Na królewskim dworze/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom II
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Wiadomość o tem co przyniosły owe tajemnicze listy z Francyi, nierychło, ale się jednak rozchodziła w kołach bliższych dworu.
Pani Kazanowska dowiedziała się najdokładniej o tem od męża, a że oni tu oboje nie lubili panny Amandy, a z rachub ich wypadło być dobrze z przyszłą królową, pani marszałkowa mocno nad tem ubolewała, że spotwarzona pani przybędzie do rozgniewanego na nią zawczasu, zniechęconego małżonka, nieprzygotowana do obrony, nie obmyśliwszy środków jakiemi się oczyścićby mogła.
Marszałkowa jako kobieta brała na ślepo stronę królowej, w tak niegodziwy sposób, przez nikczemnego człowieka mściwie prześladowanej. Wiedziała ona, że francuz co z listem tym oskarżającym wyprzedził przybycie Maryi Ludwiki, mścił się na niej za to, iż ją posądzał o przeszkodzenie mu do świetnego małżeństwa z jedną z tych pań, które towarzyszyły jej do Polski. Było to oburzającem. Wszystkie panie, jak najgoręcej ujmowały się za królową i gotowe były z nią razem przysięgać, że jest niewinną. Kazanowska, żywego temperamentu, znająca najlepiej jak często kobieta podać się może niesłusznie w podejrzenie, łamała nad tem głowę, jakby królowę uprzedzić, oznajmić jej o tem co ją tu czekało, pomódz do zwycięztwa, o którem nie wątpiła.
I ona i marszałek Kazanowski znali nadto króla, słabość jego charakteru, przy całym despotyzmie jaki wywierał na otaczających, dbałość o sławę domu, konieczność pojednania się z królową i przyjęcia jej choćby napozór z oznakami przywiązania. Z Francyi donoszono im o energicznym charakterze i świetnych przymiotach Maryi Ludwiki, tem więcej przekonani byli, że ona nad słabym, chorym i zużytym Władysławem weźnie górę.
Zdrową więc polityką było zawczasu sobie fawory pani zapewnić i okazać jej życzliwość teraz, gdy nikogo tu jeszcze nie miała.
Marszałek sam czynnie się mięszać nie chciał w tę sprawę, ale żonie wcale przeszkadzać nie myślał, i owszem gotów był dopomódz nieznacznie.
Zdaniem obojga państwa marszałkowstwa niezmiernie wiele zależało na tem, ażeby królowa jak najprędzej się dowiedziała o tej zdradzie, i zrozumiała zmianę nagłą w postępowaniu męża, który teraz zamiast żądać przyśpieszenia jej przyjazdu, wysyłał rozkazy, aby podróż i przybycie do Warszawy o ile można zwlekano.
Za tłumaczenie służyła choroba, która króla trapiła, lecz w istocie sam on nie wiedział co pocznie. Walczył z sobą, czasami idąc tak daleko, że szukać chciał środków pozbycia się poślubionej już przez prokurę pani!
Wszystko to co się tu działo w Warszawie było tajemnicą dla młodej pani przyjeżdżającej z najlepszemi nadziejami, łudzącej się miłością króla dla jej wizerunku, o której szeroko rozpowiadano, gdy tymczasem Władysław kazał ten konterfekt zasunąć gdzieś Pacowi, aby na niego nie patrzeć.
Wiedząc co ją tu czekało, przebiegła, zręczna, za jaką ją miano, Marya Ludwika mogła się przysposobić do walki i naradzić się o nią z panią posłową marszałkową de Guebriant, o której rozumie, takcie, powadze i znaczeniu wiele już mówiono.
W ciągu przedłużonej do Warszawy podróży, królowa świadoma tego co się około króla działo, miała czas wysłanych naprzeciw nich dygnitarzy i urzędników pozyskać sobie i uczynić z nich swych stronników.
Lecz do tego wszystkiego pierwszym, najważniejszym krokiem — królowę ostrzedz conajprędzej.
Potrzeba było posłać kogoś.
Zachodziła w tem jednak niezmierna trudność, bo oczy były zwrócone, o ruchu każdej znaczniejszej osobistości wiedziano, stronnictwo królowej Amandy stało na czatach, donoszono królowi.
Pani Kazanowska tak mocno coś na to poradzić pragnęła, że się aż staruszce ciwunowej zwierzyła.
