Na fali/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Na fali
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Młyn był w pełnym ruchu. Przed magazynem roiło się od furmanek, ludzi, worów zboża i mąki.
Wewnątrz warczały koła i kamienie, po podwórzu snuli się robotnicy tu i tam, przed domem kwitły róże; od obór i stajen rozlegało się porykiwanie holenderek i rżenie koni; dog ulmski ujadał, szarpiąc łańcuch, na interesantów.
Wszędzie życie w pełni, dobrobyt, ład, porządek. Przez okna kantoru, okratowane i ponure, słońce zaglądało ukośnie do wnętrza.
Za biurkiem, na tradycyjnymi stołku Marica, mając kasę za sobą, przed sobą księgi, drzwi, na ścianach cenniki i rysunki zbóż, siedział Józef i pochylony pisał pilnie.
Co chwila ktoś wchodził po kwit, po pieniądze, po notatki, po rozkazy lub ze sprawozdaniem.
Za każdym razem dzwonek jęczał przeraźliwie, młody człowiek głowę podnosił, załatwiał interes i znowu brał się do pisania.
Wykończył w ten sposób mnóstwo listów; a gdy słońce stało się czerwone od zachodu, podsumował dzienne rachunki, sprawdził kasę, zamknął ją, uporządkował księgi i wstał z miejsca, wolny już do dnia następnego.
Nie kwapił się z wyjściem. Stanął u okna i oczami zaczerwienionemi od całodziennego wysiłku patrzał na podwórze.
Ujrzał żonę, zamykającą magazyn zbożowy i rozprawiającą głosem podniesionym z chłopcem młynarskim, który nie w porę przyszedł po smar do maszyn.
Dźwięk jej mowy, ostry, świszczący, przedzierał powietrze i sykiem wpadał aż do kantoru. Chuda, wysoka, w pysznem oświetleniu letniego dnia, czyniła przykre wrażenie linji twardej i sztywnej.
Odzież jej była zaniedbana, czarne włosy opylone i zaczesane płasko, na nogach stare, zdeptane pantofle, w rękach klucze, któremi wywijała, wymyślając chłopcu za bezład i nieporządek.
Na hałas z młyna wyszedł Piotruś, także w roboczej odzieży, ale zgrabny i wesół, i podszedł gwiżdżąc, z czapką na bakier, by poprzeć żądanie posłańca.
Kobieta ustąpiła wreszcie i odemknęła magazyn. Od obór ukazała się teraz pani Joanna, eskortująca udój mleka. Piotruś pocałował ją w rękę, chwilę gawędzili przyjaźnie, potem chłopak skierował się do biura.
Był to codziennie ostatni interesant.
Józef cofnął się od okna z westchnieniem.
Powitali się serdecznie.
— Co słychać? — spytał Piotruś, zapalając papierosa i siadając na brzegu biurka.
— Zawsze źle! — odparł Józef markotnie. — Ceny mąki spadają codziennie, zboże pokontraktowane drogo. Będziemy mieli gruby deficyt.
— Pospieszyłeś z kupnem. Strzeliłeś bąka.
— Tak, za naukę się płaci. Co robić! Jeżeli nie będzie wydatków nadspodziewanych, wytrzymam ten rok. Moje pięć tysięcy pokryją deficyt.
— A dalej?
— Ha, stagnacja musi się skończyć. Przez trzy lata jednak musimy się wyrzec nadziei zysków! Konkurencja dużo też kosztuje. Ciężki rok!
Oparł głowę na ręku i machinalnie kreślił na bibule cyfry. Cyfry od półtora roku wypełniały jego życie.
Mówił spokojnie, zmęczonym, apatycznym tonem. Zapewne sto razy wynik ten powtarzał w myśli.
— Niespodzianek być nie powinno! — rzekł pocieszająco Piotruś. — Maszyny w dobrym stanie, upustów i koła pilnuję jak ognia. At, nie trap się zbytnio! Jeden dobry rok powetuje zły. Nie zrobisz zaś wedle rady Maltasa?
— Co? Zerwać zbożowe kontrakty? Nie, nigdy! Nie stracę honoru!
— To dobrze! Wczoraj właśnie mówiono o tem w mieście i chwalono ciebie. Bałem się, żeby cię stary nie omamił argumentami.
Józef ramionami ruszył.
