Na Sobór Watykański/Makaronizm liturgji

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor A. B.
Tytuł Na Sobór Watykański
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1924
Druk Zakłady Graf. Tow. Wyd. „Kompas“ w Łodzi
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

MAKARONIZM LITURGJI.



„A gdy się spełniały dni Pięćdziesiątnicy, byli wszyscy wespół na temże miejscu. I stał się zprędka z nieba szum, jakoby przypadającego wiatru gwałtownego i napełnił wszystek dom, gdzie siedzieli. I ukazały się im rozdzielone języki, jakoby ognia i usiadł na każdym z nich zosobna. I napełnieni byli wszyscy Duchem Świętym. I poczęli mówić rozmaitemi językami, jako im Duch Święty wymawiać dawał.
A byli w Jeruzalem mieszkający Żydowie, mężowie nabożni ze wszego narodu, który jest pod niebem, A gdy się stał ten głos, zbieżało się mnóstwo i strwożyło się na myśli, gdyż każdy słyszał ich swym językiem mówiących. A zdumiewali się wszyscy i dziwowali, mówiąc: Izali oto ci wszyscy, którzy mówią, nie są Galilejczycy? A jakożeśmy słyszeli każdy z nas swój język, w którym się urodziliśmy? Partowie i Medowie, Elamitowie i mieszkający w Mezopotamji, w Żydowskiej ziemi i w Kapadocji, w Poncie i w Azji, Frygji i Pamphilji, w Egipcie i w stronach Libji, która jest koło Cyreny i przychodniowie rzymscy, Żydowie też i nowonawróceni, Kreteńczycy i Arabowie — słyszeliśmy ich mówiących językami naszemi wielmożne sprawy boże.“ (Dzieje Apost. 2, 1—11).
Siedziałem w ławce jednego z Kościołów byłej Kongresówki i słuchałem, jak ksiądz podczas nabożeństwa śpiewał ten ustęp Pisma św. w lekcji mszalnej. Był dzień Zielonych Świątek i pod wpływem „czytania“ Dziejów Apostolskich, które rozumiałem, jeden z nielicznych inteligentnych uczestników, rozumiejących po łacinie, uczułem, jak mi dusza przenosi się ze skromnych murów świątyni w mury Wieczernika i odnajduje sama siebie w pierwszych czasach Kościoła, gdy nań „przypadł jakoby szum wiatru gwałtownego“. Duch Boży, przyobiecany Apostołom przez Chrystusa, zstępował, aby ich nauczyć wszystkiego.
I pierwsza lekcja była poświęcona liturgji. Zdumieni słuchacze izraelscy, słysząc tych Galilejczyków, orzekli, że tysiącem języków oni sławią „wielmożne sprawy boże“. Poryw Ducha Bożego udzielił się ich duszom. Nie mogą milczeć, pełni Jego żaru i Jego mocy. Nie zadowalając się wnętrzem swego domu, wychodzą na widok publiczny. Modlitwę, na której trwali w Wieczerniku, przenoszą na ulice miasta Jerozolimy. I ta liturgja, zaimprowizowana w obliczu Syjonu, przedziwne ujawnia akcenty. Nic ludzie układają jej brzmienie; kształtuje ją Duch Boży. On też odrazu zakreśla dla niej szerokie, Chrystusowe iście, tereny. Chce ją pchnąć na cały świat, dać jej język „wszystkiego narodu, który jest pod niebem“.
I tak uczynił. Gdybyśmy się zapytali dziejów Kościoła w pierwszych wiekach chrystjanizmu, w jakim języku odbywała się liturgja, publiczna modlitwa wiernych, tobyśmy usłyszeli odpowiedź Zielonych Świątek, „Słyszeliśmy ich mówiących językami naszemi wielmożne sprawy boże.“ Żydzi sprawowali liturgję po żydowsku, Grecy po grecku, Rzymianie po łacinie, Koptowie po koptyjsku, Ormianie po ormiańsku, Słowianie po słowiańsku... Tak, nawet oni, benjaminek katolicyzmu w Europie, który w wieku X ujrzał światło wiary...