Mingajłowa zaś gadatliwa, mówiła o tem ze swoją Filipinką i Bietką.
Za drugim czy trzecim razem gdy się o tem rozmowa wznowiła, Bietka, która paliła się żądzą pomszczenia na Amandzie i pomięszania jej szyków, odezwała się ze swą otwartością dziecinną.
— Proszę pani ciwunowej, czy może być co łatwiejszego nadto, by królowę ostrzedz? Ja się oddawna gotowałam do tego, żeby królowej francuzce służyć, umyślniem się nauczyła po francuzku. Gotowa jestem jutro, lada z kim ruszyć do Gdańska, a tam... o ho! ręczę że sobie radę dam i do królowej się dostanę.
Myśl ta wydała się tak dziką, zuchwałą i śmieszną, że Bietka za pierwszym razem gdy się z nią odezwała, wyśmiana rozgniewała się i rozpłakała. Ona to brała zupełnie za rzecz możliwą!
Zabawiając nazajutrz panią marszałkowę ciwunowa ze śmiechem jej opowiedziała, jak się to odważnie ta Bietka ofiarowała ruszać do Gdańska!
Kazanowską to mocno zaintrygowało.
— Pokażże mi ty tego rycerza w spodniczce — odezwała się — który gotów w pomoc uciśnionej pani z motyką na księżyc.
Skutkiem tego żądania śmiała dziewczyna nazajutrz stawiła się przed majestatem pani marszałkowej Kazanowskiej. Był to w istocie majestat, pani bardzo piękna, wypieszczona, bogata żona Adama przyjaciela króla, wielbiona, czczona na kolanach. Nosiła się ona tak wysoko, że za ledwie tron nad sobą widziała.
Temu bóztwu taka biedna Bietka, dziewczę nieznane, robaczkiem się wydać musiało, ale ona miała zuchwałość i odwagę, śmiałość słowa, gorące uczucie, które nietylko na mężczyznach czyniło wrażenie.
Marszałkowa, która sądziła że ją ośmielać będzie potrzebowała, zdziwiła się widząc taką butną i odważną, iż nieraz na usta zdumionej pani wywołała uśmiech sympatyczny.
Bietka poczęła od tego, iż z wielką fantazyą odmalowała życie swe na dworze i panowanie nad nim królowej Amandy, dla której była nielitościwą. Tłumaczyła swą niechęć dla niej nie osobistemi doznanemi przykrościami i upokorzeniami, ale pogardą dla fałszywego charakteru i niegodnych intryg, jakiemi zaślepionego króla otaczała.
Opowiedziała potem o postanowieniu swem dostania się na dwór francuzki, o nauce języka potajemnej. Wyspowiadała się z tego cudownego wynalezienia ojca, które przyszło jej tak w porę... a gdy Kazanowska potroszę się wyśmiewać zaczęła z dziwacznego projektu dostania do Gdańska, Bietka odparła żywo.
— Zapewne, że mnie tak samej jednej się tam dobić bardzo trudno, ale gdybym tylko poważną jaką towarzyszkę znalazła!
Napróżno marszałkowa żartobliwie jej wszystkie trudności tego szalonego wybryku starała się odmalować, Bietka miała na wszystko odpowiedź, a im więcej mówiła o tem, tem się mocniej rozgrzewała.
— Proszę pani marszałkowej — mówiła — królowej trzeba koniecznie oznajmić, co ją tu czeka, a tego nie potrafi nikt zrobić nieznacznie, tylko kobieta... No, a jak ma być kobieta, czemuż nie ja? Drugaby to zrobiła z polecenia, z rozkazu, a ja uczynię z własnego popędu, z przywiązania do królewicza i do króla. Prawda że się może wydaję młodą, że mi może i zaufać trudno, alem się ja wychowała na dworze... wszystkiego co trzeba nauczyło mnie to com na nim wycierpiała.
Rozmowa z Bietką, która być miała rozrywką dla pani Kazanowskiej, w końcu ją mocno obeszła i tegoż dnia opowiedziała o niej mężowi.
Kazanowski do niczego się mięszać nie chciał, powtarzał to ciągle, ale radby był widzieć kogoś przychodzącego w pomoc królowej.
— Od nas to wychodzić nie powinno — rzekł do żony — lecz, gdyby jej kto pomógł dostać się istotnie do Gdańska i zanieść tam ostrzeżenie, dlaczegoby i tego środka nie próbować?
