Na około Księżyca/Rozdział XIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Na około Księżyca
Wydawca Gebethner i Wolf
Data wyd. 1917
Druk W. L. Anczyc
Miejsce wyd. Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Autour de la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX.
Walka z niepodobieństwem.

Przez czas dość długi Barbicane i jego przyjaciele w zamyśleniu spoglądali na ten świat, który tylko z daleka widzieli, jak Mojżesz ziemię Chanaan, i od którego oddalali się bezpowrotnie. Położenie pocisku względnie do księżyca uległo zmianie; teraz spód jego zwrócony był do ziemi.
Barbicane zdziwił się wielce, spostrzegłszy tę zmianę. Jeżeli kula miała krążyć naokoło księżyca, opisując orbitę eliptyczną, dlaczegóż nie zwracała się do niego swym cięższym końcem, jak to czyni księżyc względem ziemi? Było w tem coś niezrozumiałego.
Obserwując bieg pocisku, można było dostrzedz, iż odsuwając się od księżyca, postępuje po linii krzywej, odpowiadającej linii, po jakiej postępował, zbliżając się do niego. Opisywał więc elipsę bardzo wydłużoną, ciągnącą się prawdopodobnie do miejsca — równego przyciągania, w którem zobojętniają się wpływy ziemi i księżyca.
Jedynie taki tylko wniosek mogli wyprowadzić podróżnicy z obserwacyi dokonanych.
— Pytania też zaraz jak grad się posypały. Gdy dojdziemy do tego miejsca, cóż się z nami stanie? — zapytał Ardan.
— Niewiadomo — odrzekł Barbicane.
— Sądzę jednak, iż można robić wnioski.
— Dwa — odpowiedział Barbicane — mianowicie: albo szybkość pocisku będzie wtedy niedostateczną, i pozostanie on na zawsze nieruchomym na tej linii podwójnego przyciągania…
— Wolę już drugi wniosek, jakikolwiek on będzie — dokończył Ardan.
— Albo też prędkość jego będzie dostateczną, i wtedy rozpocznie on nanowo swą drogę eliptyczną, aby tak, przez wieki krążyć naokoło księżyca — dokończył Barbicane.
— To także niezbyt pocieszające — rzekł Ardan. — Zostać sługami satelity, którego przywykliśmy sami za sługę uważać! Taka to przyszłość ma nas czekać!
Barbicane i Nicholl nic nie odpowiedzieli.
— Milczycie? — zawołał niecierpliwy Ardan.
— Nie mamy co odpowiedzieć — rzekł Nicholl.
— Czy nie można temu zaradzić?
— Nie — odpowiedział Barbicane. — Czyż chciałbyś walczyć z niepodobieństwem?
— Dlaczegóżby nie? — czyż francuz i dwaj amerykanie mieliby się cofnąć przed wyrazem — niepodobieństwo?
— Cóż więc chcesz czynić?
— Opanować ten ruch, który nas unosi.
— Opanować go?
— Tak — odparł Ardan — zapalając się coraz bardziej, zatamować go lub zmienić, użyć go nareszcie do spełnienia naszych zamiarów.
— A to jakim sposobem?
— To już wasza rzecz. Jeżeli artylerzyści nie są panami swej kuli, to przestają być artylerzystami. Jeśli pocisk rozkazuje kanonierowi, to należy kanoniera na jego miejsce wpakować do armaty. Także mi uczeni, na honor! Nie wiedzą teraz co robić, jak mnie namówili…
— Namówili! — krzyknęli jednocześnie Nicholl i Barbicane. — Namówili! co przez to rozumiesz?
— Skarg tu nie trzeba! — rzekł Ardan. — Ja się nie żalę, Podoba mi się ta przechadzka! zadowolony jestem z waszej kuli! Ależ do licha, zróbmy coś nareszcie, aby spaść gdziekolwiek, jeśli już na księżyc spaść nie możemy.
