Na królewskim dworze/Tom III/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

W grudniu tego roku, zapowiedziany już gość, niebardzo królowi pożądany, przyrodni brat Jan Kazimierz, zrzuciwszy habit mnisi, złożywszy kardynalski kapelusz, powracał do kraju. Młodość jego i całe życie, wcześnie mu wyrobiły u ludzi famę niestateczności.
Opowiadano sobie naówczas, że gdy mając wdziać suknię zakonną udał się do świątobliwego Józefa z Kopertynu, który miał jasnowidzenia przyszłości, i prosił, aby mu zwiastował co go czeka, pobożny mąż przewidując zawczasu brak wytrwania w nim, szepnął smutnie i niechętnie.
Neque tu Jesuita, neque Cardinalis!
Później też wszystkie astrologów rachuby przepowiadały Kazimierzowi burzliwe jego nieustannie na zmiany doli, stanu i postanowień życie.
Dla króla Władysława niespokojny ten brat, który mu miał nie dać wypoczynku nigdy różnemi wymaganiami swojemi, był prawdziwą plagą. Przyjmował go z niechęcią, z żalem, bo mu naprzód także prorokował, znając go, że nigdzie nie wytrwa długo. Umysł był i temperament nienasycony niczem, bo nic umiłować nieumiejący. Gorące pragnienia zmieniały się w nim prędko w nieprzejednane wstręty. O ile Karol biskup był cichym, spokojnym, zamkniętym w swych ogrodach i nabożeństwie, o tyle Kazimierz rokował, że przyniesie z sobą kłopoty nieustanne.
Zaczynały się już od tego, że powracający dał znać królowi, aby mu jego dawne na zamku przygotowano mieszkanie.
Zajmował je właśnie ów tajemniczy, a tak królowi potrzebny pod ręką i niezmiernie ulubiony graf Magnus.
Król za nic w świecie nie chciałby go był rugować dla brata i kazał Kazimierzowi oznajmić, że ma się w domu dziekańskim przy zamku, opróżnionym umieścić.
Rozgniewał się drażliwy ex-kardynał. Zatrzymał w podróży i napisał do króla silnie domagając, aby do swojego mieszkania powrócił.
Nie otrzymał długo odpowiedzi i zwlókł powrót do Warszawy, siedząc nadąsany w Turczynie.
Szczęściem dowiedział się o tem Magnus, a nie chcąc królowi przyczyniać troski, sam dobrowolnie się wyniósł do domu dziekanów, choć król chciał mu dać mieszkanie wytworniejsze w pałacu swoim na Krakowskiem Przedmieściu, ale tu byłby od króla oddalonym.
Pomieszczenie księcia było zresztą jedną z najmniejszych trosk powrotem jego spowodowanych. Jan Kazimierz dopomniał się całego wyposażenia swego, którego się był zrzekł, a król niem rozporządził, i ani chciał słuchać o kompensatach; odbierał wprost swoje, nie pomnąc, że sam wszystko to oddał królowi. Zaraz tedy o Sokal oddany zięciowi kanclerza dopomniał się u Dönhoffa, u podskarbiego litewskiego o Kobryń, u podkomorzego swego o Preny, u Butlera i innych o rozdane im tenuty.
Nikt też powrotowi jego rad nie był, a królowej zapowiedziano, że jej fraucymer od niego spokoju mieć nie będzie.
Wprawdzie liczył się on dotąd kardynałem i duchownym, ale ci co go w powrocie widzieli, opowiadali, że przy szpadzie po cywilnemu chodził, i nosił się jak dawniej po niemiecku.
Miłości nie zaskarbił sobie u nikogo nawet z rodziny, bo i z biskupem Karolem był niedobrze, i królowi, jak mówiono, jego elekcyi zazdrościł, pomnąc zapewne na to, że matka miała zamiar jego na tron prowadzić, o czem nasłuchał się od niej. Teraz, syn Władysława, druga żona, wszelkie nadzieje niweczyły.