Litość wprost zmusza tę biedną cudzoziemkę, przybywającą tu z najpiękniejszemi nadziejami, ostrzedz, aby się nie łudziła. Król znowu dziś do księcia Karola list wyprawił, aby się nie śpieszono... pisał o tem do księcia Albrechta Radziwiłła, kazał oznajmić Denhoffowi, podraźniony jest, gniewny... i burza zbliża się straszna. Obwinia wszystkich, że go oszukali, nie szczędząc francuzkiego dworu. Zdaje mi się, że gdyby nie kilkakroć sto tysięcy talarów, któremi już rozporządził nim przybyły, małżeństwo zostałoby rozerwane.
— A my zostalibyśmy pod przyjemnem panowaniem tej niemkini, którejby się w końcu kłaniać potrzeba.
Kazanowskiego twarz wyraziła pogardę i obrzydzenie.
— Nie mięszaj się do tego sama, nie mów z nią nawet więcej o tem, ale ciwunowa, ale inne jej znane jejmoście, gdyby dziewczę szukające służby u nowej pani wspomogły, cóżby w tem było dziwnego?
Że się stara dostać do królowej, jest to rzecz naturalna, a bardzo być może, iż pożądaną będzie jej, jeżeli choć cokolwiek zna język.
— Mówi źle, rozumie dobrze — odparła marszałkowa — ale to taki temperament szalony, taka wola silna, że ani wątpię, iż się wprędce i z językiem i z dworem oswoi i będzie wśród niego jak w domu.
Wszystko to z początku snuło się jak bardzo nieprawdopodobne marzenie. Sama Bietka nie sądziła, ażeby jej podróż mogła przyjść do skutku. Nie domyślała się tego, że zręczna i ostrożna pani Kazanowska, umyślnie unikając widzenia się z nią, ciwunowej potajemnie wydawała rozkazy i popierała śmiałą wycieczkę.
— Jeżeli się jej tak bardzo chce, niechaj jedzie! owszem... ty jej pomóż, moja ciwunowo, ale ja, ja o tem, ani marszałek nie powinniśmy wiedzieć.
Moja dobra Mingajłowo, jeżeli znajdziesz kogo do towarzystwa tej dziewczynie...
Nikt dotąd nie pomyślał o kosztach, oprócz Bietki, która na seryo już w podróż się wybierała. Wyprosiła się na mszą świętą do Ś. Brunona.
— Ale pocóż do Ś. Brunona, kiedy Bernardyni pod bokiem? — spytała ciwunowa.
— Bo ja się muszę widzieć z księdzem Stoczkiem przyjacielem ojca.
Dobrawszy sobie służankę nazajutrz już biegła do Ś. Brunona, wpadła do kościoła, do szkółki, wyszukała księdza i z gorączką mu zaczęła opowiadać co zamierzała.
Ksiądz zrazu ofuknął ją łagodnie.
— A co ci się mięszać w cudze sprawy? co to do ciebie należy? ani wiek, ani rozum, ani nic cię do tego nie upoważnia! Poczciwe wścibstwo, ale ja na to nie pozwolę.
Bietka porwała się bronić swej sprawy.
— Jakto? proszę księdza dobrodzieja, to my będziemy na to patrzyli jak na naszą panią zasadzkę czynią, aby ją zgubić, i będziemy złym ze strachu pomagali milczeniem? Pewno, że wygodniej siedzieć za piecem niż iść się dać podrapać i zabłocić, ale Pan Bóg przykazał bliźnim służyć.
Stoczek poczynał się śmiać, było to dobrym znakiem.
— O to z jejmościanki rycerz? — zawołał — ale ja jestem quasi opiekun.
— Mnie się nic nie stanie, głowy mi za to nie zdejmą — mówiła Bietka. — Ja bądźcobądź pojadę do Gdańska. Towarzyszkę staruszkę jaką poważną znajdę, a jak mi jegomość z pieniędzy ojcowskich nie dasz, sprzedam do ostatniego pierścionka, pójdę bodaj piechotą.
— Byłoby to bardzo pięknem — odezwał się ks. Stoczek — gdyby ta twoja cnota wielka i miłość bliźniego nie miały źródła w paskudnem uczuciu zemsty. Ty tego sama nie czujesz może, ale ja to widzę.
Bietka spuściła oczy.
— Może to być — odpowiedziała cicho — a niemniej ja złego nic nie zamierzam i nie mam na sumieniu.
