Na kresach lasów/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Na kresach lasów
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie czwarte
Data wyd. 1920
Druk M. Schmitt i S-ka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Nazajutrz Paweł zbudził się z ciężkiego snu, ogrzany ciepłem dawno już roznieconego ogniska; leżał skulony pod grubą warstwą odzieży; którą się zabezpieczył od chłodu, wdzierającego się do izby przez nigdy niezatykany otwór w kominie. Wstawać mu się nie chciało, choć słyszał brzęk naczyń, głośne rozmowy poczynających ruszać się ludzi — nie otwierając oczu przedłużał senne marzenie. Śniło mu się, że idzie starannie żwirem usypaną aleją ogrodu, pełnego jeszcze cieniów i wilgoci niknącej nocy. Po obu stronach róże świeże, wypoczęte, rosą uperlone, roztulają soczyste, purpurowe listki swych koron, złaknionych ciepła i światła; ponad niemi kołyszą się gałązki splątanego kwiecia czeremchy, bzów, jaśminu, a wyżej, łącząc się z sobą w strzeliste arkady, zawisły zielone konary lip, grabów i olch. Znał on ten ogród i po tej ścieżce nieraz się przechadzał, ale pomimo to wszystko tu wydaje mu się nowe, jakieś inne. Wzruszony, pełen oczekiwania, utkwił oczy w szybę perłowego światła, zamykającą aleję ponad stromem urwiskiem kończącego ogród tarasu: z przepaści wypływa powiewna postać, na różowych promieniach rozbłyskającej poza nią zorzy, powoli zbliża się ku niemu, owiana przejrzystą, szarą zasłoną. Już jest blizko, już wyciąga rękę, aby uchylić ukrywającą ją zasłonę. Krew w nim zawrzała, płomieniem uderzyła mu do głowy; ogarnia go uczucie nieznanej rozkoszy; chciał o coś pytać, coś powiedzieć, ale postać blednie, gaśnie, znika, rozpłynąwszy się w opalowych blaskach poranku.
Paweł westchnął, ale oczu nie otworzył.
I znowu śni mu się, że idzie wśród kwitnących ogrodów, lecz nie aleją, ale szerokim gościńcem i nie o porannej, ale o wieczornej zorzy. Wpośród zieleni tu bieleją bogate wille zamiejskie, ówdzie sterczą kominy fabryczne, lub skromnie czerwienią się dachy małych, czyściuchnych folwarczków. Na dalekim widnokręgu niewyraźnie rysuje się mglistymi konturami budowli wielkie, ludne miasto. Drobne ścieżynki, oddzielając się od gościńca, niby żyłki od głównej arteryi, i wijąc się, giną wśród ogrodów. Wstąpił na jedną z nich i, minąwszy agrestem i porzeczkami obsadzone zagony warzywa, znalazł się na niedużej, gajem kwitnących jabłoni zarosłej łączce. Białe płatki opadłego kwiecia pokrywały ziemię śnieżystym kobiercem. Cały ten zakątek biały, cichy, wonny, niby zimowym całunem przysłonięty, różnił się bardzo od reszty otoczenia. Wśród gaju, pod jabłoniami kupiła się gromadka biednie odzianych ludzi. Były to tak zwane wyrzutki społeczeństwa; w lecie: strycharze, piaskarze; kopacze, zamiejscy robotnicy bez stałego zajęcia; w zimie: złodzieje, kobiety-włóczęgi i inni stali goście szynków i więzień. Na samym przodzie klęczał robotnik olbrzymiego wzrostu. Znał go Paweł, często widywał u siebie na szumnych zebraniach, gdzie, stojąc na uboczu w milczeniu, przysłuchiwał się uważnie temu, co mówiono, a kiedy dać było potrzeba, nieśmiało wysuwał się z tłumu i kładł obok innych swój grosz miedziany. Parę dni temu ten człowiek, po oddaleniu się wszystkich, oznajmił mu tajemniczo, że i on też dla ogólnej sprawy... że ma swoich... więc prosi, aby przyjść, obaczyć, poprawić... I ot, Paweł przyszedł. Gdy był już tak blizko, że wyciągnąwszy ręce, mogli się dotknąć, ich przywódca wyprostował się, zrobił znak krzyża i począł przerywanym głosem: „W imię Ojca, Syna i Ducha świętego, Amen! Oto on... ten, o którym wam mówiłem. Przyszedł... widzicie! Więc teraz wierzcie, że... gdy nędza, albo niema zarobku, gdy zjedliśmy ostatni chleba kawałek... gdy nigdzie nic... i niema już żadnej nadziei, a dokoła tylko ci inni... on... dumny, on uczony, on pan, który jednak mówi, że jest naszym bratem... on przyjdzie. Proście go!...“ krzyknął rozkazująco. — „O panie, my już dawno na ciebie czekamy!...“ — zawołali, wyciągając ku niemu ramiona, a on, tłumiąc łzy, stał przed nimi z opuszczoną głową, jak oni, bezsilny, ubogi, z piekącym bólem w sercu.
