Nędznicy/Część piąta/Księga trzecia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA TRZECIA.
BŁOTO, LECZ DUSZA.
I.
Kanał i jego niespodzianki.

Otóż Jan Valjean znajdował się w ścieku paryskim.
Jest to jeszcze jedno więcej podobieństwo Paryża do morza. Jak w oceanie, nurek zniknąć w nim może.
Było to przejście niesłychane. Będąc w środku wielkiego miasta, Jan Valjean wyszedł po za miasto, i w mgnieniu oka, w przeciągu czasu, potrzebnym na podniesienie i zamknięcie pokrywy, przeszedł z białego dnia w ciemność najzupełniejszą, z południa w północ, z hałasu do ciszy, od bezustannych grzmotów do bezwładności grobowej, i zbiegiem rzeczy jeszcze cudowniejszym, jak na ulicy Polonceau, z najniebezpieczniejszego położenia do najbezwzględniejszego bezpieczeństwa.
Skok gwałtowny do piwnicy, zniknięcie w lochach. Paryża, opuszczenie ulicy, na której śmierć była dokoła, dla tego rodzaju grobu, w którym było życie — wszystko to było chwilą nader dziwną. Jan Valjean przez kilka chwil był jakby oszołomiony, słuchający, osłupiały. Potrzask zbawienia nagle otworzył się przed nim. Niebiańska dobroć ujęła go przez pewien rodzaj podstępu. Cudowne zasadzki Opatrzności!
Jednakże ranny nie ruszał się wcale i Jan Valjean nie wiedział czy ten, którego wniósł do tego dołu, był żyjącym czy umarłym.
Pierwszem wrażeniem, jakiego doznał, było oślepienie. Nagle stał się niewidomym. Zdawało mu się także, że w jednej chwili ogłuchł. Nic już nie słyszał. Szalona wrzawa, tak rozpasana o kilka stóp nad nim, dochodziła do niego, jak to powiedzieliśmy, dzięki grubości ziemi, która go od niej dzieliła, przygłuchła i niewyraźna, niby jakiś szmer z głębi. Czuł tylko, że miał grunt twardy pod nogami, nic więcej, ale mu to wystarczało. Wyciągnął rękę, później drugą, dotknął się muru z dwóch stron i poznał, że korytarz, w którym się znajdował, był wązki; pośliznął się i uczuł, że bruk był wilgotny. Z ostrożnością posunął nogę, obawiając się dziury, studni lub topieli, i rozpoznał, że bruk szedł dalej. Zaduch smrodliwy objaśnił go o miejscu, w którem się znajdował.
Po upływie kilku chwil nie był już ślepym. Nieco światła wpadało z otworu, którym się wśliznął i wzrok jego mógł się rozpatrzyć w tej piwnicy. Zaczynał rozpoznawać nieco. Korytarz, w którym był pochowany, gdyż żaden inny wyraz nie oddałby lepiej położenia, był zamurowany po za nim. Było to jedno z tych wgłębień ślepych, które język specjalny nazywa gałęziami. Przed nim była inna ściana, ciemna ściana nocy. Światło otworu słabło i gasło o dziesięć lub dwadzieścia kroków od punktu, w którym znajdował się Jan Valjean i szarawym blaskiem rozjaśniało zaledwie w przestrzeni kilku metrów wilgotne wnętrze korytarza. Dalej był cień nieprzenikniony; przejść przez tę otchłań zdawało się strasznem, wstąpić w nią, zdawało się zgubnem. Można się jednak było zapuścić w tę ścianę mgły nieprzejrzanej i było tego potrzeba. Przytem potrzeba było się śpieszyć. Jan Valjean domyślał się, że ową kratę, spostrzeżoną przez niego pod brukiem, mogli także spostrzedz żołnierze, i że w takim razie wszystko byłoby straconem. Mogliby oni zejść także w głąb i przetrząść otchłań. Nie było chwili czasu do stracenia. Złożył Marjusza na bruku, następnie pozbierał go, jest to także wyraz dokładnie rzecz malujący, wziął go znów na barki i puścił się w drogę. Wszedł odważnie w ciemności.
W rzeczy samej Jan Valjean nie tak zupełnie był ocalonym, jak myślał. Niebezpieczeństwa innego rodzaju, lecz niemniej wielkie, oczekiwać go mogły jeszcze. Po piorunowym zamęcie walki, jaskinia mjazmów i przepaści; po chaosie kloaka. Jan Valjean wpadł z jednego kręgu piekielnego w drugi.
Gdy uszedł z pięćdziesiąt kroków, trzeba było się zatrzymać. Nastręczało się pytanie. Korytarz kończył się u innego przewodu, który przecinał poprzecznie. Były zatem dwie drogi. Którą się udać? czy trzeba zwrócić się na lewo czy też na prawo? Jak to rozpoznać w tym labiryncie ciemności? Labirynt ten jednak, jakeśmy to powiedzieli miał nić; był nią spadek. Iść w kierunku spadku, znaczyło to iść ku rzece.
Jan Valjean natychmiast to zrozumiał.
Powiedział sobie, że jest prawdopodobnie pod ściekiem Targowym, że, gdyby poszedł na lewo i dążył ze spadkiem, doszedłby przed upływem kwadransa do którego z otworów wychodzących do Sekwany, pomiędzy mostem Zamiany i mostem Nowym, to jest pojawiłby się wśród białego dnia w najludniejszym punkcie Paryża. Zdumienie przechodniów, gdyby ujrzeli dwóch zakrwawionych ludzi, wychodzących z ziemi pod ich stopami, spowodowałoby przybycie policjantów, lub wzięcie przez wojsko z sąsiedniego odwachu. Możnaby więc było być schwytanym jeszcze przed wyjściem. Należało lepiej zagłębić się w labiryncie, zaufać ciemnościom i powierzyć Opatrzności swoje wyjście.
Poszedł tedy przeciw spadkowi na prawo.
Gdy skręcił do nowej galerji, oddalone światełko otworu znikło, zasłona zupełnej ciemności spadła nań znowu i powtórnie stał się ślepym. Mimo to jednak posuwał się niemniej pośpiesznie, jak przedtem. Ramiona Marjusza obejmowały jego szyję, a nogi wisiały po za nim. Jan Valjean utrzymywał jedną ręką ręce rannego, drugą zaś macał ściany. Twarz Marjusza dotykała się jego twarzy i przylegała do niej skrwawiona. Czuł spływający po nim i przesiąkający pod jego ubraniem ciepły strumień, płynący z Marjusza. Jednakże wilgotne ciepło, obejmujące jego ucho, do którego dotykały usta rannego, oznajmiało oddech, a tem samem życie. Korytarz, którym teraz szedł Jan Valjean, był nie tak wązki, jak pierwszy. Jan Valjean szedł nim z pewną trudnością. Deszcze poprzedniego dnia nie odpłynęły jeszcze zupełnie i tworzyły mały potok w środku galerji, był więc zmuszonym przyciskać się do ściany, ażeby nie mieć nóg w wodzie. Tak szedł w ciemnościach, podobny do duchów nocy, macających zmierzch i pochłoniętych przez otchłanie mroku.
Jednakże powoli, czy to dlatego, że oddalone okienka dopuszczały nieco wątpliwego światła w głąb tej mgły nieprzejrzanej, czy też, że oczy przyzwyczajały się do ciemności, zdawało mu się, że coś widzi, i mógł sobie znowu zdawać sprawę, tak z muru, którego się dotykał, jak ze sklepienia, pod którem przechodził. Źrenica pogrąża się w ciemnościach nocy i w końcu znajduje w nich dzień, tak jak dusza zatapia się w nieszczęściu i w końcu znajduje w niem Boga.
Obierać kierunek nie było tak łatwo.
