Na królewskim dworze/Tom III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom III
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Nie ulegało już potem wątpliwości dla tak przenikających jak Pac i Platenberg myśli króla i jego uczucia, że panowanie Amandy się skończyło.
Z pewnych względów dla Paca mogło to być korzystnem, bo król bez jakichś miłostek obejść się nie mógł nigdy, i trwały te fantazye do końca jego życia, a młody dworzanin służył za pośrednika i poszukiwacza łatwych piękności. Z wyjściem zamąż panny Amandy Pac stawał się królowi niezbędnym, ale niemożna było przewidzieć, czy królowa, która powoli zyskiwała wpływ u ludzi, jednała sobie, nie potrafi przez nich w końcu królem zawładnąć.
Pannie Amandzie zdawało się, że nazajutrz król stęskniony przyjdzie ją przeprosić i żądać, aby ze starostą zerwała.
Stało się tymczasem przeciwnie: król zrana wysłał Paca, poleciwszy mu oświadczyć, że na siebie bierze wyposażenie Amandy.
— Zygmunta potrzeba oddać w ręce męzkie — rzekł — Amanda nie umiała się zalecić królowej, wszyscy ją uważają tu za moją faworytę; ja mam z tego powodu nieprzyjemności. Niech idzie zamąż.
Miłość własna nie pozwoliła już się cofać obrażonej, starosta został przyjęty, ale Ekerberg zachorowała z gniewu. Król tak obojętnie wszystko to przyjmował, jakby w całym tym stosunku jego, serce najmniejszego udziału nie miało. Jakby dla upokorzenia panny Amandy, która siebie i swe stanowisko miała za wyjątkowe i spodziewała się godów weselnych wspaniałych, sam król zadysponował, aby dworzanin jego Noskowski, który się miał żenić z panną Opacką, z fraucymeru królowej, tegoż dnia i razem ślub brał, a dla obojga par jedno służyć miało wesele. Wszystkie te drobnostki zabawiały dwór, służyły za pokarm głodnym plotek.
Zabawiano tem, a raczej męczono królowę, która opuszczona, znużona szukała dla siebie rozrywki odwiedzając kościoły i klasztory, godziny długie spędzając na nabożeństwach.
Bietka ciągle przy niej i na zawołanie być musiała. Sarkali na to francuzi, zazdroszcząc jej, a Marya Ludwika tłumaczyła się litością swą nad sierotą, a wreście i tem, że dziewczę jej było niezbędnie potrzebnem, bo lepiej niż ktokolwiek znało kraj i ludzi, a teraz właśnie przy zbliżającej się koronacyi obejść się bez niej nie mogła.
Dziewczę służyło gorliwie, roztropnie, czasem ze zdumiewającą śmiałością i znajomością ludzi, ale dawna trzpiotowatość i wesołość całkiem je opuściła.
Przyczyną tego było, o czem wiedzieli wszyscy, iż przez usłużnych przyjaciół dowiedziała się o przybyciu starej Nietykszynej, i o tem, jak ona syna powitała.
— Dobrze ci tak — mówiła — jakeś sobie posłał tak leżysz teraz. Wiem, że ci głowę jakaś dworka zawróciła. Ale ani ty mi się waż myśleć, że ja ci się z nią żenić pozwolę, o czem ty, słyszę, roisz? Ale! ale! nigdy na to nie będzie zgody! Nie dam błogosławieństwa! przeklnę! wydziedziczę. Znać cię nie zechcę... Pamiętaj, żem ja Giedyminówna. Dworka, nie wiem czy nawet szlachcianka, a wychowało się to i walało przy dworze. To mi piękna szkoła! Nietyksza, mój syn, miałby ją brać za żonę i matkę swych dzieci! Pókim żywa nie pozwolę.
Syn starał się ją ułagodzić, przebłagać — napróżno.
— Wolę cię widzieć na marach, niż z nią na kobiercu! — wołała stara. — Powinieneś mnie znać, że ja nie ustąpię.
Wiele osób starało się poświadczyć, iż przeciwko Bietce nic nie było do zarzucenia, że królowa ją lubiła bardzo, a ludzie szanowali.
— Niechże ją sobie biorą ci, co ją szanują, a nie mój syn, nie! — powtarzała litwinka.
