Na Skalnem Podhalu T. 2/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz
Przerwa-Tetmajer
Tytuł Na Skalnem Podhalu
Podtytuł Tom II
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1904
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KAZIMIERZ PRZERWA-TETMAJER
NA SKALNEM
PODHALU
II
PIERWSZY TYSIĄC
WARSZAWA
NAKŁADEM GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1904

KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SP.



PRZEDMOWA.


Nowelle w części pierwszej niniejszego tomu zawarte, są podobnie, jak w pierwszym tomie »Na Skalnem Podhalu«, snute wyłącznie z mojej własnej wyobraźni. Tak samo, jak uprzednio, wszystko, co pochodzi bezpośrednio z ust ludu, czyjeś powiedzenie charakterystyczne, pieśni oryginalne, autentyczne opowiadania: odznaczam bardzo szczegółowo; zwroty i opowiadania wymieniam w przypiskach, pieśni kładę w cudzysłów.
Drugą część książki stanowi parę wyjątków z oryginalnych opowieści podhalańskich, spisanych przez gazdę Jędrzeja Suleję z Kościelisk, który je od starych ludzi, głównie od niejakiego Komperdy, około 110 lat liczącego Kościeliszczanina, słyszał, a które dałyby spory tom druku.
Opowieści te powinny być wydane we właściwej drodze, zachowują one bowiem choć w części staroświecką literaturę chłopską, ginącą do szczętu, w pamięci ludzkiej. —

Kraków 24 listopada 1903.


Pani Filipinie hr. Castell-Ruedenhausen
mojej tłómaczce niemieckiej
(I. von Immendorf)
z wyrazem najżywszej wdzięczności
i wysokiego szacunku.


CZĘŚĆ I
NOWELE
O BARTKU GRONIKOWSKIM
RAUBSZYCU


Miał Bartek Gronikowski z Bukowiny »swoje« dziesięcioro przykazania, hoć ik ta tak do znaku niebyło dziesieńć.
Jam jest twój las, co byś po mnie hodziéł, ka ci sie fce.
Nie bedzies wzywał leśnego nadaremno, ba go zaros śrutem po kolanak.
Pamiętoj, abyś nigda przez dźwiérza du domu nie prziseł.
Nie poządoj ani scygła, ani wilgi, ani mysikrólika z cudzego lasu, ba ino to, co sie na plecy biere.
Robsicuj, ale tak, coby cie nie hycili.
A prócz tego wiele on miał porzékadeł — i tak:
Na swoim nabij — na cudzym zabij.
W cudzym lesie strzelić — w hałupie sie dzielić.
Z hałupiny w worcek zarno — do hałupy z tęgom sarną.
Nie tego dźwiérz, co go licy — ino tego, komu kwicy.
Telo baba, co i dźwiérz — ino, ka trza, dobrze miérz — — i wiele podobnych.
Inni strzelcy się też od niego tych przysłów uczyli i tak sława jego nietylko jako myśliwego, ale i jako poety rosła.
Bartek Gronikowski urodzony to był robsic, czyli kłusownik. Nie duży, suchy, lekki, lotny, jak ptak, gibki, jak pstrąg, chytry, jak lis, a zażarty do zwierzyny, jak ryś. Nawet podobny on był do rysia z ruchów kocich, bo kiedy choćby po gościńcu na jarmark szedł, to tak lekko, jakby się bał stąpaniem co spłoszyć, a oczy, co mu bystro na wsze strony latały, widziały, zdawało się, w gąszcz leśny na trzysta sążni.
Nic Bartek poza strzeleckom robotom nie chciał znać, chyba z musu. Wiosna, lato, jesień, zima — co tylko mógł czasu wolnego od gospodarstwa dopaść, było co strzału warte, czy nie było — hybaj do lasa z flintom! Czasem go i dwa i trzy tygodnie baba w domu nie oglądała.
Ale choć koziarz był tęgi, najlepiej on lubił po lesie gazdować za sarnami, za zającem, za lisem. W turniak wesoło, ale widno — mawiał. Dopiero w las kiedy się zaszył — tam jego życie, uciecha.
Każde zioło znał, każdy gatunek mchu, a lasy od Trsztyny na Orawie po Kiezmark na Spiżu, od Gewontu po Gorce nowotarskie. Już on tam nigdzie nie zginął. Taki węch miał do lasu, jak wilk, albo i pies. Wyplątał się wszędy.
A las to był, las!
Koło Nowego Targu, koło wsi rąbywali, ale po pod Tatry chyba tyle, co na opał w zimie po krajach. Po pod Koszystą, po pod Wołoszyn, po pod Holicę i Kołowy nikt go nie ruszał. Drzewa rosły z drzew, smreki, jodły, buki, jawory, a pomiędzy tem maliny dzikie, głogi, jerzyny, plątowiska wybujałe, gęstwy, ostrokoły, sieci i wiązadła roślinne, paści, w których się usidlić było można, zagrząść w zbutwielinie, w zdradnej spróchliźnie, w zgniłych mokradłach, zdławić się w zwikłanych, ugibających się a prężnych pręciach, gałęziach, konarach, choinach, które się uginały pod naciskiem, ale nie dały rozerwać, tylko chwytały w elastyczne sploty, wkręcały w siebie i otaczały, jak węże duszące.
Tam było życie Bartka Gronikowskiego, tam jego uciecha!
Darł się między drzewa olbrzymie, mchami orosłe, jak niedźwiedź, przesuwał się po pod gęstwiny, jak lis, przesadzał kłody zwalone i leśne potoki, jak jeleń, wietrzył lasem, jak wilk, spinał się na jodły, jak żbik, a kołysał się na wierzchołku, jak orzeł. Strasznie on to lubił: strzelbę wsunął po pod kamień, albo wepchnął w chuściaki, a sam i bez potrzeby, na smreka, albo na jodłę wlazł i dopiero się ztamtąd patrzał. Koło niego las, las i las.... Wierchowce tylko drzew, tu ostro strzelające czarne, gęsto zbite smreki, tam rozłożyste zielone buki i jawory, opłynęło go to w krąg, jak morze.. A ponad lasami hale, upłazy jasne, szerokie i wierchy powyżej jeszcze strome, wyniosłe ściany krzesanic urwistych — — i wyżej jeszcze obłoki — — i wyżej jeszcze niebo... Tak się na smreku, albo na jodle czasem i pół dnia przekołysał Bartek Gronikowski, a czasem i pół nocy, jak sęp. Patrzał do światu i pływał se po lesie oczyma, ze lepi i łosoś pletwami nie potrefi. A las albo stał cicho, jak zaumarły, albo się kołysał i szumiał, a wtedy kołysał się z nim wraz w jedną i w drugą stronę Bartek Gronikowski na smreku, albo na jodle, podawał się za wiatrem i odginał wstecz i okrążał go szum i unosił, ze lepi woda w Morskiem Oku łososia na sobie nie huzio do słonka.
A wiatr chodził kołami. Czasem po jednej stronie lasu było cicho, po drugiej się drzewa w półkrąg pochylały, jak kiebyś kosą zajon. I czasem las cicho stał, a zdaleka leciał szum, coraz bliżej, aż ogarnął drzewa i popłynął po nich, jak jastrząb piersią i skrzydłami nizko po kłosach, kiedy ptaki łowi. Kłosy się uginają, a on z szumem polata.
Kiedy słońce jasno świeciło, że się zdawało, iż wiatr świecący leci, albo kiedy złota radosna cisza leżała na przestrzeni, wówczas Bartek Gronikowski wdychał w siebie woń lasu, ostrą i rzeźwą, i tak mu było, jakoby pluca skrzideł dostajały. Takbyś pedział, ze ci hnetki z ciała wylecom na skrzidłak śmignom. Ono sie wej i zołądek lekcejsy robi w cłowieku, kiedy go tak wyhuzio na jedli, a zawonie mu lase. Hej nimas to, jako las, na syćkie biédy.
I on ci wej syćko tak, jak basy ku gęślom. Smutno ci — on ta tys nie wesoły; radeś — i jemu nie markotno. Cihoś — hoćby sumiał, to tak jakbyś go nie słysał; śpiwos se — ej, juz i on głośny, hoćby ciho stał. Takie ci to wej, jak sekunda muzyce; na jakom nute zamyślis, on tys ta hnet za tobom. Jakoz go wej niebedzies rad widział? Dy ci ani baba, ani dzieci telo nie przihlébiom. Ka ta!
Turnie som nie jest takie, abo i woda. Jakiesi to jest mocniejse, jako cłowiek, nie fce mu sie przyhylić — — ale las! Teloz by ci kołyskom był, abo łózkem! Ono by ci tys i po śmierzci nolepi w nim było. I za truchłe by ci był, jesce jakom! i modléł by sie nad tobom. Truchła przestrono, zywicno, robaki by cie nie zjadły, ba niedźwiedź, wilk, honorny dźwiérz, a i dusa by sie radowała odlatujęcy, ze cie ta do bodaś jakiego, hoć ta i święconego dołu nie rucom, ba se bees lezał jako jawor, kie mu juz korzenie zetlejom, abo go wiater praśnie, wolnemi piersiami ku niebu, hoć i nie zywy.


∗             ∗

Znał Bartek Gronikowski zwierzynę leśną, jak jego baba pięć swoich gęsi przy domu. Do bodaj czego on nie strzelał, a nawet obyczaj strzelecki chował, że kotnych samic szczędził, na porę dość uważał. Chyba, że już bieda w chałupie przycisnęła, jeść się chciało (na Bukowinie, wiadomo, ziarnko kłoska nie dogoni) — wtedy już nie wybierał. Sarna, zając: to to był jego najczęstszy strzał; do jelenia strzelał ze trzy razy, ale nigdy szczęśliwie. Mało było wrodnioków, trudno było i trafić na niego. Kozic nie rachować, już i dzików ze dwa i niedźwiedzi coś pięć położył, była uciecha w domu, jedzenia długo, skóry się sprzedało — to był najlepszy strzał.
Kiedy Bartek Gronikowski miał już zwierzynę w torbie, sarnę albo zająca, kiedy już był spokojny: to się dopiero lubił przypatrywać zwierzęcemu życiu. Więc godzinami przypatrywał się dzikim kogutom, czyli cietrzewiom, albo głuhaniom, czyli głuszcom, które osobliwie za Tatrami od południowej strony około Krywania, po za Wołowiec, po skoruszynach, po jałowcach, po maliniakach siadywać lubią, strzegąc się orłów i jastrzębi z góry, nie dowierzając też kosodrzewinie i gąszczom leśnym, z których podkradały się rzutny ryś, zdradna kuna, krwiożerczy, podstępny lis i straszny, niespodziany, jak piorun wypadający żbik. Tam roztaczały one swoje przepyszne pióra, ogony w dwie strony rozgięte, skrzydła barwiste, wspaniałe, tam toczyły z sobą wojny, rzucały się, jak oszalałe, na poddające się samice i brały je pod siebie, jeżąc się całe w zapamiętałej namiętności miłosnej; tam wygrzewały się one w słońcu, jakby oślepłe blaskiem. Tam żerowały po upłazach dzikie gołębie, śmigłe i ostrożne; zrywały się z furczeniem jarząbki i dzikie kaczki, wielkie, ciężkie krzyżówki i mniejsze, ściglejsze cyranki, przypadały na młaczyska i mokradła po pod doliny, w bujne trawy, albo sterowały po jeziorkach. Indziej, w Roztoce, wiedział on o gronostajach białych z czarnymi ogonkami, które wyślizgiwały się z pod kamieni, ostre pyszczki i bystre oczki wysuwając naprzód. Nieraz przerwał on celnym rzutem kamienia, albo i strzałem pogoń kuny za nieszczęśliwą wiewiórką z drzewa na drzewo, kiedy rzuca się ona z cukaniem, rozczapierzając ogon, na ledwo chwytne gałązki. Wiewiórki miłował on nadewszystko. Już kiedy ją na drzewie zobaczył, gotów się był bez końca przypatrywać: jak ona się po pniu spina, po gałęziach przechadza, tu skręci główkę, tam się obejrzy, siądzie, ogonem się nakryje, jak baba spodnicą na deszcz. Szyszkę w łapki — dopiero weźmie łuszczyć, łupiny ciskać, ziarno gryźć. Uciecha! Zastrzelił ich Gronikowski, ale tylko kilka, kiedy młody był i do bodaś strzału gorący; chował także parę w domu, ale mu tego żal było, to puścił zawsze po czasie. Tak i dzięcioły lubił, szpiegował je przy robocie, jak ogonem do drzewa przyparte, kują zapamiętale w korę, albo, osobliwie na wczesną wiosnę, pogwizdując, jak piszczałki, między gałęzie nie szybko przelatują.
Gdzie się sojka zadarła — słuchał; gdzie drozdy zadzwoniły — przystanął. Nie dla samego też ich cudnego świstania nieraz; gdzie drozdy ku końcu marca, w początku kwietnia gwiżdżą, tam często słonka ciągnie. Rzadka ona w Tatrach i trudna do strzału na tle gór pod mrok wieczorny, ale przecie ich trochę Bartek dzieciom do chałupy przyniósł. Ale to był taki strzał na zabawkę, kiedy bardzo dużo prochu w rożku było. Najczęściej to sobie tylko legł gdzie pod smrekami, zawabił na gębie, a potem słuchał, jak chrapią.
Lubił patrzeć wieczorem, zwłaszcza gdy mu się zdarzyło z wyższa patrzeć, jak w samotną pustkę u jego stóp, w stalowy zimny mrok gór leci puhacz, ogromny ptak na puszystych skrzydłach, podobny do widma, które złowrogo wróży. Patrzał za nim, dopóki nie znikł, z jakąś trwogą zabobonną w sercu i patrzał za nim jeszcze w pustkę, jakby się tam coś stać miało.
I do kóz kiedy się podkradał, a bać się nikogo nie potrzebował, o strzał mu też na gwałt nie szło: to patrzał, jak się po upłazkach pasą, jak po turniach łażą, po urwiskach, po krawędziach, po spasztach chodzą, że się zdaje, już gdzie niema racicy wszczerbić. I dopiero wereda pogląda w dół, w przepaść przeokropną, jakby skrzydła miała, a to ma tylko nogi. Albo na skałkę wyskoczy, że ledwie cztery nogi w kupie zmieści, i tak stoi i poziera naokoło, a gwiżdże przez nos, jak co zobaczy, albo zawietrzy. Widział Bartek Gronikowski, jak się od orła kozy bronią, zbijając w stadko, jak koza broni koźlęcia sobą zastawiając, jak podskakuje ku niemu z rogami, widział, jak czasem młoda, ale już za ciężka, aby ją mógł unieść, a silna kozica, pędzi z grani na grań z przyszpilonym do jej grzbietu szponami orłem, tak szybko, aby mu się skrzydła w tył wywinęły od pędu i aby ją puścić musiał. I nieraz się zdarzyło Bartkowi zastrzelić kozę, która miała blizny w bokach od takiego chwytu.
Nieraz on i niedźwiedziowi patrzał blizko w oczy, kiedy ten na zadnich nogach stawał, kufę rozwierał i ślepiami jarzył, widział też, jak poza siebie między zadnie nogi ogromnemi kamieniami, kłodami drzewa, co złapie, ciska. Ryś postrzelony koło Siwego Wierchu na Orawie rzucił się na niego z cisowego konaru, tyle dobrze, że go Bartek na lufę strzelby w skoku podchwycił i tą lufą odbił. Skoczył jeszcze ryś z ziemi, ale już był słabszy i tylko mu ramię przegryzł i pierś podrapał. Potem padł, był mocno strzelony w brzuch.
Strzelby miał Bartek Gronikowski pochowane w różnych miejscach. Pod Wołoszynem, niedaleko Wielkiej Siklawy z Pięciu Stawów miał dubeltówkę, pod Rohaczami miał drugą, dwie pojedynki rozmaicie jeszcze indziej. W strzelbach się kochał i jak jaką zobaczył, a zwidziała mu się, ostatnie cielę był gotów sprzedać, a strzelbę kupić. Babie tłómaczył, że inaczej nie może być. Przyjdą na niego donosy z Węgier od grafów Salamonów, albo ze zakopiańskiego dworu przyjdzie rewizya, a tu jednej strzelbecki, jednego kapślika w domu nie masz!
Jest tylko klucz, co z niego dzieci strzelają... Strzegą na niego hajduki po drogach, a on sobie idzie z fajką w gębie i ciupagą w garści, jak sołtys białczański, albo wójt z Poronina. Przecie go nikt niebędzie rewidował, że ma w opasku z prochem róg, we woreczku kulki i śrut, jaki kto chce, zajęczy, kaczy, kapśliki przy nich, worek płócienny na zwierzynę z pożywieniem na trzy, cztery dni pod czuchą. Idzie sobie i tyle, do lasu po gałęzie na opał, albo za interesem. Ale przecie raz idzie w jaworzyńskie lasy na Spiż, raz w zuberskie w Orawę, jakżeby to było, żeby tylko jedną strzelbę miał? Musiałby więcej po nią latać, niż z nią. Jeszczeby się i piąta przydała. Jest śliczne miejsce na schowanie w Hlińskiej Dolinie, pod samym Hrubym Wierchem — dziura pod skałą między smrekami, żeby i człowiek wlazł, a nic jej nie widać. Sucha też taka, jak ziemniaczana nać...
Kiedy tak mówił, baba tylko wzdychała ciężko. Miłowała ona swoje cielęta, miłowała płótno, co je sama tkała, ale zaprzeczyć się niedało, mało kiedy byli oni bez mięsa w domu, bez śtuki, hasen s tyk strzelbów béł... Ale przy tej piątej, a była śliczna dubeltówka, jak oko, to się już Bartek zmiłował nad nią; nie sprzedał jej ani cielęcia, ani płótna, tylko przesiustał za dubeltówkę pług, nowiuteńki, i piętnaście desek, co mieli niemi pobijać dach na szopie, bo ciekło.


∗             ∗

Kiedy Bartek Gronikowski na polowanie szedł, zawsze ukląkł przed domem i pomodlił się pobożnie, a o dwie rzeczy Pana Boga prosił: żeby mu ze zwierzyną szczęścił i żeby mu dał szczęśliwie spotkać leśnego od grafów Salomonów z Jaworzyny, niejakiego Dobrowolskiego rodem z Lipnicy Murowanej, Polaka, który za węgierską granicą do służby przystał. Miał on do niego złość wielką, a to z tej przyczyny, że go leśny podejrzewał i tropił i choć nigdy Bartka ze strzelbą nie dojrzał, zawsze na niego, jako na najgorszego raubszyca wskazywał. Raz się tak zdarzyło, że Bartek na węgierskiej stronie strzelił do rogacza, a Dobrowolski strzał usłyszał. Choć Bartek i strzelbę i rogacza dobrze schował i dopiero na drugi dzień w nocy po niego sobie przyść obiecywał, a sam obleciawszy wilczym pędem kawał lasu i przeskoczywszy graniczną między Węgrami a Polską wodą, z chrustem na ramieniu ku domowi szedł: Dobrowolski, którego strzał przywabił, kręcił się, kręcił, aż Bartka z chrustem spostrzegł, wodę przeszedł, jak był w butach, i ku niemu. Bartek nie uciekał, bo się czuł na swojem i niechciał tem większych budzić podejrzeń.
Dobrowolski zdejmuje dubeltówkę z ramienia, mierzy — stój!
Bartek stanął.
Dobrowolski do niego: tyś strzelał! coś zabił?! gdzieś schował?!
Bartek się zaklina, że nie on, przysięga się, żeby mu tak obie nogi w ziemię wrosły, — (w takiej opresyi Pan Bóg dobrze wie, że człowiek inaczej postąpić nie może) — przysięga, żeby tu trupem padł, na swojego patrona i świętą Magdalenę, co mu na myśl przyszła — Dobrowolski nie wierzy. Porwała Bartka złość, że mu nie wierzy, kiedy się tyle przysięga, bo przecie samym Świętym nawet ubliża, których on na świadectwo bierze. Jakże to może być, żeby kto człowiekowi nie wierzył, kiedy się na swojego patrona i świętą Magdalenę przysiągł?! Krzyczy więc ze złością, że kto tu ma prawo do niego, kiedy tu nie Węgry, tylko Polska — i szarpie się. A Dobrowolski: że on mu pokaże Polskę i Węgry, buch go kolbą w plecy, chłop był okrutny, Bartek nie duży, związał mu ręce powrózkiem, buch drugi raz kolbą w plecy, w łeb, marsz za wodę i pognał go do Lewoczy, do sądu. Burzyło się w Bartku serce, że mało nie pękło, bo choć był winny, to jednak Dobrowolski, który go na strzale nie złapał, bezbronnego zobaczył i przysięgającego słyszał: powinien był go za niewinnego mieć. Całą drogę Bartek z tego stanowiska wychodząc, z najgłębszem wewnętrznem przekonaniem, że tak powinno było być: o swojej niewinności krzyczał i dowodził.
Tymczasem zaś Dobrowolski tłukł go kolbą, a ponieważ w sądzie w Lewoczy Bartka dla braku dowodów uwolnili, odprowadził go do granicy i znowu tłukł, ile chciał, tak, że Bartek blizko miesiąc wstać z łóżka niemógł, bo mu ciało ledwo od kości nie odpadało i dziury miał w głowie.
Nie uwierzył mu, obraził przez to, aresztował za granicą, bez prawa, do Lewoczy gnał, pobił i poranił, o chorobę i koszta przyprawił, lasu na czas pozbawił: poprzysiągł Bartek Dobrowolskiemu zemstę i to nie béle jakom! Postrzelić go, albo zastrzelić — coz to znacy? Z jednego się wykuruje, od drugiego zaraz zginie, ani nie będzie wiedział kiedy. Nie mógł się Bartek takiej zemsty odżałować, którą wykonał już na jednym strzelcu liptowskim, co mu dwa capy w okropną słotę i z niesłychanym trudem upolowane, kiedy Bartek na śmierć znużony, przy nich usnął, ukradł. Dojrzał go Bartek z daleka i zapamiętał. Trzy dni się po górach nawłóczył, nic spotkać nie mógł, deszcz i grad go bił, ze śniegiem się urwał w Cubrynie, dobrze do stawu nie wjechał, ledwo życia nie pozbył, aż mu wreszcie Pan Bóg kozy nagodził i to tak, że od dwóch strzałów z dubeltówki dwa capy spadły. Ale duch się już ledwo w nim trzymał — a ten się podkradł ku śpiącemu i ukradł. Byłby pewnie i strzelbę zabrał, tylko że ją Bartek w ręce przez sen dzierżył. Ej! Przi samej ziemi! Kiedy go Bartek w dwa tygodnie później na uboczy pod Tomanową Węgierską zobaczył — kiedy się nie złoży, nie gruchnie! W samą głowę mierzył i w samą głowę trafił. Ale cóż — znalazł się jak głuptak. Liptowski strzelec nietylko się nie spostrzegł i nie zmartwił, że umiera, bo czasu na to nie miał, ale nawet nie wiedział i tego, kto go zabił, bo Bartka nie widział.
Cos to telo wypłacić komu? Tak, jak nic...
Leśnego Franca Horwatha i hajduka Bunkosza z za smreków postrzelił, zabić nie chciał, tylko śledzenia za myśliwymi oduczyć, puścił im śrut po nogach — wyleczyli się; Bunkosz za służbę podziękował, zląkł się, ale Horwath jeszcze zażartszy potem był. Przepędził też kulkę przez ramię jakiemuś leśniczemu z Kokawy, co go przy sarnach spłoszył i strzelił za nim — chciał trafić prawda w szyję, ale nie trafił — ale cóż to wszystko było? Byle co — a z Dobrowolskim musiało być nie bodaś jako! Tu trzeba było czegoś dokonać, co hej!
I czekał na sposobność, czekał siedmnaście lat.
Aż wypatrzył przypadkiem, że Dobrowolski w lesie pod Holicą na wązkiej pérci zastawił oklepiec na niedźwiedzia i codzień tam wieczorem podchodził spojrzeć, czy się zwierz nie złapał. Chytrze się Bartek podkradł rano, ciężki kłot drewniany od oklepca odciął, a żelazo przewlókł w gęstwinę na pérć, w inne miejsce pod nizką turnię i zakrył tak, żeby śladu z niego nie było. Nie prawą, to lewą nogą musiał się Dobrowolski chwycić.
Takom sobie podnętę sam przigotowił.
Legł za turnią w borówniaku i czekał. Kiedy pora, iż Dobrowolski mógł iść, się zbliżyła, Bartek gorączkowo szeptał: Boze daj! coby sie dopod! ej Boze! daj, coby sie dopod!
I tak się stało. Przeraźliwy, nagły krzyk zwieścił Bartkowi, o co Boga prosił.
Cicho, jak kuna, która się na zająca skrada, wczołgnął on się na turnię i wyjrzał z za głazu. Dobrowolski, jęcząc straszliwie, schylony w pół, usiłował wcisnąć między żelaza, co się mu w łydkę zębami wcięły, lufy od strzelby, aby je rozważyć.
— Tuś! — szepnął Bartek.
I jednym rzutem, jak ryś, na capa, spadł na grzbiet leśnego.
Nim się ten opamiętać zdołał, wydarł mu strzelbę z rąk, wyrwał kordelas z pochwy i precz odrzucił.
Poczem sam odskoczył i wyciągnął krucicę z za pasa, bo strzelbę na turni zostawił, i wymierzył mu w piersi.
— Panie Dobrowolski, teroześ mój! — rzekł.
Dobrowolski zbielał i wargi mu się trząść zaczęły. A Bartek mówił: Przisiędze, hoćjek sie na swojego patróna i na samom świentom Magdalene przisieńgoł, wierzyć eś nié kcioł, niewinnego mnie, cyk ta béł winny, abo nié, to lo tobie jek był niewinny, do Lewocyś gnoł, kolbomeś mie biéł — is teros! Cos bedzie?
Nie pomogły prośby i zaklęcia leśnego. Hej! jesce byś mie kie ty dopod! — odpowiedział i straszną rzecz, o której, przywlekając w to miejsce oklepiec, myślał, wykonał. Grożąc leśnemu krucicą ręce mu związał, »moze samo tém powrózke, co on mu wte«, i ku olbrzymiemu kopcu wielkich czarnych mrówek go podwlekł, poczem do drzewa przytroczył, a usta ziemią i błotem zatknął i szmatą przywiązał.
— No teroz ze se haw stój do rania, kim cie towarzisia sukać pudom, panie Dobrowolski z Lipnice Murowanej. Jesce ta jaki wilcosek tym mrowcom pomoze. Bądźmy zdrowi! Is, jo cie ta niebedem kolbom śturkoł, boś przecie nie bydle, ba cłowiek.
Ukłonił mu się kapeluszem i poszedł.
Przed świtaniem, kiedy się podkradł w to miejsce, aby Dobrowolskiemu, gdyby jeszcze żył, łeb obuchem ciupagi rozkruszyć, znalazł go ogryzionego do kości, znać, że nietylko przez mrówki, ale i przez wilki. Prawie nagi krwawy szkielet zwisał na postronkach w rozkopanym i rozrzuconym kopcu, z jednym piszczelem w czerwonych od krwi żelaznych obręczach oklepca, którego zęby aż się w kość wpiły.
Rozwarł Bartek oklepiec, szybko go na dawne miejsce odwlókł, kłot przywiązał, nastawił go, jak trzeba. A Dobrowolskiego szkielet zostawił, gdzie leżał, nic nie ruszył, pieniędzy, co miał przy sobie trochę, nic, tylko odrobinę tytoniu węgierskiego do macharzyny przesypał i prochu tak na trzy strzelenia z rogu do rogu. Potem przeżegnał szkielet i hip! do lasu, duchem gnał, aż się wieczorem nad Orawicami w reglach zatrzymał i zaraz, strzelbę schowawszy do wsi zeszedł, niby to za zakupnem gęsi, bo tam chowali ich dużo i ładne. Radby był fajnego gąsiora nabyć — szukał...
O nic się nie bał. Sądy się ani pytać nie będą. Wilki leśnego zjadły, pod noc sam w pustki chodził. O nic się nie bał, bo i Panu Bogu bardzo ufał. Nie tylko, że mu On Dobrowolskiego w oklepiec wprowadził, ale jeszcze i wilki zesłał, które go zjadły tak, że ani szlaku znaku, co się zrobiło. Pan Bóg z nim!


