Na królewskim dworze/Tom II/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom II
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Przed częścią dygnitarzy i senatorów król był zmuszonym zachować się tak, aby nie dać poznać po sobie, iż zaszło coś odstręczającego od królowej i zniechęcającego do niej. Mianowicie z surowego obyczaju księciem Albrechtem Radziwiłłem, którego mianował marszałkiem dla przyjęcia przybywającej, obchodził się tak, jakby tylko choroba stawała na przeszkodzie powitania w Falentach i wyjechania naprzeciw.
Ks. Radziwiłł, któremu i królowej widocznie cierpiącej na tem lekceważeniu żal było, a prócz tego i przed marszałkowa de Guebriant musiał tłumaczyć króla, starał się przynajmniej jakiemiś dowodami grzeczności i uprzejmości w oczach ludzi pokryć to postępowanie.
Panna Amanda tymczasem i jej przyjaciele robili co mogli, aby króla utrzymać w tem usposobieniu niechętnem i wstrzymać od wszelkich zbyt obiecujących objawów. Król się wahał i cierpiał.
Tymczasem pobyt w Falentach u pana Opackiego przeciągał się i pozostawienie tam królowej samotnej, prawie bez wiadomości od króla, opuszczonej, musiało być uderzającem. Radziwiłł więc, który był uwiadomiony o wszystkiem, ale przed królem nie dawał tego poznać, wniósł, ażeby przynajmniej małego królewicza wyprawić i dać go poznać przyszłej matce przybranej, która się jego wychowaniem zająć miała.
Król wysłuchał tego wniosku zimno, sam bowiem wprzód już myślał, iżby to było przyzwoitem, ale nie wiedział co na to powie panna Amanda. Miała ona zwierzchni nadzór nad nim, odebrać go jej, posłać bez niej? mogło dla niemki być obrażającem; posłać z nią, było narazić może. Zresztą nie wiedział czy ona zechce towarzyszyć wychowańcowi, a był pewnym, że wysłaniu go sprzeciwi się.
W pierwszej więc chwili nie odpowiedział nic Radziwiłłowi.
Zawołać kazał po wyjściu jego Paca, który mu służył za pośrednika.
— Zygmunta każą mi posłać królowej — odezwał się — niezawodnieby to uczynić wypadało. Tak jest — powtórzył zasępiając się — ludzie już i tak mruczą... domyślają się. Wiesz, że żona Cezara nawet podejrzewaną być nie powinna. Co zaszło, to musi pozostać między mną a nią, a tymczasem pozory ocalić należy dla dostojeństwa korony.
Pac milczał.
— Idź z tem do Amandy — dodał król — pojedzie ona sama z Zygmuntem?
Spojrzał król na wojewodzica, który usta zagryzał.
— Gdyby pojechała — mówił Władysław dalej — obawiałbym się jakiego fałszywego kroku... Nie panuje dosyć nad sobą.
— N. Panie, nadto jest do W. Król. Mości przywiązana — rzekł Pac — trudno po niej wymagać krwi zimnej w tej chwili, gdy widzi co jej zagraża.
— Ale cóż jej zagraża? — kwaśno przerwał król. — Dotąd nic a nic. Odemnie zależy miejsce jej i funkcye przy Zygmuncie zachować. Nie ma lat siedmiu królewicz, więc jeszcze kobiecej opieki potrzebuje.
— A królowa? — szepnął Pac.
— Królowa nie może się przecie zajmować drobnostkami — rzekł król — i niewiadomo jeszcze jak się ułoży to życie jej w przyszłości.
Podumał król nieco.
— Amandaby powinna wymódz na sobie i jechać jako ochmistrzyni z królewiczem do Falent; poznałaby ją prędzej i mnie relacyą przywiozła.
— Książe Karol zdaje mi się — wtrącił Pac.
Władysław ramionami rzucił.
— Waszmość wiesz, że książe Karol na kobiety nie patrzy i ledwie do nich mówić raczy. Królowa dla niego nie stanowi wyjątku. Jestem pewnym, że choć ją często w ciągu podróży widywał, nie wie ani koloru jej oczów ni włosów. O królowej dotąd nie miałem takiej relacyi jakąbym życzył mieć, od nikogo. Radziwiłł chwali... chwalą wszyscy.
— Panna Amanda — począł Pac cicho — będzie przeciwną wysłaniu królewicza, a jeśli mi wolno ją tłumaczyć, powiem, że może ma słuszność, bo królowa tem nadskakiwaniem jej łudzić się gotowa.
