Na około Księżyca/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Na około Księżyca
Wydawca Gebethner i Wolf
Data wyd. 1917
Druk W. L. Anczyc
Miejsce wyd. Warszawa — Lublin — Łódź — Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Autour de la Lune
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
Jak się urządzono.

Po tem ważnem i ścisłem objaśnieniu trzej przyjaciele znowu pogrążyli się w śnie głębokim. Gdzież mogliby znaleźć miejsce spokojniejsze do wypoczynku. Na ziemi, domy w miastach i chaty wiejskie są narażone na różne wstrząśnienia, którym podlega skorupa ziemska; na morzu, okręt kołysany falami jest w bezustannym ruchu; w powietrzu, balon chwieje się ciągle. Tylko pocisk ich, przebiegający próżnię zupełną, zapewniał mieszkańcom spoczynek niezamącony.
Dlatego też sen naszych podróżników mógł przeciągnąć się bardzo długo, gdyby ich nie zbudził niespodziany hałas 2 grudnia, o godzinie 7 zrana, to jest w osiem godzin po wyruszeniu w drogę.
Rozległo się jakieś dziwne szczekanie.
— To psy! psy! — wołał Ardan, wstając z łóżka.
— Głodne są zapewne — rzekł Nicholl.
— Do licha! — odpowiedział Ardan, zapomnieliśmy o nich zupełnie.
— Gdzież one są? — spytał Barbicane.
Po długiem szukaniu odnaleziono nareszcie jedno z tych biednych zwierząt pod kanapą. Przelęknione i ogłuszone pierwszem wstrząśnieniem, pozostało w kącie do chwili odzyskania głosu, i wówczas dopiero wyraziło szczekaniem uczucie głodu.
Była to poczciwa Diana. Nie długo trzeba ją było prosić, aby wylazła ze swej kryjówki.
— Pójdź tu! Diana! pójdź tu! moje psisko — wołał Ardan, ty, którą los wyróżni w rocznikach psiej rasy! ty, którą poganie uważali za towarzysza bożka Abinusa, a chrześcijanie za przyjaciela świętego Rocha! Ty, która zasługujesz, ażeby twój wizerunek odlano ze spiżu w zakładach władcy piekieł, jak ów piesek, którego Jowisz za pocałunek podarował pięknej Europie! — Pójdź tu, pójdź Diano!
Diana wychodziła z pod kanapy powoli, wyjąc żałośnie.
— Widzę Ewę, ale gdzież się podział Adam? — mówił Barbicane.
— Adam! — rzekł Ardan i on musi tu być także, trzeba go zawołać! Satelita! tu! Satelita!
Satelita jednak się nie pokazywał, a Diana skomleć nie przestawała. Kawałek pasztetu ukoił jej skargi.
Zdawało się, że Satelita przepadł bez wieści; długo musiano go szukać, aż nareszcie znaleziono w jednej z przegród pocisku, gdzie go gwałtowne wstrząśnienie wrzuciło. Biedne psisko silnie skaleczone leżało nieruchomie.
— Do licha! — zawołał Ardan — projekty aklimatyzacyjne na nic!
Ostrożnie wyciągnięto biedne stworzenie, miało ono łeb mocno potłuczony, i zdawało się, że trudno je będzie przywołać do życia. Ułożone wygodnie na poduszce po pewnym czasie przyszło do przytomności.
— Będziemy czuwali nad tobą — rzekł Ardan — odpowiadamy za twe życie.
Podał wodę skaleczonemu zwierzęciu, które piło ją chciwie.
Załatwiwszy się z pieskami, podróżnicy zajęli się znowu obserwowaniem ziemi, i księżyca. Objętość ziemi była jeszcze bardzo dużą w stosunku do wielkości księżyca, którego kształt coraz wyraźniej rysował się, jako dokładna kula.
— Wielka szkoda, — rzekł Ardan — żeśmy nie odjechali podczas pełni ziemi, to jest w chwili gdy kula ziemska znajdowała się naprzeciwko słońca.
— Dlaczego? — zapytał Nicholl.
— Moglibyśmy wówczas pod nową postacią obserwować lądy i morza: lądy jaśniejące pod blaskiem słoneczmych promieni, morza bardziej ponure i martwe, niż je przedstawiają na niektórych mapach geograficznych. Pragnąłbym bardzo zobaczyć te bieguny ziemi, których dotąd żaden człowiek nie widział.