Zgryzł się tem Nietyksza i stan jego się pogorszył, ale matka, troskliwa o zdrowie, zmiękczyć się nie dała.
— Co ja go mam okłamywać i uwodzić? — mówiła tym, co ją starali się skłonić do łagodniejszego postępowania. — Niech wie, że ja na to nie pozwolę, a darmo się nie durzy... Kocham go jak moje dziecko jedyne, ale właśnie dlatego mu się zwalać nie dopuszczę. Jam nie z tych matek, co dzieciom truciznę dać gotowe, aby na ich łzy nie patrzeć.
Mężczyzną jest, niechaj przeboleje. Od tego mnie Pan Bóg matką uczynił, abym ratowała, nie gubiła.
Nietyksza, znając swą rodzicielkę, gdy raz wyrok wydała, nawet już nie wznawiał o tem rozmowy, milczał.
Milczeniem tem upartem więcej ją może niepokoił, niż gdyby się był starał przekonać — ale i on miał w sobie coś charakteru matki.
Gdy rany cokolwiek się podgoiły, stara Giedyminówna chciała go włożyć na wóz, a bodaj na noszach do domu nieść, dając za wygranę służbie i Radziwiłłom; ale syn z równą jak ona stanowczością oświadczył matce, iż pozostanie na miejscu i na wieś nie pojedzie.
— Ja w Borbiszkach nie mam co robić — rzekł sucho. — Pani matka gospodarzyć umie i lubi, a ja potrzebuję świat i ludzi poznać. Książe na mnie łaskaw, nie porzucę go. Rany się pogoją, pojedziemy do Krakowa na koronacyę, niech ja też tam będę gdzie i drudzy. Za piecem siedzieć nie chcę.
Jejmość potrząsnęła głową, bo się łatwo domyślała, co syna za dworem ciągnęło, ale słowa nie rzekła.
Posiedziawszy parę tygodni w Warszawie, gdy niebezpieczeństwo wszelkie minęło, a syn się już miał znacznie lepiej, stęskniona za wsią i gospodarstwem, wyposażywszy chorego, aby mu na niczem nie zbywało i niczyjej łaski nie potrzebował, pośpieszyła z powrotem do domu.
Na wyjezdnem tylko, gdy syn się jej do nóg schylił, po rękach całując, bo spór miłości ich ku sobie nie nadwerężył, powtórzyła mu raz jeszcze.
— Tylko sobie nie imaginuj, abym ja zmiękła i głupstwo ci pozwoliła zrobić dla tej kukły. Jeszcze ci to raz powtarzam, wolę cię widzieć na marach, niż z ladajaką dworką, szurgotem u ołtarza. Pókim ja żywa, tego nie dopuszczę. Masz do wyboru między starą matką, a tą błaźnicą.
Syn nie odpowiedział ani słowa — złamać się też nie dawał.
Tak się przeciągnęło do lipca.
Podróż na koronacyę zapowiedziana w pierwszych dniach tego miesiąca przyszła do skutku.
Bietka towarzyszyła wybranemu fraucymerowi francuzów, którzy z Maryą Ludwiką jechali. Nietyksza, choć mu rany zaledwie zabliźnione dokuczały, siadł na koń, aby ode dworu nie pozostać, acz mało miał nadziei zbliżenia się do Bietki.
Usłużni przyjaciele, przyjaciółki, pośrednicy, ponieważ listów naówczas pisywać nie było we zwyczaju, przenosili ustne pokłony, pozdrowienia, a czasem małe jakieś podarki. Bietka się nie kryła z tem, że uważała swego wybawcę za narzeczonego.
W Krakowie oboje mieli nadzieję częściej się spotykać z sobą.
Z Warszawy cały dwór królewski, dosyć liczny, ciągnący mnóztwo wozów i czeladzi za sobą, skierował się na Częstochowę.
Królowa, która już wiele słyszała o cudownym obrazie, chciała się tu pomodlić koniecznie. Władysław IV, choć dosyć obojętny w rzeczach religii, przez pamięć może dla pobożnego ojca i matki, szanował w drugich to uczucie, a nawet w ostatnich latach zdawał się skłonniejszym do nabożeństwa. Wymówką dla niego, że nie uczęszczał do kościołów, był stan zdrowia.