Władysław słuchał ze wzrokiem wlepionym w posadzkę.
— Królewicza wysłać potrzeba — rzekł — ceremoniał dworski tego wymaga. Byłoby uchybieniem. Idź z tem do Amandy.
Wojewodzic skłonił się i wyszedł krokiem przyśpieszonym z poselstwem, które mu wcale nie smakowało. Wiedział co go tu czeka.
Królewicza nie było przy niej, siedziała sama, dni te całe spędzając w gorączce, rozpędzając swe sługi, gniewając się na wszystkich, płacząc naprzemiany i dąsając się. Napróżno sam król i przyjaciele ją uspokajali, a Władysław nawet więcej okazywał czułości niż przed kilku miesiącami; przewidywała, że się tu osiedzieć i pozostać nie będzie mogła.
Naprzemiany to sama chciała dwór opuścić, to upierała się na nim pozostać.
Na wychowańca swojego Zygmunta nie mogła rachować. Nie miała przywiązania do niego, i pozyskać też sobie dziecka nie umiała. Zygmunt, któremu już poszepnięto, iż zapewne straci swą ochmistrzynię, mówił o tem z zupełną obojętnością. Spodziewał się, iż przy tej zmianie przejdzie pod dozór męzki, a tego sobie życzył, bo miał się już za dorosłego.
Gdy Pac wszedł do pokoju niemki, zastał ją opartą na stoliczku, ze śladami łez na oczach, ale razem i gniewu na twarzy.
Pac obejrzał się czy ich nie podsłuchiwano.
— Zdaje się — rzekł — że królowa zażądała, aby jej królewicza przywieziono do Falent. Chce go poznać.
— Byłam pewna — wykrzyknęła Amanda — że wymyślą i to w końcu... Królowa! Waćpan wierzysz że to królowa... nie... jej przyjaciele chcą tej grzeczności.
— Król sobie też życzy.
— Król nie ma najmniejszej mocy charakteru — zawołała niemka. — Wie, że go oszukano, że ta jego dziewicza narzeczona była już zaręczoną, narzeczoną i zapewne więcej jeszcze... książęcia... książąt... i nie wiem ilu faworytów.
Plątała się i jąkała.
— Postanowił był okazać jej — mówiła dalej — iż nie jest ślepym i głuchym, że wie o wszystkiem. Dał jej już do zrozumienia, że czułym małżonkiem być nie myśli, bo i zwlókł przybycie i wcale na krok się na spotkanie ruszyć nie myśli, a teraz nagle namówiono go na wcale co innego.
A! tegom się powinna była spodziewać! — dodała z gniewem. — On nie ma serca! Gotów wyjechać sam!
Rozpłakała się, ukryła twarz w dłonie i szlochała ze złości.
— Król — podchwycił Pac — nie jest panem swych czynności, musi uledz pewnym wymaganiom. Tysiące oczów patrzy na niego, tłumaczą złośliwie, dla majestatu tronu musi zachować pewne pozory.
— Niech więc robi co chce! — wykrzyknęła panna Amanda — niech mnie jutro precz ztąd wygna, niech jej odda królewicza, aby go struła, niech...
Nie dokończyła tylko łkaniem. Pac był mocno skłopotany.
— Panna Amanda nie masz wcale nad sobą mocy i wiary w siebie — odezwał się. — Co tu płacz pomoże i narzekania. Więcej daleko zuchwalstwem i odwagąbyś wygrała. Samabyś mogła jechać do niej z królewiczem.
Krzyk się dał słyszeć. Niemka porwała się i padła na siedzenie.
— Ja? do niej? Jechać, kłaniać się, aby mi tam wzgardą rzucono w oczy i traktowano jak sługę?
Wolę pieszo wyjść ztąd i porzucić wszystko.
Wojewodzic czekał uspokojenia i nie mówił więcej aby nie draźnić.
Niemka wreście wymęczywszy siebie i jego, podniosła się z siedzenia z zaognionemi oczyma.
— Niech z królewiczem robią co chcą! — rzekła. — Naturalnie nowa pani potrafi go sobie ugłaskać i pozyskać.
Wszystko to jest przeciwko mnie wymierzone.
— I zamiast się bronić, wy składacie broń — wtrącił Pac — przyznam się, że się tego nie spodziewałem.
