Na królewskim dworze/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom II
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Około jedenastej zrana naznaczonego dnia królowa siadła wreszcie do tej kolebki złoconej, która ją na tron zawieźć miała, przed oblicze tego, co miał być mężem jej i panem, uprzedzonego, zniechęconego, zmuszonego niemal do małżeństwa.
Napozór jednak tego ostygnięcia króla nic nie zdradzało. Królowę otaczał przepych, tłumy senatorów, panów, duchowieństwa, całe pułki rycerstwa najświetniejszego, okrzyki, uniesienia i oznaki radości.
Prawie od samych Falent po drodze stały uszykowane, jedne od drugich wykwintniej poprzybierane oddziały rycerstwa, wśród którego pułki Radziwiłłowskie, Kazanowskich, Opalińskiego, Ossolińskiego prym trzymały.
Francuzi nie mogli się nachwalić szczególniej pancernej chorągwi królewskiej, ze skrzydłami, w złoconych koszulkach, w skórach lamparcich, których kopij chorągiewki długie aż po ziemi się ciągnęły. Za najmniejszym wiatru powiewem jedwabne te proporczyki unosiły się w powietrze i polatywały jak różnobarwne obłoki nad złocistemi misiurkami rycerzy.
Oprócz wojsk niezmiernie liczne ciągnęły za królową kolebki, powozy, kotcze panów, pełne postrojonych pań. Nie zachowywano żadnego porządku hierarchicznego w tym pochodzie i każdy zabierał miejsce jakie mu się zdobyć udało.
Na chorągwiach pułków herby panów malowane służyły za znaki, gdzie którego z nich szukać było potrzeba. Niezmierna rozmaitość i żywość barw, świetność zbroi, przepych w rzędach na konie oczy porywał. Było w tem wszystkiem może dla francuzów coś dzikiego i nieco barbarzyńskiego, ale przepych, wspaniałość, bogactwo zdumiewało.
Szlachecka równość polska i tu się czuć dawała, gdyż każdy mógł sobie pierwsze miejsce przywłaszczyć, a nikt mu go odjąć nie śmiał, chyba siłą.
Francuzi niedobrze wiedzieli, co się działo przed nimi i za nimi, ich jednak gromadka wedle pewnego się starszeństwa i etykiety uszykowała. W pierwszym powozie posadzono biskupa auriackiego, dawszy mu dwu polskich do towarzystwa; dalej jechał książe Karol z posłem Francyi, za nim marszałek dworu królowej z laską urząd ten znamionującą, poprzedzający karetę Maryi Ludwiki.
Królowa siedziała w niej z panią de Guebriant. Tuż za niemi jechało dwudziestu trębaczów i oddział jazdy przepyszny, po którym szły powozy dworu, pań, panien, domowników i t. p.
U drzwiczek karety Maryi Ludwiki dwóch urzędników przyszłego jej dworu jechali konno, okryci klejnotami i jaśniejący od złota. Na końcu postępowały cechy warszawskie w rozmaitych barwach umyślnie na tę uroczystość sprawionych, krojem i modą francuzką. Mieszczan tych liczono do ośmiuset, a za nimi jeszcze szedł pułk ułanów.
U bramy krakowskiej czekał łuk zwycięzki o trzech wrotach, na którym orły polskie z mantuańskiemi połączone, niosły w dzióbach rószczki oliwne i palmowe.
Lecz jakże nieskończenie długą wydała się ta droga królowej, na którą tysiące oczów patrzyło, czytając w jej twarzy zmęczonej uczucia, które nią miotały.
Sześć godzin wydały się wiekami sześcią. Guebriant kiedy niekiedy orzeźwiającym zapachem starała się prawie omdlewającą ożywić i cicho szeptała: Courage!
— Męztwa!
Męztwa też potrzeba było olbrzymiego, aby przetrwać nie omdlewając te godziny, w których myśl wyścigała czas i starała się odgadnąć ciemną przyszłość.
Co ją tu czekało?
Chmurami zawleczony był horyzont.
Nieznajomy człowiek, nieznany kraj, ludzie nieznani, w których nie wiedziała czy ma wrogów czy przyjaciół się spodziewać. Ponad tem wszystkiem korona.
Francya, która ją miała podpierać, daleko... ona tu sama, a wkrótce nawet ci, co jej towarzyszyli, opuścić ją mieli.