— Byłoby to ciekawe, — odpowiedział Barbicane — ale, gdyby ziemia była w pełni, księżyc byłby na nowiu, czyli stałby się niewidzialny, nawet pośród promieni słonecznych. A przyznacie, że lepiej dla nas, iż widzimy cel naszej podróży, niż punkt, któryśmy opuścili.
— Masz słuszność, Barbicane, — rzekł Nicholl — zresztą, gdy przybędziemy na księżyc, będziemy mieli dosyć czasu, podczas nocy księżycowych, patrzeć na ten glob, po którym roją się nasi bliźni.
— Nasi bliźni! — zawołał Ardan — teraz nie mniej są oni naszymi bliźnimi, jak Selenici. Obecnie zamieszkujemy świat nowy, zaludniony nami tylko — pocisk! Ja jestem bliźnim Barbicana, a Barbicane jest bliźnim Nicholla. My jesteśmy jedynymi przedstawicielami tego maleńkiego światka, dopóki nie zostaniemy Selenitami.
— Co nastąpi za 88 godzin — powiedział Nicholl.
— A to znaczy?... — zapytał Ardan.
— Że jest obecnie wpół do dziewiątej odpowiedział Nicholl.
— Nie widzę przeto powodu, dla którego nie mielibyśmy zjeść śniadania.
W istocie mieszkańcy nowej gwiazdy nie mogli w niej żyć bez jedzenia, zwłaszcza, że byli porządnie głodni. Ardan przyjął na siebie rolę kucharza i niebawem urządził pierwszą ucztę. Gaz dostarczył ciepła potrzebnego do przygotowań kuchennych, a w śpiżarni nieźle zaopatrzonej, znalazło się z czego urządzić pierwszą biesiadę.
Najprzód podano trzy filiżanki wybornego bulionu, przyrządzonego z ekstraktu Liebiga. Po bulionie nastąpiły wyborne befsztyki, tak soczyste, jakby wyszły z pierwszej restauracyi angielskiej.
Po mięsie podano jarzyny w konserwach, świeższe, według słów Ardana, od naturalnych; wreszcie, po filiżance herbaty z grzankami, przyrządzonemi na sposób amerykański. Herbata była wyborowa, ofiarował ją pewien kupiec na użytek naszych podróżników.
Na zakończenie uczty Ardan wydobył buteleczkę, która »przypadkiem« znalazła się w śpiżarni: trzej przyjaciele wznieśli toast za pomyślność związku ziemi z jej satelitą.
I jakby niedość jeszcze było szlachetnego napoju zrodzonego na pagórkach Burgundyi, słońce chciało także podnieść urokiem swoim zabawę. Pocisk wierzchołkiem swym w tej chwili wynurzył się z cienia ziemi, a promienie słońca padły prosto na tarczę pocisku.
— Słońce! — zawołał Ardan.
— Spodziewałem się tego — odpowiedział Barbicane.
— A więc, — zapytał Ardan — czyż cień rzucony przez ziemię sięga aż do księżyca?
— O wiele dalej, jeśli nie weźmiemy w rachubę odbicia atmosferycznego — odpowiedział Barbicane. — Gdy jednak księżyc pogrąża się w tym cieniu, wówczas środkowe punkty trzech gwiazd: słońca, ziemi i księżyca, znajdują się na jednej linii. Jeśli wówczas księżyc podczas pełni znajdzie się w pobliżu jednego ze swych węzłów, następuje zaćmienie. Gdybyśmy byli wyjechali w chwili zaćmienia księżyca, to pocisk nasz przebywałby w cieniu, co dla nas byłoby nie bardzo pożądane.
— Dlaczego?
— Bo, jeżeli suniemy przez próżnię, to pocisk nasz oświetlony i ogrzewany promieniami słonecznymi pozwala nam zaoszczędzić gaz, co dla nas jest wielce korzystnem.
I w samej rzeczy, pod tymi promieniami, których żaru i blasku żadne nie łagodziły warstwy atmosferyczne, pocisk ogrzewał się i oświetlał, jak gdyby nagle ze stref podbiegunowych przeniesiony został pod równik. Z góry księżyc, a z pod spodu słońce wzięły go we dwa ognie.
— Dobrze nam tu — rzekł Nicholl.
— W istocie — odrzekł Ardan — i gdybyśmy mieli trochę ziemi ogrodowej na tej naszej planecie z aluminium, we 24 godzin moglibyśmy mieć świeży groszek. Obawiam się tylko, aby ściany kuli nie stopiły się.