Wiedziano wszakże, iż gotów był żenić się z protestantką, i duchownemu żadnemu wpływać na siebie nie dopuszczał. Spowiednicy jego odznaczali się do zbytku posuniętą tolerancyą.
W Częstochowie przez cały dzień jeden zatrzymali się królestwo, podejmowani z całym dworem przez bogatych zakonników. Była Częstochowa naówczas jedynym w Polsce klasztorem twierdzą, jakby zabytkiem i wspomnieniem owych Ecclesiae incastellatae, których Rzym zakazywał dawniej.
Ojcowie Paulini chlubili się swą forteczką, opatrzoną bastyonami, wałami, przekopami, murami, na których około dwudziestu dział mieli. Nie spodziewano się naówczas pewnie, iż one w istocie na obronę świętego miejsca posłużą.
Cały ten dzień prawie królowa i jej dwór spędził w kościele i kaplicy, a król spoczywając w chłodzie.
Ztąd wprost już pośpieszano na Łobzów do Krakowa, i w Łobzowie we dworze przez Stefana Batorego przebudowanym, do którego piękny ogród przytykał, znowu spoczywano, gotując się na uroczysty wjazd do stolicy.
Podróż ta nie przyczyniła się wcale do zbliżenia ku sobie królewskiej pary, lecz Marya Ludwika nadto była poruszoną, przejętą, a poczęści zaciekawioną tem wszystkiem co ją spotykało nowego i nieznanego, aby wiele czuć mogła na obojętności męża dla siebie. Król chwilami okazywał się nawet wesołym, a panów, którzy go po drodze spotykali, przyjmował tak łaskawie, jak nigdy. Potrzebował ich ująć sobie. Z narady z Kazanowskim wynikło, iż należało wszelkiemi możliwemi sposobami na przyszły sejm umysły przygotować i pozyskać sobie.
Dzień wjazdu był skwarnym, ale słonecznym; orszak królewski świetny i liczny wyruszył z Łobzowa spotykając po drodze na powitanie go śpieszące tłumy. Pierwsze występowało miasto Kraków, stolica dawna, panowie radni i starszyzna niosąca klucze złocone; ci zatrzymali króla w polu, a długich mów, wedle zwyczaju, niepodobna było ani uniknąć, ani ich zostawić bez odpowiedzi. Nigdy też sztuka oratorska nie była w Polsce posuniętą do takiego stopnia wybujałości, jak teraz; popisywali się z nią wszyscy.
Miasto występowało okazale, chorągwie mnogich cechów, każdy inaczej strojny, wysilały się na ubrania świetne i smakowne, na uzbrojenia i lik swych reprezentantów.
Włochów i francuzów w kupiectwie tylu jeszcze liczył naówczas Kraków, że oni sami występowali we dwieście koni, z których jedna secina ubrana była, gwoli królowej, francuzką modą od atłasów i aksamitów, druga miała polskie stroje. Za niemi szły chorągwie rzemiosł cechowe, hajducy pana wojewody krakowskiego, żółto-niebieska chorągiew panów Kazanowskich, tatarowie księcia Dominika, jego kozacy, hajducy biskupa krakowskiego, niezliczone oddziały panów senatorów, chorągwie królewskie pancerne, usarze skrzydlaci w lamparcich skórach na ramionach, kopijnicy ze złoconemi kopiami, których proporce wlokły się po ziemi, a naostatek sami dygnitarze koronni i litewscy konno, lśniący od złota i drogich kamieni. Orszak wspaniały był prawdziwie króla godnym i Władysław z dumą na niego spoglądał.
Francuzi mogli się tu przekonać lepiej jeszcze niż w Gdańsku i Warszawie, jak był bogatym ten kraj, który na oko się im wydawał tak ubogim i nędznym.
Król, dnia tego zdrowszy, jechał pod wspaniałym baldachimem, niesionym przez radnych miasta, na pięknym koniu, poprzedzany przez Kazanowskiego z laską marszałkowską w ręku, gdyż Opaliński nie był przytomnym, obok siebie mając z jednej strony księcia Karola, z drugiej francuzkiego posła p. de Brégy.
