Przejdź do zawartości

Na drogach duszy/Szopen

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Przybyszewski
Tytuł Na drogach duszy
Wydawca L. Zwoliński i spółka
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło skany na Commons
Indeks stron



SZOPEN.
(IMPROMPTU).








Leżał rozpostarty na gwiazdach w ciężkiej zadumie, bo nadeszła straszna chwila, w której nieznana ręka nieznanego Boga rozkazała mu zejść na ziemię i stać się ciałem.
Wszystkie światy toczyły w szalonych pędach olbrzymie kręgi wokół niego. A przed oczyma jego przelatywały ogromne globy, czerwone jak rozpalone żelazo, zielone i lśniące, jak łuski jadowitych wężów; światy zamarłe, pokryte wiecznym śniegiem, pełne otchłannych przepaści i iglastych grzbietów potwornych skał, światy kwieciem umajone, gdyby dziewicze raje, to znowu światy w ogniem i lawą wrzących odmętach poczęcia; w olbrzymich łukach pryskały przez niebo spadające gwiazdy i tonęły w oceanach, ale obojętnie przesuwały się jego oczy przez wszystkie te niebieskie dziwy.
On śnił — śnił i patrzał w dół na biedną ziemię, uświęconą, zbrukaną, w bólu zastygłą, rozpustą szarpaną, och, na tę ziemię, przesiąkła krwią, kościami wszelkiego stworzenia obsianą.
Ofiarną falą przewijały się wśród wszystkich gwiazd ku niemu rozpaczne jęki — pożarną łuną krwawiło się nad ziemią cierpienie i skowyt bólu; gdyby strumienie płomiennej lawy buchały piorunne krzyki błagalnych modlitw i strasznych przekleństw, a On patrzał na tę biedną rozszalałą ziemię, chłonął jej krzyki i przekleństwa, krwawił się jej cierpieniem, a dreszczem bólu przebiegał przez niego jej szał.

∗             ∗

Kto nietylko uchem chwyta dźwięki, zdania i ich wiązania, ale duszą wsiąknie w muzykę Szopena, a uprzytomni sobie charakter naszej ziemi:
Daleki obszar ugorów, pusty, szeroki, jak jęki rozkołysanych dzwonów; morze piasku, porosłe niebieskiemi odłogami łubinu, ogromne pastwiska, spowite w senną ciszę upieką południa; tu i owdzie szkli się biały piasek rzeczki, a nad nią obwisły w ciężkiej zadumie wyschłe gałęzie nawpół spróchniałej wierzby; tu i owdzie małe wysepki żółtego kwiecia dziewanny lub rozłożyste kępy błękitnej cykoryi.
To znowu równina, jak daleko oko sięga, pokrajana w szmaty jęczmienia, w krwawe zagony ciężkich jak bicz kłosów pszenicznych, w rozkwiecone białe pola tatarki; tu i owdzie mały staw, porosły sitowiem i trzciną, lub przy drogach rów głęboki, obsadzony srebrnemi topolami.
I w każdej porze roku zmienia się ziemia, ale ton zadumy, bezmiernej tęsknoty, jakiegoś roztkwilenia i żalu — zawsze pozostaje ten sam.
Nic smutniejszego nad nasz podzimek, kiedy dniami całymi jęczy deszcz na szybach, roztapia ziemię, a w nocach rwie się wiatr, co upiornie wyje wśród nagich gałęzi lip i jaworów.
A jaka niewypowiedziana tęsknota wzbiera się w sercu, kiedy księżyc w nocach jesiennych spowija nasze ścierniska i puste ugory w jakieś tajemnicze czary, kiedy na bólem stężałych polach osiadł złamany wiatr i z cichym poświstem przewłóczy się wśród pożółkłej trawy, a wraz biją o siebie smutnym dźwiękiem ostatnie metaliczne liście srebrnych topoli.
A nawet wtedy, kiedy cała ziemia rozpasana szałem twórczym, dumna swym kwitnącym przepychem, zda się wykrzykiwać radosne hejnały, nawet wtedy otula duszę ciemne skrzydło smutku.