Po wszystkich spełzłych na niczem projektach Kazimierz wracał wcale nie wiedząc co robić będzie w Polsce, której nie cierpiał, a ona mu też wzajemnością wypłacała. Powtarzano tu sobie co mu się niegdyś o polskiej szlachcie z ust wymknęło, a tego było dosyć, aby rozbrat między nim a rzeczpospolitą nastąpił.
Karły, małpy i papugi, rozmowy puste i miłostki płoche, mogły w prawdzie jako tako życie zapełnić, ale nie starczyły dla zapewnienia szczęścia i nasycenia serca.
Na dworze królowej zawczasu rozpuszczone wiadomości o księciu Janie Kazimierzu, spowodowały, że Marya Ludwika przestrzegła fraucymer swój, aby z należytym respektem trzymał go zdaleka od siebie.
Miała ona z nim oprócz tego do czynienia tyle, że utrzymanie w karbach przyzwoitości dwóch obozów jakie się na dworze jej wykluły, wojując z sobą, nie dawało jej spoczynku. Nawet z pomocą ks. Fleury niepodobna było przejednać zazdrosnych, którzy skarżyli w listach królowę do Francyi, obmawiali ją w Warszawie, intrygowali w sposób najnikczemniejszy.
Z jednej strony stał poseł francuzki de Brégy, ks. de Fleury spowiednik królowej, Desnoyers jej sekretarz i oboje państwo des Essarts. Drugiej naczelnym wodzem de Conrade z Langeronówną, doktorem i częścią panien, które grupowały się wedle dawnych stosunków. Piękna panna Duret, przyjaciółka Bietki, była po stronie des Essartów.
W listach do Francyi, które się dostawały często z powrotem królowej, oskarżano des Essartów, sekretarza i ks. de Fleury, że chcieli opanować królowę i nad nią przewodzić.
Marya Ludwika jednak wcale ani do opanowania ani do rządzenia sobą łatwą nie była; a miała na swem stanowisku królowej i małżonki króla nadto do czynienia, aby ją te francuzkie niespokojnych ludzi knowania wielce obchodzić mogły. Niecierpliwiły ją tylko i zrażały od części dworu, którego możeby się była rada pozbyć, lecz kimże mogła zastąpić?
Położenie to królowej nie było do zazdrości. Wprawdzie zyskała pewną powagę, znaczenie, a nawet niejaki wpływ u króla, który jej stanowczo i energicznie objawianej woli ulegał, ale serca jego zjednać sobie nie mogła.
Pac i Platenberg gorliwie spełniali swe nikczemne obowiązki usłużnych pośredników w miłostkach, o których i dwór i miasto całe niemal wiedziało. Za jedną pannę Amandę miał teraz znudzony pan cochwila jakąś nową znajomość, najczęściej z najpośledniejszych warstw wydobytą, wystrojoną, i mogącą tylko chwilowe roztargnienie przynieść z sobą.
Ciż sami panowie pilno stali na straży, aby królowa sobie serca młodego królewicza pozyskać nie mogła.
Władysław, który go kochał jako przyszłego następcę i dziedzica jedynego krwi swojej, pomimo przywiązania, obchodził się z nim dziwnie.
Zapominał o nim czasem, stawał się obojętnym, nagle potem wybuchał z czułością wielką, która niedługo trwała. On też z jakąś zazdrością na stosunek Zygmunta do macochy spoglądał, jakby się obawiał, aby mu serca jego nie odebrała.
Wszystko to razem wzięte życie na dworze czyniło duszącem i nieznośnem. Spoglądano na siebie nieufnie, szpiegowano i oskarżano wzajemnie; miłości nie było nigdzie, a pozory przyzwoitości kryły czczość i rozterki.
Królowa musiała uciekać się do nabożeństwa, szukać w niem pociechy i rozrywki. Jeździła po klasztorach, przesiadywała godzinami po kościołach i wychodziła z nich najczęściej zapłakana.
Ciekawa jak kobieta, obrażona jako żona, królowa naprzód przez francuzów wtajemniczoną została w to co się u króla wieczorami działo. Nie mogła się potem wstrzymać od przekąsów i alluzyi.
