Na królewskim dworze/Tom III/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Całe jedno skrzydło zamku, które niegdyś, przed wyjazdem do Włoch i Rzymu, zajmował Jan Kazimierz, od niejakiego czasu stało jakby niezamieszkane, jakby, bo w istocie kręciła się tam jakaś resztka służby w cudzoziemskich strojach, mówiąca językiem obcym i wydzielająca się, jak coś niemogącego połączyć z żywiołami polskiemi i francuzkiemi. Mieszkanie obszerne, pańsko bardzo urządzone, od miesięcy kilku było niezajęte. Już to samo, że je królewicz Jan Kazimierz zamieszkiwał, mogło dać o niem wyobrażenie. Nie rozporządzano temi pokojami, oczekując widocznie na powrót tajemniczego mieszkańca, ale nikomu za nim tęskno nie było, nikt się tu nie dowiadywał.
Reszta służby, która się tu kryła raczej niż zamieszkiwała, przychodziła w milczeniu po przeznaczone jej pożywienie, światło, opał, i zamknąwszy się na rygle, gospodarzyła w tym kącie. Nikt na nią nie zważał, nikomu się nie zdawała potrzebną.
Przed samym sejmem dnia jednego, królowi przyniesiono jakieś listy, zawołał Paca, którego do wszelkich czynności tajemnych używał, poszeptał coś z nim; młody dworak poszedł zaraz zastukać do zamkniętych drzwi Kazimierzowskich pokoi, zapukał, zaszwargotał coś i w cichych dotąd tych komnatach nagle się poruszać zaczęło. Pootwierano okna, pozapalano ognie w piecach, ludzie nosili wodę, myli, trzepali. Spodziewano się pana, wszyscy w zamku to zrozumieli. Próżniacza gawiedź przechodząc stawała i mówiła.
— Graf Magnus powraca.
Kto był ten graf Magnus? nie wiedział nikt dobrze, ale to pewna, że jak Kazanowski miał całą miłość serca wystygłego już króla, tak graf Magnus miał całe jego zaufanie w sprawach zagranicznych. Ossoliński szedł dopiero po nim. Ale graf Magnus był szwedem czy niemcem, zwano go różnie, więc w rzeczypospolitej, w radzie, w senacie, w kancelaryi nie mógł żadnego mieć stanowiska — z grafem Magnusem, jak niegdy z panną Amandą, musiał się król taić.
Magnus był tu, mieszkał, ale można było powiedzieć, że go nie było. Nie pokazywał się publicznie przy królu nigdy, nie żył z nikim.
I nie na wieleby mu się przydały stosunki w Polsce, bo tu nigdy długo nie siedział. Zaledwie powrócił z Wiednia lub Pragi, wyprawiano go do Ratysbony lub do Hollandyi, do Szwecyi, do Rzymu, niewiadomo dokąd.
Był to wędrowny wiecznie poseł J. Król. Mości. Mało osób znało go z widzenia, bo się nie pokazywał rad, znał to bardzo dobrze, że obudzał niezmierną zazdrość i nienawiść.
Od czasu jak graf Magnus wśliznął się w łaski królewskie i zaufanie, z wyjątkiem Ossolińskiego, nikt nigdzie do poselstwa nie był użyty. Uroczyste ambasady, jak po królowę, sprawiali, wedle prawa, polacy; ciche i sekretne konszachty gdy szło o frymarki, o sojusze, o układy z cesarstwem, niemcami, Francyą, powierzał król Magnusowi.
Wpływ jego na politykę królewską musiał być wielki. Przypisywano mu teraz tę wojenną imprezę, od której król na żaden sposób odstąpić nie chciał.
Na barki tego niewidocznego, niepochwyconego „cudzoziemca“ składano wszystką winę króla. On to uczynił, jego rada tkwiła w tych planach, w których widoczna była nieznajomość warunków bytu rzeczpospolitej, paktów konwentów, małżeńskiego kontraktu między królem a narodem.
Wśród tych co króla otaczali, żywa dusza nie była przyjaźną grafowi Magnusowi. Grzeczni dlań okazywali się Kazanowscy, politykował Ossoliński, ale i ci nawet widzieli w nim zarozumiałego pyszałka, i poruszali ramionami, gdy z sobą o nim mówili. Tymczasem król, w rozum, w przebiegłość, w zręczność, w trafność rachub jego politycznych miał nieograniczoną wiarę.