Amanda rzucała się na siedzeniu, to odwracając od wojewodzica, to ku niemu spoglądając z wymówką.
— Wy wszyscy teraz — rzekła — działacie przeciwko mnie! Cała sieć intryg osnuta. Wy nawet, wy, wy.
— Ja? — podchwycił Pac.
— Wy! tak... jeśli nie sam, to twoi — mówiła żywo niemka. — Sądzisz, że ja nie wiem jak to było zręcznie osnutem, aby królowę zawczasu ostrzedz o wszystkiem, uwiadomić o tem, co się na dworze dzieje, nauczyć co ma robić.
A! ta żmija! — dodała z rosnącym gniewem rękę ściskając i podnosząc — ta żmija.
— Kto? — spytał Pac spokojnie.
— Udajesz niewinnego? ty? jakbyś nic nie wiedział. Bietka to wasza ulubienica... ta... wyrwała mi się z rąk po to tylko, aby się znalazła na dworze królowej.
Ona teraz podszeptuje co ma robić królowa, jak się bronić, jak z królem postępować, a nadewszystko jak się mnie ztąd pozbyć.
Na chwilę gniew mówić jej nie dał, tylko czarne oczy zapalały ogniem mściwym.
— Ale ja też nie jestem już tak całkiem bezsilną jak się zdawać może — mówiła drżącym głosem — znajdę sobie przyjaciół, pomocników i potrafię się pomścić.
Z królową ona przecież tu na zamek przybyć musi, a wiem, że jest przy niej, że tam uczy i tłumaczy, co poczynać mają, że francuzom zdradza wszystkie tajemnice. Gdy się zjawi ta na zamku o! ani królowa, ani francuzi nie potrafią jej obronić odemnie. Muszę się zemścić.
I silnie uderzyła w stół ręką.
— Wyprawili ją ztąd umyślnie — poczęła żywo — Kazanowscy... wiem o tem, ale czynili tak jakby się do niczego nie mięszali. Oni zawsze neutralnemi się czynią. Marszałek wita mnie uprzejmym uśmiechem, choć nienawidzi.
Marszałkowa gdy się jej przyjdzie otrzeć o mnie, nie widzi, nie ogląda się, nie chce znać.
Król ma pięknych przyjaciół.
Zwróciła się znowu do Bietki.
— Pan przecie powinieneś o swej przyjaciółeczce być uwiadomionym — odezwała się szydersko. — Biegałeś za nią i pewno niedaremnie, miała tu was i wielu z wami.
Zarumienił się wojewodzic.
— Panna Amanda wiesz najlepiej, że choć to serca królewskiego nie sięga i jest sobie fantazyą przemijającą, ale miewa król kaprysy, a ja jestem sługą i muszę się starać mu dopomódz. Rzucił był okiem na to dziewczę, kazał mi ją dla siebie ugłaskać.
— Składasz teraz na króla — wybuchnęła Amanda. — Chyba ty sam mu ją nastręczyłeś. Kłamstwa i brudne intrygi. Nigdy nie uwierzę temu, ażeby wyprawa tej dziewczyny na dwór królowej, z takim pośpiechem dla ostrzeżenia, stała się bez udziału was wszystkich. Mówicie sobie, że król mnie się pozbędzie, że francuzka zapanuje, wcześnie zaskarbicie jej łaski.
Spojrzała ostro na wojewodzica, jakby chciała wywołać odpowiedź, ale Pac milczał i wąsa pokręcał. Dał się jej wyburzyć i wypłakać — czekał.
— Z czem powrócę do króla? — spytał w końcu. — Zgóry wiedziałem, że wy z królewiczem do Falent jechać nie zechcecie, ale podróż królewicza jest pomimo to nieuniknioną.
— Zatem mnie się ani pytać ani radzić nie było potrzeba — wtrąciła z przekąsem. — Jestem tu zawsze sługą. Przynosicie mi rozkazy, ja się do niczego mięszać nie mam prawa.
Król mnie tylko zmusić nie może, abym ja do Falent jechała.
To nie!
— Przecież — rzekł Pac chłodno, gdy królowa przyjedzie, gdy cały dwór się jej przedstawiać będzie, nieuniknionem jest, że i wy.
Zmierzyła go niemka wzrokiem przeszywającym i nic nie odpowiadając odwróciła się ze wzgardą.
Wojewodzic znudzony dosyć tem poselstwem, powrócił do króla, ale go zastał zajętym gośćmi.