— On sam zawstydził się projektu wreszcie i cofnął, tłumacząc, że dobrze nie zrozumiał. Zresztą, dzięki Bogu, nie tknąłem ich pieniędzy, więc nie jestem obowiązany ulegać.
— No, no, tylko jesteś pantoflem żony, — zaśmiał się Piotruś — ale to kwestja zakochania.
Józef poczerwieniał.
— Tak, to inna kwestja! — powtórzył.
— Ludzie się z ciebie śmieją, że się boisz żony! Nigdzie ciebie nie widać.
— Ona tego nie lubi! — mruknął. — A ja mam dosyć kłopotów, żebym samochcąc dodawał jeszcze piekło domowe.
— Ona się boi porównań! — złośliwie zauważył Piotruś.
— Ty zaś umyślnie ją drażnisz, ciągnąc mnie do towarzystwa! I poco?
— Bawi mnie ten strach i zazdrość. Bo uważaj, jak ona ciebie pilnuje. Mnie toby było właśnie podnietą do niewierności. Niecierpię przymusu i niewoli.
— To się nie żeń! Liza sama jest uczciwą i bardzo słusznie chce zachować swoje prawa w całości!
De nécessité vertu! — wtrącił Piotruś. — Mój Boże, jakżeś się zmienił, jeśli ci to wystarczy. Oho, zmierza tu twoja magnifika! Wynoszę się! Ale, czy mam trochę jeszcze pensji?
— Do końca roku wybrałeś wszystko!
— Nie może być! Pokaż konto!
Józef się uśmiechnął.
— Widziałeś je już wiele razy. Ileż ci dzisiaj potrzeba?
— At, cokolwiek. Wybieramy się na wycieczkę czółnem z pochodniami. Trzeba będzie coś dać na muzykę i kolację. Skądże dasz?
— Ze swoich. Jak wiesz, nie wydaję prawie nic.
— Dziękuję ci! Chcesz, wystawię kwit. Oddam, gdy dostanę od ciotki.
— Nie chcę kwitu. Baw się; dam ci zawsze, byleś długów nie zaciągał.
— Ba, kto mi teraz pożyczy, gdy młyn do ciebie jednego należy.
De nécessité vertu! — żartobliwie powtórzył jego słowa Józef, dobywając pieniądze z kasy.
Piotruś je prędko zgarnął i schował, bo w drzwiach stanęła właśnie pani Liza.
— Jutro niedziela, — rzekł — biorę tedy urlop do poniedziałku, bo roboty nie będzie.
— Zapewne — odparł Józef — magazyn pełny, zbyt prawie żaden. Niech maszyny wypoczną.
— A może państwo jutro się gdzie wybiorą? — zagadnął chłopak kobietę.
— Jeśli Józio zechce, odwiedzimy może dziadka — odparła, patrząc na męża.
— Dobrze, zawiozę cię tam, bo chcę także odwiedzić Michała.
— Zatem do widzenia w poniedziałek! — zakończył Piotruś, cofając się do drzwi.
— Nie zostanie pan na wieczerzy?
— Dziękuję pani. Mam zajęcie na mieście!
Gdy się drzwi za nim zaniknęły, Liza ruszyła ramionami.
— To się nazywa zajęcie. Swawola, rozpusta, marnowanie czasu, grosza i zdrowia. I za co on hula?
— To jego rzecz. Nam nic do tego, jak używa czasu wolnego. Swoje spełnia.
— Bardzo licho! Ludzie mówią, że zwykle hulanki odsypia gdzieś w kącie, a młyn jest na Bożej opatrzności.
— To są plotki, których ci nawet nie wypada słuchać.
— A ty mu dajesz pieniądze na swawolę. Na nic niema, dla niego zawsze są.
— Czym tobie kiedy odmówił?
— To nie, bom nigdy nie prosiła. Mam swoje.
Umilkł, zmrożony tą niedelikatnością.
— Ja też nie twoje, ale swoje daję Piotrusiowi — rzekł po chwili z przykrością.
— To też ich wkrótce zabraknie. Prędzej, niż mnie! — odparła z dumą niesmaczną. — Wtedy zdadzą się i moje... o i bardzo! — dodała z uśmiechem raptownego rozczulenia. — Nie lękaj się, Józiu, stoję ja za tobą.
Podeszła do niego i objęła go za szyję.