∗             ∗

Nigdy Bartek z powodu Dobrowolskiego snu niespokojnego nie zaznał. Sumieniowi zadość uczynił, Pan Bóg mu przy Dobrowolskim pożegnał, pobłogosławił, a duchów się też nie lękał. Té duhy, co po lesie, abo po holak hodzujom — mawiał — som nie jest zawzięte. Zwiedzie cie, pokłamie cie drógami, cobyś hnet i przepod ka, zestrasy cie, to hej, jele coby sie ta zaś miało mścić, ścigać cie, jako té, jako ik to nazywajom, upiory, to nié. Ba na smentorz w nocy nie hodź, ale pocoz byś hań i seł? Strzyloł na smentorzu, hoć sie ta prowda i hań dziwaśka zajonc, abo liska trefi, nie bedzies, bo zawdy wsi blizko i grzych. A co w holak, abo w lesie cłeka byś zabiéł, to mozes spokojnie hodzić. Gonił cie po śmierzci nie bedzie. Dyj tu nie jeden strzelec, jako i Tylka z Dzianisa trzok Luptoków na spaniu obuskem zabiéł, a bez to jesce dwaścia rók po polowacce hadzał. To ta nic. A jesce jak sie sprawiedliwie pomścis na kim — e, ani nie patrz po za sie!
Co rozmaite duhy, strasoki po Tatrach, to som jest. Wsędéj ik pełno, nie trza sukać. Mało sie ci zadrzimie ka w dolinie, ka pusto: oho! jus ci sie zło krew obzywo. Abo ci łańcuche zezbércy nade głowom, abo ci ocy tak zasuje, jakoby ci sydźkie gwiazdy do nik spadły, abo jako by ci złotem zaprósył.
Dużo dziwnych rzeczy Bartek Gronikowski w górach doświadczył i opowiadał nieraz.
Ale co najcudniejszego ludzie od niego słyszeli, to historyę o dzikim człowieku, choć niewiadomo: dziki to był cłowiek, cy waryjok?
Idem raz późnom jesieniom, śniég przikurzował, bez Hale Królowom dołu, koło potoku — capu niózek tęgiego na grzibiecie, co jek w Granocie zabiéł — patrzem, ono sie cosi plusko we wodzie. E kis ta dyabli, co sie teroz kąpie, kie pokurzuje i zimno? Nablizom sie — we wodzie cłowiek z góralska odzioty, wieńce na nim z choiny, z kosodrzewu, z selijakiego ziela. Nie kąpie sie, ino cosi we wodzie suko. Nablizyłek sie jesce więcyl — jo sie go ta nie bał, strzelbe miołek w gotowości — on hip do lasa. Jo za nim. Uciók mi na kwile, skrył sie między smrecoski młode — patrzem po kwili — jest je! Stoi, patrzy do mnie. Jo ku niemu miérze, krzyce mu: stój! bo bedem strzyloł! — jele ino tak na śpas, bo cosbyk ta mioł do niego strzylać. On stoi, zobziéroł mie, ocy miał wielgie, i obzywo sie ku mnie, tak bez pół mówięcy, bez pół kieby śpiéwoł, tak: Ozgrzesys mie? Ozgrzesys mie? Serce woda niesie po zielonym lesie — serce woda wziena wodzicka studziena, tocy po kamieniak, tocy po strumieniak — kasi sie pod skałą krwawą rybką stało... Ozgrzesys mie? Ozgrzesys mie? — i zaś znowa jako przódziéj. Jo stoł i słuhoł, to tak dobrze ze trzi razy mi przepedział, w rzecy prześpiéwał, cok sie wej, nieprzymierzajęcy, jak paciérza piéknie wyucéł i do siela bacem. Nieroz to sie mi wej i w nocy przyśnije, abo sie mi tak samo od siebie zbacy, ka w lesie, abo przy orbie w polu, cy ka inéndyj. Ozgrzesys mie?... Ozgrzesys mie?... A tak załośliwie śpiéwał, co jaze luto było słuhać. Jo do niego gwarze: ozgrzesem cie, ino podź ku mnie. Myślem, waryjok, trza na jego nute ś nim. Fciałek go do wsi na Bukowine przywieść, niek ta ś nim pote robiom, co uwazom. E — nie idzie. Pojdze, podź! On nic. Wyjonek kawołek oscypka, cok go mioł w tórbce pod boke, pokazujem mu — nic. Jesce sie cofie ku lasu. Wzionek, ruciłek...
Cafnon sie jesce więcyl. Popatrzał na mnie tak, jakoby sie co dobrego ode mnie spodziéwał, a ja kiebyk sie nie nazdał, co on fce? Patrzi kwile i powiado: Jo do tobie hlebem, a ty ku mnie kamieniem, ja do tobie krwią, a ty ku mnie ślinom! — I patrzem, hyce on gałązke ze ziemie i przezegnoł mie. Jo rzeke: je cozek ci zrobiéł, coś sie pogniéwoł? Jesce mie zegnos! Jele on do lasa i przepod. Jo nie seł za nim, bo mi cap ciązał, a capu na dzikiego cłowieka siustał nie bedzies, bo cłowieka nie zjés. Haj. Zginon mi. Kasi sie ta jesce w lesie obezwoł, je ale jek nimóg uznać, co mówiéł. Juzek go pote nika nigdyj nie spotkał. Słysołek później z pastyrzy, w Pańscycy, ze go mieli widzieć, ale zuciekali, bo sie go zlękli. Jo sie go ta nie bał. I posukowołek go nawet kieniekie kiek w ténta strone zaseł, ale darmo. Kajsi sie beskurcyjo straciła. Młody béł, nie béło mu nad pięć dwaścia lot. Odzienie mioł z góralska, ale widno béło po mowie, ze je nie tutejsy, ka od Krakowa, abo z kainéndyj. Taki ci sie wej i cudok trefi w lesie. Ono by cie wej hnet i ogłupić zdolało. Hej! las, to je nie plotka...


∗             ∗
Pewnego razu rozchorował się Bartek na łoźnicę, na tyfus, po którym mu na czas jakiś jakby nogi odjęło i z półtora roku w lesie nie był. Martwił się o strzelby, że się ordzew chwyci, głód był w chałupie, ledwie wytrwał.

Nakoniec wyrwał się do lasu, ku Holicy, gdzie najszacowniejszą dubeltówkę schowaną miał. Znalazł ją, oczyścił, oskrobał, nabił i ruszył dalej w głąb — gdy straszliwy jego oczom przedstawił się widok, a stało się to tak nagle, że zdawało mu się w pierwszem wrażeniu, iż na oczy jego padł czar. Oto cała ogromna przestrzeń lasu leżała wyrąbana. Pookrzesywane z konarów drzewa leżały, jak okiem sięgnąć, zwalone.
Instynkt pchnął Bartka wstecz: cofnął się w gąszcz ze strzelbą.
Jak przed wężem jadowitym począł uciekać. Obleciał po pod Holicę, po pod Szeroką Jaworzyńską, uciekał od tego strasznego miejsca; gdy ku Żabiemu, prześwieciło mu coś nagle między gałęziami, i znowu wielką przestrzeń zwalonych drzew zobaczył. Więc począł uciekać wyżej, a teraz już zdawało mu się, że na każdem miejscu otworzyć mu się może ten straszny widok. Zrozumiał, że tak może być. Pierwszy raz w życiu niewiedział, jak biec, zatrzymywał się, wahał, bał się w lesie...
Pierwszy raz Bartkowi Gronikowskiemu z Bukowiny stało się w tatrzańskich lasach ciasno...
Las aż ku samemu Rybiemu Jezioru wszędzie był cięty. Zaszył się więc Bartek Gronikowski w gąszcz i legł na ziemię. Język mu zesechł, oczy go piekły. Nieznane uczucie rozpacznej trwogi ogarnęło go. Nuż usłyszy tuż za sobą stuk toporów, zgrzyt piły i trzask walących się smreków... Co przyległ głową ku mchom, śmiertelnie znużony i z sił opadły, dźwigał ją i nadsłuchiwał... Goniła go pusta, łysa przestrzeń. Jasne słońce, które na wyrębach zobaczył, napełniało go obrzydzeniem i wstrętem... jego, co się do słońca mógł i pół dnia gdzie w pustkowiu kołysać na wierchowcu drzewa...
Już nie było pustki w Tatrach. Nie juhasi, co tam kilka miesięcy przegazdowali po halach; nie strzelcy, jeden koło Lodowego na Spiżu, drugi w Pośrednim Wierchu od Liptowa, trzeci we Wołowcu ku Orawie; nie leśni, tak sam samo rzadko rozsiani — ale jakieś potwory zagęściły się w lesie, w odwiecznych, wiekuistych puszczach, niszcząc je i tępiąc gorzej ognia i wichru halnego. Bartek Gronikowski drżał i kurczowo strzelbę ściskał w ręku. Już nie on był na polowaniu, ale na niego polowano, i to nie jakiś Horwath, czy Dobrowolski, ale ścigała go, tropiła łysa, pusta przestrzeń, ścigało go przeklęte, straszliwe »Widno«, polował na niego »Świat.« Bartek Gronikowski na podstęp miał podstęp, na kule kulę, wobec rąbania lasów uczuł się bezwładny: »skończył się!»
Nie wiedział, czy tak jest, ale widział w wyobraźni walące się, lub powalone już pod toporami potężne smreki w Koprowej Dolinie, szumiące rozłożyste jawory pod Rohaczami, jodły śmigłe za Siwym Wiérchem, za Syndlowcem. Całe Tatry, wszystkie lasy tatrzańskie mogą już tak leżeć, pnie obok pniów, konary i gałęzie w kupach, tylko oduziomce zostawione bielą się, bielą z ziemi, bielą do słońca, jak martwe kości.
Skończyło się...
Wiatr, co szumiał od wierchów i kołysał ponad nim smreki, wydał się Bartkowi jakąś straszną pełną żałoby muzyką, jakimś pogrzebowym śpiewem cmentarnym.
Pierwszy raz zasmuciło się Bartkowi Gronikowskiemu serce przy wianiu wiatru.
Nad lasem przeglądały turnie Żabiego, nagie, twarde i strome. Złość go na nie porwała. — Hej! Dobrze wam tam, wysoko! — krzyknął ku nim z podniesioną ręką. — Wtoz wam hań co zrobi? Nie pudzie was we worku znosić do młyna mleć! Ale las!...
I tak już będzie zawsze — jutro, pojutrze, za rok, za dziesięć lat, za trzydzieści — bo nim tam smreki ścięte odrosną... Hej! Nie docka nik!...
Straszliwe, złowrogie, zgubne dla Bartka »Widno« spadło na lasy tatrzańskie z łoskotem toporów i pił, jak powódź z hukiem na pola zasiane. Zostanie pustka, pomarlisko...
Siedział Bartek pod drzewem, o pień plecami wsparty, i lamentował w duszy. Strzelbę trzymał w rękach, lufami do siebie, jak bezużyteczne narzędzie, jak rozbitek na łodzi sznury od steru, który bałwan zgruchotał.
Zapadał mrok. Wiatr pociągał ku jezioru.
Wtem zachrzęściło i zaszeleściło coś w gęstwinie i naprzeciw Bartka, o kilkanaście kroków, wynurzył się z gęstwiny jeleń. Wiatr szedł od niego — nie czuł.
Stanął. Począł się wpatrywać w Bartka, któremu mrok zatarł kształt, a który siedział nieruchomy pod smrekiem, jak zaumarły.
Zaś Bartek Gronikowski spojrzał na jego wspaniałe rogi i szeroką pierś, kiwnął ku niemu lufami strzelby z rąk i ozwał się żałośnie: Cos teroz s nami bedzie?...
Jeleń zawrócił się na miejscu skoczył w gąszcz.


PRZYPISKI.

...porzékadeł — przysłów.
...huściaki — gąszcz.
...huzio — chuśta.
...ka ta! — gdzie tam.
...hasen — zysk.
...pérć — ścieżka.
...przesiustał, siustał — zamienił.
...kim — nim.
...studziena — zimna.
...kasi — gdzieś.
...do siela — dotąd.
...nie nazdał się — nie domyślił się.
...ordzew — rdza.
Plątowiska, zbutwielina, spróchlizna, pomarlisko nie są góralskiemi wyrażeniami; uformowałem je, wyobrażając sobie, jakby mogły brzmieć, gdyby w góralskim języku istniały.



JAK UMARŁ JAKÓB ZYCH


Pewnego pogodnego rana w grudniu Jakób Zych rzekł do swojej żony Katarzyny z Zegleniów od Janika:
— Do dziśkak zył, a dzisiok umrem.
Działo się we Witowie.
Kiedy tak rzekł do żony, ona odpowiedziała:
— Ej nieboze, nieboze!
I westchnęła.
— Kaśka — rzekł znowu Jakób Zych — wyzyłek godnie więcyl, jako dziewięćdziesiąt roków, moze trzi, abo pieńć.
Ona westchnęła znowu.
— A tobie bedzie blizko osiemdziesięci. Nie béło ci jak siedemnoście, kiek cie brał. A mnie béło pono trzidzieści, abo mało co mniéj, abo mało co wyséj.
— Ej nieboze, nieboze!...
— Nie fciałaś sie wydać za mnie, zek stary.
— Hej, hej, Boze!
— Ale cie prziniewolili, zek béł bogaty.
— Hej, hej! Boze...
— Płakałaś.
— Hej, hej!...
— Dobrze cie ojcowie nie bili.
— Hej, hej!...
— Boś béła jedynica i nie biédno, to ci sie widziało chodź co.
— Boze!... kie to ta...
— Ale jo pedział: jak mi dacie Kasie, to wom spłacem cały dług u Janików, a jak nié, to wos podpole. Bo jo mioł dudki.
— Hej, hej!
— Miołek dudki jesce po dziadku, Symónie, co piniondze kasi na kościół we Węgrak pokrod i swoje własne, cok je z Węgier prziniós.
— Hej, hej!
— I maturek miał i zdatnyk bywał. Byłbyk podpalił, jako jamen w paciérzu.
— Hej, hej!
— I tak mi cie dali, choć jek ta taki nomłodsy ku tobie niebéł...
— Ej nié, nie béłeś...
— A tobie sie widział Józek Huciański, co sie pote od zolu dał w lesie drzewu prziwalić.
— Hej, hej! Boze!...
— Młody béł. Niémiał jak dwadwaścia roków. Ładny béł.
— Hej, hej!...
— Wiés, kielo to temu lat?
— No?
— Kopa i trzi, abo pieńć.
— Hej, hej!... Boze...


∗             ∗
W południe Jakób Zych już się tylko samego mleka trochę napił, a potem legł na pościel i już nie wstawał.

Przyszedł do niego jego kumoter, ale o wiele młodszy, Franciszek Gombos.
— Niek bedzie pokwalony. Co ta słyhno? — rzekł wchodząc. — Ludzie godajom, kumotrze, ze bedziecie umiérać.
— Niegze bedzie na wieki. Witojcie, kumotrze — odpowiedział Zych z posłania. — Ludzie godajom prowde.
— Cy sie wam jako dało poznać?
— Od rania cujem. Zarozek ucuł, inok sie zbudziéł. Siednijciez.
— Ono to wej trza. Dziś ty, jutro jo.
— Ej wiera, trza, trza.
— Wcora sie wam dawało pocuc?
— Wcora? Nie. Jaze dziś rano. Inok sie obudziéł, jesce nie świtało, zarozek wiedział, jeze ona juz nie prec — śmierzć.
— Nie prec...
— Co robić?... Długok zył.
— Długo. Mało wto dziś tak.
— Dziś mało, ale prędzej bywało takik, co i sto roków zwysył, dość.
— Ba, drzewiej béło nie tak.
— Bajtoć! Twardo nie robili i grule nie gniły. Dwaścia rók miał, to jesce krowy pas, w długiej kosuli — hłopiec! I nie bedzie ci taki długo zył? Hę?
— Ba, ba! — przyświadczył Gombos.
— Nie sył mu tu nik portek, jaz sie zénił. Doktorów nijakik nie znał tu wtedéj nik. Ale tu nie umar ino tén, co musiał. Nie tak jako teroz...
— Ba!
— Syćko béło ine. Wóz. Dołeś za wóz nowięcyl osiemnoście cwancygierów, hej, to cie przezył. Prowda! taś nie uświacył w nim klińca, zelaza, ba bosak. Ale ta prec nie jezdzowali, to ta pobył.
— Pobył, pobył...
— Nie sukoł haw do niego nik zadnej kołomazi, ani smarowidła. Jehał, a pocon mu zgrzipieć, e, to wbiéł grzyba w koło i obyrtało sie.
— Cosby nie... Wiera obyrtało.
— Prędzej nie tak bywowało. Krzest. To kie ta juz barz źle béło, je to zaś i samy baby ukrzciéły z wody, i béło. Bo ta z tego hodzenio do kościoła tys duzo nie béło, nie, hodźta i zaśli. Kie béła zima, mróz ostry — pod strzeche z niekrzconym nie wlezies, bo boginki na kumosce zaraz jadom w usyp, pod zwonami w babińcu tys nie ostawis, bo i hań najdom! Ba wcion kumoter ciupage w węgieł i s torbom zawiesiéł małego na niej. Kim ta zapisali, kim sie ta kościelny obuł, ksiądz odział: tén jus na węgle spał twardy, jak senk. Zamarz.
— Tak, tak bywało.
— Ale sie ta nik nie zabijał za nim. Wtedéj go ta trohe zol béło, jak béł hłopiec i mioł palce długie, bo by béł na bace, owce doić na gajdak grać, dobry.
— Ej ha!
— Dali ksiendzu siajne dwa dudki: zaśpiéwał, pomodléł sie, hej! sowali i pośli du domu.
— Hm, hm!
— Cołke inacéj downo béło. Dał cłek na Suhejgórze dwa dudki siajne za funt soli — ale béł funt! Nie wozył ta nik na mińcérzu, nie ściskał! Béła woga drewniano: na jedném końcu wanta, hej, jak łeb! To béł funt!
— Hej, hej! Tak wej ono bywowało, downo, tak.
— Ba... Ale przesło...


∗             ∗

Po południu się zrobiło Jakóbowi Zychowi słabiej. Przyszła stara Tylkula, zamawiaczka. Starsza ona jeszcze podobno była od samego Zycha. Sprowadziła ją Zychowa. Siadła przed piec, jęła ciskać jarzące węgle na miskę krzyżem do wody z dziewięciu źródeł. Zych się przypatrywał spokojny z pościeli.
— Popuściło cie by kielo telo? — pyta się go żona.
— Coz mie miało popuścić? Dy mi haw wej nie odcyni pięci rók, ani pietnostu. Jo nigda nie chorował, to i nie z chorości, ba ino ze starości umrem. Daj ta babinie płótna i spyrki, co sie haw utońcyła z wąglami po próźnicy koło pieca.
— A coby my po ksiendza posłali, w Hohołów?
— Mnie go haw nie trza. Co jo mom z pahołke gadać, kie jo wnet z samym gazdom bede gadał. Ale to gazda nie taki, jako sie wej syćko zdajało Józkowi Smasiowi z Olce, co my wroz towarzisowali, jeze On taki na niebie, jako Smaś w Olcy. Kie wzieni nieroz urodzać z Samke Wojtke Widowacem ze Zokopanego: jakie to bedzie to gazdostwo, ze słońce ze złota, miesionc ze śrybła, gwiozdy piniondze ozesute: dało sie słuhać, bo to były hłopy mowne i przijemne, ino takie bajoki. Powiadali, kie miesionca ubywało, a gwiozd zaś przibywało, ze go ubywo, bo Pon Bóg ś niego gwiozdy robi, »piniondze bije«, godali. A zaś kie go przibywało, to godali ze Janiołowie rudy kajsi nagrzebli i przinieśli. Takie wej śniarze! Cok sie im nieros naśmiał!... Kieby kot swojego pana boga miał, toby go wymalował za kota a przihlébiałby sie mu po kocemu, jako i my się przihlébiomé po ludzku. Tak i kóń, tak i wąz, kozde stworzenie. Ze cłowiek sie za pana pocytuje sydźkiemu stworzeniu, zywinie i dźwiérzowi, a oskazować lubi, toz to i ludzki Pon Bóg syćkiemu pon i nie robi nic, ino władze.
— Bo i prowda, kumotrze — ozwał się kumoter Gombos z przekonaniem. — Władze On, władze.
— Dyj władze, wiem — rzekł Jakób Zych — ale nie tak, jak ludzie myślom. Kogo mierzi, ze sie ta jaki Bartek pobiéł, abo jaka Kunda przespała od Staska, e, to jus i Pana Boga musi mierzić. Bajto!
— A cosby to grzyhók nie béło? — rzekł kumoter Gombos z opozycyą.
— Jest — odparł Zych.
— Sąd Boski strasny — rzekł Gombos.
— Strasny, prowda — odparł Zych. — Niebo sie bedzie gionć, a ziemia trzesceć. Janiołowie na trąbitak grać bedom, a góry i hale bedom sie ozwalować od głosu. Wtej sie ta nik nie uhyli, ani nie wykrenci. Ale Pon Bóg mądry, wié, ze hojby wto haw nie dziesieńć, ani nie piętnoście, ale i pieńdziesiont, i sto roków cosi kajsi onacéł, brojeł, to zaś co sto roków, to nie wiecność, co Spiska Turnia, to nie Tylkowe Kominy. Cyjsca sie bojem, piekła nie.
Rzekł kumoter Gombos delikatnie, ale z wewnętrznym własnym sądem i wiedząc, że mu nie będzie przeczone na końcu myśli:
— Padocie, kumotrze, jeze sie piekła nie boicie — jakos? cyby go miało nie być, cy jak? Ale kazby dyabły siadały, jak by go wej nie béło? Ady dyabły przecie jest.
— Jest — odpowiedział Zych — i seliniejakie. Som Belzebuby, Astaroty, jazerni, jest dyabły polne, wodne, leśne, hałupne, coby ludzi kusiły. Krzizem świentym sie im trza oganiać, bo sie go bojom. Strzegom na cłowieka wsędyl. Dy ik i haw w izbie pełno bedzie, sej sto, abo i tysionc.
Wzdrygnął się kumoter Gombos, a żona Zychowa zaszeptała: Raty Boskie! Ponjezusicku nosłodsy, ratuj tyz! Maryjo Panno!
Zych mówił dalej: — Dyabły kusom i trapiom. Straśnie som jest źli i zawzięci, wiera o to, bo od stworzenia świata prógujom jakom duse ludzkom do piekła wewléc i jesce zodnej nie wewlekły, ani nie wewlekom, bo im mądrość Pana-Boska nie do.
— A dy ksiendza inacyj godajom z ambony — rzekł Gombos.
— Niegze ta. Ksiendza wiedzom, podla cego jako godajom. Mozom gadać, jako fcom — odpowiedział mu Zych.
— Ej! Oni ta wiedzom — rzekł Gombos.
Odezwała się żona Zychowa: — Dyj sie ucom na to w séminaryi.
Popatrzał na nią Zych mądrze i powiedział:
— A wtoz ik hań ucy w téj séminaryi? Pon Bóg, cy ludzie, samo tacy, jako i my?
Umilkli kumoter Gombos i żona Zychowa.