Ale właśnie już wówczas lekcja Ducha Bożego poczęła na terenie liturgji natrafiać na niezrozumienie. Jacyś „wielce uczeni“, mędrsi od Ducha Bożego „apostołowie“, skonstruowali wielce mądrą teorję, według której tylko trzy języki miały ten przywilej, że można było niemi wychwalać Boga publicznie. Łacina, greka, hebrajski. Tak, ponieważ w tych trzech językach wyraził Piłat publiczną cześć Chrystusa na krzyżu. Starosta rzymski w Judei zainicjował taką tylko liturgję. Dlatego też i Słowianie, tudzież jeden z ich szczepów, Polanie nad Wartą i Wisłą, powinni byli — zdaniem owych apostołów — zapomnieć swej mowy przy ołtarzu krzyża.
I duch Piłata zwyciężył. Ten genjusz zaważył na losach naszej liturgji w Polsce, Musimy w Kościołach po łacinie wielbić „wielmożne sprawy boże“. Skrępowała Ducha Bożego i ducha polskiego adoracja dla Cycerona, Horacego, Wergiljusza, Tacyta i — Piłata. Duch Boży i duch Polski bronił się wprawdzie, ale nie obronił, Rzym bowiem, ten w tiarze, stanął po stronie Rzymu Cezarów i Piłatów, wraz z jego mową i zadławił, ściśle mówiąc, mowę naszą. Upstrzył ją łaciną. Stworzył makaronizm liturgji po kościołach. Nie wiedzieć, jaki naród w nich się modli.
A przecież liturgja powinna wśpiewać wiarę w duszę narodu!
We wszystkie jego warstwy i stany!
W prostaczków i uczonych!..
Uczonych? Przecież uczeni polscy rozumieją po łacinie! Zostawić im liturgję łacińską!
Tak?! A oto zdanie jednego z „uczonych“ polskich w tej mierze. Przytaczam urywek z całości.
„Sprawa unji, sprawa Kościoła narodowego,[1] z własnym językiem zamiast łacińskiego, z liturgją zrosłą z obyczajem narodowym, a jednak łącznego z powszechnym Kościołem tak zwanym rzymskim i z cywilizacją zachodnią, sprawa ta nasuwa nam przed oczy sprawę własnego obecnego łacińsko-rzymskiego Kościoła.
Jak długo łączność religijna z Rzymem była narażoną na wstrząśnienia husytyzmu i reformacji, tak długo język łaciński w Kościele miał swoje znaczenie łącznika z Rzymem. Przy słabych jeszcze węzłach wewnętrznych, węzły czysto zewnętrzne odgrywały tu dużą rolę. Język ten dawał duchowieństwu dostęp do literatury teologicznej, kościelnej wogóle i dopływ nowych idej. Był on również czemś żywem i dla społeczeństwa w czasach, kiedy znajomość łaciny była upowszechnioną w warstwie ziemiańskiej, ta zaś stanowiła naród. Język ten otwierał zarazem dostęp do literatury starożytnej, poza którą jeszcze w wieku XV, nawet XVI, niewiele w Europie było do czytania. Był on wreszcie językiem międzynarodowym nauki, dyplomacji, nawet językiem towarzyskim, jak dziś francuski i angielski.
Wszystkie te względy dziś już nie istnieją. Dla zwartej masy narodu język łaciński jest niezrozumiałym, wyjąwszy grono filologów. Wzgląd najpoważniejszy, troska o utrzymanie jedności z Kościołem zachodnim, przestaje odgrywać rolę tak poważną jak dawniej; na miejsce bowiem łącznika zewnętrznego wytworzył się już w narodzie związek wewnętrzny z Kościołem zachodnim, organiczny i organizacyjny, powinowactwo długich przeżyć i wspólnej kultury, Niema obaw o chęć bytowania w oderwaniu, o ruchy protestu, dążenia takie nie leżą w duchu czasu. (Łączność, ale i samodzielność w stosunku do Rzymu, to hasło dzisiejsze). Pozostają jedynie względy na jednolitość (wygodną) liturgji i na miłą dla duchowieństwa kościelną tradycję.
