzie nie spostrzegli pocisku.
Trudno opisać niecierpliwość tych odważnych nurków. Dzięki, temu, że przyrząd pozostawał w komunikacyi elektrycznej z korwetą, dali znak umówiony i Susquehanna przyciągnęła ich przyrząd w przestrzeni jednej mili, uniósłszy go o kilka metrów nad grunt.
Przeszukali tak całą płaszczyznę podmorską, tumanieni wciąż złudzeniami optycznemi, na które serce im biło z większą gwałtownością. Tu skała, tam jakaś wyniosłość dna, wszystko to wydawało im się pociskiem poszukiwanym, lecz niebawem poznawali omyłkę i znowuż wpadali w rozpacz.
— Ale gdzież oni są? — wołał J. T. Maston.
I biedny człowiek głośno przywoływał po nazwisku Nicholla, Barbicana i Ardana, jakby ci nieszczęśliwi mogli go słyszeć i odpowiedzieć przez te grube ściany.
W takich warunkach odbywały się poszukiwania, dopóki powietrze nie zepsuło się w przyrządzie do tego stopnia, że musieli wypłynąć na wierzch.
Holowanie rozpoczęło się około 6-ej wieczorem, a ukończyło dopiero o północy.
— Do jutra tedy — rzekł J. T. Maston, wstępując na pomost korwety.
— Tak jest — odpowiedział kapitan Blomsberry.
— Ale już w innem miejscu.
— Tak.
J. T. Maston nie wątpił jeszcze o skutku, lecz towarzysze jego, których zapał już ostygł, zaczęli pojmować całą trudność przedsięwzięcia. To co się łatwem wydało w San Francisco, na pełnym oceanie przedstawiało się niepodobnem do urzeczywistnienia. Szanse powodzenia zmniejszały się i przypadkowi tylko można było przypisać znalezienie pooisku.
Nazajutrz, 24 grudnia, nie zważając na trudy dnia poprzedniego, rozpoczęto nanowo poszukiwania. Korweta posunęła się o kilka minut na zachód, a przyrząd zaopatrzony w powietrze poniósł tych samych poszukiwaczy znowu na dno oceanu.
Cały dzień przeszedł bez rezultatu. Dno oceanu było puste. Dzień 25 i 26 nie dały pomyślnego skutku.
Położenie stawało się rozpaczliwe. Myślano o nieszczęśliwych, zamkniętych w kuli od 26 dni. Może już w tej chwili brak im powietrza, jeśli przy spadaniu nie zostali zabici. Powietrze wyczerpywało się, a wraz z powietrzem odwaga i siła moralna.
— Powietrze, być może — odpowiedział J. T. Maston — ale siła moralna — nigdy!
Po dwóch jeszcze dniach bezowocnego poszukiwania, w dniu 29 wszelką już utracono nadzieję. Pocisk — to atom, pyłek w nieskończonej przestrzeni morza. Należało wyrzec się już nadziei znalezienia go kiedykolwiek.
Jednakże J. T. Maston nie chciał słyszeć o odjeździe; nie mógł pogodzić się z myślą, aby opuścić te miejsca, nie poznawszy przynajmniej grobu swych przyjaciół. Lecz dowódca Blomsberry nie mógł także upierać się dłużej, i pomimo nalegań i próśb szanownego sekretarza, musiał wydać rozkaz wyruszenia w dalszą drogę.
O godzinie 9 rano, 29 grudnia, Susquehanna skierowawszy się na północo-wschód, płynęła ku zatoce San Francisco.
Była 9-ta z rana. Korweta posuwała się wolno, jakby jej żal było opuszczać miejsce wypadku, gdy majtek dyżurny, siedzący na wysokim maszcie, nagle zawołał:
— Kłoda pod wiatr stoi nam na drodze!
Oficerowie spojrzeli w stronę wskazaną. Przy pomocy lunety poznali, iż przedmiot wskazany był rzeczywiście podobnym do tych kłód drzewa, które ostrzegają o niebezpiecznych przejściach w zatokach lub rzekach. Lecz co było szczególnego w tym razie, iż na stożkowym wierzchołku tej kłody, wystającym na 5 lub 6 stóp nad wodę, powiewała chorągiew. Ta kłoda błyszczała pod promieniami słonecznemi, jak gdyby miała boki wyłożone blachą srebrną.
Dowódca korwety J. T. Maston i delegaci klubu puszkarskiego weszli na mostek i badali zdaleka ten przedmiot, rozbijający się o fale morskie.
Wszyscy patrzyli z gorączkową niecierpliwością, lecz nie przemówili słowa. Nikt nie umiałby określić, co się działo wówczas w ich umysłach.
Korweta zbliżyła się do przedmiotu na odległość około 240 sążni.
Cała załoga zadrżała! Flaga była amerykańska.