∗             ∗

Później dzieci, wnuki i prawnuki, co byli na miejscu, nie po świecie, zeszli się do izby Zycha, który miał umrzeć, aby go pożegnać. Myślał on o czemś widocznie i od czasu do czasu wodził zbielałemi ze starości, gasnącemi oczyma stuletniego sępa, po obecnych, jakby między nimi szukał, wybierał. Kilka już razy tak oczyma przewiódł, a zawsze najdłużej się patrzał na Staszka Tylkę, syna swojej najmłodszej córki, Wikty, najulubieńszego wnuka, chłopca już dorosłego, pięknego, rozumnego, silnego i mężnego na podziw. Potem rzekł:
— Idźcie sytka do pola, a Stasek Wikcin niek haw ostanie.
Wszyscy wyszli.
— Stasek, pojd-ze haw ku mnie — rzekł.
Staszek zbliżył się do pościeli dziadkowej.
— Słys, dziecko — mówił Zych — wybrołek tobie, boś mi ostomilsy ze syćkik i widzis sie mi nojfajniejsy. Śmiałyś?
— Abo co?
— Mocnyś?
— Kozdego prasnem.
— Słuhojze. Koło kaplicki świętego Jana pod Nowym Targiem, skoro piérse słońce na niebo wyhodzi, dokiela cień od kaplicki na trowe padnie, hań som jest sowane piniondze w kotliku, co my ik z Józkem Smasiem, z Łuscykami Jaskrawemi, Józkem i Staskem i s twoim dziadke ojcowistym, Morcinem Tylką, za Tatrów przinieśli i hań zakleni.


∗             ∗
Ku wieczorowi zesłabł Jakób Zych do znaku. Wtedy rzekł do żony:

— Staro! podź.
Żona ku niemu podeszła.
— Przehél sie.
Przechyliła się, a on ją objął w ręce za ramiona i pocałował w oba lica; tak też i ona jego.
— Bydź zdrowa, staro!
— Ej Kubuś, Kubuś!
— Ej Kasiu!
— Boze cie prowodz we wiecność.
— A bądź tobie, Kasiu, na pomocy przi skonaniu.
— A tobie, Kubuś, przim do kwały niebieskiej. Jamen.
— Tak i tobie, Kasiu, kiesi. Jamen.
— Jamen.
— Jamen.
Dzieci, wnuki i prawnuki, starzy już chłopi, siwi, stare już baby, posiwiałe, mężczyźni w sile wieku, kobiety w kwiecie lat, niektóre z dziećmi przy piersiach, młodzież dorosła, dzieci podrosłe i nieletnie i drobne, skupili się przy łóżku Zycha, a on im błogosławił. Potem powiedział: Ostompcie sie — i wstał o swojej mocy. Tak, jak był, legł był na łóżku w kyrpcach, w portkach, w pasie, tylko guńkę zrzucił — i tak wstał i opierając się o ramiona i piersi tych, co go otaczali, poszedł, chwiejąc się, powoli ku oknu. Widno było Czerwone Wierchy, Kominy, regle witowiańskie, smrekami staremi porosłe, odwiecznym lasem, i polany pośród nich, wielkie równie śniegowe. Czerwone słońce świeciło na górach, jak ogień i na niebie zamarzłem, jak ogień gorzało. Wtedy rzekł Zych: Niedźwiedź śpi, cas i mnie. Ostańcie z Pane Boge, wy turnie i hole!
I postąpił parę kroków wzdłuż ściany, opierając się o nią ręką, ku półce, na której leżał jego stary zbójecki nóż, o krzywem ostrzu kończystem i z trzema bulkami mosiężnemi na końcu, zrobił nim trzy krzyże w powietrzu i trzy razy się nim przeżegnał. Potem schylił się, wsparty o stół ręką i zrobił końcem noża na podłodze krąg wokoło siebie. Wszyscy się ustąpili popod ściany. W tem kole się położył, rękoma się wspierając o podłogę, na wznak. Leżał chwilę, przymknął oczy, westchnął kilka razy i umarł.


∗             ∗

Na trzeci dzień do trumny go kładli, z jodłowych deszczek zbitej. A do trumny dali mu fajkę, krzesiwo, spinkę bardzo starodawną do koszuli i obrazek zbójecki na szkle malowany, czem się najbardziej za życia cieszył.
Nie szła za trumną żadna procesya, za włókami z trupem, bo kościół był daleko, a śniegi wielkie i kopne. Włożył najstarszy syn osłony na włóki, w osłony trumnę, opasał się powrósłem, wziął ku sobie siekierę i widły żelazne, siadł na trumnę, przeżegnał się i ruszył. Pilno patrzał, aby się koń gdzie wilków nie spłoszył i trumny z osłon nie wyrzucił, aby z niej co nie wyleciało, bo pamiętał dobrze, co ojciec nieboszczyk nieraz powiadał: — Kie wiezies trupa, a włozom mu do truchły, co wto za zycia rod widział: fajke, tabak, korunke, abo i obrozek jaki, niek cie Bóg broni, jakbyś mu co straciéł, ténby ci doł! Stanie na hmurze, to siem ról gradem wybije. Wracoj sie i sukoj! Musis! Niek se ta mo.
Tak umarł i tak na pogrzeb wieźli Jakóba Zycha z Witowa.


PRZYPISKI.

...jedynica — jedynaczka.
...dudki — pieniądze (dudek właściwie 2 centy).
...mature — temperament.
...siajne — dawna stopa monetarna; siajny reński tyle co 40 centów.
...mińcérz — waga.
...wanta — kamień.
Opowiadanie o dawnych czasach jest wzięte z opowiadań Sulei, słyszanych od Sabały.
...Co jo mom z pahołke gadać etc... — wyrażenie Sabały.
...ozesute — rozsypane.
...Smasiowi — patrz I serya »Podhala«.
...zywinie — bydłu.
...przespała się — miała dziecko nieślubne.
...Spiska Turnia — teraz Lodowy.
...za Tatrów — z za Tatr.
...koło kaplicki etc... — autentyczne.
...dokiela — pokąd.
...zbójecki nóż o krzywem ostrzu etc... — tak według opowiadania Sulei miał umrzeć Sabała.
...a do trumny dali mu etc... — z opowiadań Sulei.
...za włókami — za sankami.
...osłony — deski, w których się nawóz wozi.



ORLICE


(Ponieważ kwestya ta obiła mi się kilka razy o uszy, nadmieniam, że „Orlice“ nie są oparte na żadnem ludowem podaniu).


Był chłop z Poronina, nazywał się Kuba Kopiński. Powiadali o nim, że mu nigdy deszczu nie trza, chyba w zimie. I prawda, że nie wiadomo, czego miał więcej: czy pola, przez które woda szła, czy wody, co szła przez pole?
»Kubie straśnie w powódź śmiało — mawiali chłopi — woda mu ta sama sie nie bedzie brać«. Lał deszcz, to mówili: »Kubie gazdostwa przybywo«. Jechał z pługiem, żartowali: »Uwazuj-ze, byś co ka gruntu nie zahyciéł, bo pług popsujes. Kuba jedzie wode orać, bedom pstrongi rosły!« Szedł z grabiami, to zaś znowu: »Jesce tys takiego nie bywało, co łososie grabiami hyce«. Idzie Kuba z motyką: »Hej: idzie Kuba banie brać, bedom miały lipienie ka zimować!« Jedzie wozem drabiniastym: »Hej! by ci nie wyciekło! Racyj se putnie weź!« I takie inne.
Wodny Kuba go nazwali.
Gniewało to Kubę i bolało, te śmiechy ludzkie. Ale ludzie jak ludzie. Takie to jest, jak i psy: wlezie między tłuste miejskie owczarki, albo gdzie ze wsi: dalej wszystkie na niego! Ani go jeden nie będzie bronił; najlepiej, jakby go tam jeszcze z drugiemi nie targał. A i to nie z miłosierdzia, tylko będzie leniwy, albo stary. Inaczej nie jest, ani nie bywało.
Bolało to Kubę i gniewało, a i bieda dogryzała. A jeszcze kiedy mu córki dorosły, trzy córki, jak topole: Róża, Ulka i Wikta — ani to temu co do gęby włożyć, ani oblec po ludzku. Matka tego żalu i wstydu nie miała, bo przy ostatniej, Wikcie, zmarła. Wychowało się to nie wiedzieć nawet jak? Ulce było dopiero dwa lata, Róży trzy. Na koziem mleku wyrosło — ej! baj to! jacy na wodzie!
Ale ród to ród. Kopińscy byli chłopy, jak buki, takie też i Capkule, co od nich żonę wziął. Baby jak wrota. Kiedy ci którego Capka dziewka stanęła we drzwiach, nie próbuj przejść: choćbyś głowę pod ramię schylił, koło biodra się nie przeciśniesz. Spodnice to jaze podskakowały na nich w chodzie; młodzi mówili: od radości; starzy: od tęgości.
Zębami gwoździe kruszyły, a na siłę dobry parobek musiał być, żeby go za pasy o ziem nie prasły. Prawda, że za pasy zawsze chłop mięknie, a baba twardnieje. Ale przy dźwiganiu, przyszło snopki na wóz wykładać, albo na stodołę ciskać, to się dało widzieć. Silne były Capkule.
I robotne i obyrtne i ładne. Na żony jak ulane. Ale będzie ci kto biedną dziewczynę brał? Chyba głupi, albo sam dziad, co mu innej nie dadzą. Zeszły się wraz dwa dziady, nie trza nijakiej rady — powiadają.
Kopińskiego dziewki prawe były Capkule: silne, robotne, zwyrtne i ładne. Tylko że w posagu miały kamieńca trochę, lasu nic, pola z półtora morgu, a i to jeszcze lada co, budynki żal się Boże, wody ile chcieć, po dwie koszule, po dwie spódnice, po jednej zapasce i szmatce na głowę, a na trzy jeden kożuch po matce. W zimę tylko jedna mogła wyjść. Będzie ci kto taką brał?
Nigdzie też nigdy nie szły, ani na wesele jakie, ani na zabawę do kogo — nie miały w czem.
U Wodnego Kuby zawdy wesoło — żartowali ludzie — dziéwki nie potrzebujom nika lecieć. Dość se w doma udrypcom kie zimno, a na brzuchak se przigrawajom. (Że to im w próżnych brzuchach grało).
Nikt ich też nigdzie nie prosił. Kto ta dziada rad widzi? Dziad i dziad.
Często też na Kopińskiego dziewczęta, które po matce Capkulami zwano, zamiast Capkule, wołali: dziadule. Płakały.
Siedział Kuba koło wody pod brzegiem, blizko Galicowej Grapy, w pustce. Domu naokoło nigdzie. Las — ale cudzy, gazdowski. Pawlice, Chowańce, Galice, Pary: to to byli gazdowie. Chowali niejeden po kilkanaście krów, kilkadziesiąt owiec, po trzy, cztery konie. U Kopińskiego krowy nie było; jedna koza.
Dziewki się w lecie żywiły grzybami, jagodami, co po reglach zbierały. Ale w zimie, na wiosnę — raty! Po dwa i trzy dni nic do gęby, prócz odrobiny mąki, wodą rozbełtanej. Jak raz Ulka ukradła u Pawliców kawałek placka owsianego, to było święto.
Rosły — powietrzem i wodą — dziko, jak jodły w lesie. Miesiące czasem człowieka nie widziały z blizka. Choć Róży było dwadzieścia lat, Ulce dziewiętnaście, a Wikcie siedmnaście: nikt ku nim nie szedł, żaden parobek. Chude były, nędzne, nieodziane, smutne. Choć ładne. Róża miała włosy czarne i oczy czarne jak iskry; Ulka i Wikta włosy jasne i oczy siwe, także jak iskry. Kości miały smukłe, bujne, ale ciała na nich nie było, nie miało z czego rosnąć. Nie łakomił się na nie nikt.
One też tak, jakby woli Bożej nie czuły. Takie dziewki o czemżeby radziły? O parobkach radzą. Ale tu — trzeba było o głodzie i o zimnie radzić, żeby z głodu nie umrzeć, od mrozu nie umarznąć. Nie chwyta się wola Boża w takiej kondycyi.
Ucła się w końcu Kubie ta bieda, a i śmiechy ludzkie — Wodny Kuba! Wodny Kuba!... Siem skaranie!
Jednego dnia, w jesieni, już z hal zegnali co kto miał, mówi Kuba do córek: Jadłyście co dziś?
— Borówki — odpowiedziały.
— Fce sie wam jeść?
— Fce.
Pomilczał Kuba trochę.
— Zol by wom béło tej hałupy — mówi.
— Abo co?
— Jakby my sie ś niej ka wynieśli?
— Ka?
— Ze ka we świat.
— Ka?
— Na hléb.
— Ze kazby to?
Pomilczał znowu Kuba chwilkę.
— Dziéwki! — mówi po chwili.
— Co?
— Zabiercie ze skrzynie, co ta jest i ka ta co. Jakie smacisko, abo płótno. Zróbcie węzełki.
— Pódziemé ka?
— Pudziemé.
Pozbierały, co było.
— Tatusiu! — mówi Wikta — Weznem ten obrozocek po mamie niebozycce.
I zdejmuje obrazek ze świętą Genowefą z nad pościeli.
— Weź — powiada Kuba.
— A jo se weznem siekiére — mówi Róża.
— A jo koze — powiada Ulka.
— Ka pudziemé?
— Ino podźcie.
Wyszli. Zaparł Kuba drzwi od chałupy. Obejrzał się za nią — westchnął, splunął i machnął ręką.
— Podźmé.
Poszły dziewki za nim.
Prosto w brzeg, za wodę, w pola. Na Pardółówkę, z Pardółówki w bór, w regle, po za regle w Tatry. Białą Wodę przeszli, po nad las, po pod Zielony Staw, ku Żelaznym Wrotom. Rano było, jeść się ogromnie chciało, nie było co z domu wziąć, borówki tylko po drodze skubali.
— Tato, juz nimogem dalej przez jedzenio — mówi Wikta.
— Cos jo ci dom?
— Ka to pudziemé, tato? Hań, w skole? — mówi Ulka.
— Hej.
— Zej haniok ani borówek nimas — mówi Róża.
— Nimas.
Umilkli.
Koza się pasie na trawie; miele w zębach.
Wstała Róża z ziemi, bierze siekierę, idzie ku niej — łup ją w łeb obuchem.
Padła koza, ani zipła.
Poderżnęła jej Róża gardło ostrzem.
— Tato! krzeście watre — mówi.
— Koze eś mi zabiéła — woła Ulka.
— Dyjby tamok i tak nie wysła — odpowiada Róża i pokazuje na turnie.
— Luto mi bedzie za niom — mówi Wikta.
— Koza béła moja — mówi Ulka.
— Taka twoja, jak i moja! — odpowiada Róża.
— Ale jo jom z domu zajena!
— Béła naska, wspólna!
— Ale jo jom wiedła!
— Ale jo jom zabiéła!
Zrobiło się cicho; strasznie dziko krzyknęła Róża.
— Nie kces jej to jeść, ino tata watre słozom? — mówi po chwili Róża i bierze się skórę łupić.
Zacięła Ulka usta, a Wikta płacze.
— Dobrze Róża zrobiéła — odzywa się Kuba, który tymczasem chróst na ogień zbierał — joby jom som béł zabiéł. Aniby hań nie wysła, ani jeść nima co.
— W te turnie pudziemy?
— W té.
— Coz hań?
— Węgry, Luptów.
— A hań?
— Bedziemé patrzéć.
— Pudziemé na robote? Słuzyć?
— Jo wos nie na to howoł, cobyście między ludzi sły.
Kozę ze skóry obdarli, co upiekli część zjedli, część ze sobą zabrali. Pierwszy raz dziewczęta mięso jadły.
— Smakowała ci śtuka? — pyta się Róża Ulki.
Ulka usta zacina, a Wikta mówi:
— Ej, juz nam nie bedzie becała! Zjeść jek zjadła i jesce bedem, ale mi jej zol.
— Hej, dziecko! — odzywa się Wodny Kuba. — Kieby cłowiek fciał syćkiego załować, co nie jest tak, jakoby miało być, hnet by morze wypłakał.
Westchnął, splunął i ruszył naprzód.
Z głazów w kosodrzewinę, z kosodrzewiny w skały, przyszło po żebrach nad urwiskami po pod Litworową Turnię iść, zdawało się, że skała z pod nóg ucieka.
— Tato! — woła Wikta — Widzi sie, co odpadnem!
— Nie patrz dołu pod siebie!
— Ej! Kiela tys to hań przepaść! — woła Róża i patrzy w dół.
— Pazdury sie fcom piéknie pozuruwać! — woła Ulka.
— Dzier-zcie sie! dzier-zcie sie! — napomina Wodny Kuba. — Bo wtora by haw durkła dołu, na prag sie zetre!
— Tak mi sie widzi, ze juz nóg nimom! — woła Wikta. — Jakobyk leciała w powietrzu!
— Śmierzć pod tobom! Nie patrz pod sie!
— Hej! Hej! Joj! Jak leci! — wora Róża, strąciwszy nogą głaz.
— Jak warcy!
— Ozbiéł sie!
— Kiela to urwa za nim!
— Jak hucom!
— Jak dudniom!
— Turrr!
— Is! Is! Woda!
— Staw!
— Jak sie świéci!
— Kielo to słońca na nim!
— Tato? Tato! Wicie? Staw!
— Widzem.
— Ka je ta w dole!
— Zywy byś nie dolecioł!
— Ino sie cérni a świéci!
— Wiater od niego pociągo.
— Nie od niego, ba z turni.
— Tato! Tato! Icie?! Kozy! Kozice!
— Ka?!
— Hań! Haniok! Hore patrzcie! Ka tén upłazek! Tako płasienka zielono!
— Widzem! Widzem!
— Zje ka? Kaz som jest?
— Iiii — hi — heu!...
— Widzem! Widzem i jo! Ej wiera! Zénom tyz!
— Iiii — heu!
— Ino sie piarg kurzi!
— Jedna, dwie, trzi, śtyry!
— Pięć, osiem, seść, jedenoście!
— Be z pietnaścioro!
— Abo więcyl!
— Be trzynoście!
— E dy my ik już więcyl nalicyli!
— Jedna dwaścia — ozwał się Wodny Kuba.
— Is! Is! Jedna dwaścia!
— Przepadły w turniak!
— Teloz by ik nigda nie béło!
— Tak i z błogosławieństwe Boskiém bywuje — rzekł Wodny Kuba.
Z żeber skalnych w upłazy, w żleb — po piargach, po rumowisku szli ku przełęczy.
— By sie haw przynomni głowa nie zawraco — mówi Wikta.
— Tamoj sie widziało, co trza bedzie gwołte dołu odpaść — mówi Ulka.
— Skrzidła by sie béły przidały — mówi Róża.
— Cos to przi tym na smreka wyléść!
— Abo na jedle!
— Sto smreków by trza postawić jeden na drugim.
— Tysionc!
— Moze sto tysięcy?
Wyszły na przełęcz.
— Tato! Rany Boskie! Cy sie mi śnije?! — woła Róża.
— Luptów!
— Cos to hań? To białe?
— Miasta, dziedziny.
— Kiele pola!
— Jak hań jasno!
— Nigda u nas tak jasno słońce nie świéci!
— Kiela rówień!
— Na lawom renke Spis, na prawom Orawa.
— Kiele lasy!
— A haniok? Góry?
— Niźnie Tatry.
— Wyse, jak naskie?
— Nise.
— Kieli świat!
— Anibyś nie pedział, ze taki moze być!
— Hej! Wielgi je tyz!
— Syrzść! Zdłuźść!
— Piékny je tyz!
— Hej, Panie Boze! Ze tys piékny!
— Wesoły!
— Jaz radość!
— Hań pudziemé? Dołu?
— Bedziemé patrzeć.
— Iiii — he — heu!...
— Ginie głos.
— Strasno pustka w koło.
— Kiele to turnie nad nami!
— Jak kościoły!
— Tędyj ino mozno przeńść?
— Nié. Więcyl takik przełącek w Polskim Grzebieniu.
Pojedli znowu koziny.
Wiedział Wodny Kuba o Batyżowieckiej Dolinie i o kolebie w niej, bo tam, młodym będąc, jedno lato owce liptowskiemu gaździe pasał. Dawno. Wykręcił z pod Żelaznych Wrót po za Batyżowiecki Szczyt, uniżywszy się ku Kończystej, nad stawek mały, co tam leży, przeszedł grań; skiełznęli na dół po ścianach. Słońce zapadać miało niedługo. Cała dolina liptowska poczęła się zalewać tak jakby pozłacanemi fiołkami słońce prószyło. Gęsto.
Znalazł Kuba kolebę; niedaleko stawu.
— Hawok bedziemé nocować, tato?
— Hawok.
— A jutro pudziemé dalej?
— Bedziemé patrzéć.