Bo kiedy cała przestrzeń zwolna się kurczy, zwęża, cała rozkosz barw w pomroku się stapia, albo kiedy w uparne południe niedzieli, łany pól się słaniają i w parnej gorączce pokładają się w zbolałych pokosach, wtedy wyłaniają się z duszy dziwne przeczucia, jakiś niepokój i smutek, nie wiadomo dlaczego, — tęsknota, nie wiadomo za czem.
W tem tkwi pojęcie, z jakiem się u ludów słowiańskich związała postać Marzanny, bogini śmierci i życia, miłości i rozrodu, a jeszcze silniej usymbolizował lud Wendów upiorną godzinę południa w swej Południcy, co skrycie nachodzi spoczywających żniwiarzy i w wieczny sen ich spowija.
A przed oczyma tego, co nie uchem, ale duszą swą pije niespożyte czary muzyki Szopena, roztaczają się w nieskończonych korowodach obrazy i wizye:
Nasz chłop z całym swoim fatalizmem i swoją pokorą, czy to kiedy w tępej rezygnacyi słania się nad trumną ostatniego dziecka, roztwiera ramiona i mówi: Bóg dał, Bóg wziął! — albo czy też kiedy z niewzruszoną pogardą śmierci wystawia się na największe niebezpieczeństwo — nasz chłop z całą swoją butą i beztroską, co dalej będzie, czy to kiedy do upadłego tańczy w karczmie i cały krwawo zapracowany zarobek przepija, lub też rzuca się ze szpadlem lub widłami na swego ekonoma — nasz chłop z całym swoim pierwotnym mistycyzmem religijnym, czy to kiedy godzinami całemi leży na krzyż na zimnych płytach wilgotnych kościołów i błaga Boga o przebaczenie, lub też na kolanach czołga się w błocie do świętych miejsc pielgrzymki.
I w nieskończonych obrazach przesuwa się przed oczyma życie tego ludu, jego wesela, chrzciny i pogrzeby; słychać łkanie skrzypiec i dudnienie basów, miarowe a piskliwe wykrzyki, hej nasza! — to znowu żałobne szlochy; widać szerokie, faliste kręgi tancerzy, co z kieliszkiem na głowie tańczą, a ani kropli z niego nie uronią, to znowu tupanie, podrygi i podskoki, że aż ziemia w karczmie lub na sklepiskach dudni.



W ziemi i w ludzie tkwi najgłówniejszy rdzeń twórczości Szopena.
Ziemia, jej bezbrzeżna tęsknota, jej zaduma i smutek narysowała i wyciągnęła linie, w jakich się jego dusza rozwijać miała, wyżłobiła koryto, w jakich się jego uczucie potężną falą przewalać musiało, a lud dał mu pierwsze wprawdzie, niezmiernie pierwotne, ale zasadnicze formy, w jakich już od wieków tę tęsknotę, ten smutek i tę zadumę odtworzył.

Muzyka ta, która zaledwie kilkoma tonami rozporządza, a w której lud tylko swe pierwotne uczucia wyraża, a przeważnie uczucie smutku i tęsknoty — bo nawet jego najweselsze pieśni są tylko ustawicznym przeskokiem od wesołego okrzyku do zadumy lub żalu — ta muzyka która zda się jest tylko wyrazem całej natury, wśród której lud ten wzrósł, nadała całej twórczości Szopena znamienny charakter.
Szopen w swej muzyce to nasza ziemia cała.
Bo jest coś w naszej duszy, cobym nazwał psychicznem mimikry. Zewnętrznie znalazło mimikry olbrzymie zastosowanie u zwierząt. Wiadomo, że zwierzęta pustyni mają barwę pustyń; motyle siadające na pewnych kwiatach, przyjmują formę ich liści, a skrzydła ich wykazują ten sam rysunek, co nerwatura liści; fauna podmorska ma kształty kryształów — no i tak w nieskończoność.
Sympatyczne zabarwienie i mimikry, zastosowane do duszy.