Rozgałęzienie ścieków jest, że tak powiemy, odbiciem rozgałęzienia ulic, które nad niemi są położone. Otóż naówczas Paryż miał dwa tysiące dwieście ulic. Można sobie wystawić pod tem miastem, ów las ciemnych rozgałęzień, który zowią kanałami. Systemat ścieków istniejących wówczas, wyprostowany, miałby długość jedenastu mil francuskich. Powiedzieliśmy wyżej, że sieć dzisiejsza, dzięki czynnemu zajęciu się tym przedmiotem przez ciąg trzydziestu lat ostatnich, posiada już około sześćdziesięciu mil. Jan Valjean odrazu się pomylił. Zdawało mu się, że jest pod ulicą Św. Dyonizego, a było niezawodnym, że nie był pod nią. Pod ulicą Św. Dyonizego jest stary kanał, murowany z czasów Ludwika XIII, idący prosto do kanału zbiorowego, zwanego Wielkim kanałem z jednem tylko załamaniem na prawo, na wysokości dawnego Dworu Dziwów, i z jednem rozgałęzieniem, ściekiem Św. Marcina, którego cztery ramiona przecinają, się na krzyż. Lecz loch Petite Truanderie, do którego wejście leżało obok szynkowni Koryntu, nie miał nigdy komunikacji z podziemiem ulicy Św. Dyonizego, kończył się on, dochodząc do kanału Montmartre, i tam to właśnie Jan Valjean się dostał. Kanał Montmartre jest najbardziej powikłanym z pomiędzy ścieków starej sieci. Szczęściem Jan Valjean pozostawił za sobą kanał Targowy, którego plan jeometryczny przedstawia masę najbardziej poplątanych gmatwanin; lecz miał on jeszcze przed sobą niejedno wprowadzające w kłopot niemały przejście, róg niejednej ulicy — gdyż to są ulice — stającej przed nim w ciemnościach, niby znak zapytania: najprzód po lewej ręce ogromny kanał Plâtrière, rodzaj chińskiej łamigłówki, rozciągającej się zabazgranym chaosem poplątanych kształtów głosek T lub Z pod gmachem pocztowym i pod rotundą targu zbożowego, aż do Sekwany, u której kształtem głoski Y się zakończa; dalej na prawo, krzywy korytarz ulicy Cadran z trzema zębami, stanowiącemi tyleż przejść; dalej jeszcze na lewo, rozgałęzienie Mail, rozchodzące się prawie u wejścia w rodzaj wideł, i w najróżnorodniejszych gzygzakach dochodzące do wielkiej pieczary odpływowej Luwru, połamanej i powikłanej na w szelki sposób; nakoniec, na prawo, przeciek ślepy ulicy Poszczących, nie licząc już mniejszych zboczeń tu i owdzie, przed dojściem do kanału środkowego, który jedynie mógł go doprowadzić do jakiego wyjścia dosyć oddalonego, żeby zapewnić mogło bezpieczeństwo.
Gdyby Jan Valjean posiadał choć cokolwiek z tych wiadomości, które tu podajemy, spostrzegłby zaraz, dotknąwszy się tylko muru, że nie znajduje się w galerji podziemnej ulicy Św. Dyonizego. Zamiast starych ciosowych kamieni, zamiast dawnej architektury, napuszonej i królewskiej nawet w kanale, z framugami i sklepieniami z granitu, otynkowanemi tłustem wapnem, którego sążeń kubiczny francuski kosztował osiemset liwrów, uczułby pod ręką tegoczesną oszczędność, środki ekonomiczne, cegły i drobne kamienie, otynkowane wapnem hydraulicznem, na podstawie z betonu, którego metr kubiczny kosztuje dwieście franków: budownictwo mieszczańskie z tanich materjałów — lecz Jan Valjean nic z tego wszystkiego nie wiedział.
Szedł dalej, zakłopotany lecz spokojny, nic nie widząc, nic nie wiedząc, pogrążony w przypadkowości, pochłonięty, że tak powiemy, przez Opatrzność.
Stopniowo, wyznajemy to, jakiś przestrach go ogarniał. Cień, który go otaczał, zaczynał wchodzić do jego umysłu. Szedł dalej w głębi zagadki. Ten wodociąg kloaczny jest przerażającym; krzyżuje się on i wikła w sposób odurzający. Okropną jest rzeczą być pochłoniętym przez ten Paryż ciemności. Jan Valjean był zmuszonym wynajdywać, nieledwie odkrywać drogę dla siebie, nie widząc jej. W tej nieświadomości każdy krok, który stawiał, mógł być dlań ostatnim. Jak wyjdzie stąd? czy znajdzie wyjście? czy na czas jeszcze je znajdzie? czy ta kolosalna podziemna gąbka z komórkami z kamienia da się przeniknąć i przebić? czy natrafi na jaki otwór niespodziany w ciemnościach? czy dojdzie do zawiłości nieprzebytej? czy Marjusz przetrwa upływ krwi, a on sam czy przetrwa głód? czy skończy się na tem, że zginą oba i ich szkielety pozostaną w otchłaniach cienia? Nie wiedział. Zadawał sobie wszystkie te pytania i nie potrafił odpowiedzieć na żadne. Wnętrzności Paryża są przepaścią. Jan Valjeau, jak prorok, był w brzuchu potwora. Nagle spotkała go niespodzianka. W chwili najmniej przewidzianej, nie przestając ciągle iść prosto, spostrzegł, że nie idzie pod górę; woda ścieku uderzała mu o stopy, kiedy wprzód nie dochodziła nawet do nóg. Ściek zatem szedł na dół. Dla czego? miałżeby nagle dochodzić do Sekwany? Było to wielkie niebezpieczeństwo, lecz jeszcze większem byłoby się cofać. Szedł dalej zatem prosto.
Jan Valjean nie szedł bynajmniej ku Sekwanie. Wyniosłość, stanowiąca grunt Paryża na prawym jej brzegu, jednym zlewem spływa do Sekwany, a drugim do Wielkiego kanału. Grzebień tej wyniosłości, będący linją rozdziału wód, spływających do rzeki lub zlewających się do ścieku, zakreśla linję nader fantastyczną. Punkt kulminacyjny, miejsce rozdziału zlewów jest w kanale Saint-Avoye, po za ulicą Michel-le-Comte, w kanale Luwru, w pobliżu bulwarów, a w kanale Montmartre w bliskości targów. Do tego to punktu kulminacyjnego przybył Jan Valjean. Szedł zatem do kanału środkowego; był na dobrej drodze. Jednakże nic o tem nie wiedział.
Za każdym razem, kiedy przychodził do rozstajnego punktu, rozpoznawał rogi za pomocą macania, i skoro spostrzegł, że zdarzające się przejście jest węższe od korytarza, w którym się znajdował, nie wchodził do niego, lecz szedł dalej, myśląc słusznie, że każda węższa droga mogłaby go doprowadzić do ślepego rozgałęzienia i jedynie oddalała od celu, to jest do wyjścia. Tym sposobem uniknął poczwórnych sideł, które nań zastawiały w ciemnościach cztery labirynty, wyżej przez nas wyliczone.
W pewnej chwili rozpoznał, że wyszedł z pod Paryża skamieniałego, w którym zawieszonym był ruch miejski, i dostał się pod Paryż żyjący i normalny. Usłyszał nagle nad głową niby szmer grzmotu, oddalony, lecz bezustanny. Był to turkot powozów.
Szedł następnie około półgodziny, przynajmniej według własnego rachunku i nie myślał jeszcze spocząć na chwilę; zaledwie zmienił rękę, którą utrzymywał Marjusza. Ciemność była jeszcze głębszą niż wprzódy, lecz ona właśnie dodawała mu otuchy.
Nagle przed sobą zobaczył swój cień. Rysował się on na czerwoności ledwie dostrzeżonej, która zabarwiała słabą purpurą bruk pod jego stopami i sklepienie po nad głową i przeciskała się przez ciemność po prawej i lewej stronie na przewilgotniałych murach. Zdumiony, odwrócił się.
Po za nim w tej części podziemia, którą przeszedł dopiero, w odległości, która wydała mu się ogromną, błyszczała, rozpływając się w gęstych ciemnościach, jakaś niby straszna gwiazda, zdająca się nie patrzeć na niego.
Była to gwiazda policji, wschodząca w kanale.
Po za tą gwiazdą zdawało się szarzeć osiem do dziesięciu postaci czarnych, prostych, niewyraźnych, strasznych.