Gdy pod wieczór ten, długi, chudy, czarno zawsze ubrany, z krezą na szyi, milczący, cicho jak cień się przesuwający po kurytarzach zamkowych cudzoziemiec wsunął się do pokojów króla, które naówczas dla najpoufalszych nawet osób były zamknięte; gdy w nich parę godzin spędził na szeptach, przewracaniu papierów i rozmowie z królem, nazajutrz jakaś nowa myśl, krok, decyzya wychodziła na światło dzienne. Król ją objawiał Kazanowskiemu, potem Ossolińskiemu i stawała się ona myślą królewską własną, do której przywiązywał się Władysław z zajadłością, z uporem, jakich w niczem nie miał zresztą. A Magnus po kilku dniach znikał z horyzontu i nie było o nim słychać, aż znowu okna jego mieszkania zaświeciły wieczorem, i dowiadywano się, że Magnus powrócił. Te okna wieczorem, a we dnie czasem otwierające się i zamykające drzwi Kazimierzowskich pokojów, były jedynemi znakami bytności grafa Magnusa.
Ten stosunek z królem tak poufały, a tak odcięty od innych, niepokoił, budził zazdrość i niechęć; próbowano się go pozbyć, zrazić króla do niego, zastąpić go kimś... wszystko się to rozbiło o kamienny, bierny opór króla.
Od dworu pogłoski o tym wpływie, o misyach za granicę, o radach Magnusowych, jak przed wieki rady Kallimachowe podejrzanych, rozchodziły się na miasto, po kraju.
Już i tak król nosił się po europejsku, lubował w macierzyńskiej niemczyźnie, otaczał cudzoziemcami, a tu niby pierwszym ministrem i doradzcą był jakiś obcy człek, którego kraj ten i jego losy wcale nie obchodziły.
Jemu przypisywano całe króla postępowanie, on zaciągi cudzoziemskie ułatwiał, on z Wenecyą sojusze zawierał, on doradzał pieczęcie urzędowe, których kanclerze przykładać nie chcieli, zastępować prywatną króla.
W całem w istocie postępowaniu Władysława czuć było nieznajomość albo pogardę praw rzeczypospolitej.
Sejm się zbliżał, potrzeba było uzbroić się przeciwko niemu — król w części miał już dane skazówki i szedł za niemi, lecz Magnus był mu potrzebnym, a Magnusa nie było. Naostatek oznajmiono o nim. Władysław się uradował, bo już, już miano zagaić, a o usposobieniach senatorów chodziły najsmutniejsze wieści.
Rzucony popłoch, zamiast pomódz, zdawał się raczej rodzić zamięszanie. Magnus w ciągu tygodni sejmowych był codzień potrzebnym, on miał być woźnicą, bez niego kroku stąpić nie mógłby Władysław.
Z jak promienistą twarzą powitał go król! Sprawozdanie z podróży na dwór cesarza mógł Magnus odłożyć, owoc jej, listy przywoził, lecz co tu było począć z upartym sejmem, który miał się domagać wyrzeczenia się idei wojny, rozpuszczenia nieznośnie ciążących wojsk cudzoziemskich, unieważnienia pieczęci prywatnych, usunięcia z rady ludzi „obcych“ (szło o Magnusa głównie).
Blada, pargaminowa twarz dyplomaty, gdy król mówił pośpiesznie, pozostała nieporuszoną, jak gdyby w tem wszystkiem dla Magnusa nic a nic nowego nie było.
Wysłuchawszy opowieści króla, który ku niemu oczy podnosił, graf rozpoczął cicho, sucho, zimno swą lekcyę.
— N. Panie — rzekł naprzód lakonicznie — sztuka rządzenia jest w większej części sztuką uwodzenia ludzi.
Gdzie nie można pójść przebojem, trzeba szukać ścieżyn zakrytych.
Naprzód wszystko im należy przyrzec czego tylko żądać będą. Każde takie najuroczystsze przyrzeczenie z natury swej jest ograniczone możliwością. Weźmy naprzykład owo rozpuszczenie zaciągów, przecież się to w jednym dniu, jednem słowem dokonać nie może. Trzeba czasu, a zyskując czas, mamy wszystko.
Zobowiązać się można śmiało do czego tylko zechcą. Tak czynił wiekopomnej pamięci rodzic W. Król. Mości.
Gdy przyjdzie do rozpraw niemiłych w senacie, jest na to sposób... jedne się będą paraliżować drugiemi. Jest naprzykład sprawa o Trubczesk odstąpiony Moskwie, która będzie roznamiętniać.
Ile razy poczną o wojsku, nasadzim kogoś co Trubczesk nastręczy.
W chwili rozdrażnienia umysłów naostatek, masz W. Król. Mość swoją podagrę. Dla podagry muszą czekać i ostygną. Podziała się na nich...
Jest to według mnie ogólny plan sejmu.
W obozie przeciwnym potrzeba mieć swoich ludzi, którzyby niezręcznie występowali. Naostatek zwłoka, znużenie... czas...
— A potem?