Wojewoda pomorski, marszałek królowej, z drogiemi kamieniami błyszczącą laską poprzedzał wytworną kolebkę Maryi Ludwiki, która siedziała w niej sama jedna. Osiem jak śnieg białych koni, strojnych we wstążki, ciągnęło powóz cały srebrny, z kolumnami i galeryami, które daszek podtrzymywały, wybity zewnątrz blado-niebieskim aksamitem, wewnątrz lamą srebrną w kwiaty złote.
W innych kolebkach, również wytwornych jechał za królową jej dwór niewieści. Kilkaset gwardyi przepysznie strojnej otaczało powozy.
U wjazdu do miasta stały wrota tryumfalne, całe napisami okryte, życzeniami i proroctwy przyszłości. Z prawdziwym zbytkiem rozsiadała się na nich łacińska epigrafika, zastępująca malownicze ozdoby. Napisy opasywały kolumny, zasypywały kapitele, cisnęły się po kątkach, wyginały w łuki, zataczały kołem i sprawiały wrażenie jakiegoś gwaru nieswornego. Jeden nad drugi wysilał się na hyperbole i jaskrawość. Pismo święte i mythologia, historya domowa i obca, musiały służyć im za wątek, a poeci starożytni podarci na kawałki, do niepoznania, pełnili skromne obowiązki heroldów króla.
Znużone oczy Władysława padły może na wiersz najniżej wypisany, który na usta blade mógł ironiczny uśmiech wywołać.

Olim quae solum virtus praemit ad altum,
Haec Regina tibi nunc quoque monstrat iter.

Na galeryi tego łuku tryumfalnego nie brakło naturalnie muzyki i śpiewaków.
Druga podobna brama ozdobna czekała na końcu rynku, niemniej obficie napisami wyposażona. I tu zbytek cały niemal rozlał się na słowa. Panowie kollegiaci starsi i młodsi składali się zapewne na to bogactwo pomysłów, na te strzeliste okrzyki.
Stało u góry:

Unde Lux, inde corona...

W kościele na Wawelu licznie zebrane duchowieństwo, kapituła, biskup czekali na królestwo z uroczystem Te Deum, które się rozległo pod starem katedry sklepieniem.
Koronacya, której ciekawi francuzi przypatrywali się z zajęciem, odbyła się w dniu następującym.
Królowa wstawszy bardzo rano, około dziewiątej stała jeszcze ze swym orszakiem niewieścim przed zwierciadłem, kończąc toaletę, gdy podskarbi koronny wszedł uroczyście, niosąc klejnoty królestwa, koronę, berło i jabłko. Nie obeszło się bez mowy i bez odpowiedzi.
Mowa, jak sól przy potrawach, wciskała się wszędzie.
Zaledwie drzwi się za podskarbim zamknęły, gdy król wszedł, wiodąc za sobą księcia Karola, posłów francuzkiego i weneckiego, senatorów i dygnitarzy. Królowę dokończono ubierać i po chwili wszyscy udali się do kościoła na zamku, w następującym porządku.
Naprzód szedł dwór szlachecki króla, komornicy jego, orszak cały niezmiernie strojny, czapeczki z kitami piór czaplich, które francuzom wydawały się czemś bardzo osobliwem. Czaple czuby były dla nich oznaką polskiego „obyczaju“. Za dworem postępowali wojewodowie, kasztelani, urzędnicy wielcy koronni, niosący godła, wojewodzic krakowski miecz obnażony, inni koronę, jabłko, berło. Za tymi Kazanowski marszałek poprzedzał króla, który postępował sam naprzód. Zanim wcisnął się poseł francuzki, niezmiernie o miejsce, jakie mu przeznaczano, troskliwy.
Następowali urzędnicy niosący koronę i godła królowej i wojewoda pomorski, jako marszałek jej; królowę prowadził z prawej strony podtrzymując książe Karol, z lewej nuncyusz papiezki. Za niemi szły panie i wojewodowie.
Od zamku do kościoła szpalerem stały gwardye króla, aż do drzwi katedry, w których in pontificalibus oczekiwał biskup krakowski Gembicki, z biskupami kamienieckim i płockim i mnogim klerem i infułatami.
Po przywitaniu Gembicki i Kamieniecki biskupi wprowadzili królowę do kościoła, zastępując księcia Karola i nuncyusza.
Król udał się naprzód do kaplicy Zygmuntowskiej, gdzie oblókł uroczyste szaty, z pomocą kilku urzędników swego dworu.