Ks. Stoczek badał, pytał, uspokajał, nawracał i skończył na tem, że sam przyjdzie się rozmówić z panią ciwunową.
— Czy mam sprzedawać moje klejnoty? — zapytała go szydersko.
— Nie śpiesz się — rzekł ksiądz. — Zamiast myśleć o tem, pomódl się, pomódl, wezwij w pomoc Ducha świętego, a nie puszczaj sobie cugli tak bardzo. Niewieście to nie przystało.
— Ojcze mój — całując go w rękę odezwała się Bietka. — Byłam sierotą, sama musiałam myśleć o sobie, dlatego dziś wydaję się wam zuchwałą. Gdybym mniej odwagi miała, kto wie, coby dziś już działo się ze mną.
Ksiądz nad głową jej krzyżyk zakreślił.
— Ot to mnie ten Wierzbięta obarczył opieką — i westchnął. — To szalona dziewczyna.
Po rozmowie z ciwunową jednakże Stoczek spokojniej się zaczął zapatrywać na całą tę sprawę, nie obwiniał tak bardzo Bietki; zawsze jednak wolałby był, żeby spokojnie siedząc tu na powrót ojca czekała.
— Proszę pani ciwunowej dobrodziejki — mówił do niej — a nuż powróci ten Wierzbięta, chcę mówić Płaza, i spyta mnie, gdzie córka, którą ci powierzyłem? Co ja mu odpowiem?
— On ją przecież i mnie powierzył — odpowiedziała staruszka — i wierz mi, ojcze, że ja niemniej się o nią troszczę; ale nic jej nie zagraża, a dobry uczynek spełni się przez nią.
— Jakże ona to potrafi? roztrzepana taka! — wzdychał Stoczek.
— O! o! — mówiła uspokajając staruszka. — Ona mi się też taką wydawała w początkach, ale gdy potrzeba, tak się umie miarkować...
Sama potem Mingajłowa dla siebie, przez dworzan Kazanowskiego, poczęła szukać okazyi do Gdańska.
Wprawdzie stosunki między stolicą a miastem portowem, najważniejszem w rzeczypospolitej, tą potęgą handlową i ogniskiem wielkiego życia, były niezmiernie ożywione; ale w tej porze właśnie, gdy zima trzymała jeszcze, lądem nie szły tam karawany, i mało kto się wybierał. Ze szlachty jechało dosyć na spotkanie uroczyste w różnych miejscach królowej, o ile można było przewidzieć kierunek podróży, lecz to więcej zastraszało niż ułatwiało dostanie się do Gdańska. Panowie zbierali poczty, aby z nimi witać przyszłą panią swoją, zresztą z Warszawy tylko gońcy z listami od króla przesuwali się po gościńcach.
Ciwunowa miała dosyć trudności nim w końcu napytała żonę kupca gdańskiego Rebisza, która od familii do męża powracała. Jejmość jechała z dwojgiem dzieci, było jej więc na rękę mieć dziewczę do pomocy przy nich. Była to kobieta spokojna, niebardzo zdrowa, bojaźliwa, skarżąca się ciągle, której towarzystwo śmiałej i rezolutnej Bietki dobrze posłużyć mogło. Zgodziła się więc chętnie na zabranie jej z sobą pod niezbyt ciężkiemi warunkami.
Bietka mało nie oszalała z radości. Natychmiast począł się wybór w tę drogę, która jakby urzeczywistnienie snu jakiegoś wydawała się dziewczęciu.
Nie pomyślała o tem nawet, jak przybywszy do Gdańska, potrafi się dostać do królowej — zdawało się jej to najłatwiejszem. Dotąd tak się powodziło, iż nabrała wiary w siebie, choć i tak jej na niej nie zbywało.
Z Warszawy nie mogła mieć polecenia od nikogo, obawiano się go dać.
Uściskawszy ze łzami razem i śmiechem starą Mingajłowę, jednego zimowego ranka siadła Bietka do sani z panią Rebiszową i jej dziećmi, młodsze z nich wziąwszy na kolana, i w imię Boże puściła się w tę podróż awanturniczą, dumna tem, że ona — ona biedna, nieznana dziewczynina jedzie ratować królowę!
Ks. Stoczek błogosławił zadumany, opierać się nie mogąc, ale do końca przeciwny i smutny.
Dziewczęciu teraz o nic już nie szło tylko o pośpiech, aby coprędzej dostać się do królowej.