II.
Wyjaśnienie.

Dnia 4 czerwca nakazanem zostało przetrząśnięcie kanałów. Obawiano się, żeby zwyciężeni nie szukali w nich przytułku i prefekt Grisquet miał przepatrzeć Paryż ukryty, w tym samym czasie, kiedy jenerał Bugeaud wymiatał Paryż jawny; było to podwójną czynnością z jednym celem, której wymagała dwojaka strategja siły publicznej, reprezentowanej u góry przez armję, a na dole przez policję. Trzy plutony ajentów i uprzątaczy kanałów przeglądało podziemną otchłań Paryża, pierwszy brzeg prawy, drugi brzeg lewy, trzeci zaś miasto właściwe.
Ajenci byli uzbrojeni w karabiny, kastety, sztylety i szpady.
Tem co w tej chwili kierowanem było na Jana Valjean, była latarnia patrolu prawego brzegu.
Patrol ten zwiedzał dopiero galerję krzywą i trzy przejścia, znajdujące się pod ulicą Cadran. Podczas gdy znajdował się w głębi tych przejść, Jan Valjean napotkał na swej drodze wejście do galerji, uznał je węższem od przejścia głównego i nie wchodził tam wcale. Poszedł mimo niej. Policjantom, wychodzącym z galerji Cadran, zdawało się, że słyszą odgłos kroków w kierunku kanału środkowego. Były to w istocie kroki Jana Valjean. Sierżant, dowodzący patrolem, podniósł latarnię, a ludzie jego zaczęli rozpatrywać się w ciemnościach, w kierunku, skąd dochodził ten szmer.
Dla Jana Valjean była to chwila, niepodobna do opisania.
Szczęściem, jeżeli on dobrze widział latarnię, to nawzajem latarnia widziała go źle. Była ona światłem, a on był cieniem. Przytem był on daleko i pomięszany z ciemnością, miejscową. Przycisnął się do muru i stanął.
Zresztą Jan Valjean nie zdawał sobie sprawy z tego co się mogło poruszać po za nim. Bezsenność, brak żywności, wzruszenia, rozmarzyły i jego także. Widział migające się światło i dokoła tego światła widział larwy. Co to było? Nie rozumiał wcale.
Skoro Jan Valjean się zatrzymał, szmer ustał.
Ludzie, należący do patrolu, słuchali i nic nie słyszeli, patrzyli i nic nie dostrzegli. Zaczęli się naradzać.
W owym czasie, w tym punkcie kanału Montmartre był rodzaj placu zwanego służbowym, zniesionego później z przyczyny małego wnętrznego jeziora, które tworzyło się na nim przez zebranie się po większych burzach potoków wody deszczowej. Patrol mógł się skupić w tym punkcie.
Jan Valjean spostrzegł, że owe larwy zrobiły rodzaj koła. Głowy zbliżyły się i szeptały do siebie.
Wypadkiem narady było przekonanie, że się zwiedli, że szmeru wcale nie było, że dalej nie ma nikogo, że byłoby bezużytecznem zapuszczać się w kanał środkowy, że byłoby to traceniem czasu, lecz że trzeba pośpieszać ku Saint-Merry; że jeśli znajdzie się coś do roboty i jaki „buzyngot“ do „wytropienia“ to chyba w tamtej części ścieków.
Sierżant dał rozkaz zwrócić się na lewo, ku otworom wychodzącym do Sekwany. Gdyby powzięto myśl rozdzielenia się na dwa oddziały i udania się w dwóch kierunkach, Jan Valjean byłby schwytanym. Wszystko tym sposobem wisiało na włosku. Prawdopodobnem jest jednakże, że instrukcje prefektury, przewidując możebność walki i powstańców w znaczniejszej liczbie, zabraniały patrolom dzielić się na części. Patrol zatem poszedł dalej, pozostawiając za sobą Jana Valjean. Ze wszystkich jego poruszeń Jan Valjean zrozumiał tylko przyćmienie latarni, która zwróciła się nagle w innym kierunku.
Przed odejściem, sierżant, dla zaspokojenia policyjnego sumienia, wystrzelił z karabinu w stronę, którą, opuszczali, w kierunku Jana Valjean. Huk strzału echo podawało echu, niby ryczenie tej tytanicznej paszczęki. Odłamek tynku, spadły w strumyk i rozbryzgujący wodę o kilka kroków od Jana Valjean, oznajmił mu, że kula trafiła w sklepienie prawie po nad jego głową.
Kroki równe i powolne odbijały się jeszcze po lochu przez chwil kilka, odgłosem coraz bardziej słabiejącym, w skutek zwiększającej się odległości; grupa czarnych postaci, zagłębiała się coraz dalej, światło latarni migało się i wahało, tworząc na sklepieniu smug czerwonawy, który zmniejszał się coraz, a następnie znikł zupełnie i zaległa cisza głęboka; powróciła ciemność nieprzejrzana, ślepota i głusza objęły znowu panowanie nad ciemnością, a Jan Valjean, nie śmiejący jeszcze się poruszyć, pozostał dość długo przyciśnięty do muru, z nastawionem uchem, z natężoną źrenicą, patrząc na powolne znikanie tego orszaku widm patrolujących.






III.
Człowiek tropiony.

Należy oddać policji owych czasów tę sprawiedliwość, że nawet w najdrażliwszych okolicznościach publicznych, niezachwianie wypełniała trudny swój obowiązek dozoru i baczności. Powstanie nie było bynajmniej w jej oczach pozorem do popuszczenia cugli złoczyńcom i zaniedbania społeczeństwa, dlatego że rząd był w niebezpieczeństwie. Zwykłą służbę pełniła ona ściśle obok służby nadzwyczajnej i nie przestraszało ją to. W chwili poczęcia wypadku publicznego, mogącego mieć nieobrachowane skutki, pod naciskiem możebnej rewolucji, nie pozwalając sobie przeszkadzać ani powstaniu ani barykadom, ajent policyjny „tropił“ złodzieja.
Jedna właśnie z podobnych operacji odbyła się po południu 6 czerwca nad brzegiem Sekwany, na wyniosłości lewego wybrzeża, nieco po za mostem Inwalidów.
Wyniosłego tego wybrzeża nie ma już dzisiaj.
Widok miejsca zmienił się od tego czasu.
Na tem to wybrzeżu, dwaj ludzie, oddzieleni od siebie pewną odległością, zdawali się obserwować wzajemnie, tak jednak, że jeden unikał drugiego. Ten, który szedł naprzód, starał się oddalić, ten zaś, który szedł za nim, starał się przybliżyć.
Była to niby partja szachów, grana zdaleka i w milczeniu. Ani jeden ani drugi nie zdawał się śpieszyć, tak jakby każdy z nich obawiał się zbytecznym pośpiechem podwoić kroki swojego partnera.
Była to żądza schwytania ścigająca ofiarę, starając się ukryć, że ją ściga. Ofiara była zafrasowaną, i miała się na baczności.
Tropiona zwierzyna i tropiący ją brytan, mieli się do siebie właściwie. Ten, co starał się umknąć, miał niewiele ducha i nędzną minę; ten, co starał się go pochwycić, drab wyniosłej postawy, był tęgiej postawy i musiał być dzielnym w spotkaniu. Pierwszy, czując się słabszym, unikał drugiego, lecz unikał go w sposób nader gwałtowny; gdyby kto mógł nań uważać, dostrzegłby w jego oczach ponurą nienawiść ucieczki i wszystkie groźby obawy.
Wybrzeże było puste, nie było na niem ani jednego przechodnia; nie było nawet przewoźników ani posługaczy w czółnach, poprzywiązywanych miejscami do brzegu.