Zdjęto z niego zwierzchnią suknię, odpasano szpadę, zrzucono buty i w miejsce ich włożono trzewiki białe, albę białą u dołu obszytą prześlicznemi koronkami, a na ramiona włożono płaszcz w kształcie kap, jakich używają duchowni.
Płaszcz ten ze złotogłowu, cały był wyszywany wzorzysto. Na rękawiczkach widać też było szyte krzyże. Korona złożona ze czterech łuków, nad któremi glob i krzyż panował, spoczywała na szkarłatnej czapeczce. Berło i jabłko okryte drogiemi kamieniami dopełniały wspaniałego stroju, który w dzień gorący lata, dla otyłego pana, nie był zbyt wygodnym do dźwigania. Oddychał też w nim ciężko.
W czasie gdy króla ubierano, królowa na przygotowanem wezgłowiu klęcząc, modliła się przed wielkim ołtarzem. Król zasiadł potem na tronie na dwa stopnie podniesionym, pod złotogłowym baldachimem, otoczony wszystkimi swymi urzędnikami, niosącymi godła właściwe.
Po Epistole król powstał i wezwał arcybiskupa o ukoronowanie królowej, w krótkich słowach, po łacinie, wedle formuły zwykłej.
Po ucałowaniu ręki prymasa, powrócił na tron i zajął na nim miejsce. Królowa ciągle jeszcze klęczała przed wielkim ołtarzem.
Rozpoczął się śpiew litanij i modlitw według pontyfikału, w czasie których królowa leżała krzyżem na ziemi. Po ukończeniu ich, podniesiona przez biskupów, przyprowadzona przed arcybiskupa została namaszczoną, i przeszła do kaplicy Zygmuntów, wraz z biskupami i paniami jej towarzyszącemi. Pani des Essarts włożyła na nią tutaj gronostajowy surcot i płaszcz atłasowy biały podbity gronostajami, szyty srebrem, którego ogon nieśli trzej wojewodowie. Przed wielkim ołtarzem królowa uklękła znowu, a po odmówieniu modlitw arcybiskup na skronie jej włożył koronę, dał jabłko i berło, a biskupi odprowadzili na tron, obok królewskiego.
Posłowie obcy na lewo od wielkiego ołtarza siedzieli pod osobnym baldachimem, książe Karol za królową. Wszystko to zawczasu roztrząsać i obmyślać musiano.
Po Ewangelii dwaj biskupi prowadzili królowę do ołtarza z ofiarą. Stanowiła ją sztuka złota ważąca sto dukatów, którą królowa po ucałowaniu ręki arcybiskupa złożyła mu. W ciągu mszy późnej przystępowała do komunii.
Mszę zakończyło Te Deum przy biciu z dział, a królestwo z kościoła w tych strojach obrzędowych przeprowadzani na zamek zasiedli do stołu.
Marya Ludwika, pomimo znużenia i wzruszenia, przetrwała zwycięzko długie godziny tych ceremonij kościelnych; król nawet starał się nie okazywać tak zmęczonym, jak był w istocie.
Zaledwie jednak uczta doszła do końca, oboje państwo pośpieszyli ze swego wyswobodzenia korzystać i wypocząć każde zosobna w kółku sług swoich.
W ciągu tych dni król wprawdzie oczyma ciekawemi przypatrywał się ukradkiem swej towarzyszce, nie mogąc nie przyznać, że piękną była, bo jej zwycięztwo przywróciło świeżość, zdrowie i męztwo do walki; ale nie przemówił prawie, nie starał się okazać najmniejszej czułości.
Program dni następujących nie obiecywał też zbliżenia się, choć dwa dwory króla i królowej napozór były połączone. Nazajutrz zaraz Władysław sam pozostał na zamku, przyjmując mnogich senatorów przybywających, a królowa zwiedzała kościoły i klasztory.
Oddawna pana nie widywano tak ożywionym i uprzejmym, tak przystępnym.
Wchodziło w plan podróży tej pozyskanie sobie serc, zjednanie ludzi, którzyby ślepo szli potem za królem, gdzie on ich chciał prowadzić. O wojnie mowy nie było.