— Samibyśmy tego pragnęli — mój Ardanie — rzekł Barbicane — ale brak nam sposobu…
— Czy nie można zmienić biegu kuli?
— Nie!
— Ani zmniejszyć prędkości?
— Także nie!
— Ani nawet, uwalniając się od ciężaru, jak to czynią z okrętami przeładowanymi?
— Cóż chcesz wyrzucić? — zapytał Nicholl. — Nie posiadamy żadnego ciężaru, a zresztą sądzę, iż pocisk wówczas pędziłby z większą jeszcze szybkością.
— Z mniejszą — mówił Ardan.
— Z większą — odpowiedział Nicholl.
— Ani z większą — ani z mniejszą powiedział Barbicane — chcąc pogodzić sprzeczających się; bo, nie zapominajcie, że bujamy w próżni, gdzie gatunkowa ciężkość nic nie znaczy.
— A więc — zawołał Ardan stanowczo — pozostaje nam tylko…
— Co? — spytał Nicholl.
— Zjeść śniadanie! — wesoło odpowiedział francuz.
I w samej rzeczy, jakkolwiek śniadanie nie miało żadnego wpływu na kierunek pocisku, można je było spożyć bez obawy, a przynajmniej dla żołądka. Przyznać trzeba — iż Ardan wyborne miewał pomysły.
Towarzysze zasiedli zatem do śniadania o 2 godzinie zrana, ale czyż tu godzina mogła mieć jakie znaczenie? — Ardan traktował swych towarzyszy z uprzejmością, a buteleczka wina, wydobyta z jego piwniczki, zakończyła wesołą ucztę. Jeśli pomysły nie zawracały podróżnikom głowy, obawiać się było można, czy tego nie uczyni mocne wino z 1863 r.
Po śniadaniu powrócono do obserwacyi.
Naokoło pocisku trzymały się w jednakowej zawsze odległości wszystkie przedmioty z niego wyrzucone. Kula w swoim ruchu postępowym naokoło księżyca widocznie nie przebyła żadnej atmosfery, bo ciężar gatunkowy tych różnych przedmiotów byłby już zmienił ich posuwanie się w przestrzeni. Od strony ziemi nic nie było widać. Liczyła ona dopiero dzień jeden, bo dnia poprzedniego o północy była na nowiu; a dwa dni miały jeszcze upłynąć, zanim jej sierp, uwolniony od promieni słonecznych, będzie mógł Selenitom służyć za zegar, bo w swoim ruchu wirowym każdy jej punkt przechodzi zawsze we 24 godzin później przez ten sam południk księżyca.
Od strony księżyca widok był odmienny; gwiazda świeciła w całym blasku w pośród niezliczonych konstelacyi, których czystości nie mogły przyćmić jego promienie. Na tarczy płaszczyzny nabierały już tej ciemnej barwy, jaka się z ziemi zauważyć daje. Reszta pozostała błyszczącą, a w pośrodku tego iskrzenia się ogólnego, góra Tycho odznaczała się jak słońce.
Barbicane nie mógł żadną miarą oznaczyć szybkości pocisku, lecz przypuszczał, iż szybkość ta miarowo zmniejszać się musiała, odpowiednio do praw mechaniki analitycznej.
I rzeczywiście, przypuściwszy, że kula opisywała orbitę naokoło księżyca, ta orbita musiała koniecznie być eliptyczną. Nauka przekonywała, że tak być musiało. Każdy przedmiot, krążący naokoło ciała przyciągającego, podlega temu prawu. Wszystkie orbity opisane w przestrzeni są eliptyczne, jak naprzykład satelity naokoło planet, planety naokoło słońca, słońca naokoło gwiazdy nieznanej, służącej mu za punkt środkowy. Dlaczegóżby pocisk miał się uchylać od tego prawa przyrodzonego? W orbitach eliptycznych, ciało przylegające zajmuje zawsze jedno z ognisk elipsy; Salelita znajduje się przeto w pewnej chwili bliższym, a w innej znowu dalszym od gwiazdy, wokoło której krąży. Gdy ziemia bliższą jest od słońca, znajduje się w swojem perihelium, a gdy jest najbardziej od niej oddaloną, to w apohelium.