Możnaby było z łatwością widzieć obu tych ludzi z przeciwnego rogu ulicy i temu ktoby ich zauważył z tej odległości, człowiek, idący naprzód wydałby się istotą najeżoną, obdartą i połamaną, niespokojną i drżącą pod połachmanioną bluzą; drugi zaś osobą klasyczną i urzędową, noszącą surdut pełen powagi, oguzikowanej aż pod brodę.
Czytelnik poznałby może tych dwóch ludzi, gdyby ich zobaczył więcej z bliska.
Jaki był cel ostatniego? Prawdopodobnie ten, żeby ubrać pierwszego nieco cieplej.
Kiedy człowiek ubrany przez państwo ściga człowieka w łachmanach, czyni to dlatego, ażeby z niego zrobić także człowieka ubieranego przez państwo.
Jest także purpura poniżenia.
Prawdopodobnie jakiejś nieprzyjemności i jakiejś purpury tego rodzaju pierwszy starał się uniknąć.
Że drugi dozwalał mu iść naprzód i nie schwytał go jeszcze, przyczyną tego było, według wszelkiego prawdopodobieństwa to, że się spodziewał, iż ścigany będzie miał jakie znaczące spotkanie z jaką gromadką, mogącą być dobrym łupem. Taka delikatna operacja nazywa się „tropieniem.“
Przypuszczenie to jest tem prawdopodobniejszem, że człowiek oguzikowany, spostrzegłszy z wybrzeża na rogu ulicy przejeżdżającą niezajętą dorożkę, dał znak dorożkarzowi; dorożkarz zrozumiał to, poznał zaraz z kim ma do czynienia, ściągnął cugle i zaczął powolnie zdążać od rogu ulicy za dwoma ludźmi. Ponura i obdarta postać idąca naprzód nie spostrzegła tego wcale.
Dorożka przejeżdżała wzdłuż drzew Pól Elizejskich. Widać było po za wałem postać dorożkarza i bat, który trzymał w ręku.
Jedną z sekretnych instrukcji policyjnych, danych ajentom, stanowi ten artykuł: — „Mieć zawsze w pogotowiu powóz miejski, na przypadek.“
Tak manewrując każdy swoim sposobem, ze strategią wyborną, dwaj ci ludzie zbliżyli się do narożnego zjazdu, prowadzącego z ulicy do wybrzeża, po którym dorożkarze, przejeżdżający z Passy zjeżdżali poić konie w Sekwanie. Zjazd ten został zrównanym następnie dla symetrji; konie cierpią pragnienie, lecz oko jest zadowolone.
Prawdopodobnie człowiek w bluzie zamierzy wejść na ulicę tym zjazdem, ażeby spróbować zniknąć na Polach Elizejskich, w miejscu przyozdobionem drzewami, lecz w zamian za to zaopatrzonem dobrze w ajentów policyjnych, gdzie zatem ścigający znalazłby łatwo pomoc w potrzebie.
Ten punkt ulicy nader mało jest oddalonym od domu sprowadzonego z Moret do Paryża w r. 1824 przez pułkownika Brack i zwanego domem Franciszka Igo. Odwach znajduje się tam bardzo blisko.
Ku wielkiemu zdziwieniu swojego obserwatora, człowiek tropiony nie poszedł wcale zjazdem do pojenia. Szedł on dalej wybrzeżem wzdłuż ulicy.
Położenie jego stawało się widocznie krytycznem.
Oprócz rzucenia się do Sekwany, cóż mógł i myślał począć?
Nie miał już żadnego środka dostać się na ulicę; nie było zjazdu ani schodów, a bardzo już blisko było miejsca, w którem załamuje się koryto Sekwany, w pobliżu mostu Jena, gdzie wybrzeże coraz bardziej się zwężające, kończy się cienkim pasem i niknie pod wodą. Doszedłszy tam znalazłby się otoczonym przez mur prostopadły z prawej strony, przez rzekę z lewej i od przodu, przez władzę od tyłu.
Wprawdzie ten kraniec wybrzeża był zasłonięty przed wzrokiem przez kupę ziemi, sześć do siedmiu stóp wysoką, usypaną przez jakieś opadnięcie. Lecz czy ten człowiek mógł myśleć, że się schroni bezpiecznie po za tem rumowiskiem gruzu, które dosyć było obejść, aby go złapać. Byłoby to dzieciństwem. Naiwność złodziei nie sięga tak daleko.
Kupa gruzu tworzyła nad brzegiem wody rodzaj pagórka, wznoszącego się coraz wyżej, aż do prostopadłego muru nadbrzeżnego, ponad którym była ulica.
Człowiek ścigany doszedł do tego wzgórza i obszedł je tak, że przestał być widzianym przez idącego z tyłu.
Ten drugi także przestając widzieć pierwszego, przestał być przez niego widzianym; korzystając z tego porzucił wszelkie udawanie i zaczął iść bardzo szybko. W kilku chwilach był już przy kupie rumowisk i okrążył ją. Tam, zatrzymał się zdumiony. Człowieka, którego ścigał, nie było.
Było to zaćmienie całkowite mężczyzny w bluzie.
Wybrzeże po za kupą gruzów kończyło się najwięcej o trzydzieści kroków, niknąć pod wodą, która dalej uderzała o mur.
Zbieg nie mógł się rzucić do Sekwany, ani wdrapać na mur, nie będąc spostrzeżony przez tego, który szedł za nim. Cóż się więc stało?
Człowiek w zapiętym pod szyję surducie przeszedł do krańca wybrzeża, pozostał w tem miejscu przez chwilę zamyślony, z zaciśniętemi pięściami, ze spojrzeniem badawczem. Zobaczył tam w punkcie, w którym kończyła się ziemia a rozpoczynała woda, kratę żelazną, szeroką, umieszczoną na dole, sklepioną, opatrzoną dużym zamkiem i trzema grubemi zawiasami. Ta krata, rodzaj drzwiczek wybitych u spodu muru, otwierała się na samym skraju wybrzeża. Brunatny strumyk wypływał z niej. Strumyk ten wpadał do Sekwany.
W głębi po za tą ciężką zardzewiałą kratą można było rozpoznać rodzaj korytarza sklepionego.
Człowiek wzruszył ramionami i patrzył na kratę z wyrzutem.
Gdy to spojrzenie nie miało skutku, spróbował ją popchnąć, wstrząsnął nią, lecz się nie otwierała wcale. Prawdopodobnie była ona otwieraną, jakkolwiek nie słychać było najmniejszego skrzypnięcia, co jest rzeczą szczególną dla kraty tak zardzewiałej, lecz pewnem było, że ją nazad zamknięto. To wskazywało, że ten, przed którym te drzwi się otworzyły, był opatrzony, był opatrzonym nie w wytrych, lecz w klucz.
Tę oczywistość zrozumiał wkrótce człowiek wysilający się nad otworzeniem kraty i rzucił jej z oburzeniem tę sensację:
— Djabelnie mocna! — klucz rządowy!...
Później, uspokoiwszy się natychmiast, pomieścił cały orszak przypuszczeń wewnętrznych w szeregu wykrzykników, wymówionych z akcentem prawie ironicznym:
— No! no! no! no!
— Powiedziawszy to, w niewiedzieć jakiej nadziei, czy spodziewając się ujrzeć wyjście człowieka w bluzie, czy wejście innych przez tąż samą kratę, postawił się na czatach po za kupą, gruzów z cierpliwą wściekłością psa więziennego.
Ze swej strony dorożka, która się zupełnie stosowała do jego chodu, zatrzymała się po nad nim w bliskości brzegu. Dorożkarz, przewidując długie oczekiwanie, powkładał łby swoich koni do worka owsa, wilgotnego od spodu, tak dobrze znanego Paryżanom. Nieliczni przechodnie mostu Jena, nim zeszli z niego obracali głowy, żeby popatrzeć przez chwilę na te dwa szczegóły nieruchome krajobrazu: człowieka na wybrzeżu i dorożkę na ulicy nadbrzeżnej.