Władysław tak czuł potrzebę tymczasowego oczyszczenia się z zarzutów, jakoby wywołać chciał z turkiem walkę, iż na ten cel zwołał radę. Kazanowscy kierowali tu wszystkiem, a młodszy z nich właśnie nową godnością został zaszczycony. Zręcznie też prowadzono narady i zwierzenia.
Przed panami senatorami ubolewał król, iż jego postępowanie tłumaczono sobie fałszywie.
— Nigdy rzeczpospolitej nie miałem myśli uwikłać w ciężką wojnę z turkami — mówił poufnie — ale mamy na karku tatarów, którzy nam pokoju nie dają, z którymi sojusz równie ciężki jak wojna; aby im postrach wrazić, musiałem się uzbroić.
Innego nic nie miałem na celu.
Wierzono czy nie królowi, wyznanie to było uspokajającem i zostawiło po sobie wrażenie bardzo dobre.
W sprzeczności jednak znajdowało się z dalszemi programatami podróży na Ruś, do Lwowa, w których upatrywano, nie bez przyczyny, zamiar pozyskania sobie nowych sprzymierzeńców na przyszłość.
Senatorowie, którzy widzieli króla chorującym w Warszawie, niedomagającym w drodze, zmęczonym w Krakowie, zaczęli nalegać na to, ażeby czas na podróż przeznaczony obrócił na staranie o swe zdrowie i spoczynek.
Rady te wszakże znalazły króla głuchym. Z całego ich toku Władysław mógł wnieść, że został odgadniętym, co pociągnęło za sobą tylko ciche postanowienie, po naradzie z Kazanowskimi, aby corychlej opuścić Kraków i rozpocząć podróż na Ruś od wycieczki do Niepołomic.
Cel króla, jeżeli nie został osiągnięty jak sobie życzył, w części przynajmniej mógł się uważać za zdobyty, gdyż jawne oświadczenie się przeciwko wojnie zamykało usta.
Podróż dalsza, którą królowi odradzano, w istocie mogła być i nużącą i niewygodną, gdyż dla dosyć licznego dworu niewszędzie podrodze mógł Władysław znaleźć pomieszczenie. Zmuszony ciągnąć za sobą królowę i jej dwór, oprócz tego oprzeć się nie mógł życzeniom francuzkiego posła, który mu chciał towarzyszyć.
Francuzi widząc przepych i dostatek, które dowodziła koronacya, nie domyślali się, iż wewnątrz kraju niewszędzie mogli znaleźć te wygódki, bez których obejść się im było trudno.
W Krakowie Nietyksza nie mógł się inaczej znaleźć jak fortelem, gdyż ks. Albrecht nie znajdował się na koronacyi, musiał więc wprosić się do orszaku księcia Bogusława, dlatego tylko, aby choć na chwilę widzieć się z Bietką i zapewnić ją, że na niego rachować może.
Wiedział on, że dziewczęciu z pewnością donieść musiano o pobycie matki jego i o głośnym jej oporze przeciwko małżeńskim projektom.
Nazajutrz po koronacyi, gdy królowa z panią d’Aubigny i des Essarts, w towarzystwie sekretarza swego Desnoyers i ks. de Fleury zwiedzała kościoły i klasztory, Nietyksza wkradł się na zamek. Miał on tu przyjaciół dosyć i znajomych i rachował na to, że mu oni ułatwią widzenie się z dziewczęciem. W istocie też potrafił się wkraść, po wyjeździe królowej, na drugie piętro, które fraucymer zajmował, i tam wyprosił Bietkę do siebie na rozmowę, której jedna z panien przytomną być miała.
Od owej tragicznej nocy krwią obojga oblanej, dziewczę nie widziało litwina, który odżył wprawdzie i wyzdrowiał po ranach i kuracyi, ale one na nim pozostawiły ślady.
Świeżość młodości znikła z twarzy bladej chłopaka, który zmężniał i posmutniał. Bietka też nie była wesołą, ani tak trzpiotowatą i zuchwałą jak niegdyś.
Z uśmiechem podała rękę, którą Nietyksza ucałował.
— A! królowo moja — zawołał — jakżem ja długo czekał na to szczęście, które mnie dziś spotyka, a takem się wymęczył!
— No, ale zdrowi jesteście — spytała Bietka.