On się wzdrygnął nieznacznie pod tem dotknięciem. Twarz jego przez sekundę odbiła nieznośne cierpienie moralne i gwałt, zadany naturze.
— Pocałujże mnie! — szepnęła. — Zapracowałam na to. Cały dzień się namęczyłam dla ciebie.
Pochylił się i spełnił żądanie.
— Niepotrzebnie tyle pracujesz.
— Doprawdy! A któż to zrobi? Ciotka z dniem każdym traci głowę i siły. Onegdaj, gdy mnie zastępowała, zginęło sześć pudów mąki. Skończyłeś i ty robotę. Chodźmy stąd!
Wyszli na podwórze. Cisza już się słała w powietrzu czystem i wonnem. Mimowoli ciągnęło coś do przechadzki i marzeń. Odurzająco pachniały róże, szmerem harmonijnym odzywała się rzeka.
— Przejdźmy się nieco! — zaproponował Reni.
— Nie mam czasu — odparła Liza. — Rachunek z kucharką muszę załatwić, przygotować wam herbatę i wieczerzę, jutrzejsze odzienie i bieliznę opatrzyć. Ciotka też samotna.
Doszli do domu. Józef się zatrzymał.
— Idź zatem. Ja zostanę, wypalę cygaro na ganku. Śliczny wieczór, żal spędzać go pod dachem.
— A ja ciebie cały dzień nie miałam. Tak się cieszę na wieczór przy wspólnym stole! Nie zostawaj, Józieczku!
Przytuliła się do niego.
— Nacóż ci się zdam przy rachunku z kucharką? Mam cyfr wyżej głowy w kantorze.!
— To nic, ale będziesz przy mnie! Mój miły, ja cię tak kocham! Wróćmy razem!
Zacisnął zęby i wszedł do domu.
W jadalni, ciemnej i chłodnej, pani Joanna odpoczywała, drzemiąc w fotelu.
— Gdzie to Piotruś? — spytała, budząc się.
Otrzymawszy odpowiedź, zapadła znowu w drzemkę. Rzadko się teraz odzywała, poza pracą trwając wciąż w jakiemś odrętwieniu i apatji.
Józef kazał podać światło i siadł u stołu, biorąc do rąk gazetę.
Ciotka, ocucona na chwilę ruchem i jasnością, rozwarła mgławe oczy. Sięgnęła po zaczętą pończochę i machinalnie poczęła manewrować drutami.
— A co? — rzekła. — Mąka nie idzie? Źle, bardzo źle! Zginiesz!
Reni wzdrygnął się. Litery mu się plątały, treść mieszała się bezładnie.
Trzymał arkusz przed oczami, ale nie widział go wcale. Myśli skupić nie mógł.
Tuż obok słyszał głos żony w rozterce z kucharką.
— Dziesięć funtów mięsa, siedem jaj, funt masła! Bój się Boga, to rozbój! Mnie oszukać nie potrafisz! Ukradłaś połowę. Sztufada była sucha i twarda, do leguminy dosyć trzy jaja! Co to? Myślisz, że się nie znam?
Pani Joanna westchnęła głęboko.
— Za naszego gospodarstwa nie bywało stagnacji. Ale też inny był porządek wszędzie. Mój Boże, nie daj mi dożyć końca!
Józef odłożył gazetę, wstał i począł chodzić po pokoju.
Poza kręgiem światła od wiszącej lampy było ciemno i ponuro. Sprzęty były ustawione symetrycznie, okna pozamykane, dalsze pokoje puste i głuche.
Dom ten, w którym się nigdy nie śmiano, nie śpiewano, nie grano, miał wytłoczone na sobie piętno więzienia, grobu.
Przybrał charakter ludzi, co w nim życie spędzili, przygniatał piersi, ziębił duszę.
Młody człowiek przystanął wreszcie u okna i do szyby przyłożył czoło. Za tą szybą był świat, noc cudna jak marzenie, tylko już nie dla niego.
Ruina, ruina, ruina! — odezwało się w nim szyderskiem echem.
Pani Liza monitowała zkolei służącą:
— Takiej bielizny ja nie przyjmuję! Daję dosyć mydła, sody i krochmalu. Do czego podobne te koszule pana!
Stary sługa, wiecznie milczący i namarszczony, wniósł samowar. Liza ukazała się też, podzwaniając kluczami.
— Któż to na jadalnym stole rozkłada gazety? — zawołała.