Przybywały oddziały różne, które miały wjazd królowej do Warszawy uświetniać; panowie co je prowadzili codzień się przedstawiali królowi, po większej części nie wiedząc, co się działo na dworze i wyobrażając sobie, iż król wdzięczen im być musi za to uczczenie narzeczonej.
Po kraju krążyły jeszcze wieści, że król od bardzo dawna się kochał w księżniczce Niwerneńskiej, że się o nią starał już raz przed ożenieniem z Cecylią, a teraz powrócił do dawnej tylko ku niej skłonności. Kto mógł więc starał się panu przypodobać, przybywając do Warszawy z umyślnie wystawionym oddziałem ludzi.
Dosyć zimno przyjmował Władysław te dowody przywiązania.
Ciągnęły się jedne po drugich odwiedziny, aż Pac w końcu mógł przyjść z raportem.
— Mówiłeś z nią? — spytał król.
— Tak — rzekł wojewodzic — ja mówiłem a ona płakała... no i łajała.
Chwilka milczenia nastąpiła potem.
— Amanda wcale nie myśli z królewiczem jechać — rzekł Pac — ale trudno tego było po niej wymagać.
Władysław oddychał ciężko, zadumał się.
— A! te kobiety — odezwał się — te kobiety...
Skończyło się na tem. Oznajmiono księcia Karola, który wchodził, jak zawsze posępny, zachmurzony, sztywny, gdyż starał się, znając swój gwałtowny temperament, trzymać na wodzy i wydawać ostygłym.
— Chciałeś się widzieć ze mną? — zapytał cicho, zbliżając się ku łożu.
— Tak, bo musisz jutro z Zygmuntem do Falent — rzekł król. — Mówią mi wszyscy, iż królewicza należy jej zawieźć, nie mam go komu powierzyć, najwłaściwszym posłem ty jesteś.
— Ja? — ruszając ramionami i siadając w krześle odparł ze znurzoną miną książe Karol — ja? ale ty wiesz jak mnie w towarzystwie kobiet jest obco i nieswojo. Oprócz pana de Brègy i biskupa auriackiego, którzy tam oba podrzędną rolę grają obok pani de Guebriant, same kobiety.
— Guebriant wiezie z sobą siostrzenicę bardzo podobno piękną? — wtrącił król złośliwie nieco, wiedząc że biskupowi tem dokuczy, bo ten i mówienia i spoglądania na płeć żeńską unikał, i znanym był z tego.
— Nie widziałem jej — odparł sucho biskup — co mnie to obchodzi, a sądzę, że i ciebie nie powinno?
— Ty wiesz, że ja piękne twarze lubię.
Biskup zmilczał trochę.
— Widziałeś ich już dosyć — szepnął po chwili.
— Jedziesz więc jutro z Zygmuntem — dodał król.
— Jeżeli to jest nieuniknionem — szepnął biskup.
Oba westchnęli. Książe Karol powstał zaraz, zatrzymał się jeszcze krótko przed królem i zabrał do wyjścia.
— Właśnie jutro — odezwał się — miałem coś siać i przesadzać w ogródku.
— A! w tem masz się komu zastąpić — rzekł Władysław.
— Byłoby mi najprzykrzej właśnie być zastąpionym, bo mnie to sprawia przyjemność. Lubię nietylko kwiatki, ale około nich starania.
Uśmiech przebiegł po ustach Władysławowi, w którym był odcień politowania.
Wkrótce po wyjściu księcia Karola, jak burza wpadł młody królewicz do sypialni ojca, lecz w progu sobie przypomniawszy uszanowanie jakie mu nakazywano, starał się powściągnąć i uspokoić.
Pocałował rękę ojca.
— Jutro jedziesz ze stryjem Karolem do Falent — rzekł król — pokłonić się królowej. Spodziewam się, że tam będziesz się jak należy sprawował, i nie zbyt dokazywał.
Dla królowej jak dla mnie powinieneś być z uszanowaniem.
Chciał coś dodać król, ale się powstrzymał, nie mógł wtajemniczać dziecięcia, a obawiał zbytniej jego czułości.
Królewicz był cały przejęty już jutrzejszą podróżą swoją i wielce nią szczęśliwy. Pochlebiało mu to, że był powierzonym stryjowi i że żaden kobiecy nadzór, czyniący go dzieckiem, ciążyć mu nie będzie. Chciał ojcu opowiedzieć jakby życzył sobie ustroić się, ale rozmowę przerwało nadejście Kazanowskiego.