Nikczemny pochlebca, wyznaczony dla niej koniuszym, który zazdrościł Pacowi, że ten został przy królu na usługach potajemnych, pierwszy z polaków począł donosić Maryi Ludwice o wszystkiem co się działo. Z początku nie chciała królowa słuchać i byłaby zapewne najlepiej uczyniła nie dając ucha tym brudnym powieściom z królewskiej alkowy, ale oprzeć się nie mogła. Po imieniu i nazwisku wyliczano jej różne ulubienice, opisywano jak wyglądały. Platenberg, którego się nie wystrzegano, każdego dnia przychodził z raportami do królowej.
Obrażona, gniewna pani nie mogła wytrzymać, aby nie okazywała Władysławowi, że wie o wszystkiem.
Król zapalił się gniewem ogromnym. Wpadł na Paca, ale ten zaklinał się, że od niego nikt się słowa dowiedzieć nie mógł. Platenberga nie posądzano. Padło podejrzenie na francuzów naprzód...
Wtem właśnie Pac wprowadził na zamek nadzwyczajnej piękności ormiankę, a koniuszy, który ją przechodzącą widział, umiał ją jak najdokładniej opisać królowej.
Marya Ludwika nazajutrz szydersko poczęła mówić o pięknościach ormiańskich i wschodnich. Tego już królowi było nadto. Zaprzeczył naprzód i zaparł się.
Królowa opisała mu dziewczę, powiedziała jej pochodzenie, imię i nazwisko.
Nie mogąc się wyprzeć, w pasyi wyszedł Władysław, odgrażając się na francuzów, iż oni szpiegują i donoszą, więc ich precz do nogi wszystkich ztąd wypędzi.
Przelękniona królowa wzięła na siebie wszystko i przyznała się, że sama nocną porą czatowała, aby widzieć przechodzącą ormiankę[1].
Król usta zagryzł.
— Pozwól sobie powiedzieć W. Król. Mość — odezwał się — że chodzenie po nocach w zamku wcale nie przystało dostojności królewskiej.
Z tem wyszedł, królowa się rozpłakała. Szczęściem des Essarts ją uratowała. Tej samej nocy wszczął się hałas, jęk i płacz w pokojach królewicza Zygmunta. Stał się tam przypadek jednej z nianiek chłopaka, który zmusił cierpiącą do krzyku, królowa więc mogła się tem wytłumaczyć, iż posłyszawszy hałas u Zygmunta, wybiegła zobaczyć co się stało.
Wszystko to króla Władysława do najwyższego stopnia niecierpliwiło; ale choć się na królowę odgrażał, im sam spadał niżej, tem ona uzyskiwała zwolna więcej władzy i poszanowania.
Podejrzenie nie przestawało ciężyć na francuzach, których królowa broniła. Nagle mściwy Pac zwrócił je na Bietkę.
Król wydał wyrok, aby ją ze dworu natychmiast oddalono. Dziewczę wcale o tem nie wiedziało, gdy des Essarts wpadła do jej pokoiku, gdzie z panną Duret szyły w krośnach i bez przygotowania poczęła opowiadać co się działo i czego król się domagał.
— Królowa nie dopuści tego — wołała des Essarts — obroni cię, sama mi to mówiła.
Bietka już tak była znużoną, a w ostatnich czasach boleśnie dotkniętą odjazdem Nietykszy, a ojciec ciągle na nią tak nalegał, aby dwór opuściła, iż zrzuciwszy kłębuszki i igły, wstała od krosien wołając.
— Jeżeli to ma komu być potrzebnem, króla uspokoi, królowę i was zabezpieczy, puście mnie, pójdę choćby dzisiaj.
Marya Ludwika ostygła znacznie w ostatnich czasach dla Bietki, bo miała wiele innych na sercu i głowie brzemion, ale ją tak wydać na łup, tę która pierwsza ważyła się do niej przybyć z przestrogą, wydało się jej niewdzięcznością srogą, oburzającą.
Postanowiła jej bronić.
Król, który wstydził się tych zakulisowych swych zabawek, nie mógł przebaczyć tym co go zdradzili, ale koniuszego nie posądzał wcale.
Przypomniał sobie za czasów Amandy śmiałe aż do zuchwalstwa występowanie Bietki, wina więc jej zdawała mu się dowiedzioną.