Po kilkakroć na wspomnienie młodości i tych marzeń, które aż tronu Francyi sięgały, łzy zwilżyły jej powieki. Młodość, złudzenia, wiara w serca i w ludzi, wszystko się rozwiało i znikło; pozostawało życie twarde, walka — komedya bolesna z uśmiechem na ustach.
W sercu było pusto... korona i berło wydawały się zabawkami dziecięcemi.
Oczy jej błądziły to po tych pułkach tak strojnych dziwacznie, tak niepodobnych do muszkieterów i lancknechtów francuzkich, to po szarych jeszcze polach i szkieletach drzew smutnych.
Kiedyniekiedy wybuch okrzyków, odgłos trąb i kotłów przerywał marzenie.
Lecz i na zamku warszawskim król nie z mniejszym niepokojem czekał na małżonkę, którą poślubiał przymuszony, przeciwko woli.
Ostatnie dni usposobiły go jak najnieprzyjaźniej dla królowej; postarała się o to Amanda, aby ją przyjął nie tając swej odrazy.
Od rana już przysposobiony był strój, ozdoby, klejnoty, oznaczony orszak, urządzone wszystko tak, aby o niczem myśleć nie było potrzeba. Król kazał sobie, jakby dla utrzymania się w rozdrażnieniu, dawać znać o wjeździe, o zbliżeniu się orszaku, o każdym kroku jego.
Pac wchodził i wychodził nieustannie coś przynosząc. Jednemu z senatorów koń padł i obalił się z nim na ziemię, przywieziono go na prostym wozie do domu.
Musiano opowiadać jak postępowały powozy, w którym jechał książe Karol, gdzie i po której stronie siedziała posłowa, jaki był strój Maryi Ludwiki.
Zadumany, posępny, coraz to na zegar spoglądał król stojący u łoża. O zwykłej godzinie kazał sobie leżąc podać jedzenie, ale roztargniony jadł mało, pił nieco więcej i natychmiast potem zawołał, że wstawać chce i ubierać się.
Trudno było ściśle obrachować godzinę, o której przybędzie królowa, ale Pac z tej drogi jaką przebyła przed południem wniósł, że przed piątą przybyć nie może.
Władysław, który ani kroku nie zrobił na powitanie przybywającej, sam czuł, że przynajmniej wchodząc wprost do kościoła, przed ołtarzem go zastać powinna i nie być jeszcze oczekiwaniem upokorzoną.
Chciał razem dać jej uczuć i że się zawiódł na niej i że był jednak rycerskiej grzeczności mężem, szanującym niewiastę.
Dwa różne uczucia ciągle się w nim ścierały... wstręt przemagał.
Najmniejszy ruch około zamku, głośniejszy okrzyk w ulicy poruszał go, obawiał się, aby nie był zaskoczonym niespodzianie.
Pac musiał go zaspokoić tem, że trzech konnych ustawił na wjeździe w przedmieścia i przed bramą krakowską, którzy w porę znać dać mieli.
Zwolna kazał się pajukom swoim ubierać, ale z niczego nie był kontent. Naznaczone suknie, złotogłowy, koronki, peruka, szarfa, wydały mu się zmięte, nieświeże. Rzucał je i gniewał się. Łajał szatnych, którzy znosili coraz to nowe, a coraz gorzej przyjmowane części stroju.
Wśród tego dziwaczenia, któreby ledwie w kobiecie usprawiedliwionem być mogło, pierścionek królowej Cecylii, który nosił na palcu od jej zgonu, zwrócił jego oko. Ta, której nigdy miłości nie okazał za życia, wyrwała mu z piersi westchnienie. Żałował cichej, pobożnej, potulnej towarzyszki.
Jeden z dworzan króla, młody Korycki, który się domyślał jak wiadomości o pochodzie będą pożądane, nadbiegł w tej chwili. Towarzyszył on zdaleka orszakowi od Falent prawie.
Król przerwał ubieranie się i chciwie słuchać począł.
— Wspaniale i przepysznie! — wołał Korycki. — Nie powstydzimy się francuzów, N. Panie! Otwierają gęby szeroko na naszych pancernych ze skrzydłami i skórami lamparciemi. Chorągiewki kopijników zdumiewają ich swą długością i jeden z nich mnie pytał na co się to zdać mogło.
