Na ścieżkach Fudżi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Na ścieżkach Fudżi
Pochodzenie Szkarłatny kwiat kamelji
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
NA ŚCIEŻKACH FUDŻI.
Srożyła się jesień. Drobny, ciepły deszcz szarą, drgającą płachtą przysłonił widnokrąg i bezkresny ocean.

W zwojach tumanów tonęły gaiki, małe domki skrzętnych rolników i tkwiące gdzieniegdzie święte tori i małe kapliczki.
Z szarego mroku połyskiwały pomarszczoną powierzchnią wody kanały pól ryżowych, drobne wodospady i zalane powodzią kwadraty szmaragdowych łanów, gdzie w pocie czoła pracowały pochylone pod czerwonemi parasolami postacie wieśniaków.
Nad zmokłą ziemią niby kopuła podnosiła się tajemnicza Fudżi-Jama.
Jej szczyt spowiły ciemne, okiem nieprzeniknione, zwichrzone, porwane na strzępy chmury.
Tysiącami ścieżek, wydeptanych po zboczach nogami pielgrzymów, pędziły tysiące potoków i strumyków, spływających z pod turbanu chmur.
Jedna tylko postać ludzka powoli wspinała się ku szczytowi.
Idący człowiek co chwila ślizgał się i obsuwał, gdyż rozmiękła ziemia nie wytrzymała ciężaru i leniwie spełzała na dół. Toczyły się kamienie, potrącone drewnianemi sandałami, i z warkotem biegły ku podnóżu góry.
Człowiek miał na sobie ciemnoliljowe z herbem na ramieniu, bogate kimono, przepasane czarnem, szerokiem obi. Rozwiewające się na wichurze poły ukazywały inne, lżejsze kimona o barwach weselszych.
Obnażona głowa była krótko ostrzyżona, a strumyki deszczu spływały po surowej, zamarłej twarzy o oczach, w których gnieździła się groźba, a może — rozpacz.
Pątnik był zupełnie samotny i, podpierając się wysoką laską bambusową, wytrwale wspinał się ku szczytowi świętej góry ścieżką, wijącą się po zboczu stromego spychu.
Nareszcie człowiek znużył się i przystanął.
Z jednej strony podnosiła się ściana skalna, pełna szczelin i wychylających się z niej zielonych pędów krzaków, z drugiej — widniała przepaść, gdzie snuły się chybkie smugi i kłęby mgieł jesiennych, kreśliły się strugi deszczowe, a za niemi majaczyło blade zwierciadło morza.
Pątnik wszystko to ogarnął wzrokiem i gorzki uśmiech zmarszczył mu zaciśnięte wargi.
— Tak było przed wiekami i tak wieki przetrwa po mnie! — szepnął, a w tęsknych, surowych oczach zjawiło się postanowienie.
— Niech cieniom twoich dostojnych przodków w szczęśliwości płynie życie zagrobowe! Niech światłość wieczna nigdy nie gaśnie przed ich zachwyconym wzrokiem, panie! — rozległ się nagle głos żebrzącego mnicha, ukrywającego się przed ulewą w zagłębieniu skały.
Pielgrzym drgnął, lecz, spostrzegłszy skuloną we wnęce skały postać, uspokoił się. W milczeniu wyjął z zanadrza kimona sakiewkę i podał ją mnichowi.
— Bardzo źle, szlachetny panie, — mruknął mnich, — oddajesz wszystko, co masz... Widzę, że myśli twoje odbiegły od ziemi i że ona nie pociąga cię do siebie. Myśli twoje są ponure i radość zgasła w twojem sercu...
— Dawno zgasła... — odparł pielgrzym, — a może nigdy jeszcze nie płonęła...
Chciał iść dalej, lecz mnich zatrzymał go.
— Usiądź obok i opowiedz o sobie, dobry sanwo! — rzekł łagodnym głosem.
Człowiek o ponurej twarzy siadł na kamieniu i milczał.
Mnich też się nie odzywał. Tylko deszcz padał z cichym szmerem na rozmiękłą ziemię i biegnące strugi mętnej wody, tylko paciorki różańca szeleściły w zgrzybiałych palcach starca.
Pątnik podniósł głowę i spoczął na twarzy mnicha twardym, surowym wzrokiem.