— N. Panie — rzekł Magnus z westchnieniem — polityka ma to do siebie, że jest rzeczą bardzo prostą i wiecznie jedną. Pułki W. Król. Mość będziesz rozpuszczać tak, że się tylko z miejsca na miejsce poprzenoszą, a wybije li godzina wojny wielkiej z pogany, kozaków rzucisz, aby niedźwiedzia wyciągnęły z barłogu. Kozaków masz miłość wasza zapewnionych?
— Tak sądzę — odparł król — i będę się starał o to. Jest to wprawdzie niesworny tłum, ale bitny i daleko liczniejszy niż regestra pokazują, bo tam co chłop, to kozak.
— Niema się więc co sejmu obawiać — dodał Magnus — będzie to wprawdzie nader nużąca kilkutygodniowa gra, ale się skończy zwycięztwem stron obu. Senatorowie odjadą pewni, że związali ręce W. Król. Mości, a wy pewni być możecie, żeście im na czas jakiś zawiązali usta. Odnowi się to? Ten sam sposób na tę samą chorobę.
Król smutnie począł.
— Uwierzysz-li też, że ja, z małym wyjątkiem, no, nawet Ossolińskiego jawnie za sobą nie mam... nawet jego. On jak inni kanclerze odmówili mi pieczęci, on jak inni senatorowie będzie mówił przeciwko wojnie. Ani jednego za nią głosu.
— N. Panie — odparł Magnus — wojna wymaga ofiary nietylko żywota, ale mienia. Szlachta będzie musiała na koń siąść, a oprócz tego pobór uchwalić. Cóż za dziw, że z dobrej woli bez przymusu tego nie uczyni. Compelle eos, napisać sobie potrzeba. Gdy nawała turecka zagrozi, wstać muszą wszyscy.
Król dumał.
— Wiem — rzekł — że tu się i przeciwko wam gotują ci co czują, że wy mi wiernie służycie po mej myśli, ale imienia waszego nie będzie nikt śmiał wyrzec!
— Chociażby — odparł Magnus obojętnie.
Tak w ogólnych zarysach plan już przyszłego sejmu został nakreślony... król innego się spodziewał! Jawnego zwycięztwa odnieść nie mógł, musiał się zaspokoić połowicznem i tajemnem.
— Na tem wszystkiem moim kłopotom niedosyć — odezwał się w końcu. — Wiecie o tem, ex-mnich, ex-kardynał, ex... nie wiem wielu poczętych zawodów zniechęcony bohater, brat mój Kazimierz powraca stanowczo. Sprzykrzył mu się Rzym, nie chce kardynalskiego kapelusza, przebrał się już po cywilnemu.
Gdy nagle z tem postanowieniem obrania sobie duchownego stanu wyjechał i napisał do mnie, że się wyrzeka wszystkiego, wyposażenia swego, kraju, którego nie cierpi i stosunków z nim, pisałem, aby rozważył dojrzale, nie śpieszył się z ostatecznemi rozporządzeniami. Odpowiedział mi niecierpliwie, gwałtownie, stanowczo.
Rozdane są wszystkie jego nadania, teraz je chce odbierać nanowo, i spada na mnie całym ciężarem swoich dziwactw, którym nie będzie końca, swoich miłostek, które z pałaców jednego dnia przeskakują do kuchni.
Król ręce załamał.
— Zmienny ten charakter księcia Jana Kazimierza — rzekł Magnus — jest do pewnego stopnia razem lekarstwem i pociechą. Nie wytrwa w kraju, jak nie mógł wyżyć w Rzymie.
— Gdyby był takim cichym, spokojnym i gospodarnym jak Karol — rzekł król — ale wcale są do siebie niepodobni. Na dworze będę miał głuchą walkę ciągłą... królowa ze swym fraucymerem! — Nie kończąc się król uśmiechnął.
— Powraca wkrótce? — zapytał Magnus, myśląc może o tem, że zajmował jego mieszkanie.
— Spodziewam się go w końcu roku — odparł król — a przyśpieszać powrotu nie będę. Srogi to znowu ciężar na moje znużone ramiona.
Po tej rozmowie poufnej, długiej, Magnus jak przyszedł wyśliznął się pocichu i nazajutrz wielu nie wiedziało, że powrócił. Siedział zamknięty nad papierami, we dnie się nie pokazywał prawie; kilku tylko cudzoziemców ze służby króla przystęp do niego mieli.
Gdy się tak sejm z jednej strony przygotowywał przez króla, królowa Marya Ludwika niemniej była czynną.