Ale podróż zależała od śniegu, mrozu, gościńców i koni, ciągnęła się więc dłużej niż rachowano; Bietka miała więc czas bliżej się zapoznać z Rebiszową i przyjaźniąc z jej dziećmi, pozyskać sobie, tak że po dniach kilku były już na stopie poufałej i serdecznej. Kupcowa jednak nie wiedziała nic więcej nad to, że wiozła dziewczę, które w służbę królowej dostać się pragnęło.
Byli już o półtora dnia tylko od Gdańska, wedle rachunku Rebiszowej, gdy dnia jednego nad wieczór, podczas przebywania lasu, wzięła się zadymka śnieżna, która wśród gęstych drzew mało się im czuć dawała. Dopiero gdy w pole później wyjechali, woźnica znalazł drogę tak zawianą, a śnieg coraz gęstszy tak sypał miotany wichrem, że wkrótce prawie już dalej jechać stało się niepodobieństwem, a i do lasu zawrócić, aby tam się gdzieś schronić, nie było można, bo o trzy kroki nic dostrzedz nie mogło oko.
Konie zmęczone z dosyć ciężkiemi saniami zapadły w kupę śniegu, noc nadchodziła i położenie stało się rozpaczliwem. Woźnica stracił głowę, a Rebiszowa, bojaźliwa, trwożna więcej o dzieci niż o siebie, płakała, krzyczała i coraz co innego rozkazywała. Ruszyć się z miejsca było niepodobna, a śnieg gęsty coraz jeszcze przysypywał więcej sanie i konie. Woźnicy przyszło w dodatku na pamięć, że to była właśnie pora, gdy wilcy się stadami włóczyć zwykli i wygłodzone napadać na ludzi. Tuż gdzieś niedaleko, oczom teraz zakryty był las.
Nawet odważna Bietka zamilkła, widząc rzeczywiście położenie straszliwem. Na wypadek napaści wilków żadnej broni z sobą nie miał woźnica. Jedyną nadzieją coraz głębiej zasypywanych śniegiem było, że Pan Bóg jakimś cudem sprowadzi im kogoś na pomoc. Noc przebyć w zaspie śnieżnej tem trudniej było, że i mróz wzmagał się coraz silniejszy.
Woźnica próbował hukać, składając ręce i dobywając głosu, lecz wicher szalony o kilka kroków nic słyszeć nie dawał.
Płacz i rozpacz nieszczęśliwej Rebiszowej, tulącej dzieci do siebie, nawpół obłąkanej, przejmował Bietkę, której także życia żal było. Śmierć zdawała się nieuniknioną. Wkrótce ani koni, ani sań już z pod śniegu dojrzećby nie mogli podróżni, gdyby się jeszcze trafili jacy.
Mrok padał coraz gęstszy. Bietka po namyśle woźnicę namawiać zaczęła, aby i ich i siebie w ten sposób ratować próbował, by jednego konia wyprzągłszy i odkopawszy puścił się szukać przytułku lub ludzi.
Wprawdzie powrót do sań był bardzo wątpliwym, ale nic nie mając już do stracenia, najmniej nawet obiecujących środków ratunku chwytać się było potrzeba. Woźnica nie miał wielkiej ochoty puszczać się na oślep i ginąć gdzieś osobno... zwlekał więc a w końcu położył się na saniach i nie słuchał.
Mróz, zmęczenie znużyły tak w końcu wszystkich, iż jedna tylko jeszcze Bietka, wydobywszy się na wierzch sani stała i ponad kupę śniegu wyglądała. Rebiszowa, woźnica, konie leżały już przysypane.
Wtem coś ciemnego zdało się przesuwać niedaleko. Bietka rozpoznała kopiące się w śniegu konie i z całych sił wołać o pomoc poczęła. Szczęściem wiatr głos jej niósł w tę stronę, z której jeźdźcy się pokazali. Zbudziło to i odrętwiałego już woźnicę.
Wśród białych ciemności coraz wyraźniej zarysowały się postacie koni po brzuchy w śniegu zatopionych i zwolna się ku saniom zbliżających. Byli to jeźdźcy w liczbie kilkunastu, a na ich czele młody, słusznego wzrostu, wąsaty mężczyzna, który się do sani przedzierał. Twarzy jego rozpoznać nie było można, ani on też podróżnych mógł rozeznać, lecz litość go prowadziła na ratunek. Im więcej ludzi razem skupić się mogło, tem łatwiej jakiś sposób przetrwania żywym tej zawiei straszliwej obmyśleć było można. Gdy o parę już kroków od sani znalazł się jadący przodem mężczyzna, Bietka tak rozpaczliwym głosem poczęła wołać o ratunek, iż natychmiast rzucił się z konia ku nim.