∗             ∗

Noc i dzień wypoczywał Wodny Kuba ze swojemi dziewkami. Już się i kozina poczęła kończyć. Po drugiej nocy rano popłoch się zrobił w Batyżowcach, we wsi. Z trzody, co się pasła po pod Tatry, zginął wół. I popłoch jął się szerzyć po okolicy. To kupca wędrownego coś napadło w lesie, zabiło i obrabowało, to się do wsi, albo i do miasteczka podkradło i zabrało, co mogło, to z trzody ginęły woły, krowy, owce.
Kto?! Co?!
Zbójniki z Polski spadły z za Tatrów na dziedziny, obrabowały karczmę, albo dwór, albo ukradły byczka — i uciekły, zkąd przyszły, ale to siedziało w miejscu. Gdzie?
Już się i zimno zrobiło, a to siedziało. Grabież, mord spadały, jakby je turnie wyrzucały z siebie i znowu w siebie wchłaniały. Okolica musiała drżeć — Batyżowce, Gerlachowce, Mięguszowce, Poprad, Sławków, Czorba.
Tymczasem dziewczęta Wodnego Kuby nabrały ciała, poubierały się w nowe koszule i spódnice, a w kolebie był schowek między kamieniami, umyślnie wyrobiony, w nim miedź, srebro, złoto, korale.
— Juzby my i gazdowstwo kiele tele kupili — mawiał Wodny Kuba, obrosły, czarny, smolny, leżąc przy ogniu między trzema swojemi dziewkami. Siekiery przy nich, noże, nawet pistolety skradzione.
— Alek go pacła! — mówi Róża. — Ino roz spod na ziem!
— Pacłak go i jo!
— I jo! — chwali się Wikta.
— A tamtegoś nie fciała, kie my ci kazowały, co jesce zywy béł.
— Do wsydźkiego sie trza prziucyć — rzekł Wodny Kuba.
Ludzie widywali czasem po drogach starego, siwego chłopa i trzy dziewki obdarte, bose.
— Skądeście?
— Z Polski.
— Dokąd idziecie?
— Biéda nas zenie.
— Zarobku szukacie?
— Zarobku.
Niejeden opatrzył, dał, nikt się nie domyślał. Siekiery były krótkie, pochowane pod płachty, krucice za koszulą. Tak się przewiadywali, gdzie co ukraść można, gdzie jaki kupiec, karczmarz, bydło. Jak się nie dało ukraść bez mordu — mordowali. Spadali z nienacka w nocy, niewiadomo zkąd; przepadali w lesie, jak widmo. Zostawał tylko strach.
Legiwał Kuba przy watrze nocami, zatulał się w płachty i w kożuch i myślał. Dziewki twardo spały, ale on, stary, licho już sypiał. Myślał więc o przyszłości. Tego wszystkiego do czasu było. Naprzód niezadługo przyjdzie zima — śnieg już przepadywał czasami — wtedy nikt nie wytrwa w kolebie w górach. Dalej ludzie spostrzec się muszą, kto to rabuje. Stare chłopisko siwe, trzy kobiety — dobrze, ale i to wzbudzi podejrzenie. Rabunki się powtarzają, mordów było ze trzy. Dobra nazbijanego już jest kielo telo. Trza do chałupy wrócić. Wyzimują się, a na wiosnę, niby na robotę pójdą, w rzeczy gdzie jaki kawałek gruntu kupią i nie wrócą więcej. Wyniosą się za Nowy Targ, za Obidową. Dziewki się za mąż wydadzą, tłuste, czerwone na gębie, zabrały się, aż miło spojrzeć. Wodny Kuba będzie ziemnym Kubą. Przecie się los za wolą Boską odmienił.
A dziewki żyły jak w ogniu. Nauczyły się biegać po turniach, jak kozy, przez las, jak wilki. Wicher im wypalił twarze, krew się im płomieniła pod czarną skórą, żar je palił. Pierwsza kradzież im zgrabnie poszła. Ojciec wołu w kosodrzewinie za rogi złapał, pysk szmatą okręcić kazał, uwiedli go w gąszcz, obuchem w łeb raz, drugi, trzeci — zabiła Róża. Było jedzenia na parę dni, dopóki się mięso psuć nie zaczęło.
I napad pierwszy na drodze też się powiódł szczęśliwie. Idzie stary chłop drogą z trzema dziewczętami; nie bał się kupiec, choć las był. Biały dzień zresztą.
— Niek bedzie pokwalony — mówi mu stary, mijając i uchyla kapelusz.
Kupiec Niemiec musiał być, nie odpowiedział, tylko głową kiwnął, a w tej chwili stary się obrócił i buch go w głowę sękaczem. Kupiec padł. Stary mu poprawił raz, drugi, nożem dodźgał. Tego tylko Róża wycięła raz obuchem. Ale drugiego, karczmarza, już ona pierwsza nożem po gardle na spaniu przejechała. Kazała Wikcie dobić go, sama z Ulką i ojcem skrzynkę za pieniędzmi rozbijała; nie chciała Wikta. Ale przy trzecim razie, kiedy znowu wędrownego kupca napadli, już i ona raz mu obuchem w ciemię dała.
Różę opanował szał grabieży, a nawet mordu. Kiedy kilka dni nigdzie nie szli, usiedzieć nie mogła.
— Musem kie podpalić té dziedziny — mówiła, patrząc ze zrębu turni na miasta i wsie po Spiżu i Liptowie.
Już nie stary ojciec, ale ona bywała hersztem wypraw. Naprzód szła z siekierą pod płachtą, z pistoletami za koszulą. Ona broni dostała. Okradła sklep korzenny w Popradzie, gdzie i broń sprzedawali. Wśliznęła się oknem sama w nocy, wygiąwszy tyle kraty w oknie toporzyskiem, że się zmieścić mogła. Gdyby ją był kto usłyszał, albo zobaczył, byłaby przepadła. Ojciec i siostry stali za węgłem domu z przeciwka, gotowi do obrony, ale i do ucieczki. Gdyby się nie dało wybronić, lepiej jednej głowy, choć siostry i córki, odżałować, niż swoje stracić. Serca im dygotały w piersiach. To była najzuchwalsza, najśmielsza kradzież.
— Nie bałaś sie, ze cie przisiednom? — pytała Wikta.
— Ej! Ani mi do myśli nie przisło. Kiebyk sie béła bała, nie béłabyk lazła.
W dolinie przy stawie, w lesie podczas napadu: zdawało się, że rosła. Kiedy pomiędzy ludzi szła, kurczyła się i gięła, pół jej ubywało. Bała się ludzi, niecierpiała ich.
— Kąsałabyk, kie między nik wlaze — mówiła — jaze mi zukwy skacom.
Ulka kradła najlepiej. Zawsze ona najwięcej przyniosła łupu, zwłaszcza pieniędzy. Nie uszło nic jej oka, niczego nie minęła. Ulka ma w palcach światło — śmiały się z niej siostry, bo żeby najciemniej w jakim sklepie, albo w komorze było, zawsze ona, co trzeba było, znalazła.
Ona była gospodynią w kolebie, ona gotowała, chowała w skrytce grabież, żeby nie zamokła, prała, ogień robiła. Jak odrobiła swoje, legła i spała.
Wikta, najmłodsza, leciała z innemi, bo się sama bała zostać w górach, ale się na wiele nie przydała. Unosiła w góry to, co jej ojciec i siostra do niesienia dali, ale sama mało co ukraść umiała. Kiedy stary Kopiński leżał przy watrze i fajkę paląc w głowie plany na przyszłość układał, Róża ostrzyła noże na gładkiej skrzyzali, albo suszyła proch, a Ulka koszule prała, lub pieniądze liczyła, co jej się nigdy nie sprzykrzyło, kładąc je w kupki dla rachunku: Wikta wypatrywała kozy, świstaki, przypatrywała się siwarnikom, jak koło stawu po kamieniach chodziły, ćwierkając, świergocąc, mentlom skalnym, co po turniach latały i jaki tam ptak się pokazał. Śpiewać byłaby rada, ale ojciec głośno bronił, żeby gdzie kto nie usłyszał, choć sroga pustka była wszędy na okół; więc nuciła z cicha, co jej się przypomniało i wyskała po cichutku: iii hi-heu!... Radaby była strasznie owce mieć i po halach je pasać. Najładniejsza była z sióstr, ale wątlejsza i słabsza.
I byłoby wszystko dobrze. Tak się stało, że zlecieli na grabierz ku wsiom za pogody. Tymczasem napadał śnieg i tropy po nich zostały. Wybrali się ludzie w pogoń za śladem, wicher jednak straszny przyszedł, drzewa łamał, więc wrócili. Jeden tylko śmiały strzelec, rodem ze Sławkowa, uparł się iść, a uparł się tem więcej, że go tropy dziwiły, bo jedne stopy chłopskie, ale inne drobne, kobiece. Chłop i trzy baby. Na świętego Marcina! Cóż to może być?! Baby za zbójników nastały?!... Nie wiedział on nic o Kopińskim i jego córkach, ale rozumiał, że wicher i tę bandę musiał gdzie zatrzymać. Wziął strzelbę, siekierę i ruszył.
Choć wicher śniegiem ciskał, tropu niestracił. Tak szedł, jak za dzikiem, albo niedźwiedziem. Ale ci, co uciekali, nie ustawali w drodze. Coraz wyżej oni szli w góry. I mądrzy byli, bo się w kosodrzewinach rozbiegli, każde osobno poszło.
— Śnieg by nos móg zradzić — mówił Wodny Kuba — Trza ino dobro ze skrytki zabrać, musimé uciekać, skąd my przyśli.
To go trapiło, jak tu po śniegach przejść. Którędy przeszli po pod Litworowe, niema mowy. Ptak-by chyba przeleciał. Wiedział on o przejściu poza Garłuchowskim Szczytem, którędy łatwiej, ale trzeba było szczyt obejść, uniżać się po nad Wielką Dolinę. Spotka pogoń, jeżeli ściga, rozbiegła się — może być źle.
— Bedziemé sie bić — mówi Róża.
Rozsiali się w kosodrzewinie, żeby trop zmylić, mieli się przy kolebie zejść. Nie czekać potem nic, niech co chce będzie, w nocy ztamtąd wyruszyć. Da się, to ku Wielkiej Dolinie; nie da, to ostrożnie ku lasom się spuścić i lasami po pod Tatry drzeć, gdzieś ku nizkim przełęczom, ku Orawskim Tatrom, ku Krzywaniowi. W nocy gonić nie będą. Żeby tylko w lesie nie zbłądzić. Ale tu stary Kuba liczył na Różę. Ta se wsędéj do rady — uspokajał się.
Co do Róży, to ta liczyła, że i trzem chłopom sama dostoi: dwóch z pistoletów, trzeciego ciupagą.
— Dyj i oni zbroje mozom mieć.
— Niegze majom! Jo ta o ik zbroje nie pytom, ino o swojom.
Tymczasem sławkowski strzelec wybrał chłopski trop i za nim szedł. I wyszedł na rówień kamienną koło stawu, na brzeg, gdzie go z koleby nad stawem było widno. Wzięli go Kopiński z córkami na oko. Patrzeli, czy więcej ludzi nie idzie. Dobra bronić postanowili do śmierci. Stracić to, co tak krwawo zarobili?! Stopy i ręce kalecząc, po tylim czasie bez dachu nad głową, mieszkając wśród kamieni, jak zwierzęta dzikie, naraziwszy się tyle razy na schwytanie, na śmierć, po tylu wytrzymanych ulewach, nawałnicach i zimnach?! Na to by to mieli wszystko przetrzymać, żeby im kto teraz miał krwawą zdobycz, krwawe dobro odebrać?! Czy kiedy jaki gazda, jaki rolnik, który bogaty Pawlica, Chowaniec, czy Para, wylał tyle ciężkiego potu, co oni, natrudził się tyle, nadźwigał, namęczył?! Nawet Wikta ściskała pistolet w ręce, choć się go zawsze dotąd bała.
Ale nikt się nie pojawił pod stawem, a ten człowiek, który przyszedł, widocznie znużony bardzo, porozglądawszy się wokoło i nic nie ujrzawszy, siadł pod wielkim głazem, oparty plecami, siedział, rozglądał się, fajkę palił, aż zasnął. Widać było.
Wtedy Róża i Ulka podkradły się ku niemu z nożami.
Spał tęgo.
— Zabić go! — szepnęła Róża.
— Nié! Związać go! Powié nom, cy nos ścigajom.
— Ej, wiera! Ale s cym związać?
Ulka pomyślała trochę.
— Spodnicami!
Zdjęły wierzchnie spodnice, skręciły.
— Do garła mu nóz prziłozem, a ty wiąz! — rzekła Róża.
Pod szpicem noża obudził się strzelec, ale już nie drgnął, tylko oczy otwarł. Szpic noża czuł w skórze na krtani. Ręce mu Ulka wiązała spódnicami w tył na plecach.
— Dyabłyście?! — ozwał się, kiedy mu Róża nóż ze skóry wyciągnęła.
— Dyabły! Podź!
— Wyrwę się!
— Spróguj!
I Róża przytknęła mu znów nóż do gardła.
— Podź!
Przywiodły go do koleby.
Zdumiał się.
Stary chłop przed nim, zarosły, jak las, czarny, jak torfowisko, tylko mu się włosy bielą, jak mech siwy na smreku. Przy nim dziewczyna, młoda, ledwie dorosła, z pistoletem w ręku, koło niego dwie wiedźmy młode i ładne, a bujne, jak lipy. Spódnicami go związały na śnie i wiedą. W kolébie mieszkają, widno, sprzęt nawet niejaki jest.
Zdumiał się strasznie.
Stary Kuba myślał: udać przed nim, że to nie oni rabowali — ej! na co? Nie uwierzy, a i tak żywy nie może odejść.
— Ścigajom nos? — spytał.
— Prowde mów! — rzekła Róża, dotykając strzelcowi twarzy nożem.
— Ustali. Wiatr ich wrócił.
— Dobrze. S cymeście go związały? Spodnicami?
— No.
— Dobrze. Trza poprawić.
Związali strzelcowi ręce i nogi powrozem, przewiązali usta, aby nie krzyknął.
Stary Kuba myślał: albo go zabić odrazu, albo też zmusić do niesienia zdobyczy, dokąd się da, a potem zabić. Tak zdecydował.
Ściemniać się jęło i nikt nie nadchodził. W nocy nikt tu nie pójdzie po śniegach świeżych, ślizgich i miękkich. Wiatr zresztą tropy musiał zawiać bez śladu. Naszła od północy z poza wierchów gęsta, posępna mgła.
Wodnemu Kubie bezpieczniej się wydawało przejść poza Garłuchowski Szczyt ku Polsce, niż zniżać się ku Liptowu, ku niższym przełęczom. Ale nie pamiętał, którędy popod Garłuchowskie turnie przejść, żeby na przepaście nie trafić.
— Pilnujcie go haw — rzekł — a jo przelece przeźreć, ka puści? Jak noc nie bedzie ciémno, w nocy pudziemé, jak be barz ciémno, lem świt. To biéda, ze gmy ciągnom.
— Byście ka nie zaskocyli, tato.
— Bedem skole kład na znak. Ono we gmle hnet pogłupi cłowieka. Hnet zgłupie.
— Wracojcie wartko.
— Ino przeźrem. Pilnujcie tego cłeka!
— O! Jus my go hawok upilnujemé! Lećcie, tato, co thu!
— Duhem!
Poszedł.
Pojadły dziewki. Wikta odwiązała usta strzelcowi, dała i jemu. Śmiały człowiek był, zaczął żartować. Sam się ze siebie śmiał, że się dziewkom dał wziąć.
— Cóż wy ze mną zrobicie? — spytał.
— Ozwiązemé ci nogi, pomozes nom dobro nazbijane nieść. Pote cie zabijemé. Tak tata radzili.
— Ej, to mnie przecie nie zabijajcie!
— Zdradziłbyś nos!
— Nie zdradzę. Przysięgnę!
— Jako tata ukwalom, tak bedzie.
Kiedy mu Wikta dała pojeść, Ulka mu przyniosła flaszkę z wódką i przytknęła do ust; zaraz wstała Róża i przyniosła mu wina.
Wikta mu podłożyła serdak pod głowę; Róża wtedy podsunęła mu drugi pod plecy; zaraz wstała Ulka i przyrzuciła mu czuchą ojcową nogi od chłodu. Nie zawiązywały mu już ust. Mówiły żeby im odpowiadał. Słuchały. Jak się jedna spytała, czy mu się chce jeść, zaraz się druga pospieszyła spytać, czy mu się nie chce pić, a trzecia była zła.
Przypatrywały mu się z razu śmiało. Ale potem jedna na drugą poglądała, czy nie widzi. Kiedy się spotkały oczyma na jego twarzy, czerwieniały. Młody był, może miał dwadzieścia pięć lat. Chłop rosły, bujny, ze strzelecka ubrany, jasną miał młodą brodę, krótko przy twarzy, niebieskie oczy.
Mgły szły gęste, coraz gęściejsze. Począł się i zbliżać wieczór. Wychodziły wyglądać jedna po drugiej; stary nie wracał. Czekały — nadeszła noc.
Złożyły watrę, bo i pewne były, że nikt nie ściga i w takiej mgle ani ognia, ani dymu nie widno.
Opatrzyły strzelcowi dobrze powrozy i legły koło ogniska na sen, strzelca mając między sobą. Usta mu zawiązały. Ojciec przykazał, żeby tak było.
Kiedy się obudziła Róża, mgły nie było, noc jasna. Turnie czarne nad stawem, staw jak czeluść. Księżyc poświecał z nieba; pół go było.
Cicho.
Uniosła Róża głowę z posłania, patrzy: strzelec, jak był, jednym bokiem przy ogniu, z drugiej strony Ulka, przy nogach Wikta. Róża była mu koło głowy. Tak się jej zdało, że Ulka udaje, że śpi, a Wikta głowę schyliła, kiedy ona swoją podźwigła. Strasznie się jej blizko obie siostry wydały strzelca, bliżej, niż kiedy spać legały.
Przysunęła się i ona ku niemu.
I powoli zaczęła się ku niemu przybliżać, ale tak musiała robić i Ulka, bo się zetknęły, Róża kolanami z jej głową.
Zadrzemało się Róży.
Budzi się po chwili; znalazła swoje kolana odsunięte i oparte o plecy Ulki; wsunęła się i ona prawie całkiem między nią a strzelca. Podnosi głowę: Wikta przyciśnięta do strzelcowych nóg. Strzelec śpi, albo udaje.
Szarpnęło Różę.
— Co sie pchas?! — mówi do Ulki — Pąk sie! — i trąca ją w ramię.
— Ty sie pąk! — odpowiada Ulka.
Umilkły. Sapanie jakieś wzdęło pierś Róży; dycha i Ulka, aż jej nozdrza świszczą. Nic nie mówią do siebie, ale się cisną, jedna drugą: Róża Ulkę w ramiona, Ulka Różę plecami w kolana. Odepchnąć się chcą.
A we Wikcinych piersiach ogień. Sunie się, sunie cichutko, jak wąż, ku strzelcowym nogom, coraz bliżej, coraz bliżej. I słyszy, jak Róża mówi: Nie pchaj sie! Pąk sie kaś béła!
— Pąk sie ty! Kajek béła, tamek jest!
— Nie prowda! Mnie zimno!
— I mnie zimno!
— Dociś drew!
— Sama se dociś!
Umilkły.
— Ej! byk cie nie kopła! — mówi po chwili Róża.
— Abo jo tobie! — odpowiada Ulka.
Znowu umilkły. Sapały, sapały, zdawało się Wikcie, że zasnęły. Zdrzemała się i ona — wtem coś ją potrąciło w twarz. Otwiera oczy — patrzy: Ulka nad strzelcem schylona, prawie leży, ręce na nim trzyma.
Jakaś wściekłość przejęła Wiktę. Zerwała się na kolana, krzyczy: Co robis, Ulka?!
W tej chwili obudziła się Róża i też się porwała z posłania. Ulka nie zdążyła strzelca puścić — patrzą na siebie.
— Ulka! — odzywa się Róża groźnie.
— Co?! — odpowiada Ulka, a głos jej drży z nabrzmienia w piersiach.
— Ty?!...
— Cos?!...
— Odeńdzies?!
— A ty jako?!
— Coś fciała?!
— A ty?!
— Jo go hyciéła!
— Jo go wiązała!
— Moześ go ozwiązać fciała?!
— A ty co byś fciała?! A kiebyk go ozwiązała, to co?!
— Mój jest!
— Taki i mój!
— Twój?!
— Zej to mi go weź!
— Jako bedem fcieć.
— Abo jo!
— Ty?!
— Moze ty?!
Zbliżyły twarze ku sobie — zdawało się Wikcie, że sobie zębami grożą, tak blizko były siebie.
— Idź! — krzyknęła Róża i chwyciła strzelca za ramiona.
— Ty idź! — odkrzyknęła jej Ulka, łapiąc go wpół.
Przy blasku ognia zobaczyła Wikta jakiś przewściekły gniew na twarzy Róży. Porwała się ona na nogi, kopnęła Ulkę, aż ta się pochyliła; schwyciła strzelca pod pachy i uniosła go nad ziemię, jakby go odwlec chciała. Chwilę się zdawało Wikcie, że się Ulka rzuci na Różę, ale widocznie się bała; odtrąciła tylko Wiktę z całej siły. Wikta przysiadła od ciosu i skoczyła wściekła na nogi. Kiedy Ulka złapała strzelca za nogi koło kolan, aby go nie dać ciągnąć Róży, Wikta, sama nie wiedząc prawie, co robi, ślepa z uniesienia, objęła go pod uda. Poczęły go ciągnąć, szarpać, każda ku sobie. Z zawiązanych ust strzelca wydobywało się chrapanie, zrazu chciał krzyczeć, potem znać, że jęczał. Ulka, najsilniejsza, darła go za nogi ku sobie. Wikta mimowoli jej pomagała. Targnęły już ku sobie Różę jeden krok, dwa, trzy.
— Cyjze bedzie? — stęknęła Ulka.
Róża chciała się zaprzeć nogą o głaz, ale nie zdołała. Znów dwa kroki pociągnęły ją ku sobie siostry. Wtedy krzyknęła: To se go biercie! — szarpnęła ciało z wysiłkiem ku sobie i z całym zamachem grzmotnęła głową strzelca o kant głazu. Jęk przeraźliwy wydarł się z pod szmaty na ustach.
Naokół prysła krew i mózg.
Puszczony z pod ramion przez Różę, strzelec runął z rąk Wikty i Ulki. Puściły go przerażone.
— Zabiéłaś go! — wrzasnęła Wikta.
— Zabiéłaś! — powtórzyła Ulka.
— Zabiéłak! — odpowiedziała Róża. — Teroz ze was?!
Oparła się o głaz tyłem i rękoma, gotowa do walki.
Wikta przyklękła przy leżącym strzelcu, zdjęła mu opaskę z ust. Jęknął, ale ledwo, słabo i jakby ostatnim tchem. Ulka skoczyła po nóż i porozcinała powrózki, któremi był związany. Mało co poruszył sobą jeszcze. Musiał skonać.
— Zabiéłaś go — szepnęła Ulka.
— Zabiéła — powtórzyła Wikta. Klęczały przy nim, jedna z opaską w ręku, druga z nożem, obie pokrwawione.
Róża odwróciła się, stała chwilę nieruchomo, a potem zaczęła jakimś kijem ognisko rozrzucać. Zostały tylko tlejące, przepalone drwa i węgle. Stało się ciemno.
W tej chwili ozwał się z nieopodal głos Wodnego Kuby: He — he — heu!...
— Tata idom! — drgnęła Ulka.
— Jesteście ta?! Bez cos watre osciskujecie?! — wołał Kuba.
Zbliżając się, mówił: Gmy mie zasły, widziało sie, co przepadnem. Cysto piéknie jek zgłupiał. Takek seł, jak ślepy. Wyniesło mie psie mięso jedne kasi w takie źleby, co sie widziało, ze juz gwołte hań trza bedzie ostać. A tu nie widno nika nic: gmła i gmła. Dobrze mie juz janieli séjmować z tyk turni fcieli. Pobłądziłek, zakrącało se mnom... Je cos to haw?! W Imie Ojca i Séna!... Kis to sto djasków?!.. Nadszedł i zobaczył przy księżycu strzelca na ziemi nieruchomego, a z rozwiązanemi rękoma i nogami.
— Cos sie stało?! Cozeście takie niemowy?!
Chwycił suchą gałęź, przygotowaną na ogień, zatlił ją, rozpalił i począł patrzeć.
— Łeb mo ozbitom! W Imie Ojca i Séna! Wtos to zrobiéł? Cy sie ozwiązał i uciekać fciał?
Oglądał go coraz lepiej, mówiąc do siebie: Odzienie na nim potargane, durkniony je ciemieniem o skałe... Powrózki noze posprzecinane... nie porozruwane nijako...
Obrócił się do córek: Cyście go wy ozdarły, jak orły?...
Dziewczyny milczały.
— Ze cos zrobiéł? Dyj sie som o skałe nie prasnon, ani sie znika nie sulnon, bo niémiał zkąd. Cos zrobiéł?
Dziewczyny milczały.
Wodny Kuba przywykły był ostro przewodzić w rodzinie, tupnął więc nogą ze złością i krzyknął z gniewem: Powiécie, weredy jedne, cy nié?!
Dziewczyny stały koto strzelca i milczały. Róża patrzała na ojca bystro otwartemi oczyma, Ulka odwróciła twarz w bok, Wikta wsadziła koniec fartucha w zęby i spuściła głowę. Wodny Kuba stracił resztę cierpliwości, złapał patyk z pod ręki i skoczył ku Wikcie.
— Powiés, lebo nie?! Dyrlago zatracona!
Wikta się przelękła, cofnęła, zasłoniła ręką krzyknęła ze strachem: My go zabiéły!
Wodny Kuba wstrzymał się, jakby go z pod ziemi za pięty chwyciło. Chwilę niemo stał, potem zawołał ze zdumieniem: Zabiéłyście?
— Zabiéły — powtórzyła Wikta i dodała z trwogą szybko: Rózo go zabiéła.
Wodny Kuba nie mógł ochłonąć ze zdumienia.
— Jazek zmiértwiał — rzekł. — Zabiéłyście go? Ale na co? bez co? Cy se som na spaniu powrózki poozcinał i uciekać fciał? Abo fciał hipnonć do wos? Ale dyj przecie związany béł, co cud! Cyście mu wy ozcieny powrózki?
— My, ale jus na trupie — rzekła Wikta.
Wodny Kuba usta otworzył ze zdziwu.
— Hnet byś o rozum prziseł — rzekł. — Toście go związanego umęcyły?!
Dziewczyny milczały.
— Bez co?!
Róża poczęła patrzeć w dół, Ulka odwróciła jeszcze więcej twarz, a Wikta wzięła znowu koniec fartucha w usta i spuściła głowę. Wodny Kuba stał przed niemi i patrzał na nie kolejno przy świetle księżyca, który wyszedł z chmur i wisiał na zrębie Batyżowieckich grani, przedarty i ziskrzony na ośnieżonych skałach.
— A cozeście go zjeść fciały, cy jako? — ozwał się po chwili.
Patrzał na nie. Hm — rzekł — coz sie tak hańbicie? Głowyście pospuscały, nie patrzicie do mnie śmiało... Ej! — wrzasnął nagle, znowu wpadając w złość — Abo mi tu w té razy powiécie, abo, przi sam Panu Bogu, jo wos krotni miliońscy! Tu wos porombiem!
Chwycił siekierę we wściekłym gniewie. Wikta i Ulka uskoczyły ze strachu, choć jeszcze kroku z miejsca nie ruszył, a Róża ozwała się gardłowo: Wydrzéć mi go fciały... Béł mój... Bez to...
Wodny Kuba znowu się zdumiał niesłychanie. Wydrzéć? — powtórzył. — Jakos to? Nie rozumiem temu... Jako wydrzeć? Na co?...
— Ulka sie ku niemu pchała — rzekła Róża.
— I Wikta tys! — zawołała prędko Ulka.
— I Rózo! — krzyknęła Wikta urażona.
— Obie sie pchały — rzekła Róża.
— I ty tys! Jesce barzéj — zawołały Ulka i Wikta razem.
— Tyś sie pchała piérso! — krzyczała Ulka.
— Ba ty! — odpowiedziała Róża.
— Tyś go hyciéła pod pazuhe!
— A ty za nogi!
— Wikta tys!
— Jo ino tak, boście wy ciągły!
— Ty! Tyś ku niemu piérso podjehała! — krzyknęła Róża.
— Baj to! Prowda! — odcięła się Wikta.
— Ona! — krzyknęła Ulka także na Wiktę.
— E! Moze?! — broniła się Wikta. — Tyś na nim légała, nie jo!
Wodny Kuba słuchał i cudował się niemo; teraz nagle podniósł głowę, chwycił powietrze w usta, przysiadł na ziemi i zaczął się śmiać: Ha! ha! ha! — aż się rozległo po ciemnej dolinie koło stawu.
— Ha! ha! ha! — śmiał się Wodny Kuba. — Kizby sie i dyaboł nazdał! Ha! ha! ha! Toście go ozedrzeć pomiędzy sie fciały! Rany boskie! Pukne! Ratujcie mie świeńci Janiołowie!... Pukne od śmiéhu!... Ha! ha ha! Jaze mie kolki prejom!... Na mój sto prawdu! Kizby sie i dyaboł nazdał, aj nazdał?! Ha! ha! ha!... Ha! ha! ha!...
Siadł na kamieniu i zanosił się od śmiechu.
— E dy... e dy... — począł mówić przerywanym od śmiechu głosem — e dy... trza béło za kolejom... e dy... kabyście go béły ozdarły... na cęści... i tak by sie do równości nie dostało... zodnej... co potrza... jedna by miała głowe... ha! ha! ha! ha!... drugo nogi... trzecio!... ha! ha! ha!... Pukne!... Pukne!... ha! ha! ha!... ha! ha! ha!...
Śmiał się, aż się na prawo i na lewo kołysał.
Róża patrzała na niego dziko szeroko rozwartemi oczyma, Ulka miała znowu odwróconą twarz, a Wiktę porwał ojca śmiech i zaczęła pokwikiwać dziwnie, nieswoim śmiechem.
Kiedy się Wodny Kuba wyśmiał do syta, oczy z łez otarł, pas na brzuchu poprawił i włosy z ramion odgarnął, wstał z kamienia i jeszcze przerywanym głosem począł mówić: No... dziéwcęta... ale dzień hnet... trza w uciekaca... ścignon by nos wto zatela sukać... juz nos hawok ośpihowali, oślade strzelcowom tys najdom — — podźmé, by my sie ka nie stretneli s kiém...
Spojrzał ku strzelcowi. — Ej! Przidołby sie tén honielnik dobro niéść... No ale ta jako fciało... Musimé sie sami jako spomóc... Fryśko! Fryśko! Zbiérojcie sie! Gajdzice!
Dziewczyny chwyciły się roboty, jak ogień; rade snadź, że się już myśl ojca odwraca od strzelca. Ale Wodny Kuba, pakując i wiążąc zdobycze, śmiał się i drwił z nich: O zackojciez ta, zackojciez końdek... Aleście z Capkowskiego fajtu!... Sydźkie Capkule do hłopa, jak kot do spérki!... O hej!... O zackojciez tys, zackojciez!... Ino zeńdziemé dołu... Terozeście tłuste, piékne... A cobyście sie jesce mnie starego nie hyciéły... Ha! ha! ha!... I znowu śmiać się zaczął, aż wiązać na moment przestał.
— Dyabłaście zjadły, aj, zjadły! — powtarzał. — Sakowite rzecy jek słisał we świecie, ale cosi takie nie. Ale was przinogliło naremnie! Wiera ze tys! Ale przinogliło!
Jeść se dziéwki weźcie — ozwał się, gdy wszystko było gotowe. — Ty Ulka zabier se, boś ty jeśna. No, podźmé!...
Stęknął pod workiem, stęknęły i dziewczęta, jedna drugiej ładując na plecy. Mieli iść, kiedy Wodny Kuba wstrzymał się nagle i rzekł: Wiera! Dałby nom ten!
Poczem szybko zsunął worek z grzbietu, przystąpił do zabitego strzelca, obrócił go do ziemi i wbił mu nóż pod łopatką do serca.
— No, teroz hybajmé co duhu!