Korycki śmiał się.
— Tarcze, sahajdaki, łuki, wszystko to dla nich nieznane rzeczy, a niektórzy panowie mają takie, że w istocie jest się dziwić czemu. Ossoliński jeden dźwiga tarczę pozłocistą, która dla samego kunsztu warta tyle, co dobry folwark! Niech znają francuzi! — czwanił się Korycki, ale to jakoś króla nie rozweseliło.
Spytał cicho o królowę.
Korycki nie polityk, pomimo że mu Pac znaki dawał, rzekł otwarcie.
— Królowej posłowa ciągle coś daje wąchać, ażeby nie osłabła. Widać na twarzy jak zmęczona... albo to dziw, wloką się noga za nogą; z tyłu jak tych dwudziestu trębaczy się odezwie, zdaje się, że uszy pękną, z boku krzyki, a koło powozu u drzwiczek żeby nie pan kasztelan i nie koniuszy, toby do karety łby końskie wpadały. Ale, już co prawda, to prawda! że wspanialeśmy wystąpili. Radziwiłłowie po książęcemu, a przed wszystkiem usarze W. Król. Mości; tych choć malować!
Król słuchał chwilę z zajęciem.
— Kiedyż tu królowa stanie? — zapytał.
— O, myśmy rachowali już — rzekł Korycki — przed piątą trudno aby stanęła, bo ciągle trzeba się zatrzymywać. Ale o piątej to już pewnie będzie.
— Trzeba dać znać nuncyuszowi — szepnął król.
Są takie dnie, godziny i minuty w życiu naszem, ciężkie do przebycia, poprzedzane przeczuciami złowrogiemi, niepokojem, długie, dławiące i duszące. Zdaje się, że nigdy nie przyjdą i nie przejdą, że coś z sobą przyniosą, co się wypiętnuje na wieki.
Takim był ten dzień dla króla i dla królowej. Wejrzenie żywe, które na siebie rzucić mieli, mogło dopiero odsłonić im obojgu tajemnicę przyszłości... ono wyrokowało o tem, czy miłować się mieli czy nienawidzieć.
Wszystko co mówili ludzie, co pisano, konterfekty, malatury, opowiadania, miały zniknąć i roztopić się we wrażeniu tego wejrzenia pierwszego. Ono stanowiło o przyszłości.
Z całem swem męztwem bohatera, Władysław drżał, a królowa płakała.
Przeznaczenie obojga spełnić się miało. Król patrzał na posuwające się igiełki zegaru z trwogą. Teraz zdawały się już biedz zbyt szybko, godzina się zbliżała. Zdala, gdzieś od przedmieść głucho ozwały się dzwony. Władysław podniósł się z krzesła, aby wdziać płaszczyk, ręką drżącą wziął kapelusz i laskę, bez której iśćby nie mógł. W przedpokoju słychać było nadchodzących senatorów, którzy mu towarzyszyć mieli do kościoła. Zamyślony, zasępiony król ust nie otwierał, poruszał się machinalnie, dając niekiedy oznaki zniecierpliwienia. Głośno poczęły rozlegać się dzwony... otwarto podwoje i poprzedzany przez kilku dworzan, król skierował się ku gankom do kościoła Ś. Jana wiodącym.
Pochód to był smutny jak żałobny, król szedł z głową na piersi zwieszoną, dwór trwożnie spoglądał po sobie.
Stary kościół Ś. Jana, wielkie owo mauzoleum rodu książąt mazowieckich, z tragicznemi podaniami ich dziejów, pomimo rzęsistych świateł i zieleni, smutnie wyglądał i grobowo. Jarzemski powiada, że „stary płaszcz dźwigał na sobie“. Lecz nietylko to pokrycie zczerniałe i mury spękane czyniły go posępnym, wnętrze przepełnione było kamieniami grobowemi, a wizerunki ostatnich z rodu przypominały truciznę, którą ich zgładzić miano. Do sklepień i murów przyległy tragiczne stare dzieje.
Na ten dzień starano się przystroić główną nawę; błyszczały trony pod baldachimami złocistemi przygotowanemi dla królestwa, siedzenia złotogłowami i szkarłatem okryte dla nuncyusza i biskupów. Posadzki uścielały kobierce, słupy obwijały gałęzie jałowców i świrek.