— Uspokój się, mój zacny przyjacielu — odpowiedział Barbicane. — Pocisk wytrzymał temperaturę wiele wyższą, gdy przebywał warstwy atmosferyczne, i prawdopodobnie widziany był przez ciekawych widzów na Florydzie, jako ognisty bolid.
— Lecz wtedy J. T. Maston sądził zapewnie, żeśmy się upiekli.
— I dziwi mnie, — rzekł Barbicane — że się tak nie stało. Nie przewidzieliśmy tego niebezpieczeństwa.
— Obawiałem się tego — oschle dodał Nicholl.
— A nic nie mówiłeś nam o tem, dzielny kapitanie — wołał Ardan, ściskając rękę przyjaciela.
Barbicane tymozasem urządzał się w pocisku, jakby go nigdy nie miał opuścić. Wiemy, że wagon ten miał 54 stóp kwadratowych. Wysoki był na 12 stóp, wygodnie urządzony, nie zastawiony narzędziami i sprzętami, z których każde miało miejsce dla siebie wyznaczone, posiadał dość przestrzeni do swobodnego rozłożenia się trzech swych mieszkańców. Gruba szyba, osadzona w części dolnej, mogła wytrzymać ciężar dość znaczny; to też Barbicane i dwaj jego towarzysze stąpali po jej powierzchni, jak po podłodze, a promienie słoneczne, padające z dołu, nadawały szczególny widok komnacie.
Rozpoczęto od zrewidowania skrzyń zapasowych z wodą i żywnością, które nic nie ucierpiały, dzięki przezornemu ich urządzeniu. Zapasy żywności dość znaczne mogłyby na cały rok dla trzech podróżników wystarczyć. Barbicane chciał się zabezpieczyć na wypadek, gdyby pocisk spadł na nieurodzajną część księżyca. Co się tyczy wody i zapasu wódki, których było pięćdziesiąt gallonów, wystarczyłyby one tylko na dwa miesiące. Według wszakże wyników ostatnich spostrzeżeń astronomów, atmosfera na księżycu była nizka i gęsta, zwłaszcza w głębokich dolinach, a zatem źródeł pewno tam nie brakowało. W czasie więc podróży, a nawet i w ciągu pierwszego roku osiedlania się ma księżycu, trzem naszym odważnym podróżnikom nie groził ani głód ani pragnienie.
Pozostawała kwestya powietrza w pocisku. Przyrząd Reiseta i Begnauta do wydobywania tlenu, był zaopatrzony na dwa miesiące w chloran potażu. Pochłaniał on wprawdzie pewną ilość gazu, ale za to przyrząd bardzo małej wymagał troskliwości; działał on automatycznie. W tak wysokiej temperaturze chloran potażu, zamieniając się na chlorek potasu, wydawał z siebie cały zawarty w nim tlen. Ileż zatem wydawały 18 funtów chloranu potażu? 7 funtów tlenu, niezbędnych codziennie dla mieszkańców pocisku.
Niedość wszakże było odświeżać tlen zużyty, należało jeszcze usunąć kwas węglowy, wytworzony przez oddychanie. Przez 12 godzin atmosfera wnętrza kuli napełniła się tym gazem trującym. Nicholl poznał ten stan powietrza po zmęczeniu Diany. W istocie, kwas węglowy z powodu swej ciężkości gromadził się na spodzie pocisku. Biedna psina, mając głowę nizko, ucierpiała od tego gazu wprzód nim jej panowie. Kapitan Nicholl śpiesznie temu złu zaradził. Rozstawił on na spodzie pocisku parę zbiorników napełnionych potażem gryzącym, i potrząsał niemi przez pewien czas, a materya ta, bardzo chciwa na kwas węglowy, wchłonęła go zupełnie i oczyściła powietrze.
Potem nasi podróżnicy zaczęli przeglądać zabrane z sobą narzędzia. Termometry i barometry okazały się nietknięte, tylko rurka jednego termometru uległa potłuczeniu. Wyborny aneroid, zachowany w pudełku, którego ściany były watą wysłane, został zawieszony na haku. W tej chwili wskazówka jego wahała się między 765 i 760 milim. Zwiastowało to pogodę.
Barbicane zabrał także kilka busoli, które nie uległy uszkodzeniu. W warunkach, w jakich się podróżnicy znajdowali, igła magnesowa nie mogła wskazywać stałego kierunku. W istocie, w tak znacznej odległości od ziemi, biegun jej magnetyczny nie mógł oddziaływać na narzędzie. Busole te przeniesione na księżyc, być może, iż wskażą tam tego rodzaju zjawiska. W każdym razie ciekawą było rzeczą sprawdzić, czy satelita ziemi ulega także wpływowi magnetyzmu.