Na szczęście poznało w nim dziewczę widywanego w Warszawie dworzanina ks. Albr. Radziwiłła, niejakiego Izydora Nietykszę, który razem z wielu innymi szalenie się był rozmiłował w niej.
Prowadził on też do Gdańska ludzi i wozy swego pana i tak samo utknął wśród śnieżnicy na polu jak Rebiszowa, a szukając drogi natrafił na sanie. Miał on z sobą kilku towarzyszów, resztę ich przy zagrzęzłych wozach pozostawiwszy. Zabrali się zaraz wszyscy do odkopywania sani, woźnica zrozpaczony przyszedł do siebie, odżyła kupcowa, nadzieja wstąpiła w serca, a i Pan Bóg się ulitował nad niemi, bo wiatr zaczął ustawać, śnieg już padał coraz mniejszy i można się było spodziewać wypogodzenia.
Ów Nietyksza, który poznał Bietkę, chociaż nie mógł pojąć co ona tu zabłąkana na gościńcu robić mogła i zkąd się tu wzięła, niezmiernie był spotkaniem uszczęśliwiony i gorąco się tak zajął saniami Rebiszowej, nią, dziećmi, nie mówiąc już o dziewczęciu, że w godzinę potem, chociaż jednego konia postradał woźnica, z resztą się jakoś, przy pomocy ludzi Radziwiłłowskich wydobyli na gościniec, który był niedaleko. Zawierucha jednak rozpoznać go wprzódy nie dozwalała.
Bardzo już późną nocą zmarzli, zbiedzeni wszyscy razem, Nietyksza, jego wozy, ludzie i Rebiszowa dostali się do wioski tak zasypanej śniegiem, że kominy tylko i żórawie studni gdzieniegdzie sterczały. Tu musieli przez cały dzień spoczywać i dla kobiet i dla koni też, a tymczasem po drogach cokolwiek się przetarło i odwilż śnieg przygniotła.
Nietyksza żwawy, ochoczy, wytrwały niezmiernie a humoru nigdy niczem niezamąconego litwin poczciwy, dopełniwszy swojego obowiązku około wozów książęcych, cały się oddał Bietce na posługi. Spotkanie z nią, zbliżenie się do niej wydawało mu się takiem szczęściem, że szalał prawie.
Bietka, która go zawsze lubiła, bardzo była rada, iż Nietykszy a nie komu innemu ocalenie była winną. Rzecz naturalna ofiarował się on już prowadzić aż do Gdańska kobiety, a tymczasem we wsi tej przez cały dzień tak się niemi dobrze opiekował, że im na niczem nie zbywało i nawet Rebiszowa z przestrachu ochłonąwszy, uśmiechać się zaczynała.
Przyznawała ona ocalenie swoje Bietce, która najdłużej się trzymała na nogach i ją ponad saniami stojącą postrzegł Nietyksza. Gdyby nie ona, zasypane całkiem sanie i konie byłby nieochybnie pominął.
Po dniu wypoczynku w nędznej chacie, która się pałacem wydała po tem co podróżni przebyli, chociaż kapryśne śniegi mocno tajać zaczynały, puścili się saniami do niebardzo już oddalonego Gdańska i drugiego dnia przejechali wrota miejskie, przyczem Rebiszowa pierwsza postrzegła, że tu panował ruch nadzwyczajny.
Miasto, rynek, ulice pełne były pocztów rycerskich, straży miejskich, kolebek, sań, jezdnych i pieszych, a naostatek mieszczan, którzy zdawali się tracić głowy.
Spodziewano się cochwila przybycia królowej — objaśnił zaraz Rebisz, który żonę i dzieci przyjął na progu domu, dziękując Opatrzności, że je cało doprowadziła. Pomimo chwili tak uroczystej powrotu rodziny, kupiec, który zarazem był radnym miasta, nie mógł w domu pozostać. Znaleźli go wystrojonym, szedł bowiem na ratusz do rady, gdzie się niezmiernej wagi kwestye rozstrzygać miały.