Stanowczo począł się domagać wypędzenia jej ze dworu. Z zimną krwią słuchała rozpraw i sprzeczek dziewczyna, naostatek widząc, że królowej uczyni przysługę oddalając się, że ojcu to będzie miłem, nic nie mówiąc nikomu, zrana poszła do antykamery króla do Paca.
— Proszę was, abyście byli łaskawi — rzekła sucho — wyrobić mi pięć minut posłuchania z pożegnaniem.
Pac udał podziwienie — nie odpowiedziała. Poszedł do króla i powrócił. Władysław siedział tyłem do drzwi, któremi weszła i głowy nawet nie zwrócił.
— N. Panie — poczęła spokojnym głosem przybyła — przychodzę W. Król. Mości podziękować za chleb jego. Idę na swój własny. Wiem, że mnie obwiniają o jakieś doniesienia... w tym razie nie jestem winna, ale w innym myślałabym zawsze, że król, posłannik Boży cokolwiek czyni, tego się wstydzić nie potrzebuje.
Stopy całuję W. Król. Mości.
— Patrzcie! rokoszanka — krzyknął obracając się król. — Tyś nie doniosła, a któż? kto? francuzi?
— N. Panie, ściany i mury, wszystko donosiło.
Zmiękł król, a że dziewczę ładne było, dodał.
— Niewinną jesteś, no, to zostań sobie! Nie ty, to inna szpiegować mnie będzie.
— Dziękuję za łaskę, ale jej przyjąć nie mogę — rzekła Bietka. — Ścielę się do stóp W. Król. Mości.
I wyszła.
Ojciec Płaza uwiadomionym był nagle zrana, i jakby go kto na sto koni wsadził. Tymczasowo Bietka się umieściła u Mingajłowej, co jej Bieleccy mieli za złe. Wytłumaczyła się, że u Kazanowskich miejsca więcej było.
Starego Lasotę to postanowienie córki wprawiło w rodzaj szału. Chciał zaraz dworek kupić albo w mieście lub na przedmieściu. Wyobraził sobie, że Bielecki mu będzie pomocą, ale ten zakrzyczał.
— Toś się wybrał w porę! Tu się najwięksi panowie rozbijają o nasze miejskie place, ceny ich poszły do góry, a tobie teraz się chce kupować. Lepiej myśl o wiosce na Mazowszu, albo o Krakowie, który tanieje, bo tam bodaj oprócz pogrzebów i koronacyj, więcej się już nic odbywać nie będzie.
Nie mogąc narazie kupić, Płaza póty biegał, aż najął dwór prawie dokończony na Nowem mieście, z ogrodem. Muzykant królewski, który go sobie wybudował, miał kwaterę na zamku, a żenić się nie myślał jeszcze i niedrogo dominę puścił.
Płaza i Lackowicz jak oparzeni latali skupując teraz co do domu było potrzeba. W jednej z tych wycieczek zapamiętałych, pochwycony za ramię musiał się zatrzymać Płaza; stał przed nim Parfen.
— Co ty? skrutywsia?
Nie wiedział co odpowiedzieć zrazu Lasota.
— Chcesz tu na wieki zamieszkać? — począł marszcząc się kozak. — Ale ty tu posłany z listami i powracać musisz z niemi? Batku! o tem nie zapominaj!
— A któż ci mówi, że ja wracać nie myślę? — spytał Płaza.
— Naco mi ma kto mówić, kiedy ja widzę — mówił kozak — a co gorzej, ja to u was przez skórę czuję...
Caryca i ty zdrajcy — dodał — a no, podumajcie wy sobie, my długie ręce mamy! Ej! ej!
Począł się w piersi bić raz po raz przestraszony Lasota i odprowadził kozaka na bok. — Ja przed tobą kłamać nie będę, bo ciebie nie oszukać; ale ty widzisz, czujesz, a nie tak jak ono jest!
Miałeś ty kiedy żonę, dziecko?
Parfen spojrzał na niego zdziwiony i pogardliwie niemal.