Co zaś do księżyca, gdy jest najbliżej ziemi, znajduje się na swem perigeum, a gdy najwięcej oddalonym od niej, w apogeum. Chcąc użyć wyrażeń odpowiednich, któreby wzbogaciły język astronomów, jeśli uważać będziemy pocisk jako satelitę księżyca, musimy powiedzieć, że najbardziej od niego oddalony jest w swej aposelenie, a najbliżej niego w swej perisilenie.
W ostatnim wypadku pocisk powinien dosięgnąć maksimum swej szybkości i odwrotnie. Otóż dążył on widocznie do swej aposelene, i Barbicane słusznie przypuszczał, iż szybkość jego zmniejszać się będzie aż do tego punktu, aby się mogła zwiększać znowuż w miarę zbliżenia się do księżyca. Szybkość taka byłaby nieznacząca, gdyby ten punkt przypadł razem z punktem równego przyciągania.
Barbicane badał skutki tych różnych położeń, myśląc nad tem, jakiby z tego można zrobić użytek, gdy nagle rozległ się krzyk Ardana.
— Do kroćset dyabłów! — wrzeszczał francuz, — przyznać trzeba, iż jesteśmy gawronami!
— Nie zaprzeczam — odpowiedział Barbicane — ale dlaczego?
— Bo mamy bardzo prosty sposób opóźnienia tej szybkości, z jaką oddalamy się od księżyca, a nie używamy go.
— A jakiż to sposób? — Spożytkować siłę cofającą, jaką mamy w naszych racach.
— W istocie — rzekł Nicholl.
— Tak jest — potwierdził Barbicane — nie spożytkowalibyśmy jeszcze tej siły, ale ją spożytkujemy.
— Kiedy? — zapytał Ardan.
— Gdy okaże się tego potrzeba. Uważajcie, kochani przyjaciele, iż w położeniu obecnem pocisku, w położeniu jeszcze ukośnem względnie do tarczy księżyca, nasze race, zmieniając jego kierunek, mogłyby go oddalić zamiast zbliżyć do księżyca. A przecież celem naszym jest dostanie się na księżyc.
— Niezawodnie — odpowiedział Ardan.
— Trzeba więc czekać. Siła jakaś niepojęta ciągnie spodnią część pocisku do ziemi. Jest do prawdy podobnem, iż w punkcie równego przyciągania jego wierzchołek stożkowy zwróci się do księżyca. W owej chwili można się spodziewać, iż prędkość jego będzie równa zeru. Wówczas będzie chwila odpowiednia, do działania i być może, iż przez użycie rac zaczniemy spadać na powierzchnię tarczy księżyca.
— Brawo! — zawołał Ardan.
— Nie mogliśmy zrobić tego przy pierwszem przejściu przez punkt obojętny, gdyż pocisk posiadał jeszcze wtedy szybkość bardzo znaczną.
— Wybornie wytłómaczone — rzekł Nicholl.
— Czekajmy zatem cierpliwie — dodał Barbicane — a mam nadzieję, iż dosięgniemy nareszcie celu zamierzonego.
To zakończenie Ardan powitał radosnymi okrzykami.
Pozostawało jeszcze jedno pytanie do rozwiązania: mianowicie, w jakiej chwili pocisk dojdzie do tego punktu równego przyciągania, w którym podróżnicy nasi postanowili zaryzykować ostatnią swą stawkę.
Aby obliczyć tę chwilę, choćby w przybliżeniu — Barbicane przejrzał swe notatki. Czas użyty na przebycie odległości pomiędzy punktem obojętnym a biegunem południowym, musiał być równy odległości, dzielącej biegun północny od punktu obojętnego. Godziny, oznaczające czas przebiegu, starannie były notowane: rachunek przeto stawał się łatwym.