Hypsometr przeznaczony do mierzenia wysokości gór księżycowych, sextans do oznaczenia wysokości słońca, teodolit, przyrząd geodozyjny, służący do zdejmowania planów, które przydać się mogły w czasie zbliżania się do księżyca; wszystkie te narzędzia były przejrzane, i okazało się, iż gwałtowne wstrząśnienie żadnej szkody im nie wyrządziło.
Sprzęty zaś, drągi, motyki i różne przybory, zabrane przez Nicholla, jako też worki z nasionami i krzewami, które Ardan chciał zasadzić na polach księżycowych, znajdowały się na swem miejscu, u góry pocisku. Był tam też rodzaj śpiżarni, napełnionej przez Ardana rozlicznymi przedmiotami. Ale co się tam właściwie znajdowało, tego nikt nie wiedział. Od czasu do czasu francuz wdrapywał się po hakach, przymocowanych w ścianie do tego śpichlerza, którego przegląd sobie pozostawił. Układał tam, porządkował, zanurzał rękę w jakąś skrzynkę tajemniczą, przyśpiewując przytem fałszywie starą piosenkę francuską, wzbudzającą powszechną wesołość.
Barbicane przekonał się, iż przyrządy, mające służyć do zwolnienia biegu pocisku w chwili, gdy ten skutkiem przyciągania księżyca, miał wpaść na jego powierzchnię, były w zupełnym porządku. Spadek ten zresztą powinien być sześć razy powolniejszy niż na powierzchnię ziemi, z powodu różnicy mas tych dwóch gwiazd. Z przeglądu tego podróżnicy nasi byli wielce zadowoleni. Następnie każdy z nich obserwował przestrzeń przez okno boczne, grubem szkłem pokryte.
Widok się nie zmienił. Całe sklepienie nieba roiło się od gwiazd niezwykle wyraźnych, któreby zachwyciły każdego astronoma. Z jednej strony słońce jak otwór rozpalonego pieca, odcinało się wyraźnie na czarnem tle nieba, tarcza nieporównanej świetności była bez aureoli. Z drugiej strony księżyc odbijający światło słoneczne, wydawał się nieruchomym wśród gwiaździstego przestworza. Dalej plama, dość wyraźna, otoczona srebrzystym paskiem, która zdawała się być otworem w ciemnem sklepieniu nieba. Była to ziemia. Tu i owdzie, masy mgieł podobne do pagórków śnieżnych, a od zenitu do nadiru, ogromny łańcuch utworzony z niezliczonej ilości gwiazd — droga mleczna, w której słońce zalicza się zaledwie do szeregu gwiazd czwartego rzędu.
Nasi podróżni nie mogli oderwać wzroku od widoku tak nowego dla nich i którego wspaniałości z opisu wyobrazić sobie nie można. Jakież różnorodne myśli zjawisko to im nasuwało! Jakie uczucia nieznane budziło w ich duszy! Barbicane rozpoczął opis swej podróży i notował starannie wszystkie wydatniejsze fakty wycieczki. Pisał on spokojnie, wielkiemi literami, i w stylu nieco kupieckim. W tymże czasie, rachmistrz Nicholl przeglądał obliczenia drogi, jaką pocisk powinien przebiegać, licząc z nieporównaną wprawą. Ardan rozmawiał bądź z Barbicanem, który mu wcale nie dawał odpowiedzi, bądź z Dianą, która nie pojmowała wcale jego teoryi, albo wreszcie ze sobą samym. Biegał w tę lub ową stronę, poczynając setki robót, pochylony nad szklanną podłogą, albo wdrapywał się na szczyt pocisku, nucąc bezustannie. W tym małym światku przedstawiał on ruchliwość i wymowę francuską, a możemy zapewnić czytelnika, że ją przedstawiał godnie.
Dzień, albo ściślej 12 godzin czasu, liczony za dzień na planecie, t. z. Ziemia, zakończył się wieczerzą obfitą i doskonale przyrządzoną. Nie zaszedł też żaden wypadek, mogący zaniepokoić podróżników. Z niezachwianą wiarą w powodzenie swego przedsięwzięcia zasnęli spokojnie, podczas gdy pocisk, z szybkością jednostajnie zmniejszającą się, pędził po drogach niezmierzonej przestrzeni.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: anonimowy.