— Ja? dziecko! tfu! szczenięta chowałem, prawda... no, tatarkę jedną miałem trzy dni w szałasie, alem ją nahajką wypędził... śmierdziła potem.
— Więc tego nie znasz jak się dziecko kocha — rzekł Płaza — mam córkę; ty co wiesz wszystko, dawno wiesz i o tem; ja dla niej gniazdo ścielę, a sam na Sicz powrócę.
Parfen się rozśmiał na głos.
— Na szto duryty! — zakrzyknął i nie chcąc go nawet słuchać dłużej, pokiwał głową, zamachnął rękami, pogroził mu i poszedł.
Lackowicz i on siedli natychmiast radzić. Oba teraz postrzegli, że z pośpiechu wielkiego strzelili bąka — zdradzili się sami. Nie w Warszawie na oczach osiadać trzeba było Płazie, ale w kącie gdzieś, aby go kozacy nie wytropili łatwo. Ale Płaza gotów był pieniądze najmu stracić, albo go oddać komu innemu potem, teraz zaś potrzebował dachu dla Bietki, bo się obawiał, aby ją nie zatrzymano na dworze lub ona się sama nie rozmyśliła.
Naprędce więc jako tako urządzono we dworku. Mówiliśmy już o ówczesnem domów szlacheckich urządzeniu, które jeszcze namioty i obozowiska przypominały. Więcej w nich stanowiły kobierce, kilimki, opony, sukna, obicia, niż sprzęt inny.
Lada stół okrywano kobiercem, lada ławę suknem i poduszkami.
Na te rzeczy Płaza pieniędzy nie żałował. Sreber prawda kupić nie mógł, ale cyny przysposobił podostatkiem, a to było średnich stanów srebro.
Bietka rada już była jednego dnia uciec z zamku i z pałacu. Ściskało się jej serce, gdy myślała, że się tak ochotnie, tak duszą całą poświęcała dla królowej, która teraz zimno, obojętnie się z nią rozstała.
Pierwszy raz uczyła się tej wielkiej prawdy, że niewdzięczność jest prawem życia, a wdzięczność cnotą wyjątkową.
Wprawdzie królowa wyposażała ją ze swej garderoby bardzo hojnie, ale Bietce teraz tak mało o to chodziło. Zdawało się jej, że z zamkiem, w którym lat przebyła tyle, rozstanie się obojętnie. Dopiero w ostatniej godzinie uczyniła w sercu i to nowe odkrycie, że do miejsc, w których się cierpiało, przywiązać się można.
Biegała tu dziecięciem prawie.
Wieczorem przed opuszczeniem zamku poszła do królewicza, który ją zawsze lubił bardzo.
Siedział jak zwykle zajęty rycerską zabawką łukiem i strzałami, miał cudnie piękny perłami szyty sahajdaczek przy sobie.
Bietka przyklękła przed nim, łzy miała na oczach.
— Przyszłam was pożegnać — odezwała się biorąc malutką jego białą z długiemi paluszkami rączkę do pocałowania.
— A dokądże ty jedziesz?
— W świat!
— Daleko?
— Nie wiem.
— Kiedyż powrócisz? — zapytał Zygmunt.
— Może nigdy — odpowiedziało dziewczę.
— O! nie, to nie może być — rzekł spokojnie chłopak. — Ja ciebie lubię, poproszę ojca, a on król, wszystko może co chce.
Zygmuś zrobił minkę tajemniczą, pochylił się do niej.
— Przyznaj się — szepnął — przyznaj... ciebie ta francuzka, ta królowa wypędza. O! ta francuzka!
— Królewiczu mój, ona was tak kocha!
Zygmuś główką zawahał.
— Ja temu nie wierzę. Ona tu teraz wszystkiem chce rządzić. O! ta królowa!
Smutno słuchała tego Bietka.
— Ojciec powinien ją odesłać do Francyi — mruknął chłopak — a sobie innej poszukać.
Bietce tak przykro tego słuchać było, że o łuk i o strzały poczęła go pytać, aby mu nie dać mówić o królowej. Jaka się tu gotowała przyszłość!
Zausznicy od początku pracowali nad tem, aby zasiać ziarno niechęci, a król nie czynił nic, aby zapobiedz.