Pomimo to, zdawało się tylko katafalka braknąć w pośrodku, aby wesele w pogrzebowe przemienić nabożeństwo.
Gdy król wszedł zająć miejsce u ołtarza, gdzie miał oczekiwać na królowę, kościół w części był pusty jeszcze. Zdala od ulicy dochodził szmer głuchy, turkot powozów, okrzyki ludzi. Władysław spoglądał ku drzwiom trwożliwie, w których duchowieństwo na przyjęcie królowej się zbierało.
We drzwiach, strojny z tym zbytkiem i wytwornym smakiem, z którego był po świecie znany, czekał już z mową najsławniejszy z oratorów ówczesnej Polski, Ossoliński. Postać to była imponująca i pańska. Gronostaje na płaszczu zarzuconym na ramiona przypominały tytuł jego książęcy, którego rzeczpospolita szlachecka przyznać mu nie chciała.
Oczekiwanie przeciągało się. Król stał blady. Wtem przed drzwiami przesunęły się cienie, dał słyszeć turkot; niespokojnie Władysław oczy zwrócił ku drzwiom.
Marya Ludwika wchodziła, lecz cień sklepień chóru dostrzedz ani jej postaci ni twarzy nie dawał. Za nią suknie niewieście, ubrania mężczyzn, komże i kapy duchownych, wszystko razem zbiło się w jedną mozaikę barw nierozwikłaną.
Ossoliński nie dopuściwszy królowej postąpić jak do pół kościoła, podniósł głos, który wśród ciszy odbił się o sklepienie kościoła, przedstawującego widok wspaniały. Pełen on był wybranych, jaśniał złotem i klejnotami. Królowa biała jak suknie, które miała na sobie, drżąca, stała ściągając na siebie oczy wszystkich. O uszy jej jak szmer niezrozumiały odbiła się mowa Ossolińskiego, patrzała w dal i szukała oczyma męża.
Zaledwie skończył mówca, biskup auriacki rozpoczął odpowiedź.
Królowę podtrzymywała posłowa.
Jeszcze chwila... Poruszyli się wszyscy. Marya Ludwika zaczęła się zbliżać ku ołtarzowi, przy którym król na nią oczekiwał, przybrawszy dumną postawę.
Obyczaj wymagał, aby przed przyszłym panem swoim poklękła, ugięła już kolana, gdy Władysław zimno i sztywnie podniósł ją i zbliżył twarz ku czołu, jakby miał na niem złożyć pocałunek.
W tej chwili wejrzenia ich się spotkały — trwożne królowej, gniewne pana, lecz, jakby zamienili wyraz ten, Marya Ludwika podniosła głowę dumnie, król spuścił ją zmięszany.
Królestwo stało już obok siebie. Nuncyusz in pontificalibus przed ołtarzem, ale mowom nie było jeszcze końca.
Przemówił cienkim głosem pieszczonym poseł p. de Brégy, jeden z prałatów kościoła do królowej, biskup auriacki musiał odpowiadać.
Król już dawał oznaki zniecierpliwienia, lecz musiał jeszcze wysłuchać i pani marszałkowej, która swej dostojności poselskiej kwoli odezwać się musiała, a dopełniła to z niewieścią odwagą i majestatyczną przesadą.
Wreście stanęli przyszli małżonkowie przed nuncyuszem, który dany już w Paryżu ślub nowem tylko błogosławieństwem potwierdził.
Z chóru odezwała się królewska kapella.
Już za Zygmunta III, który sam w kółku familijnem śpiewał, muzyka była przewyborna i kosztowała wiele, za Władysława nietylko jej nie zaniedbano, ale powiększono jeszcze.
Francuzi mogli się więc zdziwić usłyszawszy tu rzadkiej piękności sopran Baltazara, alt Forsztera, Copulę i Gian-Maryę, śpiewaków króla i doskonałą orkiestrę jego — ale Władysław zmęczony nie dopuścił się zatrzymać dłużej dworowi i razem z królową skierował się gankami wewnętrznemi na zamek.
Oboje szli milczący długo, a pierwszem może słowem, jakie król posłyszał od żony, było cicho ale stanowczo wyrażone życzenie, aby spocząć mogła w przeznaczonej dla niej komnacie.
Król skłonił głową tylko i powiódł kurytarzami, pełnemi właśnie przybywających francuzów, dworu, służby, dworzan i całej tej gawiedzi, którą zamek był przepełniony.