— A! co tam zdrowie! — rzekł żywo litwin — gorsza ta troska, którą z sobą człowiek nosi. Nie będę ja nigdy spokojnym, aż Bóg da, podacie mi tę rączkę do ołtarza.
— Matka wasza — poczęła Bietka — ja wiem o tem, jest przeciwną, a ja do nieposłuszeństwa jej was nie chcę doprowadzić. Nigdy podobno się nie spełni...
Nietyksza nie dał jej dokończyć.
— Pani matka moja — rzekł — prawda, upartą jest, ale ja niemniej. Jednego mnie ma, gdy się przekona, że ja bez was szczęśliwym być nie mogę, zgodzić się musi.
O tem też ja was upewnić chciałem, królowo moja, że gdyby mi najdłużej czekać przyszło, wiernym wam pozostanę; ale wy?
Spojrzał jej w oczy.
Wejrzenie jasne i ruszenie ramion, którem mu odpowiedziała, mogło go uspokoić.
— Wyście dla mnie krwi swej nie żałowali — rzekła spokojnie — a jakżebym ja niewdzięczną być miała i mogła o tem zapomnieć?
Zresztą nikt o mnie, a ja też o nikim nie myślę, a Nesterackiego niema się już co obawiać.
Przyjaciółka jego także dziś mu pomocną być nie może. Królowa jejmość łaskawą jest na mnie — dodała — nie wypędzi mnie ode dworu. Czekam na powrót ojca, i o niego jestem niespokojną.
O ojcu tym słyszał wprawdzie Nietyksza, ale nie wiedział wiele, a nawet cel podróży jego był mu nieznanym. Zapytał więc.
— A dokądże się udał?
— Wiem tylko tyle, że na kresach miał jeszcze do czynienia, bo tam znaczną część życia spędził — odpowiedziała Bietka. — Miał interesa swe załatwiwszy, przyjechać do Warszawy i osiąść tu, a okupić się gdzieś, bo mu życie na granicy od Dzikich Pól dokuczyło. Da-li Bóg, gdy powrócimy z tej wędrówki naszej, może go już zastanę w Warszawie.
— A! mój Boże — przerwał Nietyksza — jak mnie to boli, że ja w tę drogę ze dworem się puścić nie mogę. Przydałbym się może naco, ale mi od moich Radziwiłłów całkiem odstać się nie godzi.
— I jabym tego nie radziła — odezwała się Bietka. — Król zapewne dalej, jak do Lwowa, gdzie się chce widzieć z panem hetmanem polnym, nie pojedzie.
Radzono mu, aby go raczej do siebie powołał, ale mi się zdaje, iż (tu głos zniżyła) N. Pan ma też więcej coś na celu, i od tej podróży nie odstąpi.
Nie tak też to znowu sroga rzecz — mówiła dalej — trochę letnią porą kraju przejechać i zobaczyć, a królestwo oboje i ich dwór wszędzie znajdą gościnne przyjęcie. My też z francuzkami nie będziemy miały powodu się skarżyć, choć moje koleżanki znad Sekwany u nas wszystko znajdują dziwnem dla siebie i niesmacznem. I one i sekretarz królowej p. Desnoyers, który wszystko zapisuje co widzi, dopytuje się o każdą rzecz, a dziwi też każdej, nasze obyczaje znajdują bardzo nieobyczajnemi.
Rozśmiało się dziewczę.
— A wy? — zapytała.
— A ja — rzekł smutnie Nietyksza — muszę z księciem Bogusławem powracać, bom się do dworu jego przyczepił, ale podrodze, zamiast do Wilna z nim, zostanę w Warszawie, i tam na was oczekiwać będę.
Macie mi co do zlecenia?
— Ja? — wesoło spytała Bietka — no, chyba abyście pozdrowili odemnie starą, poczciwą ciwunowę Mingajłowę, a jeśli chcecie i państwa Bieleckich oboje, i naostatek, opiekuna mojego ks. Stoczka u Ś. Rocha.
— Z chęcią! — odparł Nietyksza — przynajmniej z nimi o was mi mówić będzie wolno. Nie będę też miał co robić w Warszawie, bo nie wiem czy książe kanclerz powróci tam rychło. Ma dosyć dóbr do objeżdżania, a mało gdzie nie funduje kaplicy lub klasztoru. Dobry, pracowity, pobożny pan.