Otóż wskutek tego psychicznego mechanizmu, że o wszystkich zdarzeniach wewnętrznych mogę sądzić li tylko z tego, co się we mnie samym dzieje; że aby zrozumieć, że ktoś upadł, muszę sam wewnętrznie, w myśli upaść; a jeżeli słyszę, że ktoś mówi, muszę w duszy powtórzyć rzecz mówioną, a raczej równocześnie ją mówić: otóż wskutek tego zasadniczego prawa psychologicznego odtwarzam w duszy mojej wszystko, co się poza mną w naturze dzieje. A jeżeli zdarzenia te się powtarzają, a ja zmuszony jestem ustawicznie je w sobie odtwarzać, wtedy się wytworzy pewna już zasadnicza linia, pewien kierunek uczuciowy, tak, że w końcu reakcya duszy mojej tylko w ten a nie inny sposób na wszystkie inne wrażenia odbywać się będzie.
A więc oko człowieka, wychowanego w równinach, przystosowane do wielkich przestrzeni, będzie zawsze wybiegać w dal. A że każdy ruch muszkularny nierozerwalnie połączony jest z tonem uczuciowym, a raczej odczuwamy ruch li tylko za pomocą tego tonu uczuciowego, więc wytworzy się w duszy jakieś tajemne pragnienie szerokich perspektyw, dalekich przestrzeni, a na tle zasadniczego, melancholijnego założenia duszy przemieni się w wieczną, nieukojoną tęsknotę.
Zresztą cóż my wiemy o uczuciowych tonach naszych ruchów i odruchów? Przypadkowe poruszenie oka, bezmyślne błąkanie się jego po rozmaitych przedmiotach, może wywoływać i wywołuje cały szereg niepochwytnych, w słowa nieujętych wrażeń, a które się zlewają w jakiś ogólny ton nastrojowy — a przypadkowa irradiacya nerwu słuchowego przetwarza się w całą melodyę, w pieśni całe.
Cóż my wiemy o tem, jak się przetworzyły, z czem się skojarzyły w duszy Szopena wrażenia wiosenne, kiedy szedł wzdłuż pól rzepiku, patrzał na całe morze drobnego, żółtego kwiecia, kiedy słyszał brzęczenie rojów pszczół, obsiadających wiotkie łodygi — cóż wiemy o tem, jakie dalekie i rozlegle skojarzenia wywołał w duszy jego grzechot żab w cichych nocach letnich, a jaki rozległy szereg wrażeń ukształtował się naokoło długich cieni drzew w księżycowych nocach jesiennych, a jaką bezmierną uczuciową falą spłynęło mu łkanie skrzypiec, które tak często słyszał.
Mówiłem, że Szopen wziął charakter i całą pierwotną formę od ludu, a raczej ją wziąść musiał. Bo te same wrażenia, odbierane przez lud, i przetopione w dźwięki, musiały równą reakcyę i w duszy jego znaleść...
Tylko, że jeżeli wrażenie, które chłop odnosił, pozostało samo dla siebie, a co najwięcej kojarzyło się z najwięcej spokrewnionemi, w duszy już poprzednio nagromadzonemi wrażeniami, — łączyło się w duszy Szopena każde wrażenie z tysiąca innemi, kojarzyło się z najodleglejszemi i najwięcej heterogen uczuciami, zataczało coraz dalsze kręgi, aż wreszcie całą duszę wypełniło.
Ziemia nasza ukształtowała duszę Szopena, nadała jej formę, w którą się później wszelkie inne wrażenia zlewać musiały.
W tem tkwi ciągłość jego twórczości, odrębność, jego indywidualność, i w tem tkwi to, co nazywam metamuzycznem w jego muzyce.
Pojęcie to nowe, ale, ponieważ wierzę, że posłuży kiedyś do stworzenia prawdziwie twórczej krytyki, więc je w najgrubszych zarysach rozwinąć pragnę:
Kiedy pierwotny człowiek tworzył pierwsze słowo, to nie naśladował głosów natury, nie nazywał po prostu pierwszem lepszem słowem jakiś przedmiot po za nim, — tylko:
Coś zrobiło w duszy jego olbrzymie wrażenie. Uczucie pierwotne czy to miłości, czy zemsty, czy strachu i przerażenia, wezbrało się w nim olbrzymią falą, rwało się ku krtani, rozpierało mu piersi, aż się mu w uszach rozległ jego własny przeciągły krzyk czy to zdumienia, czy przestrachu, czy też pragnienia.