IV.
On także niesie swój krzyż.

Jan Valjean zaczął iść dalej i nie zatrzymywał się więcej.
Pochód ten stawał się co chwila trudniejszym, spadzistość sklepień jest zmienna; wysokość ich średnia wynosi około pięciu stóp sześciu cali i obliczoną została na wzrost człowieka; Jan Valjean był zmuszonym schylać się, ażeby nie uderzać Marjusza o sklepienie, trzeba było co chwila uginać, następnie podnosić się i bezustannie obmacywać ściany. Wilgoć kamieni i ślizkość pokładu spodniego stanowiły zły punkt oparcia, tak dla ręki jak dla nogi. Dostał się on w ohydne gnojowisko miasta. Przerywane odblaski otworów ukazywały się w bardzo odległych przerwach i jaśniały tak blado, że jasne światło słońca wysuwało się księżycowym blaskiem; wszystko zresztą było brudem, wyziewem, dusznością i cieniem. Jan Valjean czuł głód i pragnienie; pragnienie nadewszystko; tam zaś, jak morze, było miejsce pełne wody, której nie można pić. Jego siła, cudowna, jak to wiemy, i nader mało osłabiona przez wiek, dzięki czystemu i trzeźwemu życiu, zaczynała jednak omdlewać. Nadchodziło znużenie, a zmniejszające się siły, czyniły ciężar coraz większym. Marjusz może umarły, ciążył ciężarem ciał bezwładnych. Jan Valjean utrzymywał go tak, że nie naciskał jego piersi, i że oddychanie mogło się odbywać jak można było najlepiej. Czuł on około swych nóg szybko przebiegające szczury. Jeden z nich był tak dzikim, że go ugryzł. Od czasu do czasu przez otwory ściekowe dochodziło doń tchnienie świeżego powietrza; i to tylko ożywiało go nieco.
Mogła być blisko trzecia po południu, gdy doszedł do kanału środkowego.
Zadziwiło go zaraz natychmiastowe rozszerzenie się pieczary. Znalazł się nagle w galerji, której ścian nie dosięgały obie wyciągnięte ręce i pod sklepieniem, którego nie dotykała jego głowa. Wielki kanał rzeczywiście ma osiem stóp szerokości, a siedem stóp wysokości.
W punkcie, w którym kanał Montmartre łączy się z wielkim kanałem, dwie inne galerje podziemne, to jest galerja Prowancji i galerja Opactwa przecinają się wzajemnie. Wchodząc między te cztery drogi, człowiek mniej roztropny byłby niezdecydowanym. Jan Valjean wybrał najszerszą, to jest kanał Środkowy. Lecz tutaj powracało pytanie: czy iść na dół czy pod górę? Sądził, że położenie było naglącem, i że potrzeba było bądź co bądź, dostać się czemprędzej do Sekwany. Mówiąc innemi słowy, potrzeba było iść na dół. Zwrócił się więc na lewo.
Postąpił jak najlepiej. Byłoby błędem mniemać, że kanał środkowy ma dwa wyjścia, jedno przy Bercy, a drugie około Passy, i że jest, jak się zdaje wskazywać jego nazwa, środkowym pasem podziemnym Paryża po prawym brzegu Sekwany. Wielki kanał, będący tylko, przypomnijmy to sobie, dawnym strumykiem Ménilmontant, kończy się, jeżeli go przejdziemy pod górę, ślepym wąwozem, bez wyjścia, w punkcie swojego wypływu, to jest u swego źródła, u stóp pagórka Ménilmontant. Nie ma on żadnej komunikacji bezpośredniej z rozgałęzieniem ścieków, gromadzących wody Paryża po za dzielnicą Popincourt i zlewającą się do Sekwany kanałem Amelot, poniżej dawnej wyspy Wilczej. To rozgałęzienie, uzupełniające kanał zbiorowy, oddzielonem jest od niego pod samą już ulicą Ménilmontant wałem kamiennym, oznaczającym punkt rozdziału zlewów górnych i dolnych. Gdyby Jan Valjean poszedł pod górę, dostałby się po tysiącznych wysileniach, wyczerpany znużeniem, konający, w ciemnościach, do ściany bez przejścia. Byłby zgubiony.
Biorąc ściśle, nawet stamtąd, wróciwszy się nieco nazad, udając się przez przejście Dziewic Kalwarji, pod warunkiem, żeby się nie zatrzymał lub zabłąkał w rodzaju gęsiej łapy podziemnej u zbiegu kanałów ulicy Boucherat, idąc następnie korytarzem Św. Ludwika, później zwracając się na lewo przez przesmyk St. Gilles, dalej kierując się na prawo i unikając galerji Św. Sebastjana, mógł się dostać do kanału Amelot, a stąd, przypuszczając, żeby się nie zabłąkał jeszcze w rodzaju F, znajdującego się pod Bastylją, mógłby trafić na wyjście do Sekwany w bliskości Arsenału. Lecz na to potrzeba było znać gruntownie we wszystkich rozgałęzieniach i przejściach olbrzymią rosochatość ścieków. Otóż, jakeśmy to już powiedzieli, Jan Valjean nie znał wcale tej strasznej otchłani, którą szedł, i gdyby go zapytano w czem się znajduje, odpowiedziałby; w głębiach nocy.
Instynkt posłużył mu dobrze. Iść na dół było rzeczywiście możebnem zbawieniem.
Wyminął po prawej stronie dwa przejścia, zgięte w kształty pazura, pod ulicą Lafitte i ulicą Św. Jerzego, oraz długi połamany korytarz Chaussée d’Antin.
Nieco po za ściekiem, który prawdopodobnie był kanałem Św. Magdaleny, zatrzymał się. Był bardzo zmęczonym. Okienko dosyć szerokie, prawdopodobnie wychodzące z ulicy Anjou, dawało dosyć światła. Jan Valjean, z tą łagodnością poruszeń, jaką brat miałby dla rannego brata, złożył Marjusza na występie muru w kanale. Zakrwawione oblicze Marjusza pod bladem światłem okienka, zdawało się, jak w głębi grobu. Miał on oczy zamknięte; włosy przywarte do skroni, niby pędzle zaschłe w farbie czerwonej, ręce wiszące i bezwładne, członki zimne, krew zsiadłą w kącikach warg. Zaschła krew zgruźliła się w węzłach jego chustki na szyi, koszula przylgła do ran, sukno odzieży tarło otwarte nacięcia żywego ciała. Jan Valjean, uchyliwszy końcem palców ubrania, położył rękę na jego piersi; serce biło jeszcze. Jan Valjean podarł jego koszulę, obwiązał rany, jak mógł najlepiej i zatrzymał odpływającą krew; następnie schyliwszy się w tym półcieniu nad Marjuszem, bez świadomości i prawie bez tchnienia, patrzył na niego z niedającym się opisać wstrętem.
Poprawiając odzież Marjusza, znalazł w jego kieszeniach dwie rzeczy: chleb, którego zapomniał od wczoraj i pugilares. Zjadł chleb i otworzył pugilares. Na pierwszej karcie — znalazł cztery wiersze, napisane przez Marjusza. Przypominamy je sobie:
„Nazywam się Marjusz Pontmercy. Trupa mojego zanieść do mojego dziadka pana Gillenormand, ulica Panien Kalwarji, N. 6, w Marais“.
Jan Valjean przy świetle okienka przeczytał te kilka wierszy, i pozostał przez chwilę jakby pogrążonym w samym sobie, powtarzając półgłosem: ulica Panien Kalwarji, numer szósty, pan Gillenormand. Włożył nazad pugilares do kieszeni Marjusza. Jadł nieco i siła mu powróciła; wziął znowu Marjusza na plecy, oparł troskliwie jego głowę na prawej swojej łopatce i zaczął dalej iść w dół kanału.
Wielki kanał, kierujący się według spadku doliny Ménilmontant, ma około dwóch mil francuskich długości. Jest on brukowany w znacznej części swego przebiegu.
Tej pochodni nazwisk ulic Paryża, przy której objaśniamy czytelnikom pochód podziemny Jana Valjean, Jan Valjean nie miał wcale. Nic go nie objaśniały, jaką okolicę miasta przebiega, i jaką odbył przeprawę. Jedynie coraz większa bladość promyków światła, które spotykał od czasu do czasu, wskazywała mu, że słońce ustępowało z bruku i że dzień się skończy niedługo; tylko turkot powozów po nad jego głową, który się z ciągłego przemienił na przerywany, a następnie prawie ustał zupełnie, kazał mu wnosić, że już nie znajduje się pod środkowym Paryżem, że się zbliżył do jakiejś samotnej dzielnicy, sąsiadującej z zamiejskiemi bulwarami lub oddalonemi ulicami pobrzeża. Tam, gdzie jest mniej domów i mniej ulic, ścieki mają mniej otworów. Ciemność powiększała się do koła Jana Valjean. On jednak nie przestawał wcale iść dalej, macając ściany w ciemnościach.
Nagle ciemność ta stała się straszną.