Zaledwie królowa napół zemdlona ze zmęczenia i wrażeń jakich doznawała padła na krzesło, gdy Władysław prawie nie skłoniwszy się nawet, powolnym krokiem opuścił jej mieszkanie.
Panna Langeron, des Essarts i d’Aubigny czekały tu na nią blade i przestraszone. Wyglądała trupio i drżała.
Nie uszły słuchu królowej, gdy się do ołtarza zbliżała, wyrazy króla półgłosem wyrzeczone do Kazanowskiego.
— Toż to jest ta sławiona piękność, o której mówiliście tak wiele?
Boleśniejszego powitania dla kobiety, najzłośliwszy, najmściwszy wrógby nie wymyślił. Utkwiło ono w jej pamięci nazawsze. Były to pierwsze słowa, któremi przyjmował ją małżonek.
Mimowolnie spojrzała w naprzeciw stojące zwierciadło i sama się ulękła twarzy własnej zżółkłej, ściągniętej, z oczyma zapadłemi i usty zaciśniętemi boleścią.
U drzwi pokojów królowej na króla czekali paziowie jego z krzesłem, na którem go wyniesiono.
Pani de Guebriant spotkała w progu z kondolencyą. Zimno począł się tłumaczyć, iż dla gwałtownego cierpienia i znużenia, i sobie i królowej spoczynek musi na dziś zapewnić i nie może być na wieczerzy.
Uroczysta uczta na dzień następny odłożoną została. Ton jakim król przemawiał do posłowej, chociaż pełen galanteryi napozór, zdradzał takie podraźnienie i poruszenie jakieś wewnętrzne, iż pani de Guebriant już się wcale łudzić nie mogła. Była to zapowiedź wojny, z której ona musiała wyjść zwycięzko.
Sztywnie, etykietalnie, z całą godnością reprezentantki króla pierwszego w chrześciaństwie skłoniwszy się Władysławowi, powróciła do biednej swej pani, ciągle to jedno powtarzając słowo.
Courage!
Jakby na urągowisko, wprost od drzwi królowej, z którą już dnia tego nie miał się widzieć, Władysław nieść się kazał do pokojów przez pannę Amandę zajmowanych!
Wszyscy widzieli to i mogli sobie tłumaczyć jak chcieli. Kazanowski zmarszczył się smutnie, chciał się odezwać, lecz popatrzywszy na króla, którego znał dobrze, poznał, że go draźnić w tej chwili nie należało i trzeba było samemu sobie pozostawić. Z tryumfem, z rozjaśnioną twarzyczką, po której błyski radości przebiegały, przyjęła go we drzwiach niemka.
Król kazał tu sobie przynieść suknie do przebrania, chcąc się od ciężkich uwolnić złotogłowów, i tu także przynieść wieczerzę. Dla francuzów książe Karol, Kazanowski, mnodzy senatorowie, w wielkiej sali służyli za gospodarzy, powtarzając nieustannie z ubolewaniem, iż król był mocno cierpiący.
Czy to kogo mogło przekonać, rozpoznać było trudno, gdyż francuzi nadto politykowali, aby się zdradzić z tem co myśleli. P. de Brégy głośną okazywał wesołość, pani de Guebriant nadchodząca nadzwyczajne ukontentowanie z całej wspaniale dokonanej uroczystości.
Pac, który nie odstępował znowu króla, chodził wielce zadumany i chmurny.
— Panie wojewodzicu — szepnął mu przechodzący Korycki, który biegł z rozkazem pana — my górą z panną Amandą! Victoria! Francuzi Tadeusza śpiewają.
Pac z dziwną miną popatrzył na niego.
— Widzę z tego jak doskonale znasz się na ludziach — rzekł z politowaniem. — Nasz tryumf będzie trwał może dni dziesiątek, a królowej jejmości należy reszta. Nasz pan za dzisiejszy swój humor drogo zapłaci, a panna Amanda za honor jaki jej uczynił, drożej jeszcze.
— Drwisz czy drogi pytasz? — odparł Korycki — czy oczów nie masz.
Pac poruszył ramionami i nie odpowiadając wsunął się do komnat niemki, w których król gorączkowo się rozgospodarowywał, udając wesołość.