— Twój mąż! — odparła Maricowa.
— Ach, on tylkoby robił bezład! Sprzątnij to, Ignacy! Teraz wieczerza, a nie czytanie! Chodźże bliżej, Józieczku! Czyś ty niezdrów? A chciałeś iść na spacer! Od rzeki taka wilgoć bucha i wyziewy! Cóż milszego, jak odpoczynek w swoim domu i w rodzinie? Co tobie? Gryziesz się tym zastojem mąki? Daj pokój! Cały twój młyn zmieści się tu!
Uderzyła ręką po kieszeni, śmiejąc się. Ciotka pokiwała głową.
— Do interesu nie dość pieniędzy, trzeba przedewszystkiem sprytu i zdolności handlowej.
— A cóż to? Józef ma sobie nie dać rady? — oburzyła się Liza. — Nie święci garnki lepią! Ma zresztą do pomocy najlepszą głowę z całego miasta, mojego dziadka!
— Zobaczymy! — mruknęła Maricowa.
Wieczerza się skończyła wśród podobnych rozmów. Józef rzadko słowo dorzucał.
Sprzątnięto wreszcie nakrycie. Przed Lizą ukazał się stos skarpetek, które pilnie jęła cerować. Reni sięgnął znowu po gazetę. Żona podniosła protest:
— Ej... daj pokój czytaniu! Pogawędź z nami!
Zaczęło się tedy dalej biadanie na służbę, gospodarskie szczegóły, drobne wypadki dnia, ploteczki o znajomych.
Gdy zegar wybił dziesiątą, kobiety złożyły robotę. Ciotka powiedziała dobranoc i odeszła, po chwili i Liza zabrała się do spoczynku.
Józef pozostał sam i siedział, patrząc bezmyślnie w światło. Był tak znękany, że już i czytać nie miał ochoty.
Parę razy zajrzał służący, czatujący na zgaszenie światła w tym domu punktualnym jak maszyna, a wreszcie z sypialni rozległ się głos Lizy:
— Józiu, pora spać! Czy ci nie dość było dnia?
Młody człowiek zgasił papierosa, przesunął ręką po czole.
Zapewne... dosyć mu było dnia. Aż nadto!
Takich dni zebrało się już półtora roku i po brzegi, zda się, pełna była czara goryczy. Takim był port, o którym niegdyś marzył, takim spokój, który mu miał stać za szczęście.
Nazajutrz, po nabożeństwie, odwiedzili Maltasa. Józef zabawił chwilę tylko.
Dziś były imieniny pani Michałowej, obiecał się krewnemu.
— Może i ty ze mną pójdziesz? — spytał żony.
— Zostawże mi ją na chwilę! — zaprotestował Maltas. — Takiś zazdrosny! Otóż i my się zabawimy. Kupiłem ogród za miastem, pojedziemy go obejrzeć. Wiecie, przeznaczam to dla prawnuka. Hę, co? Pamiętajcie, będę go do chrztu trzymał.
— Dobrze, dziadku! — zaśmiała się Liza, zerkając na męża czule.
Gdy ich żegnał, zatrzymała go jeszcze.
— A pamiętaj, długo nie baw i nie zapominaj o mnie! Tak, za godzinę już cię czekam. W domu nikogo niema, pamiętaj!
— Dobrze; jeśli trochę dłużej zabawię, wracaj sama.
— Nie, nie chcę, nie chcę! Nie pozwalam. Nie masz prawa opuszczać mnie! Nie wrócę sama.
— Dajże mu pokój! — uspokajał Maltas. — Wróci, wróci! Traktujesz go jak błazna.
Józef wyszedł rozdrażniony, ale pozornie spokojny. Bunt w nim wzbierał na tę niewolę i przymus nieznośny.
Ciągłe wypominanie jej praw i jego obowiązków zohydzało mu do reszty pożycie.
Domek radczyni odmłodniał wraz z młodymi gospodarzami, ogródek barwił się kwiatami, wewnątrz tryskało wesele i światło.
Okrągła, pulchniutka, wiecznie wesoła i szczera pani Michałowa przyjęła gościa na progu z serdeczną radością.
Kobiecina pasowała do otoczenia. Ładna, różowa, z dołeczkami na twarzy, była obrazem szczęścia i zadowolenia z losu.
Z za jej pleców wyglądała rozpromieniona twarz Michała.