W tej chwili rozległo się prawdziwe wycie. J. T. Maston upadł na ziemię. Zapomniawszy, iż zamiast ręki prawej, miał przyprawioną sztuczną z żelaza, i tylko cienka czapeczka gutaperkowa okrywała jego czaszkę, uderzył się w głowę silnie, tak, iż zemdlony upadł na ziemię.
Rzucono się ku niemu. Podniesiono go i otrzeźwiono.
— Ah! jacyż my głupcy! jacyż my głupcy! — były to pierwsze słowa sekretarza.
— Cóż się stało? — zawołano.
— Cóż się stało?...
— Mówże pan nareszcie!
— A, niedołęgi, to się stało — zawył sekretarz — iż kula waży tylko 19.250 funtów.
— A więc?...
— I że zanurza się tylko na 28 beczek, czyli 56.000 funtów, a przeto pływa po wodzie.
Miał słuszność. Wszyscy, tak, niestety! wszyscy ci uczeni zapomnieli o tem zasadniczem prawie, że wskutek lekkości gatunkowej pocisk upadkiem swoim zanurzony w największych głębinach oceanu, musiał naturalnie wypłynąć na powierzchnię, a teraz pływał miotany falami.
Spuszczono statki na morze. J. T. Maston i jego przyjaciele wskoczyli w nie co prędzej i z gwałtownem biciem serca zbliżali się w czółnach do pocisku. Cóż on w sobie zawierał! Żyjących, czy umarłych? Żyjących! tak, żyjących! jeśli tylko śmierć nie zaskoczyła Barbicana i dwóch jego przyjaciół od chwili, jak zatknęli swą flagę.
Poważne milczenie panowało na czółnach. Serca biły gwałtownie, w oczach się ćmiło. Jedno z okienek pocisku było otwarte. Szczątki szkła pozostałe w osadzie dowodziły, iż szyba musiała być wybitą. To okienko właśnie było w wierzchołku wynurzonym na kilka stóp z wody.
Najpierw dopłynęło czółno J. T. Mastona. Szanowny sekretarz rzucił się do stłuczonego okienka...
W tej chwili usłyszano głos wesoły i czysty Ardana, który krzyczał z zadowoleniem:
— Po mydle, Barbicane, po mydle!
Barbicane, Ardan i Nicholl grali w domino!





ROZDZIAŁ XXIII.
Zakończenie.

Zapewne przypominacie sobie czytelnicy wielką sympatyę, jaka trzem podróżnikom towarzyszyła przy ich odjeździe. Jeśli odjazd takie wrażenie sprawił na obu półkulach ziemskich, z jakimże zapałem świat powrót ich przyjąć był winien? Czyli te miliony widzów, zalegających półwysep Florydy, nie rzucą się na spotkanie tych odważnych awanturników. Te legiony cudzoziemców, przybyłych ze wszystkich kresów kuli ziemskiej na grunt Ameryki, czyż opuszczą terytoryum Unii, nie ujrzawszy Barbicana, Nicholla i Ardana? Nie, roznamiętnienie publiczności miało godnie odpowiedzieć wielkości przedsięwzięcia. Ludzie, którzy opuścili ziemię, którzy powracali z tej dziwnej wycieczki w przestrzenie powietrzne, nie mogli nie doznać przyjęcia takiego, jakiego dozna kiedyś prorok Eliasz za powrotem na ziemię. Powszechnem pragnieniem było zobaczyć ich naprzód, a potem wysłuchać.
Życzenie to miało się wkrótce urzeczywistnić dla mieszkańców Unii.
Barbicane, Ardan, Nicholl i delegaci klubu puszkarskiego za powrotem do Baltimore przyjęci byli z zapałem nie do opisania. Notatki podróżne Barbicana były gotowe do druku. »New-York-Herald« kupił ten rękopis za niewiadomą dotąd, lecz przypuszczalnie bardzo wysoką cenę. Podczas ogłaszania: Na około księżyca, liczba prenumeratorów tego dziennika wzrosła do 5 milionów. W trzy dni po powrocie podróżników na ziemię znane już były najdrobniejsze szczegóły ich wyprawy. Pozostawało już tylko zobaczyć bohaterów tego nadludzkiego przedsięwzięcia.
Poszukiwania Barbicana i jego towarzyszów naokoło księżyca pozwoliły sprawdzić różne teorye dotyczące satelity ziemskiego. Ci uczeni obserwowali księżyc zblizka i w warunkach całkiem wyjątkowych. Wiadomo teraz, jakie hypotezy można było odrzucić, a jakie przyjąć co do utworzenia się tej gwiazdy, jej pochodzenia i zamieszkalności; jej przeszłość, teraźniejszość, a nawet i przyszłość, zdradziły się we wszystkich swych tajemnicach. Cóż można było zarzucić sumiennym obserwatorom, którzy z odległości mniej jak 40 kilometrów zmierzyli wysokość ciekawej góry Tycho, najbardziej zadziwiającego systemu orografii księżycowej? Cóż odpowiedzieć tym mędrcom, których wzrok zanurzał się w przepaściach góry okręgowej Platon? Jak zaprzeczyć tym odważnym podróżnikom, którzy przekroczyli niewidzialną stronę tarczy księżycowej, której dotąd żadne oko ludzkie nie oglądało? Oni teraz mieli prawo nakreślić granice tej nauce selenograficznej, która odtworzyła świat księżycowy, jak Cuvier szkielet człowieka kopalnego; oni mogli powiedzieć, iż księżyc był światem mieszkalnym i zamieszkanym wprzód niż ziemia, i że teraz jest niezamieszkalnym i niezamieszkanym.