V.
I piasek, jak kobieta, ma swoje zdradne przebiegi.

Jan Valjean uczuł, że wszedł w wodę, i że nie miał już przed stopami bruku, lecz mur.
Zdarza się niekiedy w pewnych okolicach Brytanji lub Szkocji, że człowiek, podróżny lub rybak, idący błotną niziną po oddalonym brzegu jakiej rzeki, spostrzega się nagle, że od kilku chwil idzie z pewną trudnością. Grunt pod jego stopami jest jakby ze smoły; podeszwa przylega do niego; nie jest to już piasek lecz lep. Wybrzeże jest zupełnie suche, lecz za każdym krokiem, jaki na niem postawi, skoro tylko chce podnieść nogę, miejsce, które się wycisnęło, napełnia się wodą. Oko zresztą nie spostrzega żadnej zmiany, ogromna płaszczyzna jest niejednostajną i spokojną, cały obszar piasku wygląda jednakowo, nic nie odróżnia gruntu twardego jeszcze, od gruntu, który już nie ma podstawy; wesoła chmara owadów nadmorskich skacze tłumnie na wędrowca. Człowiek idzie dalej, prosto opiera się o ziemię, stara się przybliżyć do brzegu. Nie jest on niespokojnym. Niepokoić się ma? dlaczegoż? Jednakże uczuwa coś, jakby ciężar jego nóg wzrastał za każdym krokiem, który czyni. Nagle zapadać się zaczyna. Zagłębia się na dwa już lub trzy cale. Musi nie iść dobrą drogą; zatrzymuje się, by ją rozpatrzeć. W tej chwili spogląda na swoje nogi. Nogi jego już znikły. Piasek je pokrywa; wyciąga nogi z piasku, chce powrócić nazad, obraca się w tył, zagłębia się jeszcze bardziej. Piasek dochodzi mu do kostek; wyrywa się z niego i rzuca się na lewo, piasek pokrywa do połowy jego łydki; rzuca się na prawo, piasek dochodzi pod kolana. Wtedy rozpoznaje z nieopisanym przerażeniem, że się dostał na brzeg ruchawy, i że się znajduje w tym ruchomym płynie, w którym człowiek zarówno nie może chodzić, jak ryba pływać nie może. Rzuca ciężar, jeżeli niesie jaki, pozbywa się balastu, jak okręt w niebezpieczeństwie, lecz i to już po czasie, piasek dochodzi mu po za kolana.
Woła, powiewa kapeluszem lub chustką, piasek obejmuje go coraz bardziej; jeżeli brzeg jest pusty, jeżeli ziemia jest zbyt odległą, jeżeli ława piasku zbyt głęboka, jeżeli nie ma bohaterów w okolicy, wtedy wszystko się skończyło, skazanym jest na zapadnięcie. Skazanym jest na to pogrzebanie straszne, długie, nieruchome, nieprzebłagane, którego niepodobna opóźnić, ani przyśpieszyć, które trwa godziny, które trwa bez końca, które pochłania go stojącego, wolnego, w zupełnem zdrowiu, które go ciągnie za nogi, które za każdem wysileniem, jakie czyni, za każdym krzykiem, jaki wydaje, zanurza go nieco głębiej, które zdaje się go karać za jego wytrwałość, podwojeniem swego pośpiechu, które powolnie wprowadza człowieka do ziemi, pozostawiając mu cały czas do patrzenia na horyzont, na drzewa, na zielone wioski, na dymy, wznoszące się z kominów oddalonych miasteczek, na statki, żeglujące po morzu, na przelatujące ze śpiewem ptaszęta, na słońce, na niebo. Zapadnięcie — to grób, co się zamienił w bagno i z głębi ziemi wychodzi po żywych. Każda chwila jest pogrzebową, nieprzebłaganą. Nieszczęśliwy próbuje usiąść, położyć się, oprzeć rękami. Wszystkie te ruchy pchają go w głąb ziemi; prostuje się i jeszcze bardziej się zagłębię czuje się połkniętym; ryczy, błaga, woła na chmury, wyciąga ręce, rozpacza. Oto już zapadł w piasek po brzuch; oto piasek dosięga piersi; oto pozostał już tylko popiersiem. Wyciąga ręce, wydaje wściekłe wrzaski, zatapia paznogcie w bagnisku, pragnie się utrzymać na tym popiele, opiera łokciami, pragnąc się wyrwać z tej rzadkiej otchłani, oddycha gwałtownie; piasek się wznosi. Oto już doszedł ramion, dochodzi szyi, twarz samą tylko widać jeszcze. Usta wydają krzyk, lecz piasek je zasypuje; milczenie. Oczy patrzą jeszcze, lecz piasek je zamyka; noc. Następnie niknie czoło, część włosów tylko widać po nad piaskiem; wysuwa się ręka, przebijając powierzchnię brzegu, porusza się i wstrząsa, lecz po chwili znika. Okropny koniec człowieka!
Niekiedy jeździec zapada się tak z koniem, niekiedy woźnica zapada się z wozem; wszystko pochłania piasek. Jest to takież samo rozbicie, jak na wodzie. Ziemia zatapia człowieka. Wydaje się równiną, a jest głębią. Przepaść też umie być zdradliwą.
Tak okropna przygoda, zawsze możebna na tem lub owem piasczystem wybrzeżu morskiem, była możebną trzydzieści lat temu w ściekach paryskich.
Przed dokonaniem ważnych prac, rozpoczętych w r. 1833, otchłań podziemna Paryża podlegała takim nagłym zapadaniom się.
Woda przesiąkała do niektórych spodnich pokładów ziemi i podstawa kanału, którą stanowił bruk w dawnych ściekach, a wapno hydrauliczne na betonie w nowych galerjach, nie mając punktu oparcia, uginało się. Ugięcie się w podłodze tego rodzaju, to rozpadlina, to zatop. Pokład spodni kanału rysował się w pewnej długości. Te rozpadliny, te przepaści błotne nazywały się w języku specjalnym topielami. Co to jest topiel? Jest to ruchomy piasek brzegów morskich, nagle napotkany pod ziemią; jest to stok góry Św. Michała w kanale. Grunt przemokły zdaje się jakby rozpuszczonym, wszystkie jego cząsteczki są niby w zawieszeniu w pół-płynnej masie; nie jest to już ziemia i nie jest to woda. Głębokość tego często bardzo wielka. Niema nic straszniejszego nad spotkanie się z taką, miejscowością. Jeżeli przeważa w niej woda, śmierć jest szybką, następuje pochłonięcie; jeżeli przeważa ziemia, śmierć jest powolną, następuje zapadnięcie.
Czy wyobrażacie sobie taką śmierć? Jeżeli zapadnięcie się jest strasznem na brzegu morza, jakiem że ono musi być w kloace? zamiast otwartego powietrza, jasnego światła, zupełnego dnia, pogodnego nieba, oddalonego gwaru, tych wolnych chmurek, z których pada życie, tych statków, spostrzeganych zdaleka, tej nadziei pod wszelaką postacią, przechodniów przypuszczalnych, ratunku możebnego do ostatniej chwili, zamiast tego wszystkiego głucha cisza, oślepiająca ciemność, czarne sklepienie, wnętrze gotowego już grobu, śmierć w głębi kału pod pokrywą ziemi; powolne zanurzenie w odchodach, kamienna skrzynia pełna błota, z której duszność otwiera szpony i chwyta za gardło; ściek plugastwa, zalewający czkawkę śmiertelną; kał zamiast brzegu, wodoród siarczany zamiast uraganu, gnój zamiast morza! i wołać, zgrzytać zębami, kręcić się i szarpać, i konać... wiedząc o tem mieście ogromnem, które temu pomódz nie może, choć jest tak blisko nad głową!
Nieopisaną jest okropność takiej śmierci. Na stosie, w rozbiciu morskiem, można być wielkim; w płomieniach, równie jak na falach, postawa wspaniała jest możebną; można się tam przeistoczyć, padając w przepaść. Lecz tutaj nigdy. Śmierć tu jest brudną. Wyzionąć ducha jest tu poniżeniem. Przed oczyma stają ohydne widziadła. Błoto jest synonimem wstydu. Śmierć to jest mała, brzydka, podła. Umrzeć w beczce małmazji, jak Clarence, jako tako; lecz w błotnym dole, d’Eszoubleau, to strasznie. Szarpać się w tych głębinach jest ohydnem, w samej chwili konania pokalać się! Miejsca te mają dosyć ciemności, ażeby się zdawały piekłem, i dosyć błota, ażeby się nie zdawały czem innem, jak kałużą, i ginący tam nie wie czy się przemienia w widmo, czy w ropuchę.
Wszędzie zapewne grób jest smutnym, lecz tutaj jest on szkaradnym.
Głębokość topieli jest rozmaitą; rozmaitą jest także ich długość i gęstość, stosownie do więcej lub mniej przepuszczalnego podziemia. Niekiedy topiel jest głęboka na trzy do czterech stóp; niekiedy na osiem do dziesięciu; czasami wcale znaleść dna nie można. Tu kał jest prawie twardym, tam znów prawie płynnym. W topieli Lunière człowiek pogrążałby się cały dzień, przeciw nie błoto Phélippeaux w pięć minut by go pochłonęło. Kał utrzymać może większy lub mniejszy ciężar, stosownie do swojej gęstości. Dziecię może się ocalić tam, gdzie zapadnie mężczyzna. Pierwszem prawem ocalenia jest pozbycie się wszelkiego rodzaju ciężaru. Rzucić worek narzędzi, kosz albo skrzynkę, było pierwszą czynnością oczyszczaczy kanałów, skoro spostrzegli, że grunt pod niemi się ugina.
Topiele powstawały z różnych przyczyn, z powodu kruchości gruntu, z przyczyny jakiegoś obsypania się w głębi, gwałtownych nawałnic letnich, bezprzestannej wilgoci zimowej, lub długich drobnych deszczów. Niekiedy ciężar okolicznych domów, napierając na grunt iłowaty lub piaszczysty, uginał i wykrzywiał sklepienia podziemnych galerji, lub też pokład ich spodni załamywał się i opadał pod tem rujnującem parciem. Obruszenie się Panteonu skruszyło w ten sposób, przed stuleciem, wklęsłości góry św. Genowefy. Gdy kanał się obrusza pod naciskiem murów, nadwerężenie w niektórych razach objawia się na ulicach przez rodzaj rozpadliny w bruku w kształcie zębów piły; taka rozpadlina ukazuje się w kształcie wężownicy, na całej długości porysowanego sklepienia, i wówczas, złe jest widzialnem, można mu szybko zaradzić. Zdarza się jednak często, że nadwerężenie wewnętrzne nie prowadzi za sobą żadnego zewnętrznego skażenia. W tak ich wypadkach biada oczyszczaczom. Wchodząc nieostrożnie do obruszonego kanału, narażają się na śmierć. Stare spisy podają wiadomość o kilku oczyszczaczach, zapadniętych w ten sposób w głębiach topieli. Znaleźć tam można kilka nazwisk; między innemi jest wzmianka o jednym z oczyszczaczy, który się zapadł w pobliżu otworu ulicy Zapustnej, zwanym Błażej Poutrin; ten Błażej Poutrin był bratem Mikołaja Poutrin, ostatniego grabarza cmentarza zwanego Kostnicą Niewiniątek w r. 1785, to jest w epoce, w której sam ten cmentarz żyć przestał.
W tych kronikach mieści się także ów młody i wytworny wicehrabia d’Escoubleau, któregośmy wspomnieli powyżej, jeden z bohaterów oblężenia Leridy, do której szturm przypuszczano w jedwabnych pończochach ze skrzypkami na czele. D’Escoubleau, spostrzeżony raz w nocy u swej kuzynki, księżnej de Sourdis, utonął w przepaści kanału Beautrillis, którędy chciał uciekać, unikając księcia. Pani de Sourdis, gdy jej opowiadano tę śmierć, zażądała flakonika, i zapomniała płakać, gwałtownie wąchając pachnidła. W podobnych razach nie wytrwa nawet miłość, kloaka ją tłumi. Thisbe zatyka nos przed Pyramem i mówi: Pfe!...