Pan doktór (tak stało na blasze u drzwi) porwał w objęcia przyjaciela.
— A witajże, witaj! Trudno cię zdobyć, zato nie łatwo uwolnię!
Józef złożył życzenia pani domu, i eskortowany przez małżonków, znalazł się w saloniku. Towarzystwo było dobrze znajome, osób kilkanaście, rozbawionych i swobodnych.
Zaczął się witać, przyjemnie rozgrzany sympatją, którą u każdego spotkał.
Doszedłszy do kanapy, uczuł dziwny niepokój. Obok radczyni siedziała profesorowa.
— A, witam pana, witam! — zawołała serdecznie. — Ładnie to zapominać przyjaciół!
Pocałował jej rękę. Dziwnie mu ciepło było, lekko w sercu.
— Nie zapomnę nigdy dobroci pani! — rzekł szczerze.
— A gdzież twoja żona? Nie raczyła! — rzekła radczyni, witając go czule.
— Kazała złożyć swoje uszanowanie i życzenia. Została u dziadka trochę niezdrowa.
— Co? Może ci można powinszować? — zawołała, śmiejąc się i mrugając domyślnie.
Poczerwieniał okropnie.
— Nie, kuzynko! Niczego mi nie można powinszować! — odparł.
— Patrzcie go, jak się rumieni! A widziałeś mego wnuka?
— Od chwili, kiedym go trzymał do chrztu, nie widziałem!
— Musisz zobaczyć! Ale teraz śpi! No, wstąpże do ogródka, tam się młodzież bawi.
— To już nie dla mnie! — uśmiechnął się.
Ale już wpadła nań pani Michałowa i pociągnęła go za sobą na ganek.
— Wie pan, myślimy trochę potańczyć wieczorem na murawie. Będzie wesoło! A teraz muszę poprosić panny Józefy, aby nam zaśpiewała.
Pobladł. Zdala, na ławeczce, pod kasztanem, ujrzał Pepi i nagle ze zgrozą poczuł szalony, rozkoszny ból w sercu.
— O, Boże! Więc to nieśmiertelne, jak piekło, jak niebo!
Ale już wyrobiony był, hartowny w woli.
Rozmawiając swobodnie, zbliżył się do niej.
I ona go zdala spostrzegła i także nie zdradziła żadnego wrażenia.
Skłonił się głęboko; podała mu rękę, obciągniętą cienką rękawiczką. Dłonie ich zetknęły się przez sekundę, rozpalone, drżące... Nie rzekli słowa, witając się, jak dalecy znajomi, lub jakby się przed chwilą rozstali.
Tylko jej usta stały się jeszcze czerwieńsze, odbijając od smagłych policzków, jak granat dojrzały.
I oto Józefowi wszystko znikło z oczu i pamięci, tylko ona została.
Ta sama była, smukła, zgrabna, o rękach drobnych i toczonych kształtach, o wielkich, gorących oczach, ten sam głos dźwięczny i ruchy eleganckie, żywe, srebrny śmiech nerwowy, ta sama... jego Pepi!
Nie, nie Pepi. To była jego młodość słoneczna, swobodna, jego marzenia i sny, i siła i ideały, i wielkie, jak śmierć silne, kochanie. Zabiła go, miała prawo, bo dała pełnię szczęśliwości i choć nigdy nie należeli do siebie i świat stał między nimi, a jednak łączyła ich własność, posiadanie, związek nad kryształ czystszy, nad wszelkie przysięgi i śluby mocniejszy.
To wszystko, jak piorun, przeszło mu duszę w jedną sekundę. Gdzieś wdal uciekały troski, rzeczywistość; ogarniała go młodość, odnajdywał siebie dawnego. Cudnie mu grało w sercu. A tymczasem wesoła doktorowa przypuszczała szturm do Pepi o śpiew:
— Cokolwiek, drobnostkę! Jesteśmy przecież w ścisłem kółku dobrych znajomych. Niech mi pani nie odmawia!
— Nie mam nut z sobą i nie umiem akompanjamentu! Doprawdy nie mogę.
— Panie Józefie, pan zaakompanjujel — zaproponowała gospodyni.
— Półtora roku nie dotykałem klawiszów!
— No, to pan dotknie! Zróbcie mi tę przyjemność na wiązanie!
— Ależ pan Reni nie potrafi bez nut zagrać! — odparła Pepi, śmiejąc się.