Dla uczczenia powrotu najznakomitszych swych członków, klub puszkarski postanowił wydać wspaniały bankiet w warunkach takich, aby w nim mogli przyjąć bezpośredni udział wszyscy mieszkańcy Stanów Zjednoczonych.
Wszelkie końcowe linie dróg żelaznych w Ameryce zostały połączone z sobą za pomocą tymczasowych linii, wiążących je. Na wszystkich dworcach, ozdobionych jednakowemi chorągwiami, jednakowo przybranych, ustawiono stoły jednakowo nakryte i obsługiwane. W pewnych godzinach, obliczonych z góry, a wskazywanych na zegarach elektrycznych, ludność wezwano na biesiadę i zaproszono do zajęcia miejsc przy stole bankietowym.
Przez cztery dni, od 5-9 stycznia, komunikacya na wszystkich pociągach była zawieszona, jak to ma miejsce co niedziela na kolejach amerykańskich.
Tylko jedna lokomotywa z nadzwyczajną szybkością prowadzącą wagon honorowy miała prawo przez te cztery dni krążyć po drogach żelaznych Stanów Zjednoczonych.
Na lokomotywie był palacz, maszynista i wyjątkowo, drogą łaski, szanowny J. T. Maston, sekretarz klubu puszkarskiego.
Wagon przeznaczony był dla Barbicana, Nicholla i Ardana.
Gdy mechanik dał znak odjazdu gwizdnięciem, po licznych hurra! hip! hip! i innych okrzykach zadowolenia, pociąg wyruszył ze stacyi w Baltimore. Pędził on z szybkością 80 mil na godzinę.
Lecz cóż znaczyła ta szybkość w porównaniu z tą, jaką pędzili trzej bohaterowie w swoim pocisku?
Tak przejeżdżali z miasta do miasta, znajdując wszędzie tłumy za stołem siedzące i witające ich wszędzie hucznymi oklaskami i okrzykami radości. Tak przebiegli cały wschód Związku, przez Pensylwanię, Connecticut, Massachussets, Vermond, Maine i Nowy Brunświk; potem przejechali północ i zachód przez Nowy-York, Ohio, Michigan i Wisconsin, a na południe dostali się przez Illinois, Missouri, Arkansas, Texas i Luizyanę; na południo-wschód pędzili przez Alabamę i Florydę, dalej przez Georgię i Karolinę. Środek zwiedzili przez Tennessee, Kentucky, Wirginię, Indyanę, następnie przez stacyę Waszyngton wrócili do Baltimore, a przez całe te 4 dni mogli sądzić, iż Stany Zjednoczone Ameryki przy jednej i tejże samej uczcie, jednocześnie witały ich jednym i tymże samym okrzykiem przeciągłego hurra!
Apoteoza godną była tych trzech bohaterów, którychby mitologia zaliczyła do rzędu półbogów.
A teraz zapytamy, czy ta bezprzykładna próba w dziejach podróży będzie miała jakie następstwa praktyczne? Czy zaprowadzoną będzie kiedyś bezpośrednia komunikacya z księżycem? Czy założą żeglugę napowietrzną, któraby i świat słoneczny obsługiwać mogła? Czy ludzie zdołają kiedykolwiek przejeżdżać z planety na planetę, z Jowisza na Merkurego, a potem z gwiazdy na gwiazdę, z Polarnej na Syryusza?
Trudno odpowiedzieć na te pytania. Znając wszakże pomysłowość rasy anglo-saksońskiej, nikt się nie zdziwi, iż Amerykanie chcieli zużytkować próbę Barbicana.
W jakiś czas po powrocie podróżników, publiczność nader przychylnie przyjęła ogłoszenia Spółki udziałowej z kapitałem 100 milionów dolarów, podzielonych na sto tysięcy akcyi, po 1.000 dolarów każda, pod nazwą: »Towarzystwo narodowe komunikacyi międzyplanetarnych«. Prezesem został Barbicane, wice-prezesem Nicholl, sekretarzem zarządu J. T. Maston, a naczelnikiem ruchu Ardan.
A ponieważ Amerykanie lubią przewidywać w interesach wszystko, więc na wypadek niepowodzenia zamianowano jednocześnie na sędziego komisarza pana Harry Troloppe, a na syndyka Franciszka Dayton.

KONIEC.






  1. Średnia szybkość ruchu ziemi wzdłuż ekliptyki, wynosi 50 kilometrów na sekundę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.