Ale gdzie są względy na naród?
Synod piotrkowski z r. 1577 rozszerzył był granice używalności języka polskiego w liturgji, a to pod naciskiem języka polskiego w kościele reformowanym. Sądzimy, że obecnie nowy synod Kościoła polskiego jest nieunikniony. Będzie to krok konieczny, aby zbliżyć Kościół do życia, tego życia, które dzięki martwemu językowi liturgji, odchodzi od jego progów. Krok ten zbliży nas zarazem do Kościoła unji, z pożytkiem obopólnym. Wiadomą jest rzeczą, że w Galicji np. unja ruszczy polskiego chłopa, podczas gdy Kościół łaciński jest w podobnem położeniu bezsilny.
Szkody, wyrządzone nam przez łacinę w Kościele, są ogromne. To, że Włoch, Francuz, Rosjanin przywiązany jest do swej swoistej atmosfery obyczajowej, że w niej tkwi, że ona ma dlań urok, który zwiększa jego przywiązanie do kraju, pochodzi to także i stąd, że jego Kościół, jego cerkiew, jego młodość przeżyć religijnych związane są z zapałem mowy rodzinnej; bo wkońcu dla Francuza łacina jest jego językiem (staro-) cerkiewnym. W Kościele, który nas ogarnia, niema ciepła rodzinnego uścisku. Formy jego kopjowane z zachodu, z wzorów obcych; język jego nie mówi nam nic. O ileż szczęśliwszy od nas jest Rusin i Rosjanin.
A wszakże w tym języku liturgji złożone są skarby doświadczeń religijnych i uczuć, jakie ludzkość przeżywała tylko raz, w katakumbach swoich. Cała ta księga hymnów nieśmiertelnych, psalmów, proroctw, pieśni i modlitw natchnionych jest dla nas w podwojach świątyń polskich poprostu straconą. Od czasu pierwszych Piastów, kiedy obcy kapłan, w obcym języku zajmował Kościół w posiadanie, a naród był tylko milczącym widzem obrzędów, nie posunęliśmy się o wiele. Jest to szkoda nieogarniona. Rozumiemy wagę tradycji, szacunek winny językowi, który z burzy dziejów wybronił takie skarby wierzącego serca i takie pieśni z piersi swojej wyśpiewał. Ale wkońcu każda tradycja martwa wyczerpuje się; a jeśli już chodzi o tradycję, to większe prawo będzie miał język hebrajski.
I w jaki to wogóle sposób rozwijać się mogła u nas głęboka twórczość religijna, jeśli naród odłączony został obcym sobie językiem od tradycji zarówno chrześcijańskiej jak własnej? Jeśli ten język, zasiadłszy w jego gontynie starodawnej, kazał wieszczkom i ofiarnikom jego oniemieć od czasów Mieszkowych po dziś? Zachowało się w drewnianych kościołach wiejskich budownictwo nasze plemienne i dziś wdzięczni jesteśmy budarzom, że ocalili dla nas polski kształt swoisty, oczom drogi. Ale z dawnych polskich zaśpiewów modlitewnych nie pozostało nic. Zubożyło to duszę narodu. Poszła ona pocieszyć się w pieśni ludowej; ale ta pieśń ludowa to jeszcze nie twórczość narodowa, to nie hymn wedyjski, czy ambrozjański. Nie zapominajmy, że hymn „Święty Boże“ jest tłumaczeniem z łaciny (i dzięki przekładowi tak miły). Czemże byłoby całe dzieło kultu, gdyby mu język polski podobnego (zrozumiałego) dodał majestatu! Kiedy się widzi w dniach Wielkiego Tygodnia, jak najpiękniejsze pieśni i zawodzenia chóru diakonów rozbijają się o łuki kościelne i padają jak martwe, niepojęte, niezrozumiałe przez ogół — to wkońcu ten błąd obcości językowej wyrasta w oczach naszych na grzech (ciężki!) przeciw religijnej duszy narodowej. Jej boski dar mowy przyrodzonej domaga się własnego prawa czci. A prawo to wyróść może i spełnionem być może tylko tam, u samego ołtarza, gdzie się podnoszą słowa tajemnic pomiędzy bóstwem a duszą. Podobne poczucie nonsensu odnosimy np. przy łacińskich egzekwjach, które przyszły zastąpić dawne, rzewne, słowiańskie obrzędy pogrzebowe. Jesteśmy naprawdę najbardziej pokrzywdzonym na wierze swojej narodem.