— Pan Reni jest artystą... potrafi, jeśli zechce.
— Potrafi pan? — spytała Pepi, mięknąc.
— Jeśli piosnkę, którą znam i pamiętam, to może!
— Ależ pamięta pan! Michaś mi opowiadał, że państwo dawniej zawsze śpiewali razem. A skrzypce pana gdzie?
— To wszystko, pani, należy do historji. Za młodu niegdyś grywałem!
— No, chodźcie, chodźcie do fortepianu tymczasem!
— Służę pani!
Usiadł do fortepianu i wziął parę akordów.
— Co pani każe? — spytał.
— Co pan pamięta.
— Piosenki, które śpiewaliśmy, pamiętam wszystkie — odparł głucho.
— A zatem tę! — wzięła parę akordów.
Zrobiła się cisza. Michał spojrzał na nich. I jemu stanął w oczach obrazek ze studenckich czasów i on na chwilę zapomniał rzeczywistości.
Pepi śpiewała „Kalinę.“ Znali ją wszyscy, a słuchali z przyjemnością. Głos dziewczyny zrazu drżał i łamał się, potem popłynął już czysty, pełen rozdzierającego, cichego żalu.
Gdy się śpiew skończył, długo jeszcze słuchacze milczeli, a Józef, coraz ciszej biorąc akordy, zupełnie oderwany od otoczenia, łowił dalekie echa.
— Jeszcze, jeszcze! — poczęto wołać.
Teraz Reni nie czekał rozkazu. Swoich wspomnień słuchając, zaczął wtórować „Loreley.“
I znowu śpiew popłynął, dla nich dwojga tak bardzo pamiętny.
Gdy przebrzmiał, Pepi, nie patrząc nań, rzuciła:
— Dosyć! — i odeszła prędko.
On roztargniony, wstał i sięgał po kapelusz, szukając w tłumie gospodyni domu.
Michał spostrzegł ten manewr i wpadł nań oburzony:
— No, już to sobie wybij z głowy! Nie puszczę cię aż po kolacji. Pół roku nie byłeś i zbywasz, jak etykietalną wizytę! Tego mi nie zrobisz!
— Wiesz, Michasiu, jakem rad u was zabawić, ale Liza na mnie czeka u dziadka. Obiecałem wrócić rychło.
— Ach, Boże mój... wielka rzecz! Poślij kartkę, że zostaniesz! Cóż ona za niańkę cię ma? Pracujesz jak wół... jeśli masz być zdrów, musisz się rozerwać. Czekaj, ja kartkę wyślę, żem cię zatrzymał, i basta!
Do prośby przyłączyła się pani domu.
Reni ustąpić musiał i został.
Niepostrzeżenie czas upływał. Ani się obejrzał, jak wieczór nadszedł, w ogródku zapalono chińskie latarnie, ktoś ze starszych zagrał do tańca.
Na żwirowej ulicy ułożył się kontredans, wśród śmiechu, żartów i szczerej ochoty; pod kasztanem zapalono bengalskie ognie, starsi przypatrywali się zabawie wesołej młodzi.
Józef zbliżył się do profesorowej i rozmawiali o wspólnych znajomych i życia zmianach; pytała go życzliwie, jak mu się powodzi, opowiadała o swoich kolejach, pociechach, troskach.
W przerwie tańca Pepi spoczęła przy matce, wachlując się, zgrzana, podniecona.
— Na takiej arenie zwykły walc jest niemożliwy! — rzekła. — Powolnego zaś nikt z panów nie umie!
Podniósł na nią oczy zamyślone, smutne.
— Ja umiem... jeśli pani pozwoli sobie służyć...
— I owszem. Lubię bardzo tego walca.
Spiesznie naciągnął rękawiczki i wprowadził ją w koło tańczących.
— Zgóry proszę o wybaczenie niezręczności — rzekł — ale oto od półtora roku nie tańczyłem.
— Nie uważam — odparła z uśmiechem.
Powolnym, wirowym ruchem okrążali plac. Była to jakby kołysanka spokojna, wtór do rozmowy raczej, niż szał.
Nie mówili jednak nic, zbliżeni uściskiem, może jednakiem wspomnieniem i chęcią.
Dopiero przy końcu, gdy ciężej oparła się na nim, spojrzeli sobie w oczy i mimowoli z ust Józefa wyrwał się stłumiony okrzyk duszy roztęsknionej:
— O młodości moja!