Barbicane doszedł do wniosku, iż pocisk znajdzie się w tym punkcie o 1-ej godzinie po północy z 7 na 8 grudnia. W tej chwili była 3 godzina rano, z 6 na 7 grudnia. Jeśli więc nic nie stanie na przeszkodzie, pocisk za 22 godzin dojdzie do zamierzonego celu.
Race były przeznaczone pierwotnie, aby zwolnić spadanie kuli na księżyc, teraz zaś podróżnicy użyć ich chcieli do wywołania wprost przeciwnego skutku. Na wszelki wypadek były one w pogotowiu, i czekano tylko odpowiedniej chwili, aby je zapalić.
— Ponieważ nie mamy nic do roboty rzekł Nicholl — proponuję więc…
— Cóż takiego? — spytał Barbicane.
— Abyśmy się przespali.
— Cóż znowu? — zawołał Ardan.
— Przez 40 godzin ani oka nie zmrużyliśmy — rzekł Nicholl. — Sen parogodzinny pokrzepi nam siły.
— Nie będę spał! — odpowiedział Ardan.
— Dobrze więc — odparł Nicholl — niech każdy robi, co mu się podoba, — ja się spać kładę!
I, wyciągnąwszy się na sofie, niebawem pogrążył się w śnie głębokim.
— Nicholl ma słuszność — rzekł Barbicane, — pójdę za jego przykładem.
W kilka minut potem i on zasnął.
— Doprawdy — rzekł Ardan zostawszy sam — ci praktyczni ludzie mają czasami niezłe pomysły.
To rzekłszy, wyciągnął długie swe nogi, ręce pod głowę założył, i usnął za przykładem swych towarzyszy.
Sen ich jednak nie mógł być ani długim, ani spokojnym. Umysł tych ludzi zanadto był zajęty i rzeczywiście, w kilka godzin potem, około 7-ej nad ranem wszyscy trzej jednocześnie zerwali się na nogi.
Pocisk oddalał się wciąż od księżyca, coraz więcej przechylając ku niemu swój koniec stożkowy, Zjawisko to trudnem było do zrozumienia aż dotąd, lecz jednocześnie odpowiadało zamiarom Barbicana.
Za 17 godzin miano przystąpić do działania. Dzień ten zdawał się bardzo dłużyć. Podróżnicy jakkolwiek odważni, bardzo byli wzruszeni w miarę zbliżania się chwili stanowczej mającej rozstrzygnąć o ich losie: czy spadną na księżyc, czy też krążyć będą bezustannie. Z niecierpliwością przeto liczyli długie godziny. Barbicane i Nicholl zatopili się w rachunkach; Ardan kręcił się niespokojnie w ciasnej przestrzeni, przypatrując się bacznie błyszczącemu księżycowi.
Dzień tymczasem przeszedł bez wypadku. Północ ziemska nadeszła, zaczynał się dzień 8 grudnia. Nie umiano oznaczyć prędkości z jaką biegł pocisk, lecz żaden błąd nie mógł się wcisnąć w rachunki Barbicana. O 1-ej godzinie zrana prędkość ta już będzie równa zeru.
Inne jeszcze zjawisko powinno było oznaczyć punkt zatrzymania się pocisku na linii obojętnej. W punkcie tym, gdy znikną siły przyciągające księżyca i ziemi, wszystkie przedmioty przestaną być ciężkimi. Szczególniejszy ten fakt, który tak zadziwił Barbicana i jego towarzyszy, miał się powtórzyć w tych samych warunkach za powrotem. W tej właśnie chwili działać było trzeba.