— Widzisz ten herb na ramieniu? — spytał.
— Widzę, dostojny panie! — odparł starzec cichym głosem.
— Nie dostojeństwem i zasługami przodków zdobyłem go! — mruknął człowiek o zastygłej twarzy. — Z gminu pochodzę. W młodości ładowałem okręty po portach, byłem prostym karownikiem, co palcami je ryż nieokraszony i suszone na słońcu ryby...
— Słucham ciebie, panie... — odezwał się mnich, gdy pątnik umilkł nagle.
— Wszystko zdobyłem temi dłońmi, tą głową i wiernem sercem, co na wojnie nie znało strachu, — mówił dalej człowiek w ciemnem kimono, z herbem na ramieniu. — Doszedłem do wielkich zaszczytów, bogactwa i władzy... Inny uważałby się za szczęśliwego i z wdzięcznością spoglądałby w niebo, starcze!
— Tak, dostojny sanwo! — szepnął mnich.
— Ja nie czuję się szczęśliwym i niema radości w mojem sercu i wdzięczności w duszy, starcze! — wybuchnął namiętnym okrzykiem pątnik. — Przeklinam godzinę, gdym wstąpił na ścieżkę doczesnego powodzenia. Oto mam teraz wszystko, a jestem ubogi, jak nędzarz najbiedniejszy, bo nie mam już siły i woli do życia. Nic nie cenię, niczego nie pragnę i nie mam celu przed sobą...
— Mów!... — padł szept z wnęki skalnej.
— Chcę umrzeć... Wyszedłem dziś przed świtem, aby po raz ostatni ze szczytu Fudżi rzucić wzrok pożegnalny na leżącą u stóp góry Japonję, która dała mi wszystko i wszystko bez reszty zabrała...
— Dalej... — dobiegł szept mnicha.
— Chciałem ze szczytu świętej góry posłać przekleństwo bóstwu, co na szlak beznadziejny skierowało łódź mego życia!...
Zapadło milczenie. Szumiał deszcz, spływający po skałach. Cicho szeleściły paciorki różańca.
Gdzieś zdaleka dochodził jęk mewy zbłąkanej, przez wicher porwanej.
— Znasz-li przyjaźń, wierność, szlachetność? — zapytał mnich z cichem westchnieniem.
— Sam byłem przyjacielem wiernym dla druhów moich, a życia nie skalałem czynem nieszlachetnym! Nie pociąga mnie to! Nie w tem się kryje treść życia i pociąg do niego! — odparł pątnik surowym głosem.
— Przeżyłeś uniesienia miłości? — pytał dalej starzec.
— Nie! W ciężkiej walce i pracy przemknęło życie... Kobieta nigdy nie wchodziła w grę... — mruknął.
— Może to lepiej dla ciebie, panie, a może — gorzej... — szepnął mnich.
Znowu umilkli.
— Pójdę już... — rzekł pątnik i podniósł się ruchem znużonym śmiertelnie.
— Idź, dostojny panie, a wstąp na sam szczyt Fudżi i spojrzyj stamtąd na północ, południe, wschód i zachód — odpowiedział starzec. — Idź z Bogiem!
Opuścił ciężkie, pomarszczone powieki i pogrążył się w modlitwie.
Pątnik odszedł.
Południe już minęło, gdy doszedł do szczytu Fudżi.
Nie zatrzymał się przy małej kaplicy i schronisku, gdzie mnisi w lecie przyjmowali pobożnych zdrożonych pielgrzymów. Nie ujrzał tu teraz nikogo.
Wspiął się na nagie, popękane, śniegiem przyprószone skały.
Szeroko rozwarł ciemne, ponure oczy i spojrzał na dół.
Na północy oddychał, wznosząc i opuszczając mocarną pierś, ocean, miotający na falach okręty i krypy żaglowe, bijący bałwanami piennemi w wiszary i spychy nadbrzeżne.
Na południu lśniły się blade tafle jezior, otoczonych ramami ciemnych gajów, łany bez końca i ciemne plamy siedzib ludzkich.
Na zachodzie i wschodzie biegły w dal połyskujące stalą tory kolejowe, czarne wstęgi szos, znikających wśród zabudowań wielkich zgiełkliwych miast.