VI.
Topiel.

Jan Valjean natrafił na grunt obsunięty.
Tego rodzaju zapadanie się ziemi często zdarzało się wówczas na Elizejskich Polach, gdzie grunt z trudnością mógł być używany do robót hydraulicznych i nietrwale utrzymywał budynki podziemne z powodu, że był nadzwyczajnie sypki. Ten brak ścisłości gruntu przewyższał nawet sypkość piasków dzielnicy Św. Jerzego, gdzie musiano kłaść grube warstwy cementu podobnie jak w gliniastych pokładach dzielnicy Męczenników, tak miękkich, że przejście pod galerją Męczenników musiano wyrobić za pomocą lanej z żelaza rury. Gdy w r. 1836 zburzono dla przebudowania pod przedmieściem Św. Honorjusza stary kanał ściekowy, w którym w tej chwili znajdował się Jan Valjean, ruchomy piasek, będący pod Polami Elizejskiemi aż do Sekwany tyle stawiał przeszkód, że robota trwała blisko pół roku, ku wielkiemu niezadowoleniu mieszkańców nadbrzeżnych, zwłaszcza właścicieli domów i powozów. Roboty były nietylko trudne, ale niebezpieczne; prawda że w owym czasie przez półpięta miesiąca padały deszcze i trzy razy wylewała Sekwana.
Topiel, którą napotkał Jan Valjean powstała z wczorajszej ulewy. Bruk źle utrzymywany obsunął się i zalany został wodą deszczową. Woda dostała się szczelinami i utworzyła jakby sadzawkę. Ocembrowanie obsunięte zanurzyło się w kałuży. Na jak wielkiej przestrzeni? trudno było odgadnąć. Ciemność zaległa gęstsza niż gdzieindziej. Była to dziura błotnista w nocnej jaskini.
Jan Valjean uczuł, że bruk usuwa się pod jego nogami. Wszedł w błoto. Woda była na powierzchni a grząski kał na dnie. Nie było wyboru; wracać niepodobna, należało iść dalej. Marjusz konał, Jan Valjean był wyczerpany. Zresztą gdzieżby poszedł? Jan Valjean ruszył naprzód. Przytem z brzegu oparzelisko nie było głębokie. W miarę jednak jak postępował, nogi zanurzały się coraz głębiej. Wkrótce miał błoto po kostki a wodę po kolana. Szedł unosząc Marjusza ile możności nad wodą. Teraz miał błoto po kolana a wodę do pasa. Niepodobna było się cofać, zanurzał się coraz głębiej. To błoto dość gęste na ciężar jednego człowieka widocznie nie mogło dwóch utrzymać. Po jednemu, Jan Valjean i Marjusz możeby się wydostali. Jan Valjean szedł dalej, trzymając na rękach tego umierającego, który może był trupem.
Woda sięgała mu pod pachy; czuł że się zapada; zaledwie się mógł poruszać w głębokiem błocie. Gąszcz, który go podtrzymywał był zarazem przeszkodą. Niósł ciągle Marjusza, dobywając sił ostatka i szedł dalej, ale się zanurzał. Tylko głowę miał nad wodą i wyciągnięte nad nią ręce, w których niósł Marjusza. W starych obrazach potopu, w podobny sposób matka niosła swego jedynaka.
Zanurzył się jeszcze i przechylił twarz, by mógł oddychać nie wciągając w siebie wody. Ktoby go widział w tej ciemności pomyślałby, że to maska pływająca w cieniu; jak przez mgłę dostrzegał nad sobą zwieszoną głowę i bladą, zmartwiałą twarz Marjusza; zrobił rozpaczne wysilenie i posunął naprzód nogę; noga uderzyła o coś twardego: jakiś punkt oparcia. Czas był zaiste.
Wyprostował się, wyciągnął nogę i z pewną wściekłością, uczepił się tego punktu oparcia. Zdawało mu się, że wstąpił na pierwszy stopień schodów, prowadzących do życia.
Ten punkt oparcia, napotkany w błocie w chwili ostatecznej był początkiem drugiego końca ocembrowania. które ugięło się nie zerwawszy, niby deska z jednej sztuki. Dobrze zbudowane bruki tworzą sklepienie i mają tę trwałość. Kawał cembrowiny, zatopiony w części, ale trwały był istotną poręczą; raz jej uchwyciwszy się, ocalałeś. Jan Valjean wdarł się na to wzgórze i wydostał z oparzeliska.
Wychodząc z wody, potknął się o kamień i padł na kolana. Pomyślał, że wypadek był zrządzeniem Opatrzności i klęczał czas pewien, zasyłając w duchu nie wiemy już jakie słowa do Boga.
Powstał drżący, zlodowaciały, zgarbiony pod brzemieniem umierającego młodzieńca, okryty cuchnącem błotem, z duszą pełną przedziwnej jasności.






VII.
Niekiedy chcąc wylądować, rozbijamy się u brzegu.

I znowu puścił się w drogę.
Jan Valjean jeśli nie postradał życia w topieli, za to zupełnie stracił siły. Ostatnie wysiłki wyczerpały go zupełnie. Tak był teraz zmęczony, że co kilka kroków zatrzymywał się i wspierał o ścianę, by spocząć. Raz usiadł na murku, chcąc zmienić postawę Marjusza i sądził, że już się nie ruszy z miejsca. Ale jeżeli zamarły w nim siły, energja żyła jeszcze. Podniósł się i szedł dalej.
Szedł z rozpaczą, prawie prędko, zrobił tak ze sto kroków, nie podnosząc głowy, prawie nie oddychając, i nagle uderzył się, o ścianę. Doszedł do zakrętu kanału i napotkał mur. Podniósł oczy i daleko przed sobą spostrzegł światło. Tym razem nie było to straszne światło, ale dobre, białe światło słoneczne.
Jan Valjean zobaczył wyjście.
Dusza potępiona, gdy z kotła dostrzega nagle wyjście z otchłani, nie co innego doświadczyłaby jak Jan Valjean. Na szczątkach opalonych skrzydeł uleciałaby szalenie ku promienistym wrotom. Jan Valjean nie czuł już znużenia, nie czuł ciężaru Marjusza, odzyskał nogi stalowe i raczej biegł niż szedł. W miarę jak się zbliżał, wyjście rysowało się coraz wyraźniej. Był to łuk kabłąkowaty niższy od sklepienia, które ścieśniało się stopniowo, i węższy od galerji, która skurczała się w miarę jak się obniżało sklepienie. Tunel kończył się rodzajem lejka; zwężenie szkodliwe, wzorem furtki więziennej, loiczne w ciurmie, nie loiczne w kanale ściekowym: to też później je poprawiono.
Jan Valjean doszedł do wyjścia.
Tu, zatrzymał się.
Było to wyjście w istocie, ale wyjść nie było można.
Łuk zamknięty był silną, kratą, a krata według wszelkiego prawdopodobieństwa rzadko obracająca się na zardzewiałych zawiasach, zamknięta była w osadzie kamiennej mocnym zamkiem, czerwonym od rdzy i podobnym do cegły ogromnej. Widać było dziurę od klucza i ogromne żelazo, zagłębione w zamku na dwa spusty. Był to jeden z tych wyrobów ślusarskich, używanych w warowniach, w które obfitował stary Paryż.
Za kratą wolne powietrze, rzeka, dzień biały i brzeg wąski, po którym jednak przejść było można. Tam dalej bulwary. Paryż — otchłań, w której ukryć się tak łatwo, szeroki widnokrąg, swoboda. Na prawo, w dół Sekwany, widać było most Jena, a na lewo most Inwalidów; miejsce wygodne by doczekać nocy i umknąć. Był to jeden z najsamotniejszych punktów Paryża; wybrzeże nawprost Wielkiego Głazu. Muchy wlatywały i wylatywały przez kraty.
Mogło być w pół do dziewiątej wieczór. Zmrok zapadał.
Jan Valjean złożył Marjusza wzdłuż muru na suchej części cembrowiny, zbliżył się do kraty i ujął dwoma pięściami pręty żelazne: wstrząśnienie było wściekłe, lecz nie poruszyło kraty. Jan Valjean chwytał pręt jeden po drugim spodziewając się, że wyrwie najsłabszy i z jego pomocą wysadzi kratę lub zdruzgocze zamek. Żaden pręt się nie ruszył. Zęby tygrysa nie są silniej osadzone. Niepodobieństwo wyważyć czem kratę. Przeszkoda niezwalczona. Żadnego sposobu wydobyć się na zewnątrz.
Więc musi tu zostać na zawsze? Co począć? zawrócić nazad? znowu rozpocząć straszną podróż podziemną, nie miał na to siły. Zresztą jak powtórnie przebyć tę topiel, z której tylko cudem się wydobył? A dalej, wszak za kałużą krążył rond policji, którego pewnieby dwa razy nie uniknął. Gdzie iść nakoniec? Jaki obrać kierunek? spuszczać się z pochyłości, nie znaczyło dojść do celu. Choćby doszedł do innego wyjścia i to byłoby zamknięte kratą lub zatkane czopem. Niewątpliwie wszystkie wyjścia były w ten sposób zamknięte. Tylko przypadek oderwał kratę, przez którą wszedł, ale widocznie wszystkie inne były zaryglowane. Umknąwszy, wpadł do strasznego więzienia.
Stało się. Cokolwiek uczynił Jan Valjean było nieużyteczne. Wyczerpał siły i nie dopiął celu.
Zostali ujęci w posępną, niezmierną pajęczynę śmierci i Jan Valjean czuł jak po jej czarnych drgających niciach, straszny pająk przebiega w ciemnościach.
Obrócił się plecami do kraty, padł na bruk przy Marjuszu ciągle nieruchomym, i głowę opuścił na kolana. Żadnego wyjścia. Ostatnie krople śmiertelnej trwogi wystąpiły mu na czoło.
O kim myślał w tem głębokiem znękaniu? Ani o sobie, ani o Marjuszu. Myślał o Cozecie.