W Falentach zapowiedziano wieczorem te odwiedziny królewicza, które, choć trochę opóźnionemi znajdowała pani de Guebriant, zaspokajały ją przecież. Etykieta, przyzwoitość były ocalone.
Bolała nad tem niezmiernie, iż sam król nie mógł się dostać do Falent, do czego był, co najmniej, obowiązanym; tłumaczono to zawsze chorobą, dodawano, że nawet próbował siąść do kolebki, ale ruch powozu takie wywołał boleści, iż nazad musiał powrócić.
Wysiadającego w ganku Zygmuntka powitała zdala twarzyczka znajoma. W rogu dworu stała bardzo mu ulubiona Bietka, ta, którą dawniej przyjaciółką nazywał. Z okrzykiem byłby się ku niej rzucił pewnie, gdyby biskup za rączkę go nie pochwycił, i nie zmusił wnijść do pokoju, w którym królowa czekała na nich.
Poprzedzali biskupa i królewicza razem z nimi wysłani, aby temu przedstawieniu jego nadać cechę urzędową i uroczystą, arcybiskup gnieźnieński i Kazanowski marszałek.
Nie obeszło się więc bez mowy solennej, do której może mimowoli arcybiskup ziarnko gorżkie dorzucił... Zygmunta jako w przyszłości spodziewanego następcę króla podając, co dla królowej zbyt przyjemnem być nie mogło, gdyby ją Bóg obdarzył rodziną.
Królowa zaledwie się mogła przybliżyć do chłopaczka, którego serce sobie pozyskać pragnęła. Książe i marszałek Kazanowski, obawiając się jakiego niezręcznego słowa, pilnowali nazbyt żywego królewicza.
Marszałek Kazanowski dał się tu poznać Maryi Ludwice lepiej niż przy pierwszych odwiedzinach, nadzwyczaj umiejętnie i zręcznie prowadząc i naginając rozmowę tak, aby w niej żadnego dźwięku dysharmonijnego nie dopuścić.
Wesołe twarze na tę uroczystość poprzybierali wszyscy, chociaż one mało kogo mogły uwieść. Poza nimi czuć było coś groźnego i niepewnego, kryjącego się we mrokach. P. de Guebriant, która zręcznością przechodziła może marszałka Kazanowskiego, mówiła za królowę, potakiwał jej poseł pan de Brégy, a biskup auriacki z wielką uniżonością zabawić się starał poważnego prymasa. Królewicz słuchał i mało się potrzebował odzywać. Przez cały ciąg tych odwiedzin ceremonialnych, nie wypuszczono go ani na moment z pod nadzoru, i poruszyć mu się nie dano swobodnie. Trwało to aż do wyjazdu, który równie uroczystemi formami jak przybycie, otoczony, wydawał się obrzędem jakimś niemal przymusowym.
Jedna pani de Guebriant, której szło o zachowanie form i etykiety, była tem zachwyconą. Unosiła się nad bardzo ładnym królewiczem, nad mową arcybiskupa, nad dystynkcyą Kazanowskiego, a nawet nad dworem i powozami, któremi przybyli.
Królowa ciągle była milczącą.
Następnych dni na odwiedzających nie zbywało. Zdawało się, że nie chciano królowej dać się opamiętać, spocząć, pozwolić myśleć. Z Warszawy napływali panowie i panie z pokłonami, chociaż znaczna ich część po francuzku nie umiejąc tłumacza potrzebowała.
Biskup auriacki, pan de Brégy, potroszę sekretarz królowej Desnoyers zabawiali jak mogli gości, dla których stoły ciągle nakrywać i czemś zastawiać musiano, co kuchmistrza de Ronsay przyprowadzało do rozpaczy.
Z Warszawy przychodziły najrozmaitsze wiadomości o królu, o dworze, o cichych intrygach, które jak miny pod twierdzę zawczasu podkładano, aby przybywająca pani bezpiecznie kroku stąpić nie mogła.
Bardzo szczęśliwem to było dla wszystkich, że od królowej i tego, co ją jak chmura groźna otaczało, odwracały oczy rozmaite sprawy, zajmujące i króla i dwór jego.
Do posłów weneckiego i francuzkiego, jacy już gościli w Warszawie, przybywał w tych dniach moskiewski, na którego król oczekiwał, bo sobie życzył pozyskać cara w przededniu marzonej wojny z Turcyą, jako sojusznika i pomocnika.