Pierwotny człowiek nie mówił swych uczuć, ale je śpiewał, długo, przeciągle; wyśpiewywał całą ciągłość i trwanie swego uczucia.
Ten pierwotny sposób wypowiadania się, odtwarzania bezpośrednio swych uczuć w formie dźwięku jest dla mnie tem, co nazywam metasłowem, lub metadźwiękiem.
Ale w miarę napływania wrażeń, w miarę ich powtarzania się, zatracał się równocześnie rozmach uczuciowy. Słowo przestało być ciągłem i trwałem, kondensowało, zwężało się w samogłoski i konsonanty, aż wreszcie zagubiło zupełnie swój pierwotny charakter, swoją olbrzymią wagę uczuciową: człowiek zapomniał, że kiedyś odtwarzał swe uczucie, — przedmioty lub zdarzenia poza nim nie zrobiły już na niego wrażenia i przedstawiały się tylko w formie nazwy.
W ten sposób zatracił się metadźwięk, a pozostał li tylko symbol, prosty znaczek matematyczny.
My nie mamy już pojęcia o uczuciowym podkładzie naszych słów; słowo się stało zdawkową monetą, prostą operacyą, matematycznym znaczkiem.
Słowo straciło zupełnie swój święty charakter; tworzymy słowa na pewnych danych w miarę naszych potrzeb i konieczności zastosowania się w stosunkach społecznych; jednem słowem: słowo zostało uspołecznione.
I tu nastąpił rozłam pomiędzy słowem a dźwiękiem, śpiewem a muzyką.
U pierwotnego człowieka było to wszystko nierozerwalnie jednem.
Ale kiedy już wszystko wyśpiewał, a potem wypowiedział, zrozumiał, że są pewne uczucia, których wypowiedzieć ani wyśpiewać nie może, — uczucia albo tak silne, albo tak niepochwytne, że gama jego głosu nie wystarczyła, by objąć rozmiary tych uczuć, albo tak nieujęte, że najcichszy szept, najcichsze łkanie nie wypowiadało ich bezpośrednio.
I stał się cud.
Nastąpiła jedna z najpierwszych projekcyi organu: człowiek stworzył instrument muzyczny.
Dziwny to tajemniczy, ale niezaprzeczony fakt, że wszelki instrument, jakim się posługujemy jest tylko odtworzeniem i rozszerzeniem działalności naszych własnych organów, czyli t. zw. projekcyą organu.
Wiadomą rzeczą, że camera obscura nie powstała za pomocą naśladownictwa funkcyi ludzkiego oka, ale zupełnie bezwiednie, przypadkowo; i wtedy dopiero zrozumiano urządzenie naszego oka. A więc człowiek tworzy bezwiednie, a może prowadzony tylko bardzo niejasnym tonem uczuciowym, z jakim każdy ruch i odruch, czy to muszkularny, czy nerwowy nierozerwalnie jest połączony.
Ten pierwotny instrument może był tylko bezwiedną projekcyą krtani lub ucha, w każdym razie nerwy jego, tj. struny wypowiadały to, czego człowiek wypowiedzieć nie umiał. Za pomocą tej kunsztownej krtani rozwinął możność bezpośredniego wypowiadania swych uczuć w nieskończoność.
Pierwotna muzyka była twórczą, była niesłychanem natężeniem, naprężonem wsłuchiwaniem się w siebie, była niepomiernie męcząca, bo była wieszczą, jak wieszczem było pierwotne słowo: bo zwiastowała i wieściła cuda i czary ukryte w duszy. Pierwotna muzyka była metamuzyką.