Pepi zatrzymała się nagle jakby odurzona.
— Za długo tańczymy! — szepnęła.
Usunęła się, ciężko dysząc, i dodała:
— Dziękuję panu!
Pozostał sam — i niezdolny do obojętnej rozmowy, do widoku innych ludzi, schronił się na ustronną ławeczkę i długo się nie pokazał.
A potem była kolacja, toasty, rozmowy gwarne — nic tego nie słyszał; nie pamiętał też, jak się to stało, że o północy znalazł się na ulicy, przeprowadzając profesorową i Pepi do domu.
Rozmawiał z matką; dziewczyna nie odezwała się ani jednem słowem — i tak je pożegnał na progu ich domu, serdecznie zapraszany, by stare znajome odwiedzał.
Potem powoli zawrócił do młyna. Kurs był daleki, ale noc śliczna, księżycowa, a on tyle miał myśli i wrażeń!
Dom zastał uśpiony — ledwie rozbudził starego sługę i dostał się do wnętrza.
Cicho, ostrożnie wślizgnął się do sypialni, aby żony nie zbudzić, i położył się, rad, że Liza śpi mocno, spokojnie.
Zaledwie jednak się uspokoił, usłyszał otwieranie drzwi od sypialni ciotki, jej chód ciężki, wreszcie ujrzał ją samą wchodzącą ze świecą w ręku.
Wtedy spojrzał na posłanie żony i oniemiał.
Było puste.
Pani Joanna postawiła świecę, i usiadła przy nim.
— Co to znaczy? Liza nie wróciła? — spytał.
— Wróciła, czekała na ciebie do dziesiątej, dostała spazmów ze złości i odjechała do Maltasa. Wziąłeś sobie jędzę za żonę! Dzięki Bogu, żem zawsze jej była przeciwną! Miałam dobre przeczucie. Żebyś mnie słuchał, byłoby inaczej. Jeszcze mój młyn nigdy podobnego skandalu nie widział.
Józef milczał. Poco miał podsycać triumf złośliwej ciotki. Nie poskarży się nigdy.
— Pojadę jutro po nią i przeproszę — rzekł, siląc się na ton obojętny. — Istotnie postąpiłem nierozważnie. Niech jej ciotka daruje! Młoda jest i niewyrobiona. Ma zaś cenne, gruntowne przymioty.
Pani Joanna porwała się z miejsca:
— Jeśli ci to dogadza, to i owszem! Ja z nią już długo obcować nie będę. A zdanie o niej mam swoje własne i pewne! Dobranoc!
Józef nie zasnął już tej nocy. Rano orzeźwił się kąpielą i pojechał do Maltasa.
Stary przyjął go kwaśno i protekcjonalnie.
— Liza chora! Płakała noc całą! — odparł na jego pytanie o żonę. — Nie wiem, czy cię przyjmie. Bardzo jest rozżalona... i słusznie.
— Przepraszam pana. Postąpiłem ledwie że nierozważnie, ona zaś odpłaciła skandalem. Ostatecznie nie mogę być niewolnikem, a ona w ten sposób wystawia bardziej siebie, niż mnie, na śmieszność. Czy pan, gdy się ożenił, zerwał wszystkie towarzyskie i rodzinne stosunki?
— No, nie! — odparł Maltas, mięknąc. — Ale, widzisz, ona cię bardzo kocha, jest tak nerwową i zadrosną! Powinieneś to uznać i szanować!
— Zapewne, gotówem ją przeprosić; ale panie, czyż w ten sposób kogo się zjednywa?
— No, no! Pójdę ją trochę umitygować. Z kobietami trzeba ostrożnie. Wiesz, tak zgrabnie, cicho, ukośnie! Byle nie wiedziała, będzie spokój.
Zaśmiał się, dopowiadając grą twarzy.
Józef ramionami ruszył.
— Chciałem ją traktować tem, co jest najlepsze, prawdą! Tem bardziej, żem dotąd nie miał żadnego fałszu na sumieniu. To bardzo smutne, że nie potrafiła ocenić!
Maltas wyszedł i dość długo zabawił, zanim wrócił, prowadząc za sobą Lizę.
Józef spojrzał na nią; miał dobrą chęć przeproszenia i zgody, ale zmroziła go nadąsanym, upartym, złośliwym pozorem.