— Abraham tërëtë Jakow, Jakow tërëtë Juda, Juda tërëtë — zabrzmiało po jakucku dobitnie szybko, jakby ktoś groch z worka na podłogę wysypywał. Paweł ocknął się i ujrzał ogromną kędzierzawą czuprynę, chwiejącą się nad dużą księgą w zielonej oprawie.
— Dawid tërëtë Salomon, Salomon tërëtë... — trzepał chłopak widocznie na pamięć. Paweł podniósł się i zaczął się ubierać, a z poza książki wychyliła się twarz szeroka, rozlana, głupowato uśmiechnięta i oczki czarne, maleńkie, wązkie, jak szczeliny, lękliwie w niego wpatrzone.
— A! pan już wstaje: myśmy panu pewnie przeszkodzili? A my tu właśnie w książce czytamy, że Dawid zrodził Salomona — próbował zagaić uczoną rozmowę. Pan pewnie szuka butów? Oto są, leżą tu na ławie; podmiatali izbę i położyli. Bo to dziś mamy święto!
Paweł podniósł oczy i świąteczny istotnie zobaczył obraz. Po środku jurty z głowami wzniesionemi do góry i oczyma nieruchomo utkwionemi w przedni węgieł domu, stał rząd ciemnych, milczących postaci, to żegnających się, to kornie chylących czoła; a z góry od obrazów lało się na nich łagodne światło i spływały kłęby ciemnego, smolistego dymu. Kościelny zapach wosku, kadzidła i oliwy rozchodził się dokoła. Paweł zawstydzony wysunął się pośpiesznie ze swego kąta, zamienionego nagle w świątynię.
Ujbanczyk, który już skończył się modlić i czytał, jak mówił, „wyłącznie dla swojej przyjemności“, odłożył na bok książkę, a widząc, że Paweł nie wie, gdzie woda, miednica, i nie śmie szukać po kątach, pośpieszył mu z pomocą.
— Będziemy przyjaciółmi — mówił, podając mu, co było trzeba — ja znam jednego z pańskich towarzyszów, tego, co mieszka w starym szynku w mieście. Czy on panu o mnie nie mówił?
— Nie. A jak się nazywasz?
— Nazywam się Ujbanczyk, co znaczy Janek, właściwie zaś: Jan Mateuszowicz Trofimow rodu Niedźwiedzia, 2-go Jusalskiego noslegu, Dżurdżujskiego ułusa pisarz, ale nie ten duży, tylko ten mały — objaśnił pośpiesznie. — A jak zwać pana?
— Paweł Szczerbina.
— Szczerbina... i tylko?
— Tylko — uśmiechnął się Paweł, a Ujbanczyk zmieszany zarumienił się i głowę spuścił.
Po skończonej modlitwie, Jakuci podchodzili koleją najprzód do Andrzeja, potem do Pawła, który już zdążył umyć się i odziać; pozdrawiali ich, ściskając za rękę. Kobiety rozstawiały naczynia na stole, przyrządzały posiłek. Gdy obsiedli stół, ustrojony wiankiem dymiących filiżanek, mający na środku, dzięki świętu, dwa talerze, jeden z wędzoną rybą, porwaną na sztuki, drugi ze zmarzłem masłem, porąbanem na drobne kawałki, Andrzej uroczyście położył przed każdym po kawałku cukru, a Paweł, który obznajomił się już nieco ze zwyczajami Jakutów, wyłożył na stół stos sucharów; Ujbanczykowi zaś, Dżjance i Foce rozdał osobno spore porcye, mówiąc:
— Was nie było, kiedy innym dawałem.