Wiedzieli to wszyscy, że Władysław IV chociaż wiekiem jeszcze niezłamany, chorobą był zagrożony i życia mu długiego nie obiecywano. Pielęgnować się nie umiał. Gdy cierpiał, krzyczał na cały zamek, a nazajutrz, po odejściu bolów, kazał się wieźć na łowy, wsadzać na konia, i męczył dobrowolnie, nie miarkując ani w jedzeniu, ni w piciu.
Po przesileniach takich, że zdawało się grozić już śmiercią, następowały folgi; ale wszystko to jednak długiego życia nie obiecywało. Królowa potrzebowała, wszystko co miała poświęciwszy dla rzeczypospolitej, zapewnienia sobie oprawy, dochodów, dla utrzymania stosownie do swego dostojeństwa. Należało nieodmiennie conajprędzej ubezpieczyć ją. Król się na to zgadzał, żądał nawet tego, nikt zresztą przeciwnym nie był, ale szlachta, posłowie, a nawet część senatu mówili zawczasu: nie damy królowej nic, póki król wojsk nie rozpuści, które na nasze swobody czyhają.
Na dzień naznaczony zjazd już był dosyć liczny, ale wielu brakło jeszcze.
Pierwsze posiedzenia szły wedle regulaminu i obyczaju swym porządkiem, spokojnie. Stary arcybiskup Łubieński był doskonałym sprawozdawcą, bo głos miał tak cichy, a mówił tak niewyraźnie, iż nikt go nie słyszał.
Później więc, gdy kto był w kłopocie z objawieniem zdania, odwoływał się do votum arcybiskupa, a tego votum nikt nie znał.
W każdą niedzielę odpoczywano modląc się i naradzając. Następującego poniedziałku ożywiło się nieco. Biskup chełmiński wystąpił gwałtownie i niezmiernie rozwlekle przeciwko królowi wprost, i potrącił nawet o Magnusa, zalecając cudzoziemców od rad oddalać. Rozumie się, że żołnierz nowy był też na placu. Gdy raz te lody pierwsze przebite zostały, popłynęły strumieniem grawamina, a głównie na tego żołnierza obcego, w którym kasztelan gdański widział przerażającą groźbę.
Król siedział jak na mękach.
Zadawano mu niemal otwarcie zamach na swobody rzeczypospolitej. Co się tknęło wojny, kasztelan przemyślski, wojewoda rawski, kasztelan sieradzki, radzili trzymać się obronnie, ale wyzywać! nie było u przodków obyczaju, ani się na to rzeczpospolita zgodzić mogła.
Posiedzenie trwało długo i już się pewien bezład wkradać zaczął; dyrektor czyli marszałek poselski wprost zagaił o rozdanie wakansów, najdrażliwszy w świecie przedmiot, ale kanclerz mu usta zamknął, wszystkie bowiem były już rozposażone, a co do buławy mniejszej król się chciał namyśleć.
Następnego dnia próbowano regulamin wprowadzić w obradach, ale wystąpiła owa sprawa o Trubczesk, która miała służyć na odpieranie wszystkich innych, niewygodnych, i jak się zaplątano w ów Trubczesk, tak już z niego wydobyć się nie było podobna.
Król potem ze znużenia i zniecierpliwienia zachorował. Znowu krzykami się zamek miał rozlegać.
Tymczasem wrzawa o rozpuszczenie żołnierzy nie ustawała, ale zaledwie ją zagaili czernichowscy i bracławscy posłowie, podstawiono im Trubczesk.
Zaczęto się spierać o przedmiot rozpraw. — Trubczesk naprzód! — wołali jedni. — Nie, dezyderya! — Nie, Senatus consulta! — Nie, podarki tatarom... Żołnierz obcy!
Powstała wrzawa i mrok zapadł — rozeszli się wszyscy.
Następnych dni izba senatorska się powiększyła przybyciem starosty krakowskiego, biskupa żmudzkiego, wojewody mścisławskiego. Posłano do króla z rozmaitemi sprawy i żądaniem posłuchania. Pruskich posłów zbył kwaśno, bo wiedział, że się na żołnierzy skarżyć będą; innym naznaczono termina.
Dalej, król w łóżku posłów przyjmował, a kanclerz mówił za niego bardzo zręcznie. Na zagajenie położył Trubczesk; po nim nastąpiło rozpuszczenie wojsk.
— Król, jeżeliby rzeczpospolita koniecznie na to nastawała, zgadzał się, „chociaż zewsząd bać się trzeba zasadzek nieprzyjacielskich — mówił kanclerz, i dodawał — rozpuszczenie wojska nie może być bez szkody poddanych w powrocie onego, ani trzeba sądzić, że w tem wojsku zaciągnionem są sami cudzoziemcy, gdyż są domowi, przysięgli królowi i rzeczypospolitej“.
Podano w wątpliwość sposób w jaki należało rozpuszczać.