Ale w miarę jak człowiek się starał utrwalić te stany duszy, które w natchnieniu wygrywał, zatracał się i tu pierwotny podkład uczucia, zeszematyzował się, oziąbł, tracił swą wartość, stał się symbolem — wprawdzie daleko później, aniżeli słowo.
I teraz doszliśmy do jądra rzeczy.
Człowiek, który w swej twórczości jest w stanie, czy to słowu, czy to dźwiękowi nadać charakter uczuciowy, a więc, że dla niego słowo nie jest symbolem, nazwą, tylko bezpośredniem wyrażeniem uczucia, a z innej strony: dźwięk nie jest li tylko przyjętą formą, w jakiej to lub owo uczucie się przelewa, ale bezpośredniem odtworzeniem choćby najmniejszego przebłysku uczucia — ten jest twórcą, ten tworzy metasłowo czyli poezyę, i tworzy coś ponad muzykę, to jest metamuzykę.
Dwóch mamy potężnych twórców: Mickiewicza i Szopena. Już zwykły człowiek, jeżeli chce wypowiedzieć jakąś odległą myśl, jedną z tych nawpół zgubionych myśli, której posiadamy raczej uczucie aniżeli sens, szuka za niezwykłemi słowami, tworzy nowe metafory, stara się je modulować głosem, dopomaga sobie gestem, rytmuje je, że tak powiem: jednem słowem stara się powrócić słowu pierwotną wartość, to jest wyśpiewuje poniekąd swe uczucia.
I to niesłychanie spotęgowane u Mickiewicza.
On pierwszy wśród polskich poetów wyłowił właśnie tą uczuciowość słowa przez to, że stworzył nowe pojęcia, kojarzył najodleglejsze uczucia, by dać barwną a bezpośrednią sugestyę tego, co chciał powiedzieć; przez to, że z intuitywnym geniuszem grupował i składał słowa tak, że się stały muzyką.
To też każde jego słowo, to żywe serce, co się w ręku trzyma, co drży, bije, drga; albo też jak ostre dłuto, co niezatarte ślady w sercu ryje.
Szopenowi było daleko łatwiej się wypowiedzieć.
Muzyki nie zdołano jeszcze uspołecznić; ona najwięcej zbliża się do absolutu; jest niezależną od przypadkowości, jest pierwotną i istotną. Ona jest inteligencyą i duszą słowa, a pięknie to usymbolizował Plato, gdy opowiada o onych czasach, kiedyśmy w łonie wieczności spoczywali. Idee nie miały ciała, również jak my, i były śpiewem. Ale w chwili, kiedyśmy zapragnęli form i kształtów, zapragnęli poznać się jako ciało, upadliśmy na ziemię, idee razem z nami: staliśmy się ciałem, a ucieleśnienie idei i ich upadek dokonał się w słowie. Tylko idee niektóre zachowały wspomnienie dawnego życia i śpiewają dotąd.
A takim człowiekiem, w którym wszystkie idee nie zaprzestały śpiewać, jest właśnie Szopen.
Obdarzony nerwami, których czułość była tak nadmiernie wydelikatniona, że na najdrobniejsze wrażenie odpowiadały wulkanicznym wybuchem, nerwami subtelnemi, jak macki, które tam wyczuwają, gdzie już się kończy zwykła ludzka możność odczuwania, zaczarowywał każde uczucie, co jeszcze progu świadomości nie przekroczyło, w tony.
Każdy nastrój, którego sobie uświadomić nie można, a który istnieje jako „je ne sais quoi” uczucia, wywoływał w duszy jego przynależny oddźwięk; każde choćby najdelikatniejsze, najniepochwytniejsze wydarzenie w duszy przetwarzało się w odpowiednią wartość dźwiękową.
I rzeczywiście zdaje się, że do Szopena nie można zastosować prawa o specyficznej energii zmysłów. W duszy jego był punkt połączenia, rodzaj powiązania wszystkich zmysłów pomiędzy sobą tak, że wrażenie światła, dotykania, smaku, powonienia, bez wszystkiego przetwarzały się w dźwięk.