PRZYPISKI.

...banie brać — głębie kopać.
...jacy — raczej, raczej tylko, tylko.
...ucła się — uprzykrzyła się.
...na prag — na miazgę.
...hore — w górę. Teraz nie używane prawie.
...teloz by — tak jakby.
Polskim Grzebieniem nazywano dawniej prawdopodobnie łańcuch od Lodowego ku Wysokiej.
...spod na ziem — upadł na ziemię.
...kie — kiedy.
...skrzyzal — gładki kamień.
...pąk sie — posuń się...
...nie prasnon się — nie uderzył się.
...znika — znikąd.
...nie sulnon sie — nie tulnął się.
...weredy — przezwizko.
...bassama na lewo — zaklęcie.
...dyrlago — dyrlaga: długa żerdka, także o człowieku cienkim i wysokim.
...zmiértwiał — zmartwiał.
...o rozum prziseł — oszalał, zgłupiał.
...hańbicie sie — wstydzicie się.
...cudował sie — dziwował się.
...nazdał sie — domyślił się.
...na mój sto prawdu — przysłowie orawskie, często na Podhalu używane.
...kolki prejom — prą.
...kabyście — gdybyście.
...w uciekaca — tyle co: w nogi.
...ścignon by sukać — pospieszył-by się szukać.
...za tela — tymczasem, za ten czas.
...hawok ośpihowali — tutaj wyszpiegowali, wyśledzili.
...oślade — ślad, trop.
...niestretneli sie — nie spotkali się (stretnąć się).
...fryśko — żwawo.
...Gajdzice — piszczałki w kobzie (także gaździce).
...końdek — trochę.
...z fajtu — z rodu, także z gatunku.
...dołu — na dół.
...sakowite — rozmaite.
...naremnie — gwałtownie.
...wiera ze tys! — tyle co np: dalibóg!
...jeśna — chciwie jadząca.
...honielnik — pomocnik juhasa.



SOBEK JAWORCARZ
JAKI HONOR MIAŁ


Za wydanie Sobka Jaworcarza nałożonych było dwadzieścia dukatów nagrody. Ale nigdy przenigdy byliby go nie chwycili, gdyby go jego honor nie zgubił.
Ścigali go dzień cały hajducy, strasznie zmęczony był. Odbiegł przecie ścigaczy, ale już ledwie dech łapał. Świeciło się w jakiejś chałupinie przy drodze w Harklowej — wszedł.
Zastał babę, chłopa, troje dzieci, dwie dziewki i chłopaka wyrostka; wieczerzali.
Pana Boga pochwalił, powiada: Dogoniłek sie drógami bez dzień, a i nie jodek nic, kiebyście mi krapke kwaśnicy dali, widzem, ze jécie, bo mie jaze pali na wnuku. A pote byk se ka lóg do rania.
Czy miał gazda wolę nocować go, czy nie — Sobek głową powałę wsparł — prosił go pięknie na ławie siadać, kwaśnicy pić, ile chce.
Choć Sobek broni, prócz ciupagi, przy sobie nie miał, bo go znagła zajęli, pozbierać się z leżenia nie miał czasu, poznał chłop, że to nie bądź jaki będzie włóczęga. Odzienie miał dochodzone, sponiewierane, ale widno było fajne. Co był, to był, bać się go chłop nie bał, wiedział że mu nikt nic nie weźmie, bo niema co; biedna była chłopina. Daje tedy Sobkowi kwaśnicy, na szopę go spać zaprasza, ale mu też więcej nie świadczy.
Dziś przyszedł, jutro pójdzie, tyle się będą widzieli.
A Sobka aż podsadzało na ławie, bo tego był pewny, że jakby swoje imię powiedział, to tak się stanie, jakby zagrzmiało z pieca. On że to czternaście karczem żydowskich obrabował, on się z Zamku Orawskiego dwa razy wydostał, on siedmiu huzarów węgierskich pod Hradkiem od dziewcząt sam jeden, stołkiem drewnianym tylko zbrojny, wypędził, on czterem hajdukom orawskim i z łańcuszków i oków się wyrwał, targając je, jak szpagat; on wreszcie żyda na Obidowej, który pieniądze miał w ziemi zakopane i zdradzić nie chciał, za brodę i za pejsy do drzewa przybił a karczmę podpalił, za co właśnie za jego wydanie nagrodę naznaczono; on wreszcie tyle koni i wołów ukradł, tylu ludzi pokaleczył i tyle najgodniejszego zbójeckiej kondycyi mątu na świecie narobił, że słusznie mógł mniemać, iż jak powie swoje imię, to się tak stanie, jak żeby w izbie z pieca piorun trzasł.
Co zaś spojrzał na jedną, albo na drugą dziewczynę, to go szydło żgało. I nie wytrzymał w końcu, choć wiedział, że po całej okolicy po wsiach i po miastach o nim obębnowali i po kościołach z ambon księża wołali; nie wytrzymał i rzekł:
— Jo jest Sobek Jaworcarzów.
Taki honor bestyja miała.
Jak też powiedział — nie chybił. Chłop fajki do ust nie wraził, tylko rękę zatrzymał, babie łyżka w miskę tyrknęła, dziewczętom oczy w słup stanęły, a chłopak się porwał z miejsca i wyskoczył za drzwi, jakby go kto oparzył. Uciekł.
Wiedział Sobek co robi; strasznie rad był. Pozierał dookoła.
— Wyście Sobek Jaworcarz? — bąka po chwili chłop.
— Jo.
Już nie na szopę, ale go na pościel zapraszali spać, a sami na szopę iść chcieli, choć strasznie zimna była noc. Ale Sobek sobie w białej izbie posłać kazał — śmiało rozkazywał, prawo czuł — a cieszył się, że się przecie pod dachem wyśpi. Już go trzeci tydzień tropili.
Honorowy człowiek był i swój honor w ludziach przypuszczał. Nie wątpił on, że chłop o nagrodzie za jego wydanie wie, ale gardził myśleć o tem, że go wydać może.
— Przeboccie — rzekł zwyczajnie, wychodząc z izby czarnej.
— Z nicego — odpowiedział chłop i Sobek poszedł do białej izby, legł i zasnął.
A chłop duchem do wójta, wójt duchem po przysiężnych, po chłopów; zebrało się tego kupa, dwunastu, albo więcej, obstępować domu nie było co, w okienkach były kraty, weprała się hałastra prosto do izby, gdzie Sobek Jaworcarz spał. Obyczajem zbojeckim ciupagę on przy sobie położył, ale mu ją po cichu baba z pod ręki zawczasu uprzątnęła.
Kiedy ujrzał światło, ludzi, sięgnął ku ciupadze — niema — skoczył z pościeli. Ale chytra baba groch pocichutku po podłodze rozsypała. Zaraz poślizgnął się i padł. Przysiedli go i związali.
Tak wzięli w Harklowej za Nowym Targiem Sobka Jaworcarza z Brzegów, z pod samych Tatr, przed którego imieniem aż się, mówili, ziemia uginała ze strachu, gdzie płynęły Wag, Orawa, Poprad i Dunajec. Przez zdradę chłopską i babską go wzięli. Szeroko słynął.
Kiedy go na wóz wsadzać mieli, żeby do Nowego Targu do starostwa odwieźć, rzekł on do chłopa, co go zdradził:
— Cemuześ mi nie pedział, ześ biédny, a tego świństwa, coś mie wej przezradził, nie robiéł? Byłbyk ci dał i telo i jesce więcyl, kielobyś fciał. Ale wam, kobiéto, coście mi grohu pod kyrpce nasuli, to ino do ocy napluć. Wydać — no, po wsiak i po miastak wołali, kazdy prawo miał, mógek i jo sie nie kwalić, cok za jeden! Ej, na mój dusiu! Kieby nie té postronki! Jescebyk tobom, ino byk cie do garzci hyciéł, zatracona babo, lepi tyk przisięznyk wyonacył, jako ciupagom! No ostańcie tu z Pane Boge témcase. Ale sie na was nie bede mścił, bo sie oreł na jastrzębiu ino wtej mści, jakby go przy gnieździe spotkał. A wyście ta moim dzieciom nic nie zwyrządzali, a hoćby wto i fciał, to biéda, bo ta po mnie jajko nie w jednym miejscu ostało. Gniazd be po świecie z pół kopy, abo więcyl. A i hawby moze było jedno, abo i dwa, ino ze sie mi spać fciało.
Radby był kapelusza na bakier poprawił, ruszył się, tylko że ręce związane miał. Dziwował się wójt i przysiężny i wszyscy chłopi na tę fantazyję.
— Cłeku! Nie wis, ka jedzies? — powiada wójt.
— Ka jade, wiém, a i to wiém, ze dziwno pojade.
— Cemu?
— Bo mie konie bedom ciągły, a woły wiezły.
Taki jednak postrach jeszcze przed nim był, że go za tę obrazę nikt nie uderzył; owszem, popatrzeli na niego chłopi z adoracyą.
I byliby go może puścili, ale się każdy jeden na drugiego oglądał i na nagrodę liczyli. Spodziewali się, że każdy coś dostanie. Bandą też na wóz siedli.
A Sobek Jaworcarz, ledwie ruszyli, zaraz im zaśpiewał na poczekaniu:

Oćkało mie cosi ode nóg do głowy.
Tagek musiał jehać w Nowy Targ z Harklowej!...

Wściekali się, ale go bić nie śmieli; i tak jechali, klnąc mu, a on im w śpiewkach urągał. Ale nim dojechali do Nowego Targu, już mu nic nie mówili, podziwiając wewnątrz dusz jego fantazyę i geniusz poetycki. On też im przestał urągać, śpiewał, jakby nikogo przy nim nie było:

Ani tak nie idzie austryjacki Dunaj,
Jak se hodziéł drógom Jaworcarzów śuhaj!

Ani sie tak gwiazdy na niebie nie świcom,
Jak on patrzy śmiało popod siubienicom!...

— Ej miły mocny Boze! — myśleli chłopi — Juz on wej nieborok sam sie pod siubienicom widzi!...
I byliby go puścili, bo im samym krzywdy nigdy żadnej nie zrobił, ale się spodziewali choć po dwa cwancygiery za niego w urzędzie dostać.
A choć o chłopie, który go zdradził myśleli, że »psia wiara«, zazdrościli mu jednak dwudziestu dukatów i żałowali, że to nie do nich Pan Bóg Sobka przywiódł, że nie u nich się, kto jest, wyznał.
Tacy som jest ludzie.
Przywieźli go do Nowego Targu, odebrali go w urzędzie, do Nowego Sącza posłali. No i dobrze nie bardzo, dostał Sobek Jaworcarz dwadzieścia lat kryminału.
Bo jak tam jedno do drugiego, tu pokradł, tam pobił, karczmę spalił, wyszło jedno za drugiem. Jak mu wzieni wycytować: co i ka, widziało sie, ze do wiecora nie skońcom. Telo tego béło.
No i dostał Sobek dwadzieścia lat kryminału. Jeszcze i to ludzie mówili: nie najgorzej — bo mógł dostać dwadzieścia dwa, albo i trzy. Ale w pierwszym dniu, czy ci powiedzą dwadzieścia lat, czy dwadzieścia trzy, to tam już wielkiej różnicy nie robi. Choćby ci i pięćdziesiąt lat powiedzieli. Tylko jak ci wsują na całe życie — ę, to już źle. Chłop miał czasem sześćdziesiąt lat, powiedzieli mu: będziesz dwadzieścia lat siedział — ej, to się ta prawda w głowę podrapał, no, ale ta jeszcze było, jako było. Ale dożywotni areszt — o, to już cała biéda. Choćbyś do osiemdziesięci roków miał, kiedy ci powiedzą: na całe życie — to tak, jakby ci na miejscu głowę w trumnę wtusili.
A Sobkowi było dopiero trzydzieści lat, na to se myślał: Dyć hojbyk i nie uciók, to ta jesce taki nostarsy nie wyńde.
Ale on nie wątpił o sobie.
Zamknęli go we Wiśnickim Zamku.
Ej! Wiśnic!

»Koślowie, Koślowie! uzyliście dobra!
Teroz sie wam świcom na Wiśnicu ziobra!« —

dobrze jest powiedziane, bo kogo tam zaparli, choćby był masny, jak niedźwiedź w jesieni, mógł se rachować palcem żebra: jedno, dwa, trzi, kielo ik ta miał. Nie zmylił sie. Matka ci hań mléka na miske nie nalała, ani grul z omastom nie wsuła.
Ale Sobek se nie markocił. Wiśnic nie Orawski Zamek, a on i hań stela wyseł.
Jak zrobił? Kratę wypiłował utajonym pilnikiem i skoczył. Kielo ta leciał to leciał, ale żywy spadł.
On wiedział, że żywy doleci i to go wej zratowało. Bo to trza wiedzieć: kie chłop ufność straci, wiare do sobie, pocnie medytować, ozmyślować: przódzi kark skręci, jako ten nogę zwichnie, co śmiało przed siebie skoczy. Niema lepszych skrzydeł, jak śmiałość — z dawna starzy ludzie mawiali.
Tak też i on teraz myślał, Sobek Jaworcarz. Kiedy go zamknęli w kaźni, to on sobie śpiewał:

Zamkli ci mie zamkli, wartujom mie mocki,
Nic mi haw nie trzeba, ino ciémnej nocki!


∗             ∗

Kiedy Sobka zaparli w areszcie na Wiśniczu, dał on się zaraz poznać, kielo stoi.
Przychodzi raz ku niemu jakiś starszy dozorca — może to było na piąty dzień, albo na szósty po przybyciu Sobkowem — z wielkim krzykiem, że Sobek kaźni nie zamiótł i porządków w niej nie zrobił, kiedy na niego wypadła kolej. Chłop był ten dozorca tak wysoki, że go więźniowie nazywali: wieża. Jeżeli Sobek pod powałę sięgał, to tenby był wnet dachu głową dojechał. Wyzywa i wyzywa, krzyczy: Sobek słucha — nic. Nakoniec kiedy mu już tego krzyku dość było, tak, jak stał, podniósł nogę, zamachnął, i pac kyrpcem w pysk urzędnika. Ani nie drgnął, tylko mu noga poszła wyżej głowy, jak na zawiasach. Telo zgrabny béł.
Urzędnik buch na ziemię i krew mu się nosem puściła. Okuli Sobka w kajdany na trzy tygodnie. Ale już więcej izby nie zamiatał i porządków w niej nie robił. Wyzwolił się.
I to mu tak zeszło w tem więzieniu: pierwszych dni kilka na poznajomieniu się z towarzyszami i obyczajem więziennym, a potem na myśleniu, kiedy mu też kajdany zdejmą, bo strasznie ciężkie i ciasne były. Przez te całe trzy tygodnie mało co w nich oko zamknął: nie dało.
Wtedy opowiadał swoim towarzyszom różne historye z życia zbójników i ze swego życia. Górale, którzy znali wiele z nich, słuchali z tą satysfakcyą, z jaką się słucha znanych, a zdumiewających i podziwu godnych opowiadań. Potakiwali głowami i wypowiedzeniem wielu: »Haj, haj!« »Hej, hej!« Inni słuchali z otwartemi ustami, a sława Górali w ogólności, a Sobka szczególniej, rosła w ich duszach od dnia do dnia, od nocy do nocy. Bo Sobek umiał zawsze swoją własną osobę w słońcu imponujących, albo nadzwyczajnych czynów postawić. Przy nikim on mały nie był, nawet przy nieporównanym Janosiku nie. A najchętniej opowiadał o dowodach swej siły i trwodze, jaką wzniecał, lub jak go z powodu jego rozumu, wysokiego wykształcenia, wyjątkowych talentów: podziwiano i czczono.
Opowiadał więc naprzykład, jak zimy, ciężkie zwykle dla zbójników, przepędzał. W lecie mu grało. Przespał się gdziebądź, w lesie, na szopie, gdzie w polanie w żlebie wreszcie jakim na mchu, albo na płasience trawiastej: ciepło było. Ale w zimie było gorzej.
Toż to zbójnicy poniewtorzy radzi się zimowali u gazdów; w rzeczy szli za pachołków służyć.
Niek cie Bóg broni takiemu pachołkowi co na despet zwyrządzać! Dałbyjse! hej! Ténby ci podziękował, coby ci trzonowe zęby drugie urosły!
Tak też i Sobek Jaworcarz poszedł był na jedną zimę do Tolfosa w Witowie za pachołka.
Jele ze to jakisi leń! — myślał Tolfos, co go przyjął. Lezy ino na piecu, a robić, pytoj Boze! nie kce nic!
Tolfos był gazda hruby, ale sobie myśli: Hej, kie ty nic, to i jo nic. Ta lez! Ba!
Nie dawał ino bryję jałową owsianą — rzeke: Ta sie rusys! Ale nic, Jaworcarz na piecu leży, a owsianą bryję je; nie ruszył się.
Tolfos by był wnet innego kijem wyrzezał i z chałupy wypędził, ale się tu cosi bał trochę. Pachołek był pod powałę. I tak zeszła zima.
Skoro przyszła wiosna, ruszył się Sobek. Jednego dnia — niema pachołka.
Tolfos orał w Bieskidzie od Orawy tłok, trójką byczkami.
Sobek przychodzi ku niemu i gwarzy: Gazdo, to wam źle idzie! Bycki wyprząc i puścić na pase na młake, hej, a pude jo — sprógować...
I poszedł. Wziął za klucz w kolcach i orali. Jeden zagon, drugi! E! Przy trzecim stracił Tolfos i czapkę, ale nie było jej czasu wziąć z pod skiby.
Wtedy się Tolfos domyślił dobrze, kogo karmił jałową bryją przez zimę. Ale już było nieskoro.
Poszedł pachołek, co za trzy byczki orał, w las, ku Orawie. Dzień, dwa mija — nic. Zapomniał Tolfos.
E, przyszli w lecie, w prawe połednie. Było ich czterech. Zabrali do imentu, gdzie co było. A samego Tolfosa, choć tam baby jajczały nad nim, złapali, zlali mu wrzącem sadłem goły brzuch. Ino że mu tak powiedział Sobek, kiedy odchodził: Owce mas, rznij! A owijaj sie skórami, to sie wygois. To za twoje bryje!
Zbójnicy ta na wszystko mieli sposób. I już go więcej Tolfos nie widział, ani on Tolfosa. Nie był jeden drugiego ciekawy.
Inną zimę, coś we dwa lata później inaczej Sobek spędził. Zasiadł w Zakopanem pod reglami, na Buńdówkach, na mraźnicy przy Samkowych owcach. Był tam, jak w twierdzy, bo się mraźnica robiła z całych smreków ściętych, nieokrzesanych z gałęzi. A przy nim się tam obsiadła jego kochanka, Zoślanka, ze Zakopanego.
Sobek był chłop do wszystkiego: mówiéł na książce, jak nic, a na gajdach grał, co cud! I ludzie go mieli straśnie za co. Kościoły były precz, to w niedziele schodzili się do Sobka tam na Buńdówki.
Izba była wielka, piec przykryli chustą i było. Sobek się oblókł w długą po pięty Zojscyną kosulę, wziął książkę do garści i mówiéł na niej głośno pod piecem, a ludzie za nim.
Baby klektały, aż giełcało po izbie.
Śpiewali piosneczki i pieśni nabożne z książki, a kiedy się już to nabożeństwo skończyło, to jedli i pili.
E! bo hań u Sobka nie dostąpił odpustu nikt, jak nie przyniósł gorzałki w dzbanku, spérki, albo i masła kruźlika.
Wiedzieli już o tem wszyscy, to nieśli, co kto miał, a szli.
Kiedy się już najedli i napili, to zaś tańczyli.
Pierwszy zawsze wychodził ze swoją Zoślanką Sobek; a kiedy się oni dość unosili, Sobek siadał na ławę, brał dudy i grał, a ludzie tańczyli.
Nieraz do wtorku to nabożeństwo dociągnęło u Sobka. I niejeden gazda przyszedł z tego odpustu łysy do domu. Bo Sobek nie żartował: jenoby mu tam był który do Zoślanki zéznął, brał za huncfuty za łeb i peu! ś nim w pole, a włosy zostały w garści.
Ten się już żaden nie wracał do izby wygwarzać, tylko szedł pomału do domu, a macał się po łbie.
Nie było po co, bo Sobek żartów nie miał; ale tam gniewu nie było — na drugą niedzielę przyszedł.
Na wiosnę odmierzał Sobek Zoślance płótna na spodnice w lesie od smreka do smreka. To był ryf!
I poszedł w las.
Tak się zimował Sobek Jaworcarz hoćkie hoćkany.