Ks. Radziwiłł wysłany przez króla, miał polecenie wspaniały wjazd królowej urządzić. Tymczasem mieszczanie o swoją niezależność troskliwi, bojaźliwi do zbytku, uroili sobie, że z wjazdu tego chciał król skorzystać, aby zamach na opanowanie miasta dokonać. Opierali się więc wpuszczeniu rycerskich pocztów, otwarciu bram, oddaniu kluczów, i do ostatka bronili przeciw wymaganiom Radziwiłła, który napróżno im poprzysięgał, że najmniejszej krzywdy nikt im czynić nie myśli, ani się król chce targnąć na ich samorząd i niezależność wewnątrz miasta. Potrzeba było nadzwyczajnych z jego strony wysiłków, poręczeń, ażeby wymódz otwarcie swobodne wrót, wpuszczenie wojska, a potem wreszcie należne dla królowej honory i podarki.
Bramy wprawdzie tryumfalne, obrazami poprzyozdabiane, były gotowe, ale miasto w początku niemi się wykupić chciało od innych ceremonij przyjęcia, które niebezpiecznemi mu się wydawały. Trafili właśnie gdy na ratuszu z Radziwiłłem panowie radni, nastraszeni niełaską króla, ostatecznie się, radzi nie radzi, układali z księciem. Rebisz więc musiał być na swem urzędowem stanowisku.
Tymczasowy przytułek Bietka znalazła u kupcowej, która się tak do niej przywiązała, że gotowa ją była jak do rodziny należącą zatrzymać przy sobie. Ale o tem mowy być nie mogło. Umiejąca korzystać ze wszystkiego Bietka, opanowała Nietykszę. Wiedziała, że Radziwiłł był wysłany dla przyjmowania królowej, mógł więc łatwo i jej dopomódz, gdyby chciał tylko.
W części zwierzyła się Nietykszy jak jej wielce szło o to, aby się dostała conajprędzej na dwór pani. Nauczyła go co miał i mógł powiedzieć o niej księciu. Litwin poprzysiągł na wszystko co mu najdroższem było na świecie, iż Bietce ułatwi przystęp do królowej.
Resztę ona, ufna w siebie, sama już miała dokonać.
Nietyksza odprowadziwszy kobiety na Długi Rynek, gdzie stała kamienica Rebiszów, sam natychmiast udał się do Radziwiłłowskiej gospody, którą mu wskazano. Ale tu księcia pana nie znalazł, gdyż właśnie się z mieszczanami targował o to przyjęcie, o klucze miejskie, których z rąk puścić nie chcieli, o zawieranie bram w nocy i o tysiące drobnych szczegółów, które ojców miasta nabawiały paniką.
Niemożna im było brać za złe, ale śmieszną się wydawać musiała i Radziwiłłowi i Dönhoffowi wojewodzie pomorskiemu i księciu Karolowi, gdyż nikt myśli najmniejszej nie miał czyhać na swobody miasta.
Cały ten dzień jednak roztrząsano wszystko, obradowano nad ceremoniami, a panowie mieszczanie potroszę i koszta mieli na względzie, bo wszystko razem wzięte, z podarkami w złocie, z ucztami dla rycerstwa, z bramami wzniesionemi i z prochem, który z dział miano wystrzelać, kilkanaście tysięcy czerwonych złotych wynosić mogło.
Miłość własna panów mieszczan walczyła z ich oszczędnością, dobrych gospodarzy, i ostatnią pokonała, bo z Francyi przybywającej nowej pani nie chciał się Gdańsk ubogo i ladajako ukazać, zwłaszcza gdy posłyszano jak wszędzie po drodze, miasta nawet obce, książęta, panowie, uroczyście i wspaniale podejmowali królowę.
Królowa, jak się później dowiedziała Bietka, pierwszą wiadomość, która jej do myślenia dać mogła, odebrała przez komornika królewskiego, który spotkał ją w Stolpe (7 lutego). Powitał on ją ustnie i oświadczył, że Władysław był mocno chory i że nie spodziewał się, aby królowa tak pośpieszyła... Oczekiwano jej tu dopiero na środopoście.
Zdziwić to musiało Maryę Ludwikę, że jej radzono zwlec przybycie do Warszawy, a nawet do Gdańska. Komornik króla plątał się tak ze swem poselstwem, powitaniem, radami, zresztą tak się zimno znajdował, tak mało okazywał radości z oglądania królowej, iż nietylko ona, ale wszyscy co ją otaczali, niemal czuli się tem obrażonemi.