Zaledwie się wojewodzic ukazał na progu, gdy Władysław zwrócił się do niego.
— Miejsce twoje nie tutaj — rzekł — idź zasiąść z francuzami, abyś mi dokładnie potem umiał opowiedzieć jak im uczta dzisiejsza smakować będzie.
— Spełnię rozkaz W. Król. Mości — rzekł z przesadzoną powagą — ale niebardzo potrzebuję być tam, aby wiedzieć, że francuzi są najlepszej myśli, i wszystkiem co ich spotkało uszczęśliwieni.
Przybliżył się do królewskiego ucha.
— Przyjaciele i słudzy W. Król. Mości — odezwał się pocichu — są mocno zasmuceni tą gwałtownością zapowiadającą wojnę, do której nieprzyjaciel tem lepiej się postara przygotować.
Król, który sam już może nie był rad temu co uczynił i żałował brutalności swojej, oburzył się na Paca.
— Nie potrzebuję nauk od nikogo — rzekł nakazująco. — Idź zasiąść do stołu i o wszystkiem mi potem rozpowiesz. De Brégy jest lalką, zwróć uwagę na posłowę, ona będzie tu grać rolę główną.
— Tem gorzej — zamruczał Pac — żaden mężczyzna nie wygrał nigdy z kobietą, a tę niedarmo w Paryżu na ambasadorowę wybrano!
Nie odpowiedział już król, odwrócił się od niego, a wojewodzic musiał być posłusznym.
Zastawiono wieczerzę, król naprzeciw siebie kazał zasiąść uszczęśliwionej pannie Amandzie. Biegała ona usługując mu, nadskakując, ale widać było z za pożyczanego uśmiechu przezierającą w niej trwogę. Tryumf ten odniesiony tak głośny, tak stanowczy, tyle mówiący, przerażał ją więcej niż cieszył. Wiedziała dobrze, iż na nią teraz jako na wroga skierują się usiłowania wszystkich, że nadzwyczajnego szczęścia i siły potrzebować będzie, aby stawić im czoło.
Liczyła swych przyjaciół i znajdowała ich coraz mniej, bo na znaczniejszą część z pewnością rachować nie mogła.
Król jadł gorączkowo poruszony, chwytając się niekiedy za nogi, które podagra nielitościwie szarpała.
— Nie widziałaś jej — mówił do Amandy — przechwalili jej piękność wielce; nigdy nie była piękną, a dziś jest to kwiat dawno uwiędły.
Zdaje się, że wie, iż ją tu poprzedziły wieści... mogła też to poznać po mnie. Niech wie co ją czeka.
Jestem zmuszony, tak, dla Francyi jestem zmuszony ją przyjąć, ale naprzód zwlekę z koronacyą, a u nas królowa niekoronowana za królowę się nie liczy, i żyć z nią nie będę. Nie, nie będę!
Podniósł oczy ku niemce.
— O — drżącym głosem odparła pochylając się Amanda — straszą nas tą panią posłową. Ma to być kobieta niezmiernie zręczna i przewrotna.
— Nic tu polityka jej nie pomoże — począł król — ja mam mój cały plan osnuty. Wiem, że ona przecież bawić tu długo nie może. Pozostanę chorym, nie zbliżę się do królowej. Będzie musiała Warszawę opuścić, francuzów znaczniejsza część pociągnie za nią. Pozbędę się natrętnej marszałkowej. A potem królowa mieć będzie swój dwór, ja mój, i możemy się nie znać wcale. Ja trybu życia zmieniać nie będę i dlatego od dziś dnia to chciałem jawnie okazać, że się z tem kryć nie myślę.
Oddychał ciężko król, mówił prędko, chwytał i rzucał co miał pod ręką, nie słuchał nawet co mu podszeptywała niemka. Pomimo wielkiego męztwa jakie objawiał, widać było, że, słaby, trwożył się już własnem postępowaniem.
Sam musiał powątpiewać czy wytrwa, gdyż zcicha powtarzał sobie: Wytrwam! nic mnie nie ściągnie z tej drogi.
Uczta uroczysta w wielkiej sali, w której z boku stał opróżniony królewski, przygotowany dla państwa młodych stół na cztery stopnie podniesiony nad posadzkę, z krzesłami pod baldachimami, przeciągnęła się długo.