Odpowiedź dwuznaczna, zręczna, wcale nie zaspokoiła, ale podstawiono zaraz potem sprawę o Trubczesk, aby rozdrażnienie ostygło.
I gdy tak zabawiano się w dyskusye bez żadnego wniosku, król leżał i chorował. Przyjmował kogo mu było potrzeba w łóżku. Trubczesk okazał się środkiem nadzwyczaj skutecznym do odwrócenia nieprzyjemnych napaści; a że sprawa była zawikłana, pochłaniała czas. Król tymczasem sądy sprawywał w różnych głównych sprawach, i dopiero w połowie listopada zawrócono do rozpuszczenia wojsk, o którem czas miano nieco zapomnieć.
Wszystko szło dotąd wedle wybornie obmyślonego planu Magnusa.
Zdala patrząc, w tych rozprawach mogło się wiele wydawać dziełem wypadku; w ogóle jednak plan zgóry postanowiony spełniał się, jak niemożna lepiej. Doradca Magnus się uśmiechał, król czasem udawał wielce zagniewanego, posłów odprawiał trochę szorstko, a nazajutrz łagodniał.
Trubczesk i kilka spraw pomniejszych przewybornie służyły do odwrócenia uwagi od wojska i obaw zamachu na swobody rzeczypospolitej. Senatorowie nastając na rozpuszczenie wojsk, przyznawali J. Król. Mości jak najlepsze chęci. Co się tyczy cudzoziemców, oszczędzając króla, radzono prywatnie mu pakta przypomnieć.
Naostatek poselstwo od króla zażądało reformacyi dla królowej, ale tymczasem tyle było jeszcze napróżno gryzionych, dotąd nierozgryzionych przedmiotów, że jej nie tknięto.
Senat się schodził z posłami, odwiedzano króla, spisywano punkta, król w ogóle godził się łagodnie na wszystko. Harmonijne te dosyć przygrywki trochę ostro przerwał surowy i otwarty głos wojewody brzesko-kujawskiego, który króla nie szczędził w dziełach jego.
Pokornie ale stanowczo żądał wojewoda oddalenia cudzoziemców, a o żołnierzu zaciążnym wyraził się bez ogródki!
„Żołnierz ten tak się nam naprzykrzył, że słowem tego wypowiedzieć nie możemy... ich grawamina przechodzą szwedzkie i mansfeldskie. Ręka W. K. Mości na obronę rzeczypospolitej od Boga destynowana, tak ciężko nas dotyka.
Zadają też nam boleść bluźnierstwa żołnierzy, którzy śmieją chełpić się publicznie, że nas mają pohamować i dziwną alchymją z chłopa szlachcica, a z szlachcica chłopa przerobić obiecują“.
Kanclerz zaraz potem od króla powtórzył zapewnienie, że wszystkim żądaniom sejmu zadość się stanie. Czegóż było życzyć więcej?
W pierwszych dniach grudnia, gdy znowu na stół przyszła sprawa reformacyi królowej, którą niezręcznie przypomniał starosta łomżyński Radziejowski, wyrwał się Ponętowski (krew nie kłamie), że woli cierpieć żołnierza cudzoziemskiego, woli aby się sejm zerwał, niżby miała po nim zostać ta pamiątka, iż polacy reformacyą i pieniędzmi sobie okupili wyswobodzenie.
Sejm tedy już dogorywał a naprawdę kończył się wielkim tylko słów szafunkiem, ale, hoc erat in votis ze strony dworu. Reformacyę zaś dla królowej, bądźcobądź, spodziewano się otrzymać, przemawiając do miłości własnej posłów i senatorów. Królowa miała przyjaciół, miała takich, co nad jej losem ubolewali. Odezwał się za nią Radziwiłł i choć nie tak sowicie jak nieboszczkę Cecylię, ale równie z matką króla Anną wyposażono Maryę Ludwikę dopiero ostatniego, wyproszonego dnia, gdy już, już sejm się miał zerwać.
Radziwiłł, który zaraz po konkluzyi widział się z królem, znalazł go dosyć dobrej myśli, i poruszając ramionami, mówił wszystkim, że wojny sobie nie wybił z głowy.
Władysław w ogóle zręczności kanclerza Ossolińskiego, radom Magnusa, który siedział zamknięty i wieczorem tylko na naradę do króla przychodził, naostatek dobroduszności izb obu winien był, że mu się powiodło. Przyrzekł wszystko, ale spełnienie przyrzeczeń od tylu warunków zawisło, iż mógł się z tem nie śpieszyć.