Zmarszczył pątnik brwi i usta mocniej zacisnął.
Znał to wszystko od lat dawnych i wiedział, że te zbiorowiska ludzkie, jak sprut potworny, wyssały mu z duszy radość życia.
Syknął z bólu, pogardy i nienawiści.
Chciał zejść ze skały, gdy nagle się zatrzymał i uważnie spojrzał na małą polankę, ukrytą wśród nędznych, targanych wichrem krzaków.
Stała tam dziewczyna.
Była podobna do posągu rozpaczy i cierpienia, do posągu z szarego kamienia, bo z jego barwą łączyła się szara tkanina kimona.
Dziewczyna stała bez ruchu.
Oczy załzawione patrzyły wprost, w mgłę smug deszczowych i w chaos powichrzonych chmur.
Ręce wyciągnęła ku nieznanym zjawom, na ustach miała bolesny, w rozpaczy skamieniały krzyk bezdźwięczny, nieuchwytny jęk ptaka, umierającego z sercem zranionem.
Pątnik o twarzy surowej zobaczył zjawy, majaczące przed załzawionym wzrokiem dziewczyny, zrozumiał ruch rozpaczliwie wyciągniętych rąk, usłyszał straszny krzyk nieruchomych ust.
Podniósł głowę i zawołał głosem donośnym, aby wycie i świst wichury zwalczyć:
— Musme! Musme!...
Szybko zwróciła ku niemu zbolałą twarz, a wahanie i trwoga błysnęły w jej oczach.
— Musme! — powtórzył, podchodząc do niej. — Gdy w noc burzliwą dwa zbłąkane spotkają się ptaki, cieszą się oba, chociażby jeden był gołębicą płochliwą, drugi — orłem drapieżnym.
— Tak, sanwo... — szepnęła musme.
— Jam jest zbłąkany w nocy życia orzeł, — rzekł. — A ty?
— Ja jestem tylko gejszą... — odparła, — gejszą, która doszła do szczytu sławy, zapomniawszy o swem sercu, co zimne i samotne pozostało w pierwsze dni jesieni życia, sanwo... Chcę umrzeć, panie, tu, gdzie tak cicho, że śmierć się wydać może snem spokojnym...
Pątnik zamyślił się głęboko.
Musme patrzyła w jego surową twarz, nieruchomą, napiętnowaną twardą ręką życia, na szerokie bary i drobne, lecz silne dłonie, zaciskające bambusowy kij pielgrzyma.
Podniósł na dziewczynę oczy, które nagle opromienił błysk łagodny, i szepnął:
— Gołębica i orzeł mogą uniknąć zagłady, gdy razem o życie swoje walczyć spróbują, musme, walczyć dla siebie... Czyż nie tak?
— Tak... tak, panie! — odpowiedziała, ręce do piersi przyciskając.
— Spróbujmy... — rzekł, uśmiechając się.
Milczała...
Nagle przez szarą, bezbarwną zasłonę mgieł, obłoków i płacht deszczowych przerwało się słońce.
Nabrał szafiru ocean i skrzyć się zaczął wesoło; rozbłysły szmaragdowe łany i gaje; niebieskie i srebrne pobiegły potoki dokoła; rozegrały się na śnieżnych wydmach Fudżi miljony błyskotliwych, mieniących się ogników, niby diamenty, hojną dłonią rozsypane.
— Tak, sanwo!... — szepnęła.
Podali sobie ręce i cicho schodzili ze szczytu świętej Fudżi-Jamy.
Minęli żebrzącego mnicha, nie spostrzegłszy go.
Starzec wygramolił się z głębokiej wnęki skalnej i, wyciągnąwszy się na gołych kamieniach, grzał skostniałe członki, uśmiechał się do słońca i do tych dwojga, co szli ręka w rękę, cicho mówiąc do siebie.
Schodzili ku zielonym dolinom coraz szybszym krokiem, a ruchy ich stawały się pewniejsze i śmielsze.
Mnich przesuwał paciorki różańca i szeptał z uśmiechem radosnym:
— Wejdź, człowiecze, na szczyt Fudżi, obejrzyj widnokrąg i zrozum życie do dna, do reszty, do ostatniego drgnienia jego, do najcichszego echa!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.