Nasz związek z Kościołem łacińskim okupiliśmy drogo. Jemu zawdzięczamy zatrzymanie rozwoju naszego piśmiennictwa aż do wieku XVI, jemu również łacinę siedmnastowiecza. Gdy Ruś posiada już w wieku X swoich narodowych kronikarzy (z których korzysta Nestor), gdy jej język pogłębia się i wykrysztala w pieśni modlitewnej, u nas język ten, który wszędzie indziej szkołę swoją znajduje w kulcie, cofa się przed obcym językiem, który go wyręcza, milczy w kronikach, jest u siebie samego uważany za intruza. Tak to łacina, wtargnąwszy do świątyni narodowej, zubożyła tu treść i formę języka religijnego. Zubożyła ona i jego obrzędową melodję. Lepsza dola była udziałem Rusi; tam cała obrzędowość jest rozmową między kapłanem a chórem. U nas chór, jako łaciński, wykluczał lud ze swego grona. Śpiewy gregorjańskie istniały tylko przy kapitułach i po zakonach, wszędzie indziej zaś śpiew zastąpiony był przez organy i nieforemne ludowe unisono. A jednak śpiew ludzki ćwiczony jest najszlachetniejszym i najwymowniejszym instrumentem, którego nic nie zastąpi.
Przypomnijmy sobie po drodze, że w początkach było inaczej, że w dziewiątym wieku znajdujemy na obszarach polskiej ziemi Kościół słowiański jeszcze przed chrztem Mieszka. Kronikarze mówią nam wyraźnie o założonym w 949 r. na Kleparzu (dziś przedmieście Krakowa) Kościele św. Krzyża z językiem słowiańskim. Kolegjum benedyktynów słowiańskich, ustanowione przez Jadwigę, istnieje jeszcze za Długosza, a więc pod koniec XV wieku. Długosz „często się tam udawał dla przysłuchiwania się pięknym śpiewom w języku narodowym“. Wapowski, historyk z XVI wieku, pisze: „Narodowe nabożeństwo niedawno zatraciło się u nas, a niewątpliwe jest, że w jednem miejscu odprawiało się ono do początku XVI wieku.“ Antykwarjusze dawniejsi, ks. Siarczyński, ks. Juszyński, potwierdzają tę opinję na podstawie źródeł i ksiąg liturgicznych, które mieli w rękach, Juszyński zapewnia, że do r. 1500 były w użyciu brewjarze polskie, twierdzi również, że księgozbiór Załuskich posiadał egzemplarze przekładu Pisma na język polski, dokonanego z polecenia arcybiskupa gnieźnieńskiego M. Trąby (pierwsza połowa XV wieku), który był zwolennikiem liturgji narodowej. Gdzie się podziały te księgi słowiańskie, a może i polskie, których gdzieniegdzie w Polsce do liturgji używano? Wytępione zostały przez duchowieństwo łacińskie. Przypomnijmy, jak jezuici w Czechach w w. XVII spalili, wedle ich własnych obliczeń, ksiąg czeskich do pół miljona.