∗             ∗

Nakoniec go odkuli i co się nie zrobiło.
Przychodzi jeden taki młody oficerek, więźniowie właśnie na dziedzińcu byli, mur dookoła wysoki, i powiada do Sobka: Jaworcarz! Prawda to, że ty umiesz po murze biegać?
— Prowda! Cozbyk nie umiał! — odpowiada Sobek.
— Ile kroków zrobisz?
— Kielo fcem, hoćby i śtyry.
— Wyskoczyłbyś na ten mur?
— Na tén? Ej nié, nie wyskocem.
— A wyleciałbyś?
— Krokami? Wylecem.
Zamyślił się oficerek chwilę, ale to młode było, ciekawe, powiada: Dasz słowo, że nie uciekniesz, jak wylecisz?
Sobek się ani nie zawahał: Dom! — powiada.
Kupa przecie ludzi koło niego stała: Lachy, Rusiny, Zagórzanie, Górale — przed tymi się pokazać, tych w dumę wzbić — a i żołnierzy było dokoła pełno.
— Słowo honoru? Wiesz, co honor? — pyta się jeszcze oficerek.
— Honor telo znacy, co honór, wiém — powiada Sobek. — Byłek u księzy Pijarów w Podoleńcu cosi ze dwa roki i po łacinie mie ucyli. Miałek księdze ostać, ino sie ta cosi kańsi stało, co jek haw, hoćjek ta i tak msów dość naodprawiał na Buńdówkak w Zokopaném. Nie ucieknem.
— No to leć!
Rozstąpili się ludzie Sobkowi, rozpędził się, skoczył na sążeń wysoko, potem raz, dwa, trzy kroki zrobił, że się tylko ludziom po oczach migło, stanął na murze.
Oniemieli ludzie z podziwu. A Sobek stał na murze i patrzał w świat.
Wszystkim biły serca w piersiach. W tej jednej chwili sto myśli leciało przez głowę skazańców. Mógł uciec. Poza murem nie pilnował nikt. Takiego latawca nie dogoniłby nikt. Mógł uciec, gdzie chciał, w góry, na Węgry, gdzie chciał. Był wolny.
Sobek stał i patrzał w świat. Był wolny. Słońce jaskrawo zapadało na niebie.
— Zeskocz! — krzyknął z dołu oficer.
Sobek obrócił się ku niemu i stał na murze.
— Słowo! — krzyczał oficer, czerwony z niepokoju i strachu: samby był więźnia jak umyślnie wypuścił!...
— Wiém — odrzekł Sobek Jaworcarz i zeskoczył na dół pomiędzy więźniów.
Zakołysał się koło niego szmer tłumionych wykrzyków i słów.
On zaś stał pośród ludzi, jakby zalśniony tem jaskrawem słońcem, które tam za murem za krawędź ziemi zapadało. Oficer, uspokojony i kontent, ręką go po ramieniu klepał, mówił; »Dzielny chłop! Tęgi chłop!« Ludzie pokrzykiwali z podziwu i nad cudownym czynem zręczności, i nad tem jeszcze więcej, że Sobek napowrót w więzienny dziedziniec zeskoczył; on zaś nie słyszał nic. Usłyszał dopiero te słowa:
— Dawno siedzi?
— Miesiąc.
— Wiele mu dali?
— Dwadzieścia lat.
— I nie ucik?!
Sobek obejrzał się ku mówiącemu. Mały, sietniakowaty chłop, w górnicę odziany, jaką koło Gdowa noszą, patrzał na niego blademi oczyma z wyrazem niesłychanie wzgardliwego zdumienia; patrzał na niego, jak na człowieka, którego głupocie trzeba się aż dziwić, a którym, dla tej niezmiernej głupoty, nie można nie pogardzać. Sobek Jaworcarz zapatrzył się w oczy sietniakowatego chłopa z pod Gdowa.
Obstąpili go Górale, co na Wiśniczu siedzieli.
— Sobek! Aleś hłop!
— Tegoby i Horny Kośla nieboscyk nie zdolał!
— Ani niwtory!
— Som pon oficyr gębe ozwieźli na kwile!
— Moze ci co i podarujom z roków za tén śtuke!
— Nie widział tu jesce nik nic takiego!
— Hej! Kiezby tys?!
— Som ka jest tacy ludzie, jako u nos? Co?
— Hej! Nima to, jako my, z pod hól!
— Ej! ta i u nos jest je ka drugi taki ku Sobkowi?
Otoczyli go kołem; było ich pięciu, czy sześciu, złodzieje i zbójnicy. Dumni byli z Sobka.
— Béłaby s nos ś nim banda! — powiada jeden Kościeliszczanin zbójnik do drugiego Kościeliszczanina zbójnika.
— Ej wiera! Béłaby!
— Jo myślał, ze u nos w Kościeliskak nolepse hłopy!
— E, ono sie i ka inéndyj trefi. Dyj i Janosik nie był z Kościelisk, ba skądsi ze Spisa.
— Wy! Kościeliscanie! A Mateje u nos w Zokopanym?! Mijałków Jendrek...
— A Nowobilski Walek? Podbrzyźni? z Białki.
— E! W Kościeliskak...


∗             ∗

Ciemna noc była: wszyscy spali. Oko wykól, na niebie chmury czarne, nie widać światu nic. Deszcz aż huczał, lić straszna. Czarno w kaźni, tylko Sobek widział dwoje oczu, patrzących weń, sietniakowatego chłopa z pod Gdowa. Mordowały go, gdzie się obrócił, patrzyły na niego mocne, wyraźne, uparte.
Sobek się ich wstydził; teraz się już ich i bał.
Chłop siedział w innem skrzydle, na drugim końcu gmachu, pewnie spał teraz na pryczy i oczy miał zamknięte, a one tu, przez mury i dziedzińce patrzyły w Sobkową duszę. Kurczyła się ona i wiła pod ich promieniem, kryła się, a uciec nie mogła.
Powstawało ciało wściekłe, złe, rozżarte, zrozpaczone przeciw duszy.
Coś ty mi uczyniła?! — jęczało. — Coś ty mi uczyniła?!
Nozdrza, nozdrza, które pociągnęły już wolnego powietrza ze światu; oczy, które już poszły poza mur, w świat: jakoby zębów dostawały i gryzły i szarpały duszę Sobkową. Dwie blade, wyraźne, uparte źrenice lacha z pod Gdowa topiły się w nią coraz głębiej i głębiej.
Był tam! na murze!... Jeden skok!... Wiatr-by go nie dopędził!... Terazby już był u węgierskiej granicy.
Zdawało się Sobkowi, że mu coś śmiga koło uszu, jakby jego ciupaga własna, okręcona nad głową, puszczona w szalony pęd wirujący z siły, z ochoty, z krwie! Tam, tam, w lesie gdzieś, pod Pośrednim Wierchem, albo Dziumbirem, jak rysie przyczajone, siedzą jego towarzysze, bracia. Długowłosy ogromny Jano Sliwa z Vihodnej, Jędrek Migac z Bustryku, Józef Papież z pod Babiej Góry, Józef Stanik z Kościelisk, Wawrzek Hawraniec z Podspadów. Tam oni siedzą koło watry i śpiewają półgłosami groźnemi na czarnodunajecką nutę zbójecki marsz:

Hej! idem w las — piórko sie mi migoce!
Hej! idem w las — dudni ziemia, gdy krocę!
Ka wywinem ciupazecką — krew cérwonom wytocę!
Ka obyrtnem siekiérecką — krew mi z pod nóg bulkoce!

Ciémniuśka noc — ogień lasem przeświéca!
Ciémniuśka noc — złe sie złemu zaléca!
Na polanie popod jedle — watra w lesie sie pali;
Cy sie grzejom dziwozony — cy jom carci skrzesali?

»Ty mlady brat — ty sa s nami stowarzis!
Jak padnie ci — budzies cirnom ziemie gryz,
A jak padnie — talarkami, dukotami budzies siał,
Na kazdy dzień freirećku — kohanećku budzies miał!«


Hej bratowie! — ja sa ku wam zwerbuje!
Nie płaccie mi — kohanecki leluje!
Nie płaccie mi, siostry moje — jabłonecki bielućkie!
Nie pładze mi, matko, ojce — gołąbecki siwućkie!

Nie płaccie mi — jo se ide zbijać, kraść!
Za dak mi las — zo posłanie mokwa, chraść!
Jak mi padnie talorami — dukotami bedem siał!
A jak padnie siubienicom — budzie se mnom wiater kwiał!

Tak oni tam śpiewają półgłosem pieśń, o której nikt nie wie, kiedy i kto ją ułożył, pieśń, od której jodły się chwieją i orły zrywają się śpiące z konarów i szumią skrzydłami w ciemności, ślepe, gniewne i przerażone. Tak śpiewają tam Sliva z Liptowa, Papież z pod Babiej Góry, Stanik z Kościelisk, Hawraniec ze Spiżu, Migac z Bustryku z Podhala — tylko im grać na kobzie niema kto, bo on, Sobek Jaworcarz, na Wiśniczu. Na Wiśniczu — on, o którym chłopi mówili: kogo jak kogo, capu dzikiego skorzej za racie do gorzci hycis, jako coby Jaworcarzowego Sobka mieli kie dostać!... — On, o którym dziewki wyzdajały śpiewankę:

Zaplątał sie sokół w babioletniej sieci,
Jaworcarzów Sobuś siedem brom przeleci!
Splątały sokoły w babiém lecie skrzidła,
Jaworcarzów Sobuś nie da sie wziąść nigda!

On, o którym też dziewki rady śpiewywały:

Śnie mój, śnie kohany, cliwo mi przez tobie,
Kie sie bez dzień cały nahodze, narobie!
Śnie mój, śnie kohany, uciekoj-ze w pole!
Idzie Sobuś z lasu, jo go od cie wole!..

W oczy mu lunęły góry, jak grad nagły na wiosnę, z za grani wydarty. Tu się upłaz zieleni, tam woda gra w stawie, tam owce beczą, bielą się, turlikami dzwonią, spiżaki, turliki, kłapacze: wszystko dźwięczy, dzwoni, rozbrzmiewa po polanach. Tam juhaski śpiewają, tam juhasi, tam któraś wyska z za wierchu: eeee — he — heu!... tam jej któryś odpowiada z pod turni: hoba — hop!... Tam na kobzach, na gęślach, na piszczałkach wierzbowych, na długich, daleko brzmiących trombitach grają — juhasi, pasterze, wolarze. Tu w szałasie ogień wre: chłopak piętami drobnego krzesze, aż iskry w dach biją. Przytupnął, zaśpiewał:

»Cy jo hłopiec nie młody?
Cy jo niémom urody?
Siwe ocka, corne brwi!
Pojdze dziéwce, bo mie mgli!«

Piętą w glinę ubitą, w ziem, a któraś tam dziewka z pod ściany, z kąta:

»A jo tobie rada mom,
Co mie pytos, to ci dom,
Cy barana, cyj koze,
Cy sie sama połoze...«

Tylko iskry biją w dach, a gęśle brzęczą, jakby się w nich carci okocili!

Tam o jesieni kobiety len na boisku w szopie rafią, śpiewają długie pieśni miłosne, tak też i w zimie przy warsztacie płóciennym. Starzy gazdowie fajki kurzą, opowieści prawią, syczące w ogniu dusze czyścowe zażegnują. Wilki od lasu wyją, psy im odpowiadają z pod chałup, nagle w nocy niespodzianie hałas, ujadanie, jęk, rozpaczliwe beczenie, rozpaczliwe krzyki i nawoływania: wilki się milczkiem podkradły, psa roztargały, pod oborę podkopują. Dopiero z czem kto może: ten ze sajtą płonącą, ten z widłami żelaznemi, który z ciupagą, który z flintą, który z cepami, z czem kto może — na pomoc sąsiadowi! Bitka, psy od sąsiadów co śmielsze, wielkie liptowskie z kolczastemi obrożami, obces ku wilkom, cepy grzmią, ciupagi śmigają, już i baby ta z sajtą, ta ze szczypą smolną, ta z kagankiem z drzwi, z okien świecą, tu chłop wilka widłami przebódł, w górę go podniósł i rznął o ziemię, tam wilk chłopu do gardła, a pies na nim jedzie, żre w kark, z grzbietu mięso wydziera. Staraszony, zdeptany śnieg, pobite wilki, pozagryzane psy, pokaleczonych trochę i ludzi — cicha noc gwiaździsta ponad góry, tylko znowu z daleka słychać wycie, a po chwili po chałupach znowu warsztat płócienny fyrczy i zaśpiewa która Zosia, albo Marysia:

»Salała rybecka, salała za wodom,
Ale jo nie bedem, hłopcyno, za tobom!...
Salała rybecka wodom za rybkami,
Ale jo nie bedem za Zokopianami!...« —

cieniutko, wysoko, ponętnie, aż się serce w człowieku rwie i wydziera.
Rwie się i wydziera serce w Sobku Jaworcarzu. Wolny był, wolny mógł być! Jeden skok!... I byłby tam...
Wtedy się Sobkowi Jaworcarzowi wydało, że mógłby skoczyć od Wiśnicza po graniczne Karpaty, od Tatr poza Liptowskie góry!... Wtedy mu się zdawało, że popłynąłby, śmignąłby przez powietrze łukiem, jak idzie łuk tęczy przez niebo... Wtedy...
Chwycił zębami kratę, począł ją gryźć. Piana z krwią poczęła mu się toczyć z pokaleczonych ust. Głową uderzył w kratę, aż mu skóra popękała na niej i włosy krwią pociekły.... rękoma ją szarpał. — Takikek jako oreł haw! Zaparliście mie! — szeptał. — A jo mógek wyńjść! A jo mógek uciec!...
Mógł!... mógł!...
Rozpacz wściekła, dzika, waryacka rozpacz zgięła Sobkowi krzyż w kabłąk, skróciła mu ramiona, zwęźliła palce i kraty pękły. Zaparł się, targnął — wyłamał je z okna. Wówczas osłabł na chwilę. Zdawało mu się, że mu przez okno bez krat lecą do kaźni całe Tatry i wszystkie chmury z nieba:

Nie płaccie mi — jo se ide zbijać, kraść!
Za dak mi las — za posłanie mokwa, chraść! —

grzmiało z wiatrem w okno.
Sobek spojrzał w dół. Wysoko było na dwa piętra, na dole kamieniami brukowany dziedziniec. Wydało mu się, że kamienie pod jego oknem ożyły — czekają żywe, spokojne. Czekają. Wzdrygnął się.
Rozpacz, tęsknota, radość, szał, poczęty się w nim łamać z strachem. Ciało wściekłe, rozżarte przed chwilą ciało, poczęło drzeć, wstrzymywać duszę, uniewalniać ją. Sobek zawisł w oknie.
I dziw! — wszystko: góry, towarzysze, swój kraj — poczęły mu ustępować wstecz w ciemność nocną, cofać się, maleć... Zląkł się — nad wszystko się zląkł...
Wtedy blade, aż do pogardy zdziwione oczy sietniakowatego chłopa z pod Gdowa zaświeciły Sobkowi Jaworcarzowi wprost w twarz. Hej!... Rzucił głową, wydźwignął się na ręku, wysunął nogi i skoczył. — Zabił się.
Taki honor miał.


PRZYPISKI.

...głowę wtusili — wgnietli.
...Opowiadał więc naprzykład etc... — oba opowiadania o zimowisku zbójników są na tle opowiadań Sabały.
...dałbyjse — dałbyś sobie.
...tłok — ugór.
...giełcało — rozlegało się.
...huncfuty — warkocze u chłopów od skroni.
...ryf — miara.
...prawda to, że ty umiesz po murze biegać etc... — na tle opowiadania, które słyszałem o zbójniku Józku Matei.
...sietniakowaty — niedorodny.
...Hej idem w las etc. — Marsz ten cały jest mojej kompozycyi. Nuta jego jest znana w górach powszechnie, ale słów nigdy dowiedzieć się niemogłem.
...rafią — obrywają nasienie lnu.



O WALKU SIETNIAKU


Walek Prascularz ze Zębu sietniak był. Głowę miał wielkę, jak kadź, na niej włosy rzadkie i żółte, a stojące jak szczeć. Polany miał na tej głowie, bo włosy kępkami rosły, a kępkami nie. Co tam do spacerowania było, to się mogło do słonka grzać, kiedy chciało, tem więcej, że Walek kapelusza nie nosił. Może go i nigdy niemiał.
Gęba wielka, opuchła, blada, jak u topielca, oczy wyłupione na wierzch, niebieskobiałe, jak u ryby zaśniętej, wargi wywinięte, grube, obwisłe, czerwonożółte, z warg ciekło. Nos jakiś zarośnięty we środku. Pod gardłem wól; a nie to ino jeden, ale że dwa. Jeden na drugim, jak gołąbki na wiosnę.
Całe ciało pokrzywione, pokręcone, pogarbione, połamane — nicbyś tam prostego nie uświadczył, chyba kij, co się na nim Walek podpierał. Ładny był — nie było co powiedzieć. Potwora i potwora. A jeszcze się i jąkał, ledwie krztusił.
Było mu siedm lat, pomiarkowali rodzice, co to będzie za parobek, że tęgi, i wygnali to z domu. Wrócił się. Wybili. Poszedł i znowu wrócił. Wybili znowu. Znowu poszedł i znowu wrócił. Ej, dobili tak, że czysto zdrętwiał. Kawałka skóry na nim całej nie było. Sprzecinali gałęziami het. Naprzódzi go bił ino ojciec, potem go bili ojciec i matka, za trzecim razem wraz i rodzice i obaj bracia i siostra. Bili, bili — i już się nie wrócił. Wyleżał za ogrodem pół dnia, w smreczkach pół nocy i poszedł.
Lazł, lazł, aż wyłaził, że mu gęsi dali paść. Pasł, gdziesi w Skrzypnem, potem w Podczerwiennem, w Ratułowie... Pasał, a jak mu się co niepowiodło, bili i wypędzali.
Wędrował, aż znowu gęsi do pasienia znalazł. Nie był już taki zupełnie do niczego — ze sietniaków był najfajniejszy.
Tak wyżył dziesięć lat; już mu ich było siedmnaście.
Pasł w lecie, we worek opasterzony, w zimie żebrał, w lecie i w zimie w płóciennych gaciach chodził, a nienajedzony był jeszcze nigdy. Mrzygłód był i takie było jego przeznaczenie.
Myślał on sobie różne rzeczy. Myślał: Bez co to tys to, co jo jest taki? Co jek komu zrobił i co jek winowaty, co jo je jest taki?... Bo on dobrze musiał snadź wiedzieć: jaki był.
Raz — służył on wtedy u Słodyczków w Ostryszu — widział, że się młody Słodyczka Jędruś, śliczny parobek, długo przezierał w przeziéradełku. Wziął on je potem, kiedy Jędruś wyszedł do pola, z okna, i począł się sam sobie przyglądać. Potwora jek — pomyślał i westchnął.
Była tam dziewczyna także śliczna, siostra Jędrusiowa, Agnisia. Ona pasła krowy, on gęsi. Miała ze czternaście lat. Pasterze krówscy piekli raz ziemniaki i Walek się nabliżył, że mu tam przecie rzucą jaki; bo on z chałupy nie dostawał od gaździny nigdy nic, dobrze jak jeszcze na czczo nie wypędzał z chlewika rano. Podszedł ku pasterzom, było ich kilkoro, chłopcy i dziewczęta, siedzi i patrzy. To patrzy na ziemniaki, co się pieką, to na Agnisię, co je biczyskiem przewracała w węglach.
Jedli, a on patrzał i łykał. Zbliżyć się nie śmiał, siedział tak o dwa kroki od innych. Nakoniec Agnisia wyciągnęła ku niemu rękę z ziemniakiem i mówi: — Ne! — a ten się pochylił ku niej więcej, niż trzeba było, i chuchnęło mu się przy tem z gardła. Czy chciał dmuchnąć na ziemniak zawczasu, że gorący, czy co... A Agnisia rzuciła ziemniak i cofnęła się w tył.
— Cos się stało? — jęknął.
— Bo ci śmierdzi z gęby, co raty! — odpowiedziała.
Nie podniósł ziemniaka, odszedł. Zabrali się niedługo i pasterze z krowami, on został jeszcze. Kiedy się oddalili, zbliżył się ku popielisku, szuka, nie znalazł nic, tylko ten ziemniak, który Agnisia rzuciła. Podniósł. W tem patrzy: idzie pies. Co zamyślał, dość, że psa zawołał. Wyciąga rękę z ziemniakiem ku niemu i woła: Na tu! na tu! Stanął pies. Wabi psa ziemniakiem, przywabił ku sobie. Daje mu ziemniak niby, a chyli się ku niemu i chuchnął mu w nozdrza. Pies kichnął, głową skręcił i spojrzał jednem okiem na niego.
— O! to musi śmierdzieć fest! — pomyślał Walek i zadumał się. A w zadumaniu opuścił rękę z ziemniakiem po sobie i pies wyjął mu ziemniak z palców i zjadł. Dopiero Walek w złość — łap kamień ze ziemi. Pies w nogi i tyle widział jego i ziemniak, tylko się przekonał dokumentnie, że aż pies kicha.
No, już się też więcej ku nikomu z gębą nie pchał.
I tak się zrobiło, jakby zaczął gnić. Lały mu się jakieś wody z uszu, z nosa, z gęby, nawet z oczu, na głowie się porobiły bolaki, wrzody. »Walek kopy siana na polanak ustawio« — śmiały się dzieci. Po całem ciele się też wrzody pękające porobiły, cały był mokry.
Przychodzi w jedno rano Słodyczkula, gaździna, i powiada mu, a głos miała, jak to często między Podhalanki, ostry, jak bicz: Bier sie, jus nie bees paść gęsi.
— Nié?
— Mom ci dwa razyj godać? — Świsnęła mu nad uchem głosem, jak biczem.
Walek już dobrze wiedział, że się pytać dużo nie trza, bo w łeb biją, w brzuch kopią, w plecy popychają, noga, to noga, a kula drewniana, to kula. Poszedł. Idąc myślał. Juści nie bez co ine go wygnali, ino bez té rany. Hej! To ci dopiéro śmierdzieć musi!... Bo on sam to i nie tak wiele czuł zarośniętym nosem.
Idzie i wyszedł na taki brzeżek nad potokiem, wysoki, turnisty a w potoku w dole kamienie nastyrmane, ostre głazy, jeden na drugim. Patrzy dookoła się — majowy był dzień, jasny. W polu robili ludzie, krzątali się, śpiewali. Wesoło było.
Niedaleko była kapliczka; Pan Jezus w niej siedział półnagi, w cierniowej koronie, pokrwawiony, i opierał brodę na ręce.
Przechodzi Walek mimo, spojrzał w kapliczkę, uwidział Pana Jezusa.
Jego tam nie uczył pacierza nikt, ale co nie co wiedział o Panu Bogu. Wiedział i słyszał, że ludzie pacierze mawiają, modlą się, słyszał też, co nie raz o Panu Bogu mówili. Wiedział, że jest i s hrubsa jaki jest. On ludzi stworzy, Onego trza prosić i dziękować Mu, a chwalić Go, i uskarżyć Mu się można, opowiedzieć Mu jedno i drugie, a zwłaszcza strapienie, to pocieszy. Pan Bóg jest ojciec, Pan Jezus syn, ale to do wjedna za jedno.
Stanął Walek sietniak przed Panem Jezusem, patrzy na Niego i powiada:
— Bez cos tak?
I zdawało mu się, że Pan Jezus kiwnął ku niemu głową w koronie i powiada też:
— Bez cos tak?
Widzi Walek, że On też półnagi, pokrwawiony, w cierniach na głowie — i nie wiedział, kogo Pan Jezus myśli? Więc spytał się:
— Ty cy jo?
Ale Pan Jezus nic, tylko, zdawało mu się znowu, kiwnął głową w koronie.
— E, my się tu, widzem, nie dogodomé wielo oba — pomyślał Walek i poszedł.
Stanął nad potokiem na brzegu między krzakami — pogląda. Ogromnie wesoło w polu. Ruchu, śpiewu pełno. Idą koło niego, koło krzaków, parobek i dziewka. On w kapeluszu na bakier z kostkami, ona z chustką na kark opadłą.
— Walek, kiez przidzies? — pyta się dziewka.
— Jutro.
— O przijdze dziś, bo juz niémogem wytrwać.
— Przez cego? — pyta się parobek i śmieje się łotrowsko.
— Ze! — krzyknęła dziewka i zęby mu pokazała w śmiechu wstydliwym a wyzywającym, białe i ostre jak u kuny. Znać, że jej się to tak wyrwało z piersi chcęcy nie chcęcy, co powiedziała.
Parobek ją objął ręką i przygiął nieco ku sobie; przycisnęła się ku niemu, a krok jej zwolniał i ociężał, jakby jej nogi kto podłamał w kolanach.
Przeszli.
Walek temu parobkowi było na imię, przypadkiem tak samo, jak i jemu, Walkowi Prascularzowi.
W krzakach siedział Walek Prascularz, jak dziki zwierz, owrzodzony, obolały, cały lepki i mokry. Chciał wyjść ku polom, właściwie bez żadnego celu, ale się wstrzymał. Onieśmielały go zielone pola i ludzie na nich. Kieby ik nie béło, posełbyk — myślał. I piéknie byś hań wyglondał — dodało mu się w myśli. Tak czuł, że opaskudzi te pola ludziom i że możeby się i same pola zielone go wrodziły... Kto wie, może ziemię owradza, kiedy po niej stąpa?...
Wylazł na małą turniczkę nad potoczkiem, siadł, zwiesił nogi i zapatrzył się we wodę.
— Pomiędzy ludzi musem nie hodzić, bok oćwiara — myślał — s Pane Jezusem jek sie dogodać nimóg. I cos On mi poradzi? Dy je taki biédok, jako i jo. Nawet gaciskók niémo, a krew sie leje po Nim, jak se mnie boloki. Biéda sie takiemu o co wprosać, co nawet gaciskók niémo. Kie w takiem odzieniu syn, to ta i ociec wielo więcél nie bedzie miał. Zyjze se tys ta, Panie Boze, jako mozes, zyj. Ej a ty wodo? Cybyś mi tys ty nie poradziła jako w téj biédzie? Jeść sie mi fce, worek się zdar, leci se mnie, gaciska sie tys lewdo trzimiom, syćko mie boli, świerbi, całe ciało, jak w ogniu i ognite, plugastwo po mnie łazi, fce mie zywce zezreć, teros, kie jek taki, gęsi mi nik nie do paść, ej wodo, wodo, radź-ze mi co przecie w téj biédzie, ej siwa wodo, siwa...
I zesunął się przypadkiem z turni i gruch do wody z brzegu.
Kiedy oczy otworzył, myśli: niebo?!
Powała nad nim z sozrębem świetna, święci pomalowani koło ścian, on leży na miękkiej słomie na ziemi, a nad nim oczu dwoje schylonych. Pomyślał: janioł?!
Oczy siwe, jak woda w potoku, wielkie, jasne.
— Tereś — słyszy kobiecy głos bezdźwięczny. — Teresia janiołowi — pomyślał.
— Tereś, osotał sie ta?
— Patrzi, mamo — zadzwoniło nad nim z pod oczu siwych.
Pociekawiło go ta anielska mama i ten dzwonek, chce ruszyć głową — e nie, nie sposób. Ehe! — przypomniał sobie — spodek we wode... pobiéłek sie...
Ujrzał nad sobą drugie dwoje oczu siwych ale w zmarszczonej oprawie. Mama janiołowa — poznał.
I spytała się go ta mama janiołowa: Hłopiec! jakoz ci? zyjes?
Chciał odpowiedzieć — e, niedało. Charknął tylko, zarzęził.
— Nie bedzie ś niego nic! — usłyszał trzeci głos, grubszy, z kąta, i kłąb dymu zobaczył wychodzący, a potem ślina kicła na podłogę, cyknięta ze zębów.
— Janiołów ociec — pomyślał. — Fajke kurzy.
— Stasek, a coby my Komperde Jaśka zawołali, cyby mu co nie pomóg? — słyszy bezdźwięczny głos. — On doktór na sydźko.
— Odpod z turnie — ozwał się grubszy głos — takiego nie bedzies lécył. To prziwilijo śmierzci.
Zrobiło się cicho w izbie; strach spadł na piersi Walkowe.
Śmierć usłyszał. Chciał krzyczeć, wołać: ratujcie mie! nie dajcie mie! — ale uwiązgło mu w gardle, zarzęził tylko.
— To prziwilijo śmierzci. — Powtórzył grubszy głos. — Takiego lécył nie bedzies. Na wieki nie bedzie zył nik.
Siwe, jasne oczy spojrzały z trwogą w oczy Walkowe. A jemu się przypomniało i tylko się starał nie chuchnąć, nie chuchnąć, nie chuchnąć...
Usłyszał poważne cupkanie kérpców po podłodze i blizko nad nim zakołysał się dymu kłąb, ślina kicła na podłogę, cyknięta ze zębów, i po pewnej chwili ozwał się grubszy głos:
— On juz zaros umre. Dajcie mu pojeść na dróge.
Obrócił wzrok, zkąd głos szedł, ale głowy ruszyć nie mógł, nic nie zobaczył.
Siwe, jasne oczy zniknęły. Chciałby je był przytrzymać... Niedługo zobaczył je znowu z innej strony koło siebie i zobaczył twarz i całą postać.
— E dy to dziéwcencisko, nie janioł — pomyślał i zamroczyło go. Widział, ale nie mógł nic uskładać w głowie, rozumiał tylko, że nie jest w niebie, że ludzie wkoło...
Obok pojawiła się starsza kobieta, jak ze mgły; zapachniała mu kapusta pod nosem.
Wysilił wzrok: starsza kobieta stała się wyraźniejszą. Klęczała przy nim na słomie i trzymała mu łyżkę z ciepłą, dymiącą kapustą przed ustami.
— Pojédz na dróge — mówiła.
— Pojédz na dróge — ozwał się grubszy głos.
— Pojédz na dróge — zadzwoniło ponad nim.
I dwoje rąk podparło mu słomę pod głową i dźwignęło ją lekko, ostrożnie, delikatnie.
Święci świecili koło ścian, powała była świetna, sozrąb błyszczał na pośrodku.
— Umiéro — usłyszał bezdźwięczny głos.
— To prziwilijo śmierzci — ozwało się jakby z bardzo daleka.
— Umar — zadzwoniło...