Losy Bietki w ciągu tych miesięcy niebardzo szczęśliwy obrót wzięły. Dowiedziawszy się o ranie Nietykszy, spłakana wyprosiła się u królowej, aby jej w towarzystwie francuzki, panny Duret, wolno było rannego odwiedzić. Rana zadana przez Nesterackiego była głęboka i dosyć ciężka, lecz niegrożąca życiu, i Nietyksza, gdy go opatrzono i obwiązano, nawet bez gorączki, mógł się przyodziawszy siedzieć na łóżku.
Burzył się tylko i wściekał, że mu się nie udało zbója zatrzymać i oddać w ręce sprawiedliwości, bo tym razem byłby niezawodnie gardłem przypłacił.
Dwie panny z fraucymeru królowej, z pacholikiem jej w dodatku, we dworze ks. Albrechta wywołały wielkie poruszenie. Nietyksza, który jak inni dworzanie, w niebardzo obszernym budynku miał skromną izdebkę na dwu przeznaczoną, nie mógł tu przyjąć odwiedzin, zwlókł się więc do rodzaju refektarza, izby jadalnej, w której dwór książęcy obiadał i wieczerzał. Nazwaliśmy ją refektarzem, gdyż wielka pobożność ołyckiego księcia przystroiła ściany na sposób klasztorny. Na jednej z nich wisiał rzeźbiony wielki krucyfiks, na drugiej wizerunek Panny Maryi bolesnej z siedmiu mieczami, a u drzwi każdych nie brakło na kropielnicy.
Bietce się to dziwnem i trochę wydało smutnem, ale wchodzący blady a uśmiechnięty weselem serdecznem Nietyksza rozjaśnił ponurą izbę. Bietka dziękowała mu ze łzami na oczach, wyrzucając sobie, iż po raz drugi dla niej krew przelewał.
— Tym razem — odparł Nietyksza zmuszając się do wesołości — ja nie dla was, ale dla pomsty własnej czatowałem na łotra. Wymknął mi się, ale mam nadzieję, że prędzej później rąk on naszych nie ujdzie. Będziemy na czatach stać, a że łotr ma tu rachunki i pieniądze do odbierania, których się nie wyrzecze, przyłapimy go, aby gardło dał.
— Dajcie już pokój zemście, proszę was — westchnęła Bietka — niech się krew nie przelewa... mnie się ona śni już, że ja w niej brodzę.
Chwilę tak zabawiwszy w refektarzu, uspokojona o ranę narzeczonego, powróciła Bietka do królowej.
Teraz jednak z każdym niemal dniem mniej się tu stawała potrzebną i czuła to. Marya Ludwika miała już mnóztwo przyjaciół, znajomych, pomocników i czuła się bezpieczną. Znała łudzi, a pamięć mając doskonałą, wejrzenie trafne, nie potrzebowała się ani radzić, ani szukać objaśnień. Czasem więc po całych dniach dziewczę siedziało z francuzkami albo u krosien, lub na próżnych paplaninach, do których dwór dostarczał bardzo obfitej treści. Nie było prawie jednej z młodych panien francuzek przy Maryi Ludwice, któraby dwu i trzech zakochanych i starających się nie miała.
Pojąć to łatwo; nawet najskromniejsze z nich w porównaniu z polkami śmielsze były, łatwiejsze do znajomości i do żartów, nic za sobą niepociągających w ich przekonaniu, a polaków chwytających zaraz za serce.
Królowa dla dworu swojego była niezmiernie surową, ale to co po francuzku nazywało się surowością, w Polsce mogło ujść za wielką swobodę. Gdyby język nie stawał na przeszkodzie, którego polacy się łatwiej uczyli niż francuzki polskiego, stosunek ten z dworem królowej byłby ściślejszym jeszcze. Tylko Pac, który próbował dla swego pana zawiązać jakiś nieznaczny, tajemny węzełek, został stanowczo odprawiony z niczem. Panny były o nim ostrzeżone... żadna się z nim wdawać nie chciała.
Po Bietce poszedł Płaza naturalnie z podzięką do Nietykszy, rad się zbliżyć i lepiej poznać z tym, którego za przyszłego zięcia uważał.
Przyjął go z poszanowaniem Nietyksza i ugościł — lecz jakoś sobie wzajem nie przypadli do smaku. Ojciec nie mówił o tem córce, ale się domyśliła.
Dla skozaczałego trochę Lasoty, któremu coś w mowie i obyczaju pozostało z tych lat na Niżu spędzonych, Nietyksza się wydawał miękkim a do zbytku już pobożnym; litwinowi zaś stary, który wódkę szklanką pił i po rusińsku klął, po wykwintnych radziwiłłowskich dworzanach, chrapowato wyglądał.