Twarze obdarowanych rozjaśniły się szczerą radością; nawet Dżjanha przyjaźnie kiwnął mu głową
— Ja znam pańskiego towarzysza, co mieszka w mieście — zaczął znowu Ujbanczyk — i Dżjanha zna, i Andrzej zna. On spędził u nas parę tygodni. Stąd niedaleko, na drodze zaskoczyła go powódź; ludzi bliżej nie było, więc aż tu go przywieźli. Bo tu u nas, widzi pan, można z głodu umrzeć w takich razach. On taki sam dobry, jak i pan. Opowiadał nam, że wyście ani złodzieje, ani rozbójniki; my się bardzo z tego cieszymy i chętnie zgadzamy się, żebyście z nami mieszkali. A u kogo wybrałeś pan kwaterę? Ja myślę, że tu u Andrzeja byłoby ci najdogodniej: on zamożny i żyje najbardziej po rosyjsku. Jest też jeszcze bogaty Filip, ale nazbyt skąpy i niechlujny, nie ścierpisz.
— A ty gdzie mieszkasz?
— Ja? Ja mieszkam stąd niedaleko, wiorst z dziesięć.
— Niedaleko! — roześmiał się Paweł.
— No tak... my to nazywamy: we dworze.
— A czyś ty żonaty?
Ujbanczyk nie odpowiadał.
— Czy masz kobietę? — powtórzył, myśląc, że chłopak nie rozumiał pytania. Ciemny rumieniec powlókł kanciastą twarz i odstające uszy Jakuta.
— Albo co?
— Co on mówi? — pytali ciekawie obecni, zauważywszy zmieszanie chłopaka.
— Pyta, czy mam kobietę.
— Tfuj! tyj! Babat! Tata! — zagadały kobiety, a mężczyźni zezem spojrzeli na Pawła, który zrozumiał wreszcie, że znowu czemś wykroczył przeciwko zwyczajowi, i machnął ręką.
— Ach, nie to... nie to! Ja pytam, czy masz kobietę dlatego, że jednem słowem, chcę wiedzieć, czy masz lub czy mógłbyś urządzić własne gospodarstwo? Wtedy jabym u ciebie zamieszkał. Tu mi niedobrze, przykrzy się, słowa niema do kogo powiedzieć.
— Nie. Myśmy ludzie biedni — odrzekł pośpiesznie Ujbanczyk.
— Co on mówi? — pytał Andrzej.
— On mówi, że niema do kogo słowa przemówić.
— A książki? Przecież on po całych dniach z niemi rozmawia i nikt mu nie przeszkadza, myślę... Zresztą, ty teraz będziesz niekiedy przychodził, on do ciebie będzie chodził. Ty mieszkasz niedaleko, powiedz mu to.
— Co on mówi? — pytał z kolei Paweł, ale Ujbanczyk milczał zamyślony.
— Ech, nie! tak, od swego rozumu — odrzekł wreszcie. — A mieszkać u nas mógłbyś chyba w zimie, bo latem uchodzimy stąd w las. Bydła nie mamy, dom letni... nie dom, buda raczej, komary cię zjedzą. A zresztą, Andrzej w żadnym razie nie pozwoli — dodał ciszej.
— Jakto nie pozwoli?
Jakut nic nie odrzekł; do Andrzeja się odwrócił i szybko coś zagadał. Pawłowi się to bardzo nie podobało.
— Ja z całą gminą, a nie wyłącznie z Andrzejem chcę mieć do czynienia — odrzekł stanowczo.
— A jakże, a jakże! Zebranie, koniecznie zebranie. My to sami wiemy — pokiwał głową bogacz. — Tłómacz jest i zebranie będzie, ale... nieprędko. Jakuci teraz zajęci: przenoszą się na letnie mieszkania. A ty tymczasem u mnie zamieszkaj; ot tak, na próbę, bez umowy. Tak i gromada chce!
Z tego wszystkiego wiedział Paweł jasno, że Andrzej go u siebie zatrzymuje; nie sądził, żeby to było z gościnności, ale, nie mając gdzie się podziać, czuł się zmuszony przyjąć narzucone sobie schronienie. Zapragnął więc urządzić się stosownie i z właściwą sobie energią zażądał po śniadaniu, aby mu pokazano, który kąt przeznaczają na wyłączny jego użytek. Chociaż nie zrozumieli dobrze, o co mu idzie, bez wahania wskazali mu miejsce, które był dotychczas zajmował. Przy pomocy Ujbanczyka urządził tam sobie Paweł parę półeczek, wbił parę gwoździ i począł wyjmować z pakunków dawno już nieprzewietrzane rzeczy, suszyć, rozwieszać i rozstawiać. Cała rodzina z natężoną uwagą śledziła za jego ruchami, szepcząc od czasu do czasu:
— Patrzcie! Widzieliście! Lusterko... mydło... trzy koszule... buty... surdut... spodnie! A wszystko z cienkiego sukna! Oj! oj! bogaty! Kupiec!