PRZYPISKI.

...sietniak — kretyn.
...opasterzony — mówi się, gdy kto jest odziany w chustę lub worek.
...przeziéradło — lustro.
...nastyrmane — sterczące ostro wielką masą.
...s hrubsa — z grubsza.
...kiez — kiedyż.
...wrodziły sie go — brzydziły się nim.
...musem nie hodzić — nie powinienem chodzić.
...oćwiara — szkarada, potwór.
...boloki — wrzody.
...lewdo — ledwo.
...osotał sie — oprzytomniał.
...prziwilijo śmierzci — przywilej śmierci. Kto z drzewa, albo ze skały spadł, drzewo go leśne przywaliło, siekierą się śmiertelnie skaleczył przy rąbaniu: tego nie leczyli, to był »przywilej śmierci«.



JAK DZIWNEGO JUHASA
ZATAŃCOWAŁO


Dziwny juhas na fujerze grał, a echo rozlegało się dolinami. Grał z Krzyżnego ku Pięciustawom i ku Pańszczycy, a rozmaite widma słuchały go radośnie.
Kiedy zagrał cienką nutę, wraz leciały mgłą osute, kiedy zabrzmiał tęższym głosem, dźwigały się ponad plosem, a kiedy się zaniósł śpiewem leciały het nad Tatrów grzbiet, gnały pod słońce, migotlejące, porwane wiatru gibkim powiewem...
I pędziły k’niemu falą, skrzydła im się w słońcu palą, albo w gwiazdy nabijane śmigały het nad Tatów grzbiet, w gwiazdach świecące, migotlejące, w obłoków białą wpłynione pianę...
Dziwny juhas grał z przełęczy, echo mu po zboczach dźwięczy, pędzi, tula się w dolinę, przelata het nad Tatrów grzbiet, gdzieś w jeziorze utopione kołysze się na wodnem szkle, przesuwa się po wodnej ćmie — echo rozdzwonione... z fujery.
Dziwny juhas oczy dźwiga, tańcujące widma ściga, co lecą het nad Tatrów grzbiet — migotlejące, rozdzwonione — z fujery...
Rodem był ze Skrzypnego, zwał się Jantek Kudłac, do nich się nazywało do Kułaski, co była Ludźmiérzanka, matka, z pode Tetmajerowskiego dworu, a juhasował w Pańszczycy. Owce pasł.
Hej! Kiedy wyszedł w turnie!... Kiedy wziął grać!... Fujerę miał godną, długą! Widziało się, że góry słuchają, że kosodrzewina słucha, że stawek w Pańszczycy i w Pięciu Stawach stawów pięć szkli się od dźwięku. To było granie. Kiela światu byś zeseł, takiego byś drugiego nie słysał! Co ta Jasiek Muzyka był ku niemu! Za nic nie stał!
I one, te widma, co popod turnie siedziały, rozmiłowane były w tej grze i leciały, tylko zagrał, zkąd które mogło, gdzieby nie było. Mógłbyś powiedzieć: ćmy do światła. To się rojem sypało ze żlebów głębokich, skrytych, z pod skał, z pod mchów nad czeluściami czarnemi owisłych, z otchłani lasów prawiecznych, z prawiekuistych wód. Sypało się rojem.
Jedne gnały het od Bystrej, od Wołowca, długą smugą obłoku nad Pięć Stawów, ponad Zawory; inne gnały od Rówienek z doliny, od cudownych dzikich turni Staroleśniańskiej wieży dwuszczytnej, z podmuchem ciepłym wschodniego wiatru. Szumiała niemi powietrzna wgłąb, a Dziwny juhas grał na swojej fujerze.
Że się tak zapatrywał w przestrzeń nad sobą, a nie widział wtedy nic i nie słyszał: zwano go Dziwnym, Dziwnym juhasem. Hej! Nie płacił ku niemu nic żaden muzyka świata...
Te widma, jak posprzylatowały ku niemu, te co z dalsza, i te, co z bliższa, z Pańszczyckiej doliny, z Waksmundzkiej, z pod Miedzianego: to się brały za ręce i tańcowały w koło, hej, a on im dopiero wtedy grał! Wartało słuchać... Rozmaite one były, a on je wszystkie znał.
Były tamoj leśne Ćmy, były tamoj Górne Gmły, były wodne Skróśświetlice, były wietrzne Poświstnice, były Takie co świat złocą, były Co go kryją nocą, i były Co go druzgocą; były jasne Błękitówki, były sine Trupiogłówki, co leciały z takich stron, gdzie się mord stał, przekroczył Zgon.
Były także ciche, blade, uśmiechnięte, jak upiory, o olbrzymich martwych oczach, choć patrzały z nich, jak orły, te, co lecą niewiadomo zkąd?!
Te krążyły mu nad głową, uśmiechały się, jak żmije, wyciągały k’niemu szyje, szyje długie, śmigłe, białe, usta blade, półzwęglałe od jakowejś żądzy wbitej w łona, co się w mgłach chowały.
Te krążyły ponad skały, wielkiem, cichem, równem stadem, wyciągając się na chmurach, jak na wielkich, giętkich piórach, i ziębiły świat, jak gradem.
Gdy leciało stado owe, więdły zioła podszczytowe, żółty chylił się kozłowiec — widział to Dziwny juhas.
Hej! Były-że widma wszeliniejakie, ganiały jedne z popodkładanemi pod głowy zaplecionemi rękami, na wznak na chmurach leżące — inne z rękami ku niebu wyciągniętemi, grzbietem do góry, ze skrzydłami na wiatr, jak ptaki wielkie, z przepaści świata.
Dzień po dniu wychodził Dziwny juhas grać, na samo Krzyżne. Już ztamtąd od południa słychać było jego fujerę. Żeby bardzo pasł, nie mógłeś powiedzieć, ale że tak cudownie grał, to juhasi radzi słuchali, i sam baca nieraz, Bartek Gapka z Maruszyny, owce za niego nawrócił. Miał też zresztą psa, luptowiaka, Charnasia, rosłego, jak cielę, co, widziało się, ludzki rozum w głowie posiadał. Wszystko on wiedział, co z owcami zrobić, tyle tylko, że doić nieumiał. Nie potrzebował sie Kudłac, Dziwny juhas, o pasienie trapić.
Więc huczały ku niemu doliny. Mógł słuchać, ile chciał. Dźwigały się posuwiste, przycichłe, a ogromne głosy z dolin, i pięły się ku niemu ku górze, z obu stron — po piargach z cieniu północnego od Pańszczycy, po jasnych uboczach i kosodrzewinie śpiewnej od południa, od słońca, ze Stawów. Dziwny juhas słuchał i grał. Bo on nie grał na żadne nuty — on się na tej fujerze niósł, jak żeby go niebo ciągło, jak żeby się rozpiąć chciał, jak ino widno było po niebie. Nieraz to tak dzwoniło z fujery, jak żeby od niej w koniec świata, z końców świata w nią głosy płynęły. Taki był mały, ledwo go znać było na przełęczy z niższa, a tą fujerą swoją, zdało się, cały świat okrążył, het, het, poza Tatry. Tak, powiadali ludzie, wąż Światogłów ziemię w koło oplata. Leży on na przestrzeni, ogon w pysku trzyma, w ogonie ma kamień czerwony, rubin, wielki, jak słońce, w głowie oczy z dwóch zielonych kamieni, wielkich jak dwa miesiące, co się nazywają szmaragdy.
Na głowie ma koronę brylantową, której każdy brylant wielki jest, jak Spiska Turnia lodowa i kamienna Łomnica razem, a w pysku zęby straszne, jak zęby kołyszącej się w otchłani świata Wysokiej. Między zębami ogień biega, szczery ogień, podobny do wiekuiście płonącej taśmy piorunu. We środku ziemia. W okręgu węża.
Tak muzyką z fujery oplatał ziemię Dziwny juhas z przełęczy Krzyżnego.
Podawały mu ją smreki z wąwozów i urwisk i pustki zielone, dalekie, upłazów i uboczy, gdzie się jedynie kozy dzikie snują, podobne do rdzawych owadów skaczących w oddali. Wielki Staw szklił się ku niemu pieśnią, której głębina progów Tatr sięgała. Tam, od rdzenia, od podwalin kamiennych, z trzonu gór podnosił się chłód niezmiennej martwoty, zastygłości trwałej, i wydobyty na powierzchnię wody dyszał ku górze, ku górze!... Chwytał on się gry, co z fujery szła, jak zimny nurt rzeczny rozpalonego potoku żelaza, co je z młotowni wyleją. I wraz rozpalona, wichrowa, słoneczna gra chłódła i poczynała brzmieć dźwiękiem niewysłowionym, jak gdyby złote, świecące ogniem żywym gwiazdy spadające uderzały o lód pieczar wiekuiście zamarzłych.
I co się nie zrobiło! W jedno popołudnie, w niedzielę, ku końcu lipca, w upał ogromny, kiedy widma nie wzięły tańczyć koło głowy Dziwnego juhasa! Z tańca zrobił się wir. A najbardziej, najgwałtowniej, najporywczej poczynają tańczyć te widma, nie wiadomo zkąd, co uśmiech mają upiorów. Oczy im rozpłonęły, jak żagwie, z włosów się wyplatają jaszczurki w okręcie, wylatują za niemi, iskrzące, pędzą jak zgubione śród wichru płomyki pochodni. Hej! Już bieda było wydążyć i grać. Coraz chyżej, coraz chyżej i bliżej gnają koło Dziwnego juhasa widma roztańczone. To była jego największa uciecha, to było jego życie, kiedy grał na swojej fujerze, a one, te widma, Poświstnice i Takie, co świat złocą, i Te, co go kryją nocą, i Te, co go druzgocą, leciały ku niemu z przestworów i w miarę jego gry tańcowały. Hej! był-że rad! Boć mu się przecie zdawało, że świat do nóg zczarował, a nawet było tak. Cudowna to musiała być gra, której duchy same słuchały. Cieszył się nią — sobie grał, sobie na wyżynach, na wyniesionem siodle przełęczy, gdzie dumne wierchy gór oparły ramiona, aby spokojnie olbrzymie ciała rozesłać i spać w odęciu wyżyny. Hej! Sobie on grał — tam, gdzie wiatr gnąc się w szyję i łukowe skrzydła wędrownego żórawia, uniżał się ku jeziorom, orłem okrążał szczyty, i jak olbrzymi gryf o gradami miecącej grzywie, walił się w gwiazdy i tumanił ku ziemi. Sobie grał...
Ale teraz strach go jął zdejmować. Roztańczone widma, w szalonym okręcie około jego głowy, coraz bliżej i bliżej, coraz chyżej i bardziej porywczo wirujące, poczęły trącać sobą o jego włosy i twarz. Zdumieli się dwaj juhasi, co słuchali poniżej pod turnią. Z fujery Dziwnego juhasa wydzierały się tony podobne do wycia olodzonych skał, gdy o nie w zimie nawałnica szalonemi skrzydłami uderza. Nagle fujera przestała brzmieć. Oto porwany w wir tańca, za włosy, ramiona i ręce, Dziwny juhas, z fujerą w dłoni, kręcił się na przełęczy, zda się, latał w powietrzu. Zdumieli się, przelękli juhasi. Kręcił się, skakał lotem, wirował, podobny do oszalałej wichrem gałęzi, którą trąba powietrzna urwie i na miejscu, rozpostartą, obraca. Kręgi robił coraz szybsze, prędsze i bardziej porywcze. Bo oto wszystkie widma, które do gry jego biegły, jak ćmy do światła, ujęły go w swój tan, w tan, który grą swoją wywoływał. A owe, blade, z uśmiechem upiorów, nie wiadomo zkąd przyszłe, poczęły zeń ssać krew przyczepiając się ustami do jego twarzy, ramion i rąk, roniąc za sobą z rozkłębionych włosów płomieniste jaszczurki, jak pochodnie rozchwostywane w żagliki ogniste na wietrze. Dziwny juhas nie mógł się bronić, nie mógł się zatrzymać. Mgły dostały krzywych pazurów, błękitne obłoki sieciami szponiastemi oplatały jego ciało, ze wszech stron, ze wszystkich sfer przestrzeni spadały na niego plątowiska drapieżne wirów tanecznych, bezcielesnych widm. Chciał się wyrwać, opierać — nie mógł. Piarg usuwał się z pod nóg, głazy stały się ślizgie, jakby je powlekł lód. Tańczył po przełęczy, wleczony przemocą, w takt muzyki, która umilkła w fujerze, a grzmiała w przestworze. Już skały ponad nim, doliny i jeziora pod nim, poczęły się kłębić w potworne koło ruchu, w chaos straszliwy. Mózg począł pękać w głowie Dziwnego juhasa, serce nie mogło wydążyć bić. Ginę! — odezwało się przed nim.
Własne widma! Własne widma! I te, i te — co przyszły — zkąd?...
Wyczarowane grą, w taniec zaklęte... we własny takt...
Nagle fujera pękła w ręku Dziwnego juhasa, a on sam zatoczył się i runął głową w dół ku Pięciu Stawom, na upłaz, z upłazu w żleb na głazy na dół, na dół, aż mózg pryskał po kantach kamiennych i krew bluzgała jak iskry z głowni ciśniętej z góry.
— Is! Is! Co sie stało?! Spod! Na tén hań strone spod! — krzyknął przerażony jeden juhas do drugiego, z tych, co słuchali i patrzeli pod turnią.
— Raty! Tak, jakby go cosi zdmuhło! — odkrzyknął drugi przerażony.
— Wiera! Ale co? Dyj hań nik niebéł przi nim!
— Wto wié? Moze béł, ino nom sie widzieć nie dało — odrzekł drugi.
Pomilczeli chwilę.
— Ze cozby hań mogło i być? — ozwał się pierwszy z przestrachem.
— Złe.
Poczem obaj poczęli uciekać na dół po piargach ku Pańszczyckim szałasom, trzymając kapelusze w rękach, aby im nie pospadały w koźlich susach, a z trwogi podnosiły się im włosy na głowach.


PRZYPISKI.

...fujera — fujara.
...osute — osypane, owite.
...ploso — jezioro.
...godną — piękną, dobrą.
...kiela — ile.
...Jasiek Muzyka — I serya »Podhala«.
...nie płacił ku niemu nic — nic przy nim nie znaczył.
...Spiska Turnia — dawniej Lodowy.
...na tén hań — na tamtą.
...wiera — istotnie zaiste.
...wto — kto.
...ze cozby — sposób mówienia.



CZĘŚĆ II
Z OPOWIADAŃ SPISANYCH
PRZEZ JĘDRZEJA SULEJĘ
Z KOŚCIELISK
DOLINA PODHALA DAWNIEJ


Drzewiej, kiedy jeszcze na całej dolinie popod hale, od samej Osobitej w Orawie aż po Spizką Turnię lodowę wszędy czerniały się ino same lasy i lasy: wtedy tu całkiem inaczej było. Otupno i cliwo, bo ludzie rzadko się jeszcze na niej pooskładali i niekany, gdzieniegdzie dopiero zwyrabiali polany. Budowali chałupy z okręglaków, szopy na węgielnice, wrota, zapory musiały być mocne. Obory okoliczne, zamknięte dookoła, bo w usypach po potokach wszędy boginek było pełno, to się pchały, a ludziom wyrządzały strasznie. Dokucały ig, co cud!
Nie było żartów. Wtedy za słonka musieli się ludzie zapiérać w chałupach na noc, a za drugiego rano wyłazić z nich, bo nie było rady! Boginki całą nie dały noc spać nic, ino chodziły koło ścian, burzyły, a wołały: Kumoska! Kumotrze! Krowy sie wom w sopie potargały! Bodom sie!... A ino by była kumoska dźwiérze w sieni odparła — oho! juz je w usypie! I kto wie, kiedyby ją tamstela kto wydobył... Chłopów to się trochę obawiały, ale baby to się ich musiały wystrzegać i bały się, jak ognia.
Jak powiadali starzy ludzie, boginki siedziały w usypach, po dziurach, w potokach, w halach po żlebach, a na poziór takie były i tyle, jak ludzie. Tylko się im oczy, jak kaganki, świeciły zawsze i chodziły nagie.
Wszystkie miały długie piersi, jak worki. We dnie, kiedy była pogoda, zwychodziły z dziur, siedziały po kamieniach i hoćka, gdziebądź grzały się przy słonku; a kiedy szły, sprzewieszały piersi przez ramię — i było.
W nocy prały cyckami w potokach po kamieniach we dwoje, we troje i we ćwioro, jak kijankami praczki, aż dudniało po lesie.
Gwarzyły tak jako i ludzie. Tańczyły, śpiewały, grzyby, maliny, jagody zbierały po lasach i jadły.
Po kupie ich w usypach siedziało wraz.
Były różne: mniejsze i większe, kulawe i proste, a i dzieci miały też. Wiły se wianki z jaskiernika i nosiły na głowach. Sały krowy i owce, dojéły ludziom na pasujskach, jak ino mogły we dnie, a w nocy po sopak.
Musieli zapiérać.
Ludziom wyrządzały co cud! Jeszcze chłopom nie tak — jak był tęgi chłop, młody, to się go bały. Ale jak był stary, to brały go do tańca, ino łeb wytknął z pod strzechy, albo się gdzie ku potoku przybliżył, choć było i we dnie.
Wtedy żeby sie była wydana baba w jeden warkocz zapletła, albo dziewka we dwa: je, to już była ich. Biéda ją było chłopom i cepami obronić. Musiały sie strzyc.
Weredy najbardziej napastowały chore baby w połogu. Przez sześć tyźni ani rusz za próg nie śmiała żadna, bo boginki zaraz przysiadały. I chłop przez ten czas musiał być w chałupie zawsze we dnie, w nocy, bo kiedy się te uwzięły na kogo, bieda się było i odegnać. Tak było z Byrtusiem, co bacą w Miętusiej bywał. Temu i fujerę długą ślicznego głosu, jeszcze po dziadku zbójniku, ukradły, i żonę porwać chciały i dziecko odmieniły, ledwie je odebrano. Idzie raz żona jego, Zośka, z Miętusiej do domu, z obońką z mlekiem na plecach, a tu koło domu obskoczą ją boginki: »Zośka! Zocha! Zołna! Co nom to niesies?!« i dalej do baby. Byrtuśka była młoda, tęga, widzi, że niepeć, broni się, jak może — darmo, przewróciły ją na ziemię. Łap za warkocze i za nogi, wleką ku usypom nad potokiem. Byrtuśka w krzyk. Szczęściem usłyszał Wojtek Wojdyła, co niedaleko młócił, a jego nie trza było dużo pytać, ino co gdzie usłyszał; skoczył z cepami, zobaczył, co się święci, dalej za boginkami. Konia jakiegoś na pastwisku po drodze dopadł, jedzie. Szczęściem jedna z boginek była kulawa i tę dojechał. Chwycił w garście, zakręcił ponad głową, ta w prośby, że wyratuje Byrtuśkę. I woła:

Cudza zonka
Chyć sie zwonka!