Stosunki obojga były teraz dla świata zupełnie prawidłowe. Królowa nawet wyrabiała przywileje, brała za to wedle zwyczaju podarki wmówiono jej, że w Polsce wcale to zdrożnem nie było, miała swych przyjaciół i zapaśników szczególniej pomiędzy duchownymi. Dwór jej był świetny i piękny. Król publicznie teraz nie uchybił jej nigdy, czasu sejmu tak ją starannie uwiadamiano o wszystkiem, jakby jakąś moc miała wpływać na obrady. Lecz gdy zamek zawarto i obcy się rozeszli, urągał się król swą lekkomyślnością kobiecie, która ze łzami w oczach powtarzała nieraz spowiednikowi swojemu ks. Fleury, iż gdyby była mogła przewidzieć, przeczuć obyczaje polskie, nigdy w świecie dla żadnego tronuby nie pojechała do Polski.
Powtarzano te jej słowa, iż się nie dziwiła teraz ucieczce Henryka III i miała go za usprawiedliwionego.
Niestety, pomimo tych żalów, łez, tych wstrętów, królowa pamiętała o tem, aby na wszelki wypadek wyrobić tu sobie stanowisko silne, i być potrzebną.
Zajmowała się też potajemnie wiele polityką, pisała listy, donosiła o tem co na północy się działo.
W nowym dworku, z jedną sługą, z ojcem i Lackowiczem pierwszego dnia, zmuszona sama o wszystkiem pamiętać, gdy na zamku nawykła była mieć wszystko gotowe na żądanie, Bietka uczuła mocno zmianę położenia. Gosposią dopiero musiała się uczyć być na przyszłość.
Płazie za to we własnym domu, przy dziecku, zdawało się, że był w raju, a że Lackowicza kochał też mocno, widząc go razem zupełnie był szczęśliwy.
Nie śmiał się z tem odzywać, ale jakby był chętnie Nietykszę na tego wymieniał. Bietka na pięknego i śmiałego a rubasznego chłopa patrzała jakoś z obawą. Nie umiał ją ani tak zabawić, ani tak odgadnąć jak dworak radziwiłłowski, o którym myślała, po którym tęskniła.
Uśmiech jej teraz tak trudno przychodził.
W dworku u Płazy, choć to było tak młode gospodarstwo, na gościach nie zbywało. Na służbę się codzień stawił Lackowicz, często zaglądał dobry ks. Stoczek, niekiedy przybiegała Bielecka, rzadziej on sam, naostatek z przyjaciółek zamkowych Bietki, francuzek i polek, przybiegały czasem niektóre.
Lasota miał we krwi polską starą gościnność, i nikogo od siebie nie wypuścił bez przekąski i kubka.
Wszystkoby tu się dla niego składało jak najpomyślniej, gdyby nie widok natrętny przechodzącego często pod oknami wolnym krokiem Parfena.
Nie było dnia, żeby się im tu nie pokazał raz conajmniej, ale do Płazy nie zachodził nigdy, odwracał oczy gdy domostwo mijał.
Właśnie prawie o tym czasie, gdy Bietka opuściła zamek, z Turczyna nadjechał uroczyście Jan Kazimierz, kwaśny, niekontent z króla, już zawczasu zniechęcony do rodzonego brata ks. Karola, uprzedzony przeciwko królowej, gotując się tu na wszystkich skarżyć i wszystkim dojechać. Z nim dosyć liczny dwór cudzoziemski cały, dwa karły, małpy i papugi.
Duchownego ani kardynała śladu nie było w nim. Ospowaty mocno, blady, rysów twarzy niemiłych i dumnych, zdawał się łaskę czynić rzeczypospolitej i królowej, że do nich powrócił. Tymczasem nikt go tu wesołą twarzą nie witał, bo sobie miłości zaskarbić nie umiał nigdzie.
Pierwsze kroki jego były napaścią na Karola, na króla, na tych wszystkich, którym jego wyposażenie zostało rozdzielone.