Nie ulega wątpliwości, że u każdego człowieka każde wrażenie posiada przynależny oddźwięk, że cały świat odczuwamy najsilniej i najgłębiej w kształcie dźwięku, że specyficzną istotnością każdego uczucia jest dźwięk i wszystko do niego sprowadzić można jako do pierwotnej, atomicznej jednostki, ale rzadko to sobie uświadomić możemy: nasza skala dźwięków i oddźwięków bardzo ograniczona.
Szopen był tym, dla którego granice takie nie istniały. W tonie uświadomił to wszystko, co się w duszy naszej rozpływa i ginie gdyby poszum dalekich skrzydeł — to wszystko, co się z ciemności ku słońcu wyrywa — to niepojęte, przestraszające, nie wiadomo dla czego i czemu — to wszystko, na co słowa niema, a najbystrzejsze określenie jest tylko sztuczką karcianą.
W przeciwstawieniu do Wagnera, który malował w swej muzyce charaktery swoich bohaterów, odtwarzał świadomie stany ich duszy, kierował się ideowym, analitycznym zmysłem, dostósowywał muzykę do tego, co się na scenie działo — przedstawia Szopen absolutną swą subjektywność: li tylko nagie stany swej duszy w ich najrozleglejszych falach, bo on miał cały świat w sobie, cały jego ból i cierpienie.
A więc ton Szopena jest metamuzycznym, absolutnym i jedynym wyrazem jego uczuć, a raczej jego uczucie było a priori dźwiękiem, znowu w przeciwstawieniu do — dajmy na to — Liszta, Rubinsteina, Brahmsa, u których muzyka jest znakomitą robotą, nawet genialną kombinacyą tonów i zdań ich, ale nie daje uczuciowej wartości tonu—daje tylko ogólne wyobrażenie nastroju w najgrubszych zarysach.

Jak już powiedziałem, kształtowała ziemia nasza duszę Szopena; ona wytworzyła w nim barocentryczne jądro, naokoło którego rozpoczęła się oscylacya wszystkich innych napływających wrażeń. Ziemia, jej melancholia, jej smutek i zaduma utworzyły potężny osad tęsknoty, przez który każde wrażenie musiało się przefiltrować i odpowiednio zabarwić. Tęsknota ta była jakby „ogniskiem” ssącej materyi, co wszystko absorbowała, swym ogniem przesycała, wszystkie inne uczucia rozkładała: w duszy jego wszystko stało się tęsknotą.
Ale to nie ta tęsknota, co zdrowym naturom piersi rozpiera i posiew nowego życia w matczynem łonie nosi, i to nie tęsknota Zarathustry, co w słońcem upojonem zachwycie nieznanym bogom natchnione hymny śpiewa — tęsknota Szopena innego rodzaju.
Ma ona chlorotyczną cerę anemii z przejrzystą skórą, przez którą najdelikatniejsza siatka: żył i żyłek błękitnieje; postać jej wiotka i powiewna ze smukłymi a nieskończenie delikatnymi kształtami, co w każdym ruchu zdradzają niezrównaną gracyę wymierających rodów magnackich; a w przepastnie głębokich jej źrenicach prześwieca nadmierna inteligencya dzieci, którym lud rychłą śmierć wróży.
Tęsknota ta, to drżąca nerwowość zbyt przeczulonych ludzi, bolesna reakcya otwartych ran, wieczny odpływ i przypływ chorobliwej uczuciowości, wieczne niezadowolenie i zmęczenie nadmiernego wydelikatnienia.
Ale jest ona zarazem wściekłą namiętnością; jest kurczem i agonią walki przedśmiertnej, ucieczką przed samym sobą, pragnieniem rozkładu, bolesnem »Cupio dissolvi«, albo też tępym, głuchym pół-snem, pół-jawą: to stan zupełnego obezwładnienia, w którym patrzy się przed siebie, a nic się nie widzi i długo trzeba myśli skupiać, zaczem uprzytomnić sobie można, co jest dziś, a co jest wczoraj.