O kilka mil od Stolpe drugi posłaniec z listami trochę naprawił co popsuł pierwszy, lecz zawsze jeszcze nietylko nie naglono o przybycie, ale przeciwnie widocznie zwlec je usiłowano. Przed samą granicą rzeczypospolitej naostatek zjawił się wysłany i naznaczony marszałkiem królowej, Dönhoff wojewoda pomorski, z dwoma oddziałami jazdy, niebieskim i szkarłatnym, ze dworem dosyć pokaźnym. Ten przeprowadzał do granicy, na której czekał namiot zielony królewski, cały wewnątrz wybity aksamitem szkarłatnym, wysłany kobiercami, gdyż śniegi leżały wszędzie, tak że drożyny nawet musiano okrywać suknem. Tu oczekiwał na Maryę Ludwikę biskup kujawski, podkanclerzy Sapieha, Gembicki naznaczony kanclerzem królowej, i bardzo wielu innych panów, którzy się z dobrej woli przyłączyli do orszaku przez króla wyznaczonych posłów.
W tym namiocie rozpoczęły się te nieskończone mowy, na które odpowiadać musiał ktoś w imieniu królowej i nieskończone komplementa, w których szczerość trudno było uwierzyć. Mnóstwo ciekawych pań i panów, tłumnie się znalazło po drodze do Oliwy spotykając ciągle Maryę Ludwikę; w Sobótce ks. Karol brat królewski w jego imieniu powitał ją, prowadząc za sobą gromadę szlachty i sześćset koni, powiększej części pułków tatarskich, które nową barwą przystroić musiano.
Opowiadano tu wiele o przyjęciu w Oliwie, a Bietka dowiedziała się, co ją wielce zmartwiło, że tu pięć panien i dwie służebne z Warszawy królowej dodano. Zlękła się więc, iż może trudno jej będzie dostać się do niej, mogła nawet być jej niepotrzebną!
Ze drżeniem więc oczekiwała przyjazdu do Gdańska, a przygotowania do przyjęcia same pozwalały wnosić, iż ono będzie bardzo wspaniałem. Dla dziewczęcia jednak okazałości te wszystkie zatruła obawa, niepokój, i teraz dopiero widoczne niezmierne trudności przystąpienia do przybywającej pani, około której tłumy pań polskich, panów, senatorów, szlachty, duchowieństwa się gromadziły, tak że jej chwili spoczynku nie dawano.
Na wszystko to musiał radzić pan Izydor Nietyksza i dowiódł tego, że miłość cudów dokazuje.
Jemu tylko wiadomem było, jakich użył środków, czyjego pośrednictwa, aby u księcia Albrechta Radziwiłła wyprosić zalecenie Bietki jednej z pań francuzek znajdujących się przy boku królowej, pannie Langeron. Ta miała za przybyciem do Gdańska, jednego z tych dni, które na spoczynek przeznaczone były, ułatwić Bietce przystęp do Maryi Ludwiki.
Ona sama jednak widząc jak wielka ilość osób coraz nowych przybywała, zaczynała powątpiewać czy ją kto z przestrogą nie uprzedzi.
Niepodobieństwem prawie przypuścić było, aby wśród takiego natłoku ktoś się nie znalazł uwiadomiony o tem co się na dworze działo i pragnący usługę oddać królowej.
A naówczas, jeśli Bietka spóźnić się miała, gdy już służbę polską król zawczasu dla żony obmyślił i przysłał ją na granicę, nie mogła się ona spodziewać ani przyjęcia, ani wdzięczności, ani pomieszczenia na dworze. Zdala to co się tu dziać miało było niewiadomem i domyślać się nawet nie mogła Bietka, co ją spotka w Gdańsku.
Z bardzo więc małą nadzieją, aby się jej tu mogło poszczęścić, odebrała od Nietykszy ów bilecik do pani Langeron, który miał jej posłużyć jako polecenie i drzwi otworzyć do Maryi Ludwiki.
Z bijącem sercem czekała tedy przybycia, a własna sprawa tak ją gorąco obchodziła, że widok wspaniałego wjazdu, który Rebiszowie jej ułatwili, przesunął się przed oczyma jak mgła jakaś pstremi zabarwiona farbami. Myślała o jutrze!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.