— Mój kochany — odparł król przy pierwszem widzeniu się — nie zapominaj o tem, że sam się tych dóbr wyzułeś, żem ja cię ostrzegał, żeś się uparł zostać zakonnikiem, a nie wytrwał nawet w kardynalskiej purpurze.
— Bardzo dobrze — rzekł kwaśno Kazimierz — ale powracam, i co mi należy powinienem odzyskać.
— Starać się będziemy ci to wynagrodzić — odparł obojętnie Władysław i począł rozpytywać o Włochy.
Ale w oczach księcia nikt teraz nie miał łaski, ani papież, ani kardynałowie, ani królowie i książęta, między którymi on tak poślednie miejsce zajmował. Wszystko chłostał z niesłychanem oburzeniem.
Nazajutrz rano przyjęła go królowa. Słyszał on bardzo wiele o niej, wyobrażał sobie może inaczej, wszedł jakoś lekceważąco, a wprędce się zmięszał, spoważniał i stał galantem.
Początek rozmowy bardzo był szczęśliwy. Kazimierz nie cierpiał Polski i polaków, królowa nie miała dotąd do pokochania ich pobudek, zgadzali się doskonale; ale ten frondeur nielitościwy był co do obyczajów ani na jeden włos nielepszym od ogółu i od brata.
Gorycz z każdego jego słowa tryskała, ani się można było dziwować mu po tylu doznanych zawodach, po więzieniu we Francyi, po pobycie w Rzymie, po wszystkich próżnych staraniach. Ten sposób zapatrywania się na świat z jego czarnej i złej strony daje zawsze ludziom pozorną jakąś wyższość, a łatwym jest gdy się popisuje z nim, bo plamy biją w oczy.
Królowa jednak łatwo poznała w królewiczu człowieka zgorzkniałego własną winą, a niewielkiego umysłu.
Wśród najpoważniejszej rozmowy wtrącał najdziecinniejsze pytania. Na równej szali były u niego sprawy rzeczypospolitej i kłótnie jego karłów.
Królowa, która dotąd słyszała o nim jako o kardynale, zdumiała się widząc go w peruce, w krezie i przy szpadzie wchodzącym na pokoje, spytała więc, czy się zupełnie wyrzekł purpury.
— Tak jest — odparł — wśród intryg włochów wieczniebym musiał być ich igraszką lub narzędziem. Skosztowałem, mam dosyć...
O przyszłości swej tutaj książe nic jeszcze powiedzieć nie umiał. Skarżył się, że mu tak pośpiesznie rozgrabiono wszystko, iż mógł z głodu umierać.
Ponieważ coś był zasłyszał o polityce brata, o zaciągach jego, o trudnościach jakie miał z tego powodu, krytykował zachcianki brata.
Królowa żywo wzięła go w obronę.
— W Polsce niepodobna nic zrobić — mówił — szlachta wichrzy i nie dopuszcza... trzeba się zrezygnować na panowanie bezczynne.
— Właśnie król chciałby to zmienić — mówiła Marya Ludwika.
— A! pracował nad tem Batory, ojciec nasz. Władysław się zagryzie i nic nie zrobi.
— Musi próbować — dodała królowa.
— Nie zazdroszczę mu — rzekł Kazimierz. — Ja do niczego się mięszać nie będę.
Pierwsza ta rozmowa na królowej uczyniła wrażenie wystarczające, aby jej dało miarę człowieka. Kazimierz wyszedł z wielkiem uwielbieniem dla Maryi Ludwiki, ale to było znanem i wiadomem, że każda z pań robiła na nim silne wrażenie, które się nazajutrz rozpraszało i zmieniało w zupełnie przeciwne.
Nie upłynęło dni parę a już z pokojów ex-kardynała niepokój, plotki, wyrzuty rozchodziły się po zamku.
Z niezmierną ciekawością starał się przeniknąć do fraucymeru królowej i zaraz na pierwsze wejrzenie począł się unosić nad panną Duret.
Była ona w istocie jedną z najpiękniejszych w orszaku pani, ale też najnieprzystępniejszych. Platenberg, któremu się zwierzył, zapowiedział mu, ażeby tu próżno czasu nie tracił.
Jan Kazimierz uraził się mocno.