Gdy w Warszawie Nietyksza się wygajał z rany, przyjaciele jego do serca wziąwszy, że Nesteracki im uszedł, na wszelki sposób zabiegali, aby go dostać. On o tem niewiele wiedział, ale druhowie czuwali. Chodzili tak dobrze, szpiegowali stosunki, że w kilka tygodni dowiedzieli się, iż śmiałek znowu się przekradł do Warszawy. Sprowadzały go tu rachunki pieniężne, bo chciwy był, a uzuchwalała bezkarność. Wyobrażał sobie, że król przez pamięć dla Amandy ścigać go nie każe.
Tymczasem Radziwiłłowscy z zamkowymi się zmówiwszy, czekali już na Nesterackiego. Wciągnął go jakiś zdrajca na zamek o mroku, a tu tak ostąpiono i osaczono, że nie mogąc się bronić, bo mu ręce w tył zaraz porwano i skrępowano, oddany został do starościńskiego więzienia.
Sprawa była bardzo prosta, gwałt dowiedziony, porwanie się do noża na zamku pod bokiem króla... gardło trzeba było dać. Wyprawił wprawdzie gońca Nesteracki do księżnej Amandy, ale nim ten powrócił, już dekret był ferowany i spełniony.
Ścięto go za wałami, a majętność Kadukiem dostała się do rozporządzenia króla JMości, który naprzód chciał ją dać Bietce, ale gdy ta odmówiła i ojcu nie dopuściła się starać, wzięli Kaduka dwaj dworzanie, co zbójcę pojmali.
Matka Nietykszy, której on umyślnie o ranie swej i wypadku nie zawiadamiał, przez sługę jakiegoś księcia Bogusława Radziwiłła dostała o synu wiadomość.
Nazajutrz siedziała na wozie krytym, zaprzężonym najlepszymi końmi i pędziła do Warszawy.
Energiczna niewiasta miała już jadąc wszystko w głowie. Zajechała do gospody, i zamiast do syna, poszła naprzód do księcia kanclerza. Znał on ją zdawna.
— Mości książe — odezwała się kłaniając mu Giedyminówna — przychodzę ja do was jako matka, nie miejcie mi tego za złe. Jednego mam syna, on mi tu głowę postradał naprzód dla dworki, a o to drugi raz krwią płaci za głupstwo swoje. Dopóki tu będzie młokos, ja o niego spokojną być nie mogę. Oddaj mi go książe!
Złożyła ręce — kanclerz się uśmiechał.
— Bierz go jejmość sobie — rzekł — nie mam nic przeciwko temu, lecz biorąc przeciwko jego woli, uczynisz nieszczęśliwym. Dziewczyna ta, o której ja wiem i żona moja ją przy królowej widziała, stateczna jest. Syn wasz w niej rozmiłowany... nie sprzeciwiajcie się woli Bożej.
Zbladła aż Giedyminówna.
— Mości książe — zawołała — nie może to być, nie może. Dopókim żywa nie pozwolę. Jam Giedyminówna, a i Nietykszów ród stary, dziewka zaś nie wiem nawet czy szlacheckiego rodu, i ze dworu. Uchowaj mnie Boże od niej i syna.
Nigdy w świecie mu tego powroza sobie na szyję włożyć nie dam.
Niech mi go książe puści, a ja mu niedorzeczną miłość z głowy wybiję.
— Moja jejmość — rzekł kanclerz łagodnie — ja praw jej jako matki nie zaprzeczam, i syna wstrzymywać nie będę; rozważcie tylko, czy to co czynicie z dobrem jego.
Podziękowawszy a nie rozprawiając dłużej, Nietykszyna wprost szła do syna. Ten już wiedział o niej i zrozumiał dobrze, dlaczego naprzód szła do księcia. Czekał na matkę obwiązany na łóżku siedząc, z mocnem postanowieniem pozostania przy swojem. Spodziewał się, że matka ze zwykłą swą gwałtownością i nakazem na niego wpadnie; i w istocie szła do niego z tem postanowieniem rygoru. Ale... matką była, choć Giedyminówną.
Zobaczywszy jedynaka swego bladym, wychudłym, zmizerowanym, ręce rozciągnęła i padła mu na szyję, rycząc z płaczu. Nigdy jej jeszcze taką nie widział syn; poruszyło mu się serce, mężczyzna rozbeczał się także.
Podróż, w ciągu której ciągle o synu tym myśląc biedna kobieta miękła z bólu, uczyniła ją teraz prawie łagodną — lecz zmieniło się tylko postępowanie, cel i pragnienie pozostały niezachwianemi.
Zamiast naglić i nakazywać, prosiła go, pieściła a łzy jej toczyły się po zmarszczonych i ogorzałych policzkach.
Nietyksza się opierał zrazu i prosił, ale zmiękczyć niczem nie mógł.