Zarodki choroby, które od dziecka w nim tkwiły i wątły organizm toczyły, przetworzyły się w jego muzyce w niezmierne suchotnicze zmęczenie z wieczną zmianą nastrojów, co jak ciche wiatry wiosenne idą przez puste, nagie pola, zeschły liść miecą przed sobą i niosą przyrodę do grobu wśród jednostajnych a ponurych akordów molowych.
To jest zmęczenie, syte bólu i rozkoszy z delikatnym, a nieskończenie cichym i smutnym uśmiechem wokół wybladłych ust, to jest zmęczenie nużącej jednostajności stepów ze spiekłą trawą i wyschłemi burzanami, lub kołyszących się mórz wśród modlitw nieskończoności.
Często powtarza się dziwne uczucie, które zwykle mu służy jako zakończenie, szczególniej w mazurkach.
Jest to uczucie, jakgdyby się czuł wyzwolony; jakby nareszcie głęboko odetchnął po długiej dyspnoe, jakby się z duszy jego zbierała delikatna jak nić pajęcza membranka: uczucie, jak gdyby z jesiennych pól zbiegały i roztapiały się mgły, a ponad dymiącą, szronem pokrytą równiną powstawało słońce w zimnym, jasnym majestacie.
I ustawicznie przez całą jego twórczość powtarza się potężne wspomnienie naszych kościołów wiejskich i nabożeństw wieczornych.
We »Wigiliach« pokusiłem się o odtworzenie w słowie tych najwznioślejszych i najpiękniejszych nastrojów w muzyce Szopena:
»Zmrok wieczorny w kościele wiejskim. Cisza oczekiwania czai się na sklepieniach i ścianach, cisza w parnem upojeniu kadzideł, cisza w głuchym, jakoby podziemnym odgłosie organów...
I jakby odległe drganie powietrza rośnie coś i płynie przez kościół; wznosi się, jakby ciche westchnienie; pręży się jak tygrys, przysadzony do skoku; a naraz pęka cisza, ryknęły organy, a z żelaznych objęć ciszy i czekania wyrywa się pieśń straszna, potężna, pieśń co mury rozpiera i groby rozsadza, pieśń bólu i dnia sądnego...«
Lecz najpotężniejszym staje się tam, gdzie już śmierć roztacza nad nim swe upiorne skrzydła.
Może czuł już wtedy, jak bezcielesne i bezistotne widmo — przeczucie śmierci, — spływa wzdłuż jego nerwów, rzuca cienie na jego świadomość, rozpościera w duszy czarne kiry, aż noc zapada: świecą gwiazdy maleńkie matowym połyskiem, a świat wokół staje się strasznie ciasny, oddech zaparty, bo olbrzymi ciężar powietrza stłacza piersi.
I naraz wyrywa się straszny krzyk rozpaczy i przestrachu.
Pomnicie koniec Sostenuto — części w H-mol Scherzo?
Z nieskończenie bolesnej monotonii zadumy, żalu, modlitwy, rwie się naraz gwałtowny, dziki akord.
Ten nagły ryk oszczepem ugodzonego zwierza wśród głuchego, wpół sennego kołysania się stepu — ten brutalny krzyk w dogorywającej agonii bólu — ten dziki obłąkany akord śmiechu wśród żałobnej powagi jesiennych nocy: — to już nie muzyka, to nagi, bezpośredni wykrzyk duszy, wijącej się w eretyzmach strachu — to więcej od muzyki: coś co ponad muzyką stoi.
A gdy już miał świadomość, że koniec się zbliża, stał się olbrzymem, jedynym, niesłychanym, jak w swoim Fis-moll Polonezie, jak w B-moll sonacie, jak w Barcaroli. On był tym — raz jeszcze przytaczam własną parafrazę z »Godziny cudu:«
»Był tym, co siedzi na Golgocie u stóp całej ludzkości, na krzyż rozciągniętej. Całe wieki męczarń i bólu, cała wieczność strasznych cierpień, krzyków za odkupieniem, rozpacznych przekleństw i potępieńczego wycia za chwilką szczęścia, przewaliła się huraganem błyskawic przez jego duszę. Cały żywot wszechistnienia rozpasał się piekielną męką w jego sercu; i siedzi u stóp krzyża i patrzy w czarną noc, a nad nim czarnym kirem zakryte słońce.