Mimowoli oczy gości zwracały się ku temu stołowi, przy którym brakło pary królewskiej, ale nikt nie śmiał dać poznać po sobie, jakie to obudzało uczucie. Jedna pani de Guebriant zdradzała się ruchami i mową gorączkowo podnieconą.
Książe Karol siedział niemy z oczyma na talerz spuszczonemi, zaledwie odpowiadając na zadawane mu pytania. Oprócz francuzów, liczni senatorowie, kilku cudzoziemców składali towarzystwo, któremu Kazanowski czynił honory domu.
Późno już goście wstali, pani de Guebriant zażądała udać się do przeznaczonych jej pokojów i wszyscy zwolna opuścili salę, wynosząc z niej przykre jakieś uczucie, a rozbudzoną następstw ciekawość.
Marszałek Kazanowski chciał ztąd wprost się udać do króla, lecz dowiedziawszy się, że dotąd bawi u Amandy, zwrócił się do pustej sypialni, aby tam oczekiwać na niego.
Nie widząc go przychodzącego, łatwo się było domyśleć Władysławowi, iż znajdzie go na pokojach. Nie mógł się bowiem oddalić najlepszy z przyjaciół króla, po tym dniu tak wielkiego znaczenia, nie rozmówiwszy z nim. Władysław potrzebował wynurzyć się przed nim.
Znalazł go, powracając, smutnie zamyślonego w krześle, w sypialni swojej. Król natychmiast się rozebrał i położył, wszystkich aż do Paca odprawiwszy; paziowie tylko w antykamerze pozostali, w której nocować byli zwykli.
Z pewną trwogą spojrzał król na Kazanowskiego.
— Ciężki ten dla mnie dzień skończony nareście — odezwał się Władysław — wydał mi się długim jak wieki.
— I długo, długo — rzekł Kazanowski — pozostanie w pamięci. Skutki jego nieobrachowane.
— Owszem — przerwał Władysław gorąco — obrachowałem je ściśle i nie uczyniłem kroku jednego bez namysłu. Potrzebowałem otwarcie dać poznać królowej, iż zawiodłem się na niej.
Kazanowski ruszył ramionami.
— Jest-że w tem jej wina? — odezwał się zimno. — Potwarz jaką na nią rzucono, ani może być dowiedzioną, ani do prawdy podobną. Jest to wprost złośliwa jej nieprzyjaciół intryga.
Każesz jej za to pokutować, niesłusznie; lękam się, abyś potem nie był zmuszony uznać się winnym.
— Znasz mnie? — zamruczał król — nie zwykłem zwracać się z raz obranej drogi.
Kazanowski mógłby był odpowiedzieć jak dobrze wiedział, iż Władysław długo nigdy wytrwać nie umiał w jednem postanowieniu wymagającem stałej woli. Zmilczał jednak.
Król natychmiast zmienił umyślnie przedmiot, zapytując o świeżo przybyłych posłów moskiewskich. Skarżyli się oni, że ich na granicy niedosyć uprzejmie przyjęto, a Kazanowski wiedział, że za podkanclerzego litewskiego, który im uchybił, on solennem przyjęciem zapłacić będzie musiał; szepnął więc z rezygnacyą wzdychając, że się to łacno naprawi.
Odwracając od drażliwego przedmiotu, i lękając się wymówek przyjaciela, zagadnął król potem o to, jak Tiepolo wenecki poseł zachować się myśli względem pana de Brégy.
Kazanowski dobrze rozumiał o co królowi chodziło, odpowiadał zimno, krótko i niechętnie.
— Mówmy o królowej — rzekł w końcu ośmielając się. — Niepodobieństwem jest, abyś sobie chciał Francyę zniechęcić w chwili, gdy jej do planów swych wojennych potrzebujesz. Dla fantazyi osobistej nie możesz przecie poświęcić wielkiej myśli.
Król dał znak, iż tego czynić nie zamierza.
— Zachowajże się względem żony tak, aby przynajmniej publicznie się obrażoną nie czuła — mówił dalej Kazanowski. — Wojna przeciwko poganom jest dla ciebie myślą główną, twojego życia uwieńczeniem, możnaż dla jakiejś płochej plotki ją poświęcać?
Władysław słuchał z głową spuszczoną.