Dobre jego postanowienie zamarło. Był sztywny, ledwie hamując niechęć i obojętność.
— Przepraszam cię, Lizo! Nie myślałem, abyś to tak wzięła do serca. Daruj i zapomnij! Doprawdy, nie chciałem ci uczynić przykrości.
Wyrwała mu rękę, którą chciał pocałować, i zwróciła się plecami.
— Nie potrzebuję twych przeprosin, ani łask. Dzięki Bogu, mam tutaj dom i dostatek. Nie myślę wracać, aby być traktowaną, jak ostatnia sługa.
— Ej, Lizo, uspokójże się! — perswadował Maltas.
— Ja mu tego nigdy nie daruję! — wołała dalej. — Za kogo on mnie ma? Cóż to, żebraczkę wziął z łaski? Otóż nie! Ja ze swoich praw ani na jotę nie ustąpię! On mnie wziął, więc musi pilnować, szanować, uważać. Nie ma prawa uganiać się za pannami po balikach. Nie ma prawa bawić się beze mnie. On nie dba o swe obowiązki, więc i ja o nie dbać nie myślę! Niech ma skandal i wstyd! Ja tego chcę!
Józef blady jak ściana, gryzł do krwi wargi, aby nie wybuchnąć.
Kobieta mówiła dalej, coraz krzykliwiej:
— Kawalera udaje, za plecami mojemi romansuje najbezczelniej. Ze mną mu nudno! Zycie mi złamał, wziął za żonę, a teraz poniewiera! Ja na to nie pozwolę, znam swe stanowisko i nauczę go siebie szanować!
Tu rozpłakała się, rozszlochała, łamiąc ręce. Maltas desperacko łysinę potarł. Józef przeszedł się po pokoju, doprowadzony do rozpaczy. Reszta uczucia, które dla niej miał, zagasła w jego sercu wobec tego wybuchu, który osłaniał wszystkie jej poziome uczucia i żądze.
Zatrzymał się wreszcie przed nią.
— Widzę, że dzisiaj nie przyjdziemy do porozumienia — rzekł, a głos mu drżał. — Może, gdy się opamiętasz, przyjdziesz do równowagi. Czekam na cię w domu, który też warto, abyś szanowała, bo niestety jest twoim.
Uścisnął dłoń Maltasa i wyszedł.
Wstyd mu było ciotki, służby, wszystkich, gdy tak wrócił z niczem.
Poszedł wprost do kantoru, nie pokazał się na obiad, wieczorem uciekł od Piotrusia i zaledwie późno w noc powrócił.
Nazajutrz jednak musiał się pokazać na śniadanie. Piotruś, poczciwy i delikatny, nic nie wspominał, ciotka tylko rzuciła z przekąsem:
— Trzeba będzie mnie objąć klucze od magazynu, widzę. Zda się stara na coś.
— Dziękuję, ciociu! — odparł Józef spokojnie. — Mała będzie robota. Mąka znowu spadła w cenie.
— Nikt doświadczony nie kontraktuje takiej ilości zboża, ale kapuje małemi partjami — rzuciła pogardliwie.
— Stało się! — wtrącił Piotruś. — Poco się truć nieodwołalnem? Chodźmy do roboty, Józiu!
Na ganku, bez słowa, objął go za szyję i uścisnął. Jakże mu za to delikatne współczucie był wdzięczny biedak.
Nareszcie popołudniu powozem Maltasa zajechała przed dom Liza.
Józef ujrzał to z kantoru i nawet się nie ucieszył. Żona przestała istnieć dla jego duszy i myśli; zatopił się w ciężkich rachunkach strat i różnych bieżących wydatków.
Małżonkowie spotkali się przy wieczerzy.
Przez parę dni Liza trwała w uporze i złości, nie odzywając się do męża.
Potem nagle któregoś wieczora rzuciła mu się namiętnie w objęcia, nie rozumiejąc wobec swego szału żadnej godności — nie rozumiejąc nigdy natury męża.
Nie zadawała sobie nigdy trudu zajrzeć do jego duszy, zająć się jego myślą, duchowemi potrzebami.
Był jej mężem, musiał jej ulegać — ona zaś pilnowała tylko swych praw żony.
I dalej życie poszło, dzień po dniu do siebie podobny, każdy, zda się, dłuższy tylko do przebycia dla Józefa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.