Kiedy zaś Paweł otworzył swoje największe pudło, pełne papierów książek, pomiędzy któremi było wiele w pięknej kolorowanej oprawie, ze złoconymi brzegami, wszyscy otoczyli go kołem.
— Czy to wszystko prawa? — poważnie zapytał Andrzej.
— Jakie tam prawa. Tu nietylko prawa, tu jest pewnie wszystko od samego początku do końca! — krzyknął w uniesieniu Ujbanczyk. Chciwie łapał książki, co większe i piękniejsze. Odmuchiwał z kurzu, obcierał z pleśni, oglądał na wszystkie strony, czytał tytuły, prosił, by mu opowiadano ich treść i niepobudzany przez nikogo, powtarzał głośno, uroczyście, czego się dowiedział.
Dzieci nie spuszczały z niego oczu i Dżjanha przyglądał mu się drwiąco i skubał, szczypał jednocześnie stojącą obok Leliję, by zwrócić jej uwagę na zabawne ruchy Simaksin, naśladującej Ujbanczyka; Tunguz mamrotał zniecierpliwiony, że inni tyle gadają, podczas kiedy on milczy; Andrzej westchnął pobłażliwie, odszedł i usiadł opodal.
Kiedy wydobyto ostatnią z pudła książkę, a Ujbanczyk dowiedział się, co zawierała, wyraz rozczarowania pojawił się na jego rozognionej twarzy.
— I wszystko?... a ta?... gdzież ta? — spytał, zaglądając do pudła.
— Jaka?
— Najgłówniejsza — odpowiedział po chwili wahania. — Niech pan się nie gniewa, ale my tak... od swojej głupoty. Powiadają, jest u was, tam na południu... taka... drukowana złotemi literami, z której wszystko dowiedzieć się można, gdzie każda literka to prawda i mądrość, którą człowiek przeczytawszy, pono już nigdy... nie tęskni.
Paweł patrzał nań ze zdumieniem.
— Aha: taka! — wyrzekł nareszcie z uśmiechem. — Nie, Ujbanczyku, przyjacielu, takiej książki niema, a prawdy szukać trzeba we wszystkich tych książkach, razem wziętych. Trzeba ją wydobywać powoli, z mozołem i pracą, jak ziarnka złota z piasku. U nas, na południu, w miastach są ogromne domy, od piwnic do strychów zawalone księgami, nazywają się biblioteki...
— Biblioteki! — machinalnie powtórzył Jakut.
Paweł spojrzał nań uważnie, a widząc, że go nie słucha, pochłonięty własnemi myślami, umilkł, odwrócił się, utkwił oczy w palącym się na kominie ogniu i sam się głęboko zadumał.
Byli już sami. Otaczający ich dotąd widzowie rozeszli się po kątach — każdy do swojego zajęcia.
— A ty, Ujbanczyk, odwiedzaj mię czasami — prosił Paweł, żegnając się z chłopcem w chwilę później, gdy ten, zabrawszy wydzieloną mu przez Andrzeja część zdobyczy, z Foką i Tunguzem odchodził do domu.
— A jakże, a jakże, to się rozumie — odpowiedział Jakut, przyjaźnie kiwając mu głową.
Ruszyli, skrzypiąc łyżami, w przyćmioną przez noc głąb doliny, nakrytej gwiaździstem niebem. Młodzież i dzieci odprowadziły ich do wrót i pozostały tam czas jakiś, patrząc, jak zgarbieni pod ciężarem — noszy, zwolna niknęli w mroku. Tunguz coś opowiadał; krzykliwy, cienki głos jego, jak natrętne brzęczenie owadu, długo rozlegał się w powietrzu, aż rozpłynął się w ciemności i ciszy. Paweł odwrócił się, spostrzegł, że Dżjanhi i Lelii już nie było, towarzyszyły mu tylko dzieci i stara Simaksin.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.