— Nic się nie stało — rzekł zakłopotany — czegoby wytłumaczyć nie można. Jestem chory, wszyscy widzą, że chory jestem. Jutro się zmuszę do uroczystego festynu w wielkiej sali, królowę posadzę przy sobie, wszystkiemu stanie się zadość.
Zapewnieniem tem marszałek nie zdawał się zaspokojonym.
— Pozory przynajmniej — rzekł — dla czci i godności królewskiego domu twojego ocalić potrzeba. Ludzie już i tak złośliwe plotki siać będą. To co padnie na królowę, odbije się na tobie.
Odepchnąć jej nie możesz, sama polityka ci tego uczynić nie dozwala, należy więc zamknąć usta oszczercom.
Król słuchał nauki milczący.
— To co się stało, choć z trudnością, da się naprawić, ujmując posłowę p. de Guebriant, która tu główną gra rolę. De Brégy nic nie znaczy. Resztę winy — dodał — złożyć będziemy musieli na pannę Amandę.
Z niechęcią i oburzeniem przerwał mu mowę Władysław.
— Ja na to pozwolić nie mogę, ty wiesz... mam do niej przywiązanie, które czas uczynił trwałem. Nie chcę najmniejszej jej uczynić przykrości, nie dozwolę na to.
— I sądzisz — przerwał Kazanowski — że życie się tak da ułożyć, aby ją królowa obok siebie cierpiała? że Amanda potrafi się zachować tak skromnie, tak cicho, aby nie wywołała gniewu i sama nie zaszkodziła sobie. Niemka jest gwałtowną. Im więcej okażesz jej słabości, tem wymagać będzie coraz dobitniejszych jej dowodów. Gotujesz sobie nieskończone węzły do rozplątywania.
Marszałek poruszył ramionami.
Władysław milczał długo.
— Mam mocne postanowienie — rzekł w końcu — pozostawić Mandzię na tem stanowisku, jakie przy królewiczu zajmowała. To jej pobyt na zamku tłumaczy i moje u niej odwiedziny.
— Któż uwierzy? — szepnął Kazanowski.
— Niech myślą co chcą! — zawołał król — powtarzam ci, nie ustąpię...
— A Guebriant nie wyjedzie ztąd, przekonany jestem, dopóki ciebie z królową do zupełnego nie doprowadzi porozumienia.
— Długoby na to czekać musiała — wybąknął król.
Kazanowski niezrażony ciągnął dalej.
— Na wojnę potrzebujesz pieniędzy, rachowałeś na posag królowej. Ona sama nim rozporządza, wątpię zaś, aby go chciała ofiarować widząc się pogardzoną i nie mogąc na przyszłość rachować.
Władysław milczał chwilę, ale i na to znalazł odpowiedź.
— Dla królowej znajdziemy gwarancyę, jeśli jej potrzebować będzie.
— Lecz zmusić jej niepodobna, aby robiła przysługi, gdy jej się będą przykrości wyrządzać. Dotąd wcale sobie serca jej nie mogłeś pozyskać. Strzegliśmy ja i ks. Albrecht Radziwiłł, aby pozory ocalone zostały, i to przyszło z trudnością... co dalej będzie, od ciebie zależy.
Pamiętaj tylko, że naprawiać złe spełnione daleko jest trudniej niż powstrzymać się od uczynienia go.
Kazanowski więcej może niż wymową i przekonywającem argumentowaniem uczynił na królu wrażenia smutkiem, jaki był rozlany na jego twarzy. Władysław znał dobrze przywiązanie jego do siebie. Smutek ten był dla niego najlepszą miarą popełnionego błędu, ale miłość własna nie pozwalała się ani przyznać do niego, ani zmienić tak rychło usposobienia.
Marszałek dowodził tak zręcznie, iż król go zbić nie mógł, musiał zamilczeć, i w ten sposób zamknąć rozprawy, w których czuł, że został zwyciężonym.
Kazanowski zabierał się już do wyjścia.
— Proszę cię — łagodniej odezwał się żegnając go król, który mu rękę podał i dłoń jego dłużej w obu swoich zatrzymał — proszę cię, nakaż jutro aby nam wstydu nie uczyniono. Francuzi znają się na kuchni i przywiązują do niej wagę.
Nie odpowiadając na to marszałek się uśmiechnął, poruszył ramionami i dopiero w progu zawołał.
— Gdybyśmy innej troski nie mieli!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.