Był tym, co wściekłą pięścią wali o wrota niebieskie, przeklina Przeznaczeniu, co mu żyć kazało. Wściekła niemoc zemsty rozszalała się w jego głowie, a z zachrypłego gardła rwie się dziki, straszny krzyk: gdzież koniec, a gdzie początek — gdzież przyczyna, a cel gdzież?
Był tym, co z błędną gwiazdą na czole, a z krwawą pochodnią w dłoni prowadzi lękliwy, przerażony tłum za sobą. Poprzez gąszcze ciemnych nocy przedziera się wśród strachów i dziwów do podziemi, gdzie są ukryte, nieznane, wyśnione, przeczute skarby. Idzie naprzód dumnie i rozpacznie, prowadzi za sobą ciemny tłum, a w sercu swem pyta się: Azali je znajdę? Wszak je im przyrzekłem. — jak długo jeszcze błądzić będę?
I w tej chwili jest wszechistotą.
Potężny Bóg, co rozbił się w miliardy gwiazd, rozczłonkował się w miliardy stworzeń, rozłamał się na części i różnice, zlał się w nim odnowa, zespolił się, stał się Jednym: nieskończonością uczuć, nieskończonością stworzeń i ziem.
Był Bogiem, olbrzymie słońce niósł w swej piersi — szedł, płynął w górę, coraz wyżej, stracił poczucie swej wszechmocy, woli, istnienia — białe skrzydła rozpostarł od jednego bieguna do drugiego i w godzinie zmierzchu zawisł ciężką zadumą nad światem.
Złamał się gniew i ból życia — skrzepło cierpienie i tęsknota, bo w godzinie zmierzchu spała ziemia.
A tam w dole kołyszą się zboża w sennem upojeniu, a tam w dole rozmajaczyły się puste ugory, a tam w dole straszą po ciemnych bagniskach błędne ogniki — ach! tam w dole rozesłało się niebo w czarnych uroczyskach jezior, a z ich dna wykwitają blade gwiazdy i ścielą po szklistej powierzchni cichy urok zatopionych kościołów...«
Ale na cóż się zdadzą wszystkie analizy, wszystkie parafrazy, choćby nawet tak pobratymcze jak Kornela Ujejskiego: nic nie jest w stanie oddać potęgi, czaru, wizyi i snów Szopena.
Trzeba wniknąć w tajemnicę dźwięku jego, pamiętać o tem, że każdy jego ton, to nieoderwany symbol muzyczny, ale obnażone serce, bijące, żywe, z piersi wyrwane; trzeba pogrążyć się w bólach i cierpieniach wielkiego mistrza; trzeba wssać się w jego głębię, aż obie dusze, twórcy i słuchacza, zleją się ze sobą; trzeba jednem słowem odczuwać muzykę poza muzyką: odczuwać metamuzycznie.
Wędrowny wirtuoz, jakich tysiącami zapłodnił Liszt, genialny historyon muzyczny, zabił w nas poczucie duszy Szopena.
Ta ohydna, karkołomna bieganina wytrenowanych palców po klawiaturze może nam co najwyżej dać pojęcie o artystycznej robocie, o formie zewnętrznej, ale ani na chwilę nie odsłania nam rąbka wielkiej tajemnicy.
Mieliśmy potężnych geniuszów, którzy tworzyli metamuzycznie: Beethoven, Schumann, Szopen...
Och! gdyby się tacy znaleźli, którzyby zdołali ich odtworzyć.
I jedynym celem tego szkicu, który jest tylko jednym pobieżnym konturem, jedną linią, zarysowującą się w mej duszy do szerokiego rysunku mistrza, — to właśnie to, że poza muzyką Szopena tkwi cały niezrównany przepych i czar naszej ziemi, że poza tą muzyką znajduje się olbrzymie morze duszy ludzkiej, wszechduszy, bo jeden tylko Szopen w naszej muzyce miał prawo powiedzieć razem z nieśmiertelnym wieszczem:
Jestem milion!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Przybyszewski.