Wyznaczono mu nawet lepszą niezwykle gospodę, nie w Giełdzie przy Długiej ulicy, ale w domu arcybiskupa i podejmować go nakazano jak najuprzejmiej.
Przybycie tego poselstwa rodziło przytem trudność, bo Tiepolo wenecki patrycyusz wysłany tu od rzeczypospolitej, zawczasu zapowiadał, iż nie da się posiąść posłowi cara, a znano z drugiej strony niezmierną draźliwość moskiewskich posłanników.
Pan de Brégy poseł francuzki także musiał godności swego pana strzedz w sobie.
Wymijać się więc musiano ostrożnie, aby do konfliktu nie przyszło.
Codzień po kilka razy przybywali do Warszawy powracający z Falent, wszyscy prawie zachwyceni królową, uprzejmością jej i rozumem.
Króla to niecierpliwiło.
Zbliżał się już dzień uroczystego wjazdu, kazał Pacowi z jakimś komplementem udać się do Falent.
— Powiesz mi przecie prawdę, bez tych pochlebstw i adulacyi dla królowej. Chcę wiedzieć jak ona jest. Rozpatrz się we dworze, poznaj panią de Guebriant. Usiłują mnie nią nastraszyć.
Niechętnie podjął się Pac posłannictwa, lecz wymówić od niego nie byłoby sposobu.
Zawiadomiona Amanda spojrzała ostro.
— Zobaczymy — rzekła — jakim mi się okażesz przyjacielem.
Dzień, chociaż bardzo jeszcze do zimowego podobny, było to dnia 9 marca, trochę już wiosnę zapowiadał. Pac przybył do Falent raniej niż był powinien. Nie było go komu przyjąć... zajrzał do ogrodu.
Jakim sposobem znalazła się tu Bietka? ani on, ani onaby tego wytłumaczyć nie umiała. Skorzystał z tego dworak skwapliwie, ale ją znalazł wielce zmienioną.
— Przybywasz pan na zwiady — odezwała się szydersko — ja go tu oddawna wyglądałam. Spodziewam się, że zdasz sprawę panu wierną z tego, co tu u nas zobaczysz.
Ale cóż się dzieje z moją przyjaciółką? — wtrąciła. — Czy jeszcze jest w Warszawie?
— Spodziewa się nawet pozostać, nie ruszając z zajmowanego apartamentu — rzekł Pac — trzeba się do tego przygotować.
— Na początek — odparła Bietka — lecz wszystko to się z czasem zmieni.
Radź pan pannie Amandzie, jako jej dobry przyjaciel, ażeby wcześnie sobie tłumoki przysposabiać zaczęła.
Dwóch pań żaden dwór nie cierpi, a my wieziemy taką, która nietylko prawo mieć będzie sama tam królować, ale i siłę do tego potrzebną.
— Królewicz — odezwał się Pac — potrzebuje nadzoru kobiecego, bez niego się nie obejdzie.
— Ten mu przybrana matka obmyśli — rzekła Bietka.
— Macocha — poprawił śmiejąc się Pac.
— Ja myślę, że matką być potrafi — zamruczała Bietka. — Jeśliście się spodziewali łatwego zwycięztwa...
— Proszę mnie do wojujących nie mięszać — rzekł Pac. — Pani to najlepiej wiesz, że ja królowi jednemu służę i na nikogo się więcej nie oglądam. Dopóki król mieć będzie słabość czy przywiązanie do Amandy...
— Szczęściem, że król na długo nigdy się nie przywiązuje — dorzuciła Bietka.
Miał już odchodzić, gdy po namyśle zwrócił się ku dziewczęciu.
— Nie zdradzaj mnie — rzekł — ale przestrzedz muszę ją... Amanda zemstę poprzysięga!
— Cóżem ja jej zawiniła? — z udanem podziwieniem spytała Bietka.
— Ona wie wszystko — mówił dalej Pac — kto jej doniósł o tem, nie wiem. Miejcie się na baczności.
— Dziękuję za życzliwą przestrogę, nawzajem możesz jej pan powiedzieć, że ja zemstę poprzysięgłam jeszcze wprzódy... która z nas będzie silniejszą? nie wiem.
— Król bardzo się do niej przywiązał ostatniemi czasy — rzekł Pac.
— Bardzo przyzwyczaił — przerwała Bietka — a to mnie uspokaja właśnie, bo im bardziej nawykł, tem prędzej się znudzi. Pan znasz króla.