Byrtuśka usłyszała, chwytała się rękami trawy po drodze, aż trafiła na dzwonki, co rosły na miedzy i boginki ją puściły. Bo takie było ich prawo: jak się kobieta, którą porwały, kwiatków, dzwonkami zwanych, chwyciła, musiały ją puścić.
Mściły się potem na Byrtusiach. Miał on taki zwyczaj, że jak przyszedł z hali do domu, wychodził w nocy na dach z fujerą i grywał. Raz się zdrzemnął na dachu, fujerę z rąk wypuścił, ta się stulała na dół, a boginki już czatowały. Łap i uciekły. »Widziało sie, co sie cysto wywściekały przy tej fujerze«. Latały nocami po wsi, wyrywały mech ze ścian i trąbiły przez dziury ludziom do izby. A najbardziej Byrtusiowi koło domu, a wołały: »Nie tak, Byrtuś, nie tak, ba se tak: buuu, prrru, prru, prrru, buuuu« — że go to niby uczą, jak ma grać, a on był muzyka sławny. Nakoniec raz, kiedy Byrtusiowie w polu dziecko na chwileczkę odeszli, ukradły je, a podstawiły swoje. Był dopiero lament w chałupie. Na szczęście stara jedna baba poradziła to odmienione dziecko wynieść na pole i bić, co tylko wlezie. Kiedy zaczęło bardzo wrzeszczeć, boginki odniosły ukradzione. To był jedyny sposób w takim razie. I wtedy, kiedy przyszły z tem dzieckiem, a Byrtuś zamknął wrota i chciał je zbić, tak się stawiły, że dopiero trzeba było na nie buhaja spuścić, co strasznie bódł.
Kaźmikowi Płazie, co browar w Chochołowie miał, żyć spokojnie nie dawały. Aż dopiero, kiedy się umyślnie przygotowanem piwem tak popiły, że się ledwie ruszać mogły, wtedy je Kaźmik ogniem poparzył i wyniosły się całkiem z tamtych stron.
Czapeczki czerwone nosiły. Jedna przyszła chłopu w nocy ziemniaki kraść, które się w tamtej stronie, ku Czarnemu Dunajcowi, nazywają rzepą. Dogonił ją chłop i zdarł jej czapeczkę z głowy. To potem w nocy podchodziła mu pod dom i żałośliwie wołała:

»Chłopecku, chłopecku, wróć mojom copecke,
Nie bedem jus chodzić na twojom rzepecke«. —

Płanietniki wtedy choć gdzie spadowały z chmurami, ale miała się z pyszna ta polana, na której mu co zwyrządzali. Hej, kiedy wzięły takiego nazad chmury w górę, a stanął nad polaną: to tak silił gradem, że ziemię zabrało do krzty.
Pieniądze się choć gdzie po reglach na świńskich korytach przesuszały, ale tam nieleciał nikt brać, choć widział, bo przy każdych stał pan z żelaznemi widłami i mieszał w nich, albo czarny baran z rogami. Hej! ten by ci dał!...
Co się nie zdarzyło Wojtkowi Pytkosowi z Międzyczerwiennego. Powiedział mu Jasiek Tyrała z Kościelisk, że się pieniądze przesuszają nad rąbaniskiem w Siwej, że widział, ale się bał iść, bo czarny baran przy nich stoi, okrutnie wielki. Wojtek był chłop mocny i podufały, powiada, że baran ku niemu nie płaci nic. To było wieczór, mieli iść rano ku tym pieniądzom.
Wojtek chodzi w nocy po izbie, tęgi, co cud. Poszli rano. Ej, nie wrócił już Wojtek. Przystąpił śmiało ku baranowi, kiedy go ten durknie rogami! Doraz z Wojtka wnętrzności wypadły, a Tyrała na drzewo, bo on ta i tak obdalno i obwysno stał; bał się, ostrożny był. I pieniądze wjechały w te razy z korytem w ziemię, a baran za niemi. Po chwili ośmielił się Tyrała z drzewa zleść, próbuje Wojtka obacyć — — e, darmo go obacował, umarty Wojtek był. Usprzekopyrtał sie ino raz. Uciekł Tyrała do domu, ale go przecie ciekawość parła, czy się też te pieniądze jeszcze kiedy suszyć będą? I suszyły się, ale przy nich stał pan czarno ubrany z widłami. Dyabeł musiał być, co u niego baran służył. Tak było.
Otwierały się turnie, piwnice pełne złota i srebra, w innych stało wojsko, konie — — widzieli to ludzie, bywali niejedni w nich i wierzyli w to. Bo to prawda była — gwarzyli.
Wodziło ludzi po halach i mamiło nieraz całe nocy. Były siodliska, były strzigonie, co krew z ludzi we spaniu ssały. Widywali śmierci tańcujące po lasach i chodzące, a nawet i tańczyli z niemi! Ale niebardzo był rad ten, kogo one między się do tańca wzięły, bo nie tyko czysto kérpce zdarł, jak był obuty, ale i portki na fafręgi potargał, a rano mało żywy przylazł do chałupy. Najgorzej było temu, kto boskem był, bo pozbijał czysto pazdury z niemi po pniakach i korzeniach w lesie.
Zawsze też dali ludzie pozór za niemi, bo z takiego tańca w którą stronę poszły, tam był niedługo umarły; to było pewne, jak amen w kościele. A było ich trzy na całą podhalańską okolicę. Te trzy widywali wszędy, w Polanach, w Zakopaném, na Ustupie, za Sichłą, w Zębie, w Skrzypném, aż w Ratułowie.
Chodzili też wtedy i siwi dziadkowie jacyś, ale ci najwięcej szli w halach po szałasach pomiędzy baców i juhasów. Ale na którym szałasie z takim dziadkiem nieobeszli się tak, jak się przynależy juhasi, albo i baca: e, mieli się z pyszna...
Urywały się najwyższe turnie i całe doliny wraz z juhasami zasypywało...


PRZYPISKI.

...drzewiej — dawniej.
...otupno — straszno.
...niekany — tu i owdzie, gdzie niegdzie.
...węgielnice — trójkąt ciesielski.
...obory okolicne — obejście gospodarskie zamknięte.
...wyrządzały — robiły na złość.
...obacyć — oprzytomnić, ocucić.
...usprzekopyrtał się ino raz — umarł od razu.
...siodliska, strzigonie — upiory.



JAK TAŃCZYŁY ŚMIERCI
NA KULOWEJ DOLINIE


Było to w jesieni w same Matke Boskom, hej, rózańcowom; pogody i ciepło co cud! Wybroł sie w cas przed raniem, bo dopiéro piérsy ros kohut zapioł, Maciek Pokusa Pudras z Polon na odpust do Ludźmiérza. Idzie, prziseł nad Dutkowom w Zubsuchém na Kulowe doline i myśli se:
Jesce wcas! Tu témi wierchami w nocy otupno iść samemu, bo tu po tej dolinie straśnie ludzi strasy i momi, mógbyk jesce zabłądzić! Siedne kany na kwile, odpocne, i pocekom zakiel weźnie świtać; tu z tela, rzeke, mom casu dość zojść do Ludźmiérza. Hej!...
Niebyło tak ka dobrze sieść na ziemi, ale nieprec była przi drodze kaplica drewniano, poseł do niéj, wloz i siod, zakurzył fajke i siedzi a myśli:
Dobrzek zrobiéł, zek tu wlos: bo jak pudzie ku mnie wilk z przodku, to mom krzemień, krzesiwo, to bede krzesoł ogień we drzwiérzak, i nie pudzie — a ze zadku i z boków deski... Strasok tyz tu niepudzie, bo tu jest Bóg na krzizu, bedzie sie go boł. A jakby sie pchoł, to kie złapie krziz do gorzci, to bede waléł nim po łbie jak djabli — musi odeńść!
Siedzi tak, kurzi fajke a myśli; niedługo patrzi, od Cichego drógom idzie baba w bielutkiém prześcieradle odzioto do samej ziemie; idzie wprost ku kaplicy... Dobrze ze kie idzies, pomyśloł se, nie bedzie nos tak cliwo. Jakeś jesce jako niestaro, to przeńdzie piérwej. Prowda, nima miejsca w kaplicy, ale by my sie ta sulli hoć jakotako, hej... Patrzi: baba sie prziblizo, ale rośnie, coros, cym blizej kaplice, to więkso i bielso, i urosła telo, jak smrek. Pudras widzi, ze to nie baba, ba jakosi łuna, zhyciéł zawcasu ze ściany krziz i stanon ś nim gotowy do bitki, jakby sie pchała do kaplice; ale baba nie dosła, jeno na pośrodek doliny stanena i zawyskała, ji stoji...
O, niedługo idzie od Dzianisa drugo; za nim hnet przisła od Ratułowa i trzecio; porosły i té dwie znowa na tele jak i ta, uwitały sie, ubośkały, i dalej w koło jedna za drugą, tońcyć zbójeckiego z kosami, a pokrzikiwać »Chebe, cheb!!!« a śpiewać:

My siostry śmiercicki,
Bez matki rodzone:
Dusić noród lucki,
Przez Boga stworzone...
Hoba, hup!...

Pudras jaz zielenioł od strachu; niewiem, cy by był potrafiéł krzizem bić! Hej, jele ta niesły ku niemu, ino koło kaplice wkoło sie nosiéły do samego rania.
Kohuty u Kulów i na Dutkówce zacény pioć, na dodnia, te depiéro wtedej przestały i gwarzom:
Jo mom daleko iść, bo jaz na Sichłe, powiado jedna, tam musem jedno stare babsko przegnać bez bic!... Jele mi jej troche zol, bo mo troje dzieci: bedom płakać — a chłopa nimo.
To, to, to! — powiado drugo — Dyć sie na starość mogła nieprzespować!... Juści tys: ba! Kie chłopa nimo... Jo wcora w Ratułowie matke siedmiorga dzieci, zarzła: płakały; ale jo nic!... Przisiadłak babe i dusiéła... Niepomogło wiera nic. Swojek zrobiéła... A dziś idem w Polany, tys po babe; ale za tom nie bedzie płakoł nik, bo ino mo jednego syna zbójnike... hej!...
— Jo ta juz ino z temi brzidosiami chłopiskami muse sie babrać wse — powiado trzecio. — Dziś idem nieprec, bo ino tu do Słodyckow po jednego, ale tego muse obiesić, bo je straśnie twardy. Ale mom casu dość uporać sie ś nim, bo dopiéro po połedniu.
Ubośkały sie, bo tej za Siéchłe straśnie pilno było i posły dwie, a jedna została: przisła, zawiesiéła se kose na kaplicy, siadła na brzysku i gwarzi se sama do sobie:
E cos ta im!... Z babami to nima telej roboty... poharcy, poharcy i jus po niej, ale chłop! Tym fajcyskiem przejdziony cały — tén sie siepie...
Usiedziała na kwile, wziena kose i posła pomału ku Słodyckom, kie sie juz dobrze ozwidniéło, a Pudras za niemi kieniekie du domu, bo sie mu juz i odpustu odniekciało, tak go przejeny.
W drugi dzień słychno: w Polanak na Groniu umarła staro Janickula, za Siéchłem Budzowa Maryna, co dawno za chłopa po zbóju chodzała i w Małołące bacowała. Na drugi dzień na Butorowie na Gubałówce krzik, ze sie Jasiek z Olice od Słodycków na Półkówce u smreka obiesiéł.
No widzis!... — pomyśloł se Pudras — dobrze, ze o mnie w kaplicy niewiedziały. Ej, raty! raty!...



PRZYPISKI.

...otupno — straszno.
...za kiel — nim.
...tu z tela — ztąd.
...niebedzie nos cliwo — niebędzie nam markotno, smutno.
...sulli — tulnęli.
...telo — taka wielka.
...łuna — widmo, strach.
...ubośkały sie — ucałowały się.
...wse — zawsze.
...kohuty — koguty.
...kieniekie — kiedy nie kiedy; tu: chyłkiem.



JAK ZROBIŁ
SOBANEK Z PŁANIETNIKIEM


W Zakopaném ros w same zbiórki owsiane stanéna humura corno nad Gładkom i siéli gradem, co cud. Sobanek mléł we młynie pod Łązkem u Sobcoków, co hej; jaz mąka pachła daleko od jego młyna na droge, ku samém Wyzdzielniką. E, bo ta Sobanek był śtuder! strzelec, muzyka. O hej! Miele, a poziéro nad Gładkom. Raty Boskie! Jak tak pudzie dłuzej, to zabiere cysto do krzty Walowe Góre i Gładkom, nima śpasów!... Jele niedługo przestało. Ku wiecorowi poceno sie ozwłócyć, ale wiater był zimny.
Wyźroł. Ka sie wzieno, tam sie wzieno, przed progem hłopcysko jakiesi nieznajome. Odziote ino w potarganej kamizelce, w gaciskak. Z gołą głowom i boskem. Mokrutkie, jak mys. Ślizgo sie i utyko po krupak, bo i tu gradem dostało. Trzęsie sie i sceko zębami od zimna. Dygoce całe skrziwione.
— Zje pojdze weredo do izby, bo umarznies! Zagrzéj sie! — Hej, i wleźli.
W izbie było ciepło, na nolepie pod kominem była zagrzebiono w popiele watra. Sobanek łapiéł pogrzybacke i ozgrzób wągle olsynowe jarkie; posadziéł dziada ku nim na nolepe — pado: niegze sie ta grzeje.
— E, cyjześ nieboze?... E, skądześ? — pyto sie.
To nic! Ino sceko zębami a patrzi do niego. Dygoce i trzęsie sie od zimna.
— Déj sie ty tu ozgodos, ino sie zagrzejes! — myśli se Sobek. Poseł, nabroł zo pieca drew i nawaléł na watre. — No grzéjze sie teros! A pote bedziemé godać! Hej.
Chłopcysko sie grzeje, pcho ręce i nogi w piec; ale kamizelka i gacie zamiast sie osusać przi ogniu, to coros barzéj moknie, i z kazdego strzępka pusco sie ciureckem woda... Ogień na nolepie zaloło, cysto zgos, bo sie plugastwo coros barzéj pchało w piec, niby ze sie grzeje... Potocki wody puscajom sie po dylak, od pieca ku dźwiérzom... Sobek patrzi:
— Zje kis to djabli?!
Łap za łeb i peu ś nim w pole, jaz sie pod pud do burtnice ztulało. Tam woda z koła chlusce zimno, to siadło w niej i wyscérzo zęby do Sobka, śmieje sie!...
— Hehe!... Tu mi straśnie dobrze — gwarzi — Jeno byk jod.
— To jeno siedź! — pado Subek — Jele sie wystrzégoj koła, coby cie nie chyrkło...
Tén sie przipatrzéł na koło i hip w korcówki, przejehoł na nim do okoła. Wyskocył, otrzepoł sie z wody, wzion rękom za ramie w palecnym kole i cały młyn zastawiéł.
— Je djabliści w garle! — pomyśloł se Sobek — Tobie widze ani młyn nie zrobi nic! To ino siedź!...
Poseł na brzyzek du domu, odłomiéł moskola więkse pół, wzion bryndze kruk, prziniós i doł.
— No jédz — powiado — a siedź, kie tam ci tak dobrze.
Tén wzion, uprzipatrzowoł sie moskolowi i bryndzy ze sydźkik stron, sprógowoł: — »Hm, hm, hm!... Owsiany! po.....« Wzion i zjod. A bryndzy to sie nimóg nadziwować: »Kalpus! Kalpus!...« Ale dopod i zjod tyz odrazu i gwarzi:
Wy ta tego mocie dość, bo jaz trzi dziéski na izbie, jo ta wiem... Docie mi jesce?... Je docie, docie! Jo wiem. Ale hań za wodom Kunda mo jesce więcél, jako wy! bo jaz śtyry dziéski w kómorze. Je, jo hań niepude, bo ona nie do... To baba zło!... Ona hań mo rózne ziela i zwónek taki jakisi, co jo sie nieroz cofnąć musioł, kie zacéna na nim zbyrceć i zielami kadzić... Jo hań niepude, ale kieby jej to wto ukrod!... Widzielibyście! taby sie miała s pysna; do cysta byk jom hań zamuléł!...
— Ehe!... Tośto ty, co gradami rządzis! — pomyśloł se Sobek, ale nie pedzioł nic.
Pockojze, jo cie tu wyryktuje pomału, ale teroz wyrządzoł ci niebede.
Kazdy dzień przinosiéł bryndze, słodkiego mléka w gornecku z domu, moskola; płanietnik jod, a śmioł sie som sobie.
Siedzioł u niego całe dwa tyźnie. Jak była pogoda, to całe dnié i nocy mąciéł wode w burtnicy pod kołem, a jak był désc, to siedzioł ciho i śmioł sie... Ino telo Sobkowi zawse pedzioł naprzód i dzień »ze jutro bedzie désc!« I był. Niescyganiéł nigda.
Ku końcu ozbuchoł sie straśnie. Zacon juz i cekanom we młynie wyrządzać i na dziéwki róźnie brzidźko wołać, bo on wiedzioł o sydźkim, co ta ka wtoro miała s kim.
W jedne noc jakisi był taki, jak głupi: popod koła i po całym młynie wydziwioł straśnie i Sobka juz cysto omierznon. Bo sie go juz i cekani boli, i dokucoł wsędej.
— Kieście juz djabli weznom kany z tela!... — Myśli se Sobek — Juz tego dość!... Ale niegodo nic, ino poziéro noń, co bedzie robiéł, kie tak głupie...
Ku północy miesiącek piéknie wyseł i świéci. Tén prziseł do izby, był kawołek świńskiej skóry na kérpce pod oknem na ławie, wzion ciho pod pazuche i poseł w pole. W burtnicy wyrwoł kensi gwóźdź, dratnol, wzion i poseł ku wodzie, siod na skałe i zacon tom skórom owijać nogi, a syć cosi ś niej tém gwoździem.
Sobek doł pozior za nim; wyseł po cihutku ze młyna i na racku poza brzéski olsynkami — co tys ta robi?... Wyziéro. Tén siedzi na skale nad wodom, naciągo skóre zębami, to zaś mierzo na nogi, a poziéro w góre na miesiącek i gwarzi:
— Świéć! miesiącku! świéć! bo se butki syjem...
Sobek napatrzéł sie mu dość! Wzion skałe, kie wymierzo w plecy!
— Jecie djabli wzieni! — tén pado — Nieświéciéłbyk, a nie biéł sie! Joby se sładno usył buty i po ćmie. Wiés?!...
Sobek poseł ciho nazod do młyna, a tén znowa kieniekie prziseł za nim i gwarzi:
Jo tu juz niedługo bede u wos młynorzu. Pude stąd, bo mie tam juz wołajom moji. Jele se dojcie pozior wse. Jak ino uwidzicie, ze pudzie corno hmura od Poromina z doła, to nieśpasujcie! Co thu zastawiojcie młyn i lećcie prędko na joz, odroście wode do krzty dobrze, bo by wos haw zamuléło.
Jutro w nocy przikurzi śniég, ale to nic! Bo on jesce zginie i bedzie ciepło.
Jutro była pogoda, on cały dzień zabroł sie popod koło po wodzie w burtnicy, a jeno, to wyziéroł ku Orawicą i cały dzień jakisi był smutny, ani jeść niekcioł.
Ku wiecorowi zacéno sie hmurać od Orawy, uwidzioł, uradowoł sie, wyseł z pod koła i prziseł do izby weselsy i pojod... W nocy przipiérchnon śnieg na kérpiec. Tén całom noc niespoł nic, ino chodziéł po izbie, a śmioł sie som do sobie, co cud!... Ku raniu przisła mgła jak ciasto, tén ino zacéno świtać, poseł w pole; wyciągnon ze spary powrósła dwa, owinon w nie nogi i poseł prosto po śniegu na Walcocki Wiérk.
Rano nima go długo. Sobanek był ciekawy, ka tys poseł?... Obuł sie, wzion i poseł za nim za ślakem het jaz na Walcocki Wiérk.
Tén ino wyseł na som Wiérk, zacon po śniégu chodzić wkoło. Nopiérwéj robiéł takie małe kółka, a potem coros to więkse, więkse i więkse; na ostatku podzioł sie kensi, ślag sie na śniégu skońcéł, nie zostały ino powrósła. Gmła była jak ciasto i porwała go do góry.
— No niegze cie juz ros djabli wzieni! — pomyśloł se Sobek i poseł du domu.
Niedługo wypogodziéło sie i śniég zginon cysto piéknie, hej, i było ciepło. Usło cosi ze dwa tyźnie, w samo połednie zacéno kensi ponad Saflary grzmieć i łyskać sie straśnie... Wiater zacon duć od Poromina i niedługo strasno cyrniawa zacapiéła cały tén kant i jedzie, a hucy nad Zokopane z gmiotami i łyskawicami, co cud!...
Sobek widzi, ze nieśpas, ze to ta hmura sama, co mu tén padoł o niej kiesi tu; zastawiéł młyn, co thu polecioł na joz i wode odstawieł het, wzion i obróciéł sie do Kundy na Łązek: bo wto wié — pado — co bedzie? i godo jéj o tym. Kunda łapiéła co thu śpizowy zwónek świencony i ziele, połozyła na wągle ognia na miske, wysła do pola i kadzi, a zbércy na zwonku do trzeciego razu...
Hmura stanéna naros!.... I grzmieć i łyskać sie przestało troche, ino sumi w niej i hucy co raty! Jak kieby sie cały Giewont obracoł w niéj.
Powicher ros, to zaś drugi ros wiater przichodzi od niej zimny a strasny, co ludzie na świecie! Kunda nic ino jednom rękom na krziz zwonkem zbércy i przezegnuje hmure, a w drugiej tak samo na krziz macho miskom w powietrze, a poduchuje wągle, coby sie jarzyły... Ziele trzescy, poli sie, a dym ś niego wiater niesie prosto w hmury.
Ręce juz Kundzie zacynajom cierpnąć, a hmursko nic, ino stoi. Casem powicher przileci od niej taki mocny, co cysto kce ludzi na ziem sprzekopyrtować!... Ale Kunda nic, jeno stoi na swoim placu, a zwoni i kadzi. Casem jej powicher spodnice i nodołek na som wiérk głowy zaruci!... Ale u Kundy dziś wstydu nima, bo widzi, ze niepeć!
Wystoli tak do śródwiecerz. Dopiéro tén s hmury woło:
— Puść mie!... Niezartuj!...
— Niepusce!... Ani na col...
— Puść mie tak, jak bez recice!...
— Niepusce...
— Tak jak bez przetak!...
— Nic!...
— Zlutuj sie Kunda, puść mie, nieg przeńde, i hoć telo ino jak bez sito pusce!...
— Ani na tylec noza niepusce!... Ani tyćko!... Cofnij sie nazad i idź skądeś prziseł!...
— Nimoge! — powiado płanietnik — i jak mie jesce dłuzéj tak trzimać bedzies, to pukne.
— Idź nad hole i puknij hań, jak cie juz tak gniecie. Ino ludziom nierób despetu zodnego!... I przestała zbérceć.
Natykmiost hmura sie rusyła i poseł nad hole i hań zesuło gradami tak, co cud!...
Wtej oberwoł sie Skupniów Upłoz i uwiezło sie go pół do Jaworzinki. Wtej sie utworzyły po halak stawy i jeziora, a po graniak wsędej poobruwała sie ziem i porobiéły sie takie wielgie okopy i przikopy długie. A krupy gradu po całyk holak lezały miejscami do wiesny.
Niebyło śpasów!... Kciały ludzi wody po wsiak dołu pozabiérać; tak z hol dudały sydźkiemi źlebami i potokami.


PRZYPISKI.
...ku Wyzdzielniką — forma czasem używana, zamiast: om.

...gradem dostało — dosięgło.
...dziada — pogardliwe określenie.
...pud — osada kamieni młyńskich.
...burtnica — buda nad kołem.
...korcówki — skrzydła biorące wodę.
...w palecnym kole — koło nabite kołkami.
...moskola — placka owsianego.
...kalpus — niewiadome mi znaczenie.
...cekanom — ludziom czekającym kolei we młynie.
...sładno — dobrze, łatwo, »i tak«.
...kieniekie — w tem znaczeniu: po chwili.
...Poromina — rzadka forma zamiast Poronin.
...joz — tama, jaz.
...odroście — odwróćcie wodę do łożyska.
...przipiérchnon — przyprószył.
...kiesi tu — kiedyś tu.
...nodołek — spód koszuli z grubszego płótna.
...niepeć — niebezpieczeństwo.
...recice — rzadkie sito.
...pukne — pęknę.
...despet — na złość, szkoda.
...zesuło — obsypało.
...wtej — wtedy.
...dołu — dolinami, w dole, niżej.
...dudały — lały się.
...źlebami — korytami skalnemi.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.