Można powiedzieć, że obecną liturgję łacińską zawdzięczamy u siebie Niemcom; raz dla wytępienia przez nich posiewu Cyryla i Metodego u Słowian zachodnich, a powtóre dla wojny husyckiej. Wciągnięcia Polski w ten wir walk religijno-narodowych obawiał się Oleśnicki. I słusznie. Mielibyśmy wtedy przeciw sobie nową krucjatę Europy z Zakonem na czele...
Dziś, gdy względy poprzednie ustały w zupełności, gdy unarodowienie języka obrzędowego nie zagraża jedności Kościoła powszechnego, gdy ruski kościół zjednoczony wykazał swą żywotność, a bułgarski, narodowym będąc, przystępuje do unji z Rzymem, dziś przyszedł czas zatroszczyć się nietylko o Martę jednolitej administracji, ale i o lud, słuchający słów u stóp Nauczyciela. Wiele zjawisk przemawia za tem, że nowy ruch wprowadzenia języka polskiego do obrzędowości Kościoła wyjdzie z szeregów samego duchowieństwa. Nowy Synod z szerokim udziałem duchowieństwa (a wartoby popytać o zdanie także inteligentnych katolików świeckich) należy do niedalekiej przyszłości. W jakich granicach dokona się ta przemiana, przesądzać trudno. Musi to być jednak przemiana taka, aby religijne uczucie narodu mogło powitać ją jako drogę do swego odrodzenia,“
Po skończonem nabożeństwie gawędziliśmy z proboszczem na plebanji. Pytałem, czemu w środku procesji końcowej przerwał pieśń „Kto się w opiekę“, intonując „Te Deum“, które „odbeczał“ tylko organista. Śpiew pieśni przecież tak się pięknie rozwinął.
— Ha, cóż robić! Przepis i tyle — odrzekł. Gdyby to ode mnie zależało, tobym sprawę języka liturgicznego załatwił poprostu. Gdzie się ksiądz modli sam dla siebie, niech się modli po łacinie, nabożeństwa publiczne, w których lud uczestniczy — po polsku. Ja np. bardzo lubię łacinę. Tajemniczość pewna, wytworzona niecodziennym językiem, potem posmak katakumb... Ale nie chciałbym swojego gustu narzucać innym. Znam takich, którzy utrzymują wręcz przeciwnie, że inaczej nie umieją się modlić, tylko po polsku. W każdym razie powinniśmy mieć dwie rzeczy przed oczyma, że liturgja łacińska nie jest dogmatem i zmienić ją na polską, nawet w całości, można, a powtóre, że zasadę i wytyczną w sprawie liturgji brać powinniśmy z pierwszych wieków. Byleby Chrystus był przepowiadany, byle Bóg był bardziej uwielbiany w takim, czy owakim języku — wszystko jedno. Zatem brewjarz — zreformowawszy go odpowiednio i skróciwszy — i administrację dać po łacinie, a kult publiczny — po polsku. Jabym ostatecznie zgodził się na łacinę w publicznych nabożeństwach, ale pod warunkiem, że biskup nauczy wpierw każdego ze swych diecezjan władać tym językiem tak, jak nim włada sam pasterz diecezji. Wtedy zgoda. Ale inaczej, co ci ludzie rozumieją? „Kyrje elejson, oremus, benedicat vos... ignis, grando, nix, glacies, spiritus procellarum...“ Istny bigos hultajski przy ołtarzu.
Ale cóż! Kazali! Jak przepis to przepis. A mógłby przecież papież sobie przypomnieć, jak mu się podobały Gorzkie żale w Warszawie. I wszystko dać na tę modłę urządzić... A tak? Łatamy łaciną dziury Królestwa Bożego.
Nagle zwrócił się do mnie żywo.
— Ciekawym, jakby też wyszły Gorzkie żale po łacinie?...






  1. A. Górski. Ku czemu Polska szła. Wyd. 2. — str, 225—230, — Niesłusznie autorowi podsuwano koncepcje hodurowskie „Kościoła narodowego“. Podkreśliłem odnośne miejsce tekstu, wyświetlające sprawę. — Słowa, ujęte w nawias, są moje.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Maciątek.