— I pannę Amandę, która go zna lepiej jeszcze, a wie czem go do siebie przyciągnąć może — rzekł Pac.
Więc pewnie w środkach przebierać nie będzie.
Z uśmiechem skłoniło mu się dziewczę zdaleka; nadchodził w tej chwili pan des Essarts z oznajmieniem, że królowa wysłanego od męża przyjąć mogła.
Królowa była o Pacu uprzedzoną i znała go dobrze, wiedziała, że przybywał aby zdał sprawę z tego, co tu postrzeże i usłyszy; przyjęła go więc nadzwyczaj zimno i wymówiwszy się bólem głowy, natychmiast wyszła. Do stołu zaś zaproszono go wprawdzie, ale królowa się nie ukazała. Miał tylko zręczność zapoznać się z posłową i jej śliczną siostrzenicą, którą został zachwyconym, z panią d’Aubigny, która z niego nadzwyczaj zręcznie żartowała, z kwaśną p. Langeron, z milczącą des Essarts, z doktorem de Lafage i ks. de Fleury.
Pani d’Aubigny poleciła królowa, aby nieoszczędzała Paca, bo był nieprzyjacielem i z tego co mówiła Bietka o nim kilka szczegółów posłużyło zręcznej normandce-włoszce do wprawienia w kłopot nieszczęśliwego wojewodzica. Były to dwuznaczne frazesa, niepowiadające nic napozór, a mogące się łatwo do przeszłości dworaka stosować.
Cały dwór królowej i wielka posłowa mieli sobie za obowiązek wszystko chwalić i wszystkiem się zachwycać, z przyjęcia byli nadzwyczaj radzi... humory stroili na ton najwyższy.
Des Noyers sekretarz zapewniał, że we Francyi nie widział tak misternie urządzonego teatru jak w Gdańsku, a całą Europę przejechawszy podobnego jak tu rycerstwa widzieć nie było można. Były to ostatnie szczątki starej chevallerie.
Oprócz pani de Guebriant, która przy stole spytała pocichu o zdrowie króla, jak gdyby głośne mówienie o chorobie nowożeńca znajdowała nieprzyzwoitem, nikt o nic nie zapytał nawet.
Pac zapowiadał wjazd do Warszawy niewypowiedzianie okazały.
Po obiedzie odwiedziwszy posła p. de Brégy i biskupa auriackiego, Pac musiał wracać, bo nie miał tu co robić. Powracał zaś upokorzony, bo z próżnym mieszkiem, gdy król tylko go po wiadomości wysłał.
Wojewodzic miał dosyć żywej imaginacyi i daru słowa, aby z tego co tu pochwycił zrobić obrazek, powiększyć, uzupełnić, ale zły był, bo widział w tem robotę tej, lekkoszacowanej dzieweczki, którą miano za nic, a która się potrafiła uczynić narzędziem ważnem i sprężyną wszystkiego, co się tu działo.
Uznawał, że panna Amanda miała słuszność pragnąc się pomścić, bo było zaco.
Wyjeżdżającemu z za altany ogrodowej nad drogą, czatująca tam z Zubkówną Bietka, szyderski posłała ukłon.
Wojewodzic się gniewał.
— A! to szatan dziewczyna! — mruczał.
Król kazał go do siebie wołać jak tylko powróci; nie dano mu wprzódy wpaść do Amandy, czego sobie życzył — Władysław się niecierpliwił.
Pac stawił się zimny i małomówny, zmęczony.
— Znalazłem na nieszczęście królowę chorą na głowę — rzekł — tak że tylko na bardzo krótką chwilę miałem szczęście być przypuszczonym. Skarżyła się N. Pani na zmęczenie, i nie dziw, bo od kilku miesięcy bezprzestannie jest narażoną na uroczyste przyjęcia i na podróż. Klimat się też dał uczuć.
— Piękna? — zapytał król — wygląda młodo jeszcze?
Pac zawahał się.
— Piękna — rzekł — i do portretu podobna, ale... sama podróż tłumaczy dlaczego się wydaje zmęczoną.
— Ale mówże co sądzisz o niej! — zawołał król niecierpliwie — nadewszystko bez ogródki! bez względu na to z jakiej krwi pochodzi.
— Po tak krótkiem widzeniu — odezwał się Pac — cóż ja mogę więcej powiedzieć? Wydała mi się dosyć dumną, ale uprzejmą i grzeczną; dostojeństwo królewskie i koronę godnie nosić potrafi.