Już stożkowy wierzchołek pocisku znacznie się obrócił ku tarczy księżyca. Kula w takiem była położeniu, iż mogła zużytkować cały ruch wsteczny, wywołany użyciem rakiet. Wszystko zdawało się sprzyjać podróżnikom. Jeżeli szybkość pocisku zniweczoną zostanie na tym punkcie obojętnym, to jakkolwiek lekką będzie kula, jeden ruch stanowczy może sprowadzić spadanie jej na księżyc.
— Za 5 minut pierwsza! — odezwał się Nicholl.
— Wszystko gotowe — odpowiedział Ardan — zwracając lont przygotowany do płomienia gazowego.
— Zaczekaj — mówił Barbicane trzymając swój chronometr w ręku.
W tej chwili ciężkość nic już nie znaczyła; podróżnicy poznali to po sobie samych. Byli bardzo blizko punktu obojętnego, a może nawet już się na nim znajdowali.
— Pierwsza — zawołał Barbicane.
Ardan przysunął lont zapalony do głównej racy, łączącej się z innemi. Żaden huk nie dał się słyszeć wewnątrz, gdzie powietrza brakowało, lecz przez okienka Barbicane widział długie smugi ogniste, których błysk rychło zagasł.
Pocisk uległ wstrząśnieniu, które dość silnie dało się uczuć wewnątrz.
Trzej towarzysze patrzyli, słuchali, nic nie mówiąc i oddychając zaledwie. Wśród głębokiego milczenia, jakie zapanowało, bicie ich serc policzyć było można.
— Czy spadamy? — zapytał nareszcie Ardan.
— Nie — odpowiedział Nicholl — bo spód pocisku nie obraca się ku tarczy księżycowej.
W tej chwili, Barbicane, odskakując od okienka, zwrócił się do swych towarzyszy.
Okropnie był blady, czoło miał zmarszczone, wargi mocno zaciśnięte.
— Spadamy! — wyszeptał nareszcie.
— Ah! — krzyknął Ardan, — na księżyc?
— Nie, na ziemię! — odpowiedział Barbicane.
— Do dyabła! — krzyknął Ardan, lecz zaraz dodał: — otóż widzicie, wchodząc do tej kuli, myśleliśmy, że niełatwo będzie z niej się wydobyć!
I w istocie rozpoczęło się spadanie. Szybkość, jaką zachował pocisk, przeniosła go poza punkt obojętny. Wybuch rac nie mógł jej pohamować. Taż sama szybkość już raz przeciągnęła pocisk przez linię obojętną — teraz to samo się powtórzyło. Prawo fizyki chciało, żeby w swej drodze eliptycznej pocisk powtórnie przeszedł przez wszystkie punkty, przez które już raz przechodził.
Spadanie to było straszne, bo z wysokości 78.000 mil, a nic go powstrzymać nie mogło. Według praw balistyki, pocisk powinien był spaść na ziemię z taka samą szybkością, jaką posiadał przy wyjściu z kolumbiady, tj. z szybkością 16.000 metrów w ostatniej sekundzie.
Dla porównania przytoczymy tu, że obliczono, iż przedmiot rzucony z wieży na katedrze paryskiej Notre-Dame, wysokiej na 200 stóp, upadnie na bruk z szybkością 120 mil na godzinę. Tutaj pocisk powinien był spaść na ziemię z szybkością 57.600 mil na godzinę.
— Jesteśmy zgubieni! — wyrzekł Nicholl.
— A więc, jeśli umrzemy — odpowiedział Barbicane z uniesieniem religijnem — rezultat naszej podróży będzie nad program zwiększony. Tajemnicę jej sam Bóg nam dopowie! W innem życiu, dusza dla dowiedzenia się czegoś, nie będzie potrzebowała ani machin, ani dźwigni; sama stanie się mądrością przedwieczną!
— Prawda — odezwał się Ardan — tamten świat może nas dostatecznie pocieszyć po tej bagatelnej gwiazdce, zwanej tu księżycem.
Barbicane z wzniosłą rezygnacyą skrzyżował ręce na piersi i spokojnie zawołał:
— Niech się dzieje wola Nieba!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.