Po kilku dniach żal mu się starej zrobiło, prosił o jaką dobę do namysłu. Giedyminówna głową tylko skinęła i nazajutrz nie przyszła, a Nietyksza na zamek się udał do Bietki.
Ta już była zawiadomioną o przybyciu matki i miała przeczucie tego co jej groziło. Brała mężnie co ją spotykało.
— Jeżeli mnie kocha prawdziwie — powiedziała sobie — to wytrwa, a wywietrzeje mu to z serca i głowy...
Nie chciała myśleć o następstwach. Ojciec niebardzo nastawał, aby się litwinowi narzucać. Miał swą dumę.
— Ja się z mojem dzieckiem nikomu prosić nie potrzebuję. Znajdą się tacy, co mnie się jeszcze o nią do kolan pokłonią.
Nietyksza wprost spytał Bietki.
— Mów co ja mam czynić! Matka nie rozkazuje, nie gniewa się, ale płacze, a mnie te łzy jak krople ukropu na serce padają. Co mam począć?
Namyśliło się chwilę dziewczę, pierścionek zaręczyn obracając na palcu, jakby go mu zwrócić chciało. Nietyksza odgadł tę myśl i zakrzyknął.
— Choćbym jechał, jam tak jak był zostanę wasz, królowo moja, a pierścienia ani oddam, ani wezmę.
Ale matka...
— Jedź — rzekła Bieta. — Wprzódy ona do ciebie, niżeli ja miała prawa. Jedź, ja będę czekała, aż mi pierścień odeślesz.
Pożegnali się łzami, przysięgami, a Nietyksza odszedł choć smutny, jakoś na sercu swobodniejszy.
Doba upłynęła. Giedyminówna przyszła do dworku. Spojrzała na syna.
— Jadę z tobą, matusiu — rzekł — a żebyście znali ją, powiem, ona mi z wami jechać kazała.
— Ma rozum — odparła zimno Gedyminówna, — ale mnie przez to sobie nie zjedna, bo mnie w synowej nie jednego rozumu potrzeba.
Tegoż dnia poszedł dworzanin dziękować księciu za łaski jego i pożegnać się z nim. Kanclerz go przyjął miłościwie.
— Dobrze czynisz, że szanujesz matkę — rzekł — żonę zawsze znajdziesz, gdy wola Boża będzie, abyś ją miał, a matki drugiej nikt ci nie da. Pan Bóg ci za to pobłogosławi. Jedź. Zechcesz-li powrócić, przy mnie zawsze miejsce znajdziesz.
A że się dworzanina, choćby majętnego, nie odpuszczało bez podarku, dał książe konia dobrego i łańcuch. Poszła mu dziękować Nietykszyna jeszcze, a potem syna z sobą zabrawszy, choć się jej wyrywał do Bieleckich, do Mingajłowej, nie puściła go już dopóki na wóz nie siadł przy niej, bo konno mu jeszcze doktor jechać nie dozwolił. Rana była na zagojeniu, ale się szanować z nią musiał.
Pozostała Bietka sama i długo nie mogła tego sieroctwa serdecznego przemódz, z niem się oswoić. Zaczęła się modlić.
Ojciec nie mówił jej nic, ale miał na myśli co innego.
— Taki piękny i poczciwy chłop jak Lackowicz czemuby się jej nie miał podobać? Szlachcicem nie był, to prawda — mówił sobie Płaza; ale to szlachectwo, na kozaczyźnie mu jakoś lżejszem się stało. Patrzył na to zresztą, jak właśnie za panowania tego króla, ogromny był ruch mieszczaństwa, sołtysów, zbogaconych wieśniaków, którzy per fas i nefas wkradli się do herbów i przywilejów szlacheckich. Liczono ich na seciny, wytykano palcami, ale rzadko kto zadał tym nowo-wyszlachconym chłopstwo, a dosyć było znaleźć kilku świadków, co poprzysięgli, iż znali obżałowanego szlachcicem, aby się przy swem utrzymał.
Za Zygmunta III to podrabianie się do szlachectwa nieznacznie się poczęło, ale za Władysława przybrało ogromne rozmiary.
Zaciągi do wojska, pułki nowe wielce się przyczyniły do tej łatwej nobilitacyi. Zamożny sołtysów syn lub kupczyk wpisywał się między żołnierzy jako urodzony, i nikt go nie badał, a gdy raz na koń wsiadł i pod chorągwią czas jakiś wytrwał, już sam niemal w to wierzył, że się szlachcicem urodził.
Są na to mnogie dowody, iż do rodzin starych a zubożałych — jak mówił Trepka[1] — za beczkę piwa się było można wkupić.
Płaza więc myślał sobie, jakby go dziewczyna polubiła?!








  1. Liber Chamorum. Rps.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.