Pod pozorem szukania ks. Fleury, pana des Essarts, doktora de Lafage ciągle wtargał do pokojów dworu, aby spotkać się z panną Duret, która już uprzedzona nigdy mu samnasam z sobą ani na chwilkę pozostać nie dała.
Gniewało go to. Wiedział, że na dworze brata nie było zbytniej surowości, że Francya też nie słynęła z niej; uważał więc postępowanie to jako wymierzone przeciwko sobie.
W poufałej rozmowie z p. de Brégy dowiedział się dopiero od niego, że królowa była dla swych panien niezmiernie surową i najmniejszej nie pobłażała płochości.
— Cóż na to król JMci? — zapytał szydersko.
— Król — rzekł de Brégy z uśmiechem — musi się zaopatrywać gdzieindziej...
Nowy ten żywioł, którym dwór został zbogacony, nikomu nie przypadł do smaku, zawadzał wszystkim.
Królowa jedna w początkach nie chciała być dla niego nazbyt surową.
Znudzony, bez zajęcia książe spędzał godziny długie na słuchaniu najniedorzeczniejszych rozmów swoich paziów i karłów, przeciw którym się czasem niecierpliwił aż do własnoręcznego ich policzkowania.
W początkach duchowieństwo powracającego z Rzymu ex-kardynała odwiedzało ciekawie, spodziewając się od niego coś dowiedzieć o tej stolicy kościoła i sprawach w niej ważniejszych, tyczących Polski, ale Kazimierz nie wiedział nic oprócz tego, czem mógł oczernić i zakon, który porzucił, i Collegium, do którego należał.
Powtarzał z goryczą to naówczas już rozpowszechnione przysłowie: Chi Roma vide, perde la fede. Każdy z duchownych wychodził z tych rozmów zgorszony i oburzony. Za co się mścił ten człowiek, którego tam tak uprzejmie i gościnnie przyjmowano?
Całe tak życie nieszczęśliwy miał za swą nieudolność szukać pomsty na ludziach.
W Polsce naturalnie nic mu się nie podobało... nie było ludzi, wszystko się chyliło do upadku. Kazanowscy przyjęli go zimno, Ossoliński, którego zięciowi już odbierał nadany Sokal, witał kwaśno, z ks. Karolem wcale się nie widywali.
Nierad z zajętych przez siebie pokojów, które odebrał Magnusowi, rościł sobie pretensye do pałacu królewskiego na Krakowskiem Przedmieściu, który uznawał dla niego niepotrzebnym.
— Ma zamek, ma Ujazdów, poco mu ten pałac?
Mówiono mu, że król nie dał go przecie ks. Karolowi, który się mniejszem mieszkaniem zaspokajał. Podkomorzy jego czynił mu uwagę, iż na tak rozległy gmach, większego też i kosztowniejszego potrzeba było dworu i straży — ale to nie przekonywało. Musiał się na coś żalić i zawsze czuć pokrzywdzonym.
Wyposażenie ks. Karola, który ze swego biskupstwa małe miewał dochody, wydawało mu się daleko dostatniejszem niż jego własne.
Król napróżno usiłował się od niego zamykać; wchodził bez opowiedzenia po kilka razy na dzień, zawsze z żalami jakiemiś lub krytyką.
Szczęściem piękna panna Duret tak gorąco go zajmować zaczęła, po dniach kilku, iż dla niej króla wyswobodził. A że wdzięczna francuzeczka obawiała się tego gacha tak kompromitującego, uciekała, nie odpowiadała, tuliła się pod skrzydła królowej, ex-kardynał roznamiętniał się dla niej tak, iż cały dwór śmieszył sobą.
Król nawet szydził z niego.
— Z tego co otacza N. Panią — rzekł — bądź pewien, iż najmniejszej nie będziesz mieć korzyści... Koronkę odmawiają wszystkie bez zająknienia, ale miłosnych komplimentów nie rozumieją. Spytaj Paca, Platenberga i pana kuchmistrza... niema tam ani jednej, któraby dała się wziąć na słodycze i podarki. Nie trać więc czasu...








  1. Rpm. Desnoyers. Hist.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.