— To też miłują go wszyscy — mówiła Bietka — ale się razem obawiają, bo surowym jest dla siebie i dla drugich, a król ma do niego żal, że mu do wojny przeszkadza.
Nietyksza się uśmiechnął.
— Namby młodym wojna też smakowała — rzekł — bo rycerskiemu człowiekowi bez niej żyć smutno, ale starsi turka drażnić boją się, aby na nas nie spadł całą siłą, bo naówczas niktby w pomoc nie przyszedł. Nam niby to każą na posiłek iść wenetom... ano, Bóg wie... Ja tam o tych rzeczach niewiele rozumiem.
— A ja jeszcze mniej — wtrąciło dziewczę — wiem tylko, że królowa pieniędzy już dała wiele na tę wojnę, a jeszcze ich od niej żądają. No i będzie musiała dać, bo królowi odmówić nie może. N. Pan i tak dla nas bardzo słodkim nie jest, a gdy się nachmurzy, patrzeć na królowę nie chce. Ta biedna płacze, a my z nią.
— Wszystko się to, da Bóg, ułoży — dodał Nietyksza — jak skoro wojnę senatorowie z głowy królowi wybiją. Dosyć nam będzie tatarów.
Poczęli potem liczyć, jak długo ta podróż trwać miała, ale litwin nie bez przyczyny utrzymywał, że na Lwowie się nie skończy, i że trwania całej tej wycieczki obrachować nie było podobna.
Słychać już było teraz, że podrodze niektórzy z panów króla z królową do siebie zapraszać chcieli i ugaszczać, że się gotowali do przyjmowania Koniecpolscy, Zamojscy, Sobiescy, Wiśniowieccy i inni.
— A i na to coś trzeba odłożyć, że króla podagra pochwyci — rzekła Bietka — bo rzadko na dłużej od niej wolnym bywa. Prawda, że pora cieplejsza zawsze mu sprzyja, ale za to zmęczy się dużo.
Przeciągnęłaby się była rozmowa ta dwojga młodych, którzy wiele innych sobie mieli do powierzenia tajemnic, gdyby ich nie spłoszyła panna de Langeron, zawsze kwaśna i niechętna, a Bietce mająca za złe, że poufalej była z panią des Essarts, z którą coraz jawniej zazdrośna francuzica wojnę toczyła.
Wojna ta i królowej i całemu dworowi aż do posła, który w nią był wmięszany, czuć się dać miała. Stała się ona źródłem nieprzebranych oskarżeń wzajemnych, które ztąd przechodziły na dwór francuzki, a z Paryża powracały zaprawne nową goryczą, aby tu królowej nie dać pokoju.
Z jednej strony pani des Essarts, z drugiej Langeronówna, poseł p. de Brégy, sekretarz Desnoyers, p. de Conrade, doktor nawet de Lafage i maitre d’Hótel de Ronsay z żoną i cały zastęp dziewcząt służących, składali dwie armie ucierające się z sobą. Nawzajem śledzono krok każdy, tłumaczono każde słówko; intrygowano, aby królowa na jedną lub drugą przechyliła się stronę.
Bietka starała się zachować neutralną, nie mięszając się do niczego, ale mimo swej woli, to des Essarts, to Langeronówna powoływała ją za świadka.
Ponieważ dwór przed puszczeniem się w dalszą podróż miał się zatrzymać w Niepołomicach, wyprosił sobie Nietyksza pozwolenie, aby tam jeszcze mógł raz widzieć i pożegnać ukochaną.
Bietka nie miała nic przeciwko temu, nie obawiała się, aby ją to w oczach ludzi mogło narazić na obmowę, bo wszyscy wiedzieli, że Nietyksza ją narzeczoną nazywał i zmusił do przyjęcia pierścionka. Zaklęła go tylko Bietka, ażeby nie wyrwał się dalej i Radziwiłłów sobie nie naraził.
— W Warszawie — dodała przy rozstaniu — dowiecie się-li od ks. Stoczka, że ojciec mój powrócił, starajcież się go poznać i powiedzcież mu o mnie.
Nietyksza wyciągniętą mu rączkę pocałował z uszanowaniem, które Langeronównej wydało się przesadzonem, i ruszył nazad, do miasta.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.