Pac podniósł oczy i wlepił je w króla.
— Jest w niej krew francuzka i włoska — dodał — niełatwo ją będzie uczynić powolną...
Władysław zrozumiał przestrogę, lecz ufał sobie.
— O! to moja rzecz — rzekł — nagiąć i zmusić do posłuszeństwa potrafię. Nie jestem z tych, co się zawojować dają.
Mówił to z taką wiarą w siebie!
Pac potem odmalował panią de Guebriant jako istotnie stworzoną do poselstwa, znakomitego umysłu i taktu osobę, ale wpadłszy na wspomnienie jej siostrzenicy, o której już królowi mówiono, uniósł się i miarę stracił, powiadając, że piękniejszej kobiety w życiu ani widział, ani sobie wyobrażał.
— Królowa przy niej gaśnie — zamruczał Władysław — pani marszałkowa nie dała dowodu zręczności biorąc ją z sobą dla porównania.
Wojewodzic tłumaczył p. de Guebriant tem, że pomiędzy szesnasto czy siedemnastoletnią panieneczką a dojrzałą i rozwiniętą w pełni pięknością Maryi Ludwiki porównania być nie mogło. Były to dwie zupełnie różnego rodzaju istoty.
Takie było czy usposobienie umysłu króla, czy potrzeba roztargnienia, iż mając tyle przykrych i dojmujących spraw na głowie, o wszystkiem zapomniał dla pięknej siostrzenicy posłowej i zdawał się już niecierpliwszym widzieć ją niż królowę.
— Pac — rzekł do niego w końcu — staraj się wkupić w jej łaski, będziesz moim pośrednikiem.
Osłupiał wojewodzic.
— Jakto? N. Panie.
Rozśmiał się król.
— Chcesz żebym tego kwiatka nawet nie powąchał? — rzekł wesoło. — Nacóżbym królem był, gdyby mi to nawet rozrywek podobnych nie ułatwiało. Wydamy tu za mąż pannę...
Rozmowa o kobietach głównie przeciągnęła się dosyć długo.
Tymczasem panna Amanda z równą przynajmniej niecierpliwością oczekująca powrotu Paca jak król, zżymała się, napróżno wyglądając go.
Przyszedł tak późno, zmęczony i znudzony, iż mało co mogła się od niego dowiedzieć. Zwierzył się jej tylko, że widział tam Bietkę, która zdawała się już zupełnie wcieloną do dworu i z nim obytą, i że wydała mu się słowo w słowo tak usposobiona dla panny Amandy, jak ona dla niej była.
Głównie jednak i niemka dowiadywała się o królowę.
— To tylko wam powiem — zakończył Pac — że pokorną jak Cecylia ani tak bojaźliwą i posłuszną jak ona nie będzie. Kobiety na dworze francuzkim nawykły wszystkie grać znaczną rolę, ona żyła już, widziała dość dużo, ma doświadczenie, i z pewnością jedzie nie dać się zawojować, ale zawojowywać.
— Król jest ostrzeżony — odpowiedziała niemka — tem lepiej, wywiąże się walka, a Władysław pan nasz w żadnej się dać zwyciężyć nie może. Francuzka pozostanie tu tak jak osamotnioną... nas jest więcej i my znamy grunt, po którym chodzimy.
Panna Amanda w ten sposób dodawała sobie ducha i męztwa, którego pono nie miała. Pac nie miał ochoty z nią prowadzić sporu.
Kilka razy zwróciła rozmowę na Bietkę i wyrwało się jej.
— Jej się pozbyć ztąd potrzeba!
— Królowa, wątpię, ażeby łatwo się z nią rozstała, jeżeli jest jej tak użyteczną — rzekł Pac.
— Alboż niema sposobów uprzątnienia z drogi tego co nam zawadza? — z rodzajem pogardy zawołała niemka. — Dziewczę jest zalotne i płoche, mężczyźni czasem z tego umieją korzystać. Słyszymy codzień o porwanych gwałtem i uwięzionych. Ktoś ją też może namówić, pochwycić i nas od niej uwolnić!
Mówiła to tak dwuznacznie, iż Pac prawie domyślać się mógł jakby już osnutego planu. Chociaż dziewczę mu dokuczyło, uląkł się i postanowił strzedz, aby mściwa niemka groźby nie przyprowadziła do skutku.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.