VIII.
Poła rozdartego surduta.

Gdy tak rozmyślał zgnębiony, jakaś ręka oparła się na jego ramieniu i odezwał się głos cichy:
— Do równego działu.
Ktoś był w cieniu! Nic bardziej jak rozpacz nie jest do snu podobne. Jan Valjean sądził, że marzy. Nie słyszał kroków. Byćże to może! podniósł oczy.
Jakiś człowiek stał przed nim.
Człowiek ten odziany był w bluzę, miał bose nogi i trzymał w lewem ręku trzewiki. Widocznie zdjął je, by bez szmeru przyjść do Jana Valjean.
Jan Valjean nie wahał się ani chwili. Jakkolwiek niespodziewane było spotkanie, człowieka tego zaraz poznał. Był to Thenardier.
Znienacka rozbudzony z marzenia, Jan Valjean przywykły do nagłych napaści i niespodzianych ciosów, natychmiast odzyskał całą przytomność umysłu. Zresztą stan rzeczy nie mógł się pogorszyć, boleść jego nie mogła się powiększyć, ani sam Thenardier dodać coś do ciemności tej nocy.
Przez chwilę czekał.
Thenardier podniósł rękę prawą do czoła, zrobił daszek, zmrużył oczy i ścisnął wargi z uwagą człowieka, który chce poznać drugiego. Ale mu się nie udało. Jakeśmy powiedzieli, Jan Valjean obrócony był tyłem do światła, a przytem był tak zmieniony, obłocony i zakrwawiony, że nawet we dnie by go nie poznano. Przeciwnik oświecony światłem wprawdzie bladem, ale jasnem, mimo bladości odrazu wpadł w oko Janowi Valjean. Ta nierówność warunków zapewniła pewną przewagę Janowi Valjean w tajemniczym pojedynku, który mieli stoczyć z sobą ci dwaj ludzie. Spotkanie miało miejsce między zakrytym Janem Valjean i odsłonionym Thenardierem.
Jan Valjean zaraz spostrzegł, że Thenardier go nie poznaje.
Przez chwilę patrzyli na siebie w tym półcieniu, jakby mierzyli wzajem swe siły. Thenardier pierwszy przerwał milczenie.
— Co zrobisz, by się stąd wydostać?
Jan Valjean nie odpowiedział.
Thenardier mówił dalej:
— Ani myśl o otworzeniu wytrychem kraty. A jednak musisz stąd wyjść.
— To prawda — rzekł Jan Valjean.
— A więc do równego działu.
— Co chcesz powiedzieć?
— Tyś zabił człowieka, dobrze, ale ja mam klucz.
Thenardier wskazał palcem na Marjusza i mówił dalej:
— Nie znam cię, ale ci dopomogę. Musisz być jednym z przyjaciół.
Jan Valjean zaczynał pojmować. Thenardier brał go za zabójcę.
Thenardier dodał:
— Posłuchaj, towarzyszu. Pewnie nie zabiłeś tego człeka, nie zajrzawszy wprzód co ma w kieszeni. Daj mi połowę, otworzę ci wrota.
I na poły dobywszy gruby klucz z pod dziurawej bluzy, mówił dalej:
— Czy chcesz wydostać się na wolność? Podaję ci sposób.
Jan Valjean „ogłupiał“ nie wierząc własnym oczom. Widocznie Opatrzność ukazywała się w tej ohydnej postaci Thenardiera.
Thenardier poszukał w kieszeniach pod bluzą, wydobył postronek i podał go Janowi Valjean.
— Na — rzekł — w dodatku masz sznurek.
— Na co?
— Potrzeba ci jeszcze kamienia, ale go tam znajdziesz. Leży tam kupa gruzu.
— Na co kamień?
— Niedołęgo, kiedy masz to wrzucić do rzeki, więc potrzebny ci jest kamień i postronek, inaczej będzie to pływało na wierzchu.
Jan Valjean machinalnie wziął sznurek.
Thenardier trząsnął palcami jakby mu nagle przyszła myśl jakaś.
— Ale, powiedzno towarzyszu, jak u licha wydobyłeś się z kałuży? jabym się nie odważył. Pfu! nie bardzo pachniesz.
Po chwili dodał:
— Zadaję ci pytania, ale roztropnie czynisz nie odpowiadając. Dobrze, że się tak przygotowujesz do śledztwa sędziego inkwirenta. A przytem nie mówiąc wcale, nie mówi się głośno. Mniejsza o to. Chociaż nie widzę twej twarzy i nie znam twego nazwiska, nie myśl, że nie wiem kto jesteś i czego chcesz. Wiem doskonale. Trochę potłukłeś tego jegomości, a teraz radbyś go gdzie schować. Szukasz rzeki, wielkiej skrzyni, pokrywającej wszelkie głupstwa. Wydobędę cię z kłopotu. Mam prawdziwą przyjemność dopomódz poczciwemu chłopcu.
Tak chwaląc Jana Valjean za milczenie, widocznie chciał go wyciągnąć na słowo. Pchnął go w ramie żeby dojrzeć rysy twarzy i zawołał zawsze przycichłym głosem:
— Ale wracając do kałuży, zuch jesteś, dalibóg. Czemuś tam nie w rzucił tego człowieka?
Jan Valjean milczał.
Thenardier mówił dalej, wsadzając brodę w szmatę, służącą mu za krawat, z miną poważnego człowieka:
— Może zresztą mądrze postąpiłeś. Jutro robotnicy przyjdą zatkać dziurę w kanale i mogą zobaczyć zapomnianą czerwonkę i od nitki do kłębka dojść aż do ciebie. Ktoś przechodził kanałem! Kto? którędy wyszedł? Czy widziano go jak przechodził? Policja jest bardzo dowcipna. Kloaka zdradzi i zadenuncjuje. Takie rzeczy rzadko się udają, to zwraca uwagę, mało kto robi interesa swoje w kanale, gdy przeciwnie rzeka stoi otworem dla wszystkich. Rzeka to prawdziwy dół wspólny. Po upływie miesiąca złowią twego człowieka siecią pod Saint-Cloud. Ale cóż znajdą? kawał ścierwa, bagatelę! Kto zabił tego człowieka? Paryż. I nawet cię nie poszukają. Dobrześ zrobił.
Im gadatliwszym był Thenardier, tym uporczywiej milczał Jan Valjean. Thenardier znowu wstrząsnął go za ramię.
— A teraz dobijmy targu. Podzielmy się. Widziałeś mój klucz, pokaż mi swoje pieniądze.
Thenardier miał minę dziką, chytrą, nieco groźną ale przyjacielską.
Jedna rzecz uderzała; było coś przymuszonego w ruchach Thenardiera; nie zdawał się zupełnie swobodny, choć nie udawał miny tajemniczej, mówił cicho, czasami kładł palec na ustach i szeptał: sza! Trudno było odgadnąć z jakiego powodu. Nikogo prócz ich dwóch nie było. Jan Valjean myślał, że może inni zbóje byli ukryci w jakim kącie, nie daleko, a Thenardier nie chciał podzielić się z nimi.
Thenardier odezwał się:
— Skończmy żywo. Ile człek miał pieniędzy?
Jan Valjean poszukał w swych kieszeniach.
Jak sobie przypominacie, miał zwyczaj nosić przy sobie pieniądze. Smutne jego życie wymagało ciągłej przezorności i ten zwyczaj stał się jego prawem. Tym razem jednak zaskoczony był niespodziewanie. Wdziewając wczorajszego wieczora mundur gwardji narodowej, pogrążony w ponurych myślach, zapomniał wziąć pugilares. Miał tylko trochę monety w kieszonce od kamizelki. Wywrócił tę kieszeń powalaną błotem i położył na murku cembrowiny luidora, dwie sztuki pięciofrankowe i pięć czy sześć grubych soldów.
Thenardier wyciągnął lewą wargę ze znaczącem skrzywieniem szyi.
— Zabiłeś go za bezcen — rzekł.
Począł poufale macać kieszenie Jana Valjean i kieszenie Marjusza. Jan Valjean nie przeszkadzał mu, głównie zajęty tem, by nie obrócić się do światła. Przetrząsając surdut Marjusza, Thenardier niepostrzeżony od Jana Valjean, ze zręcznością kuglarza odciął kawałek poły i ukrył pod bluzą, prawdopodobnie myśląc, że ten kawałek sukna później posłuży mu do poznania zabójcy i zabitego. Znalazł wszystkich razem pieniędzy trzydzieści franków.
— To prawda — rzekł — obydwaj razem nie macie więcej ani szeląga.
I zapomniawszy o swem słówku: Do równego działu, zabrał wszystko.
Wahał się tylko, czy wziąć grube miedziaki. Po chwili namysłu zgarnął je do kieszeni mrucząc:
— Nie zawadzi! zawsześ jednak bardzo tanio zdmuchnął człowieka.
To uczyniwszy: znowu dobył klucz z pod bluzy.
— Teraz przyjacielu, wychodź. Tu jak na jarmarku, opłaca się wychodząc. Zapłaciłeś, wychodź.
I zaczął się śmiać.
Czy niosąc nieznajomemu pomoc tym kluczem i wypuszczając go na wolność tą kratą miał szczery i bezinteresowny zamiar ocalenia zabójcy, pozwalamy sobie powątpiewać.
Thenardier pomógł Janowi Valjean ułożyć Marjujsza na jego plecach, potem na palcach nóg bosych postąpił ku kracie, kiwając na Jana Valjean by szedł za nim, wyjrzał na zewnątrz, położył palec na ustach, zaczekał chwil kilka i po odbytym przeglądzie, włożył klucz do zamku. Zasuwa usunęła się cicho, bez zgrzytu i drzwi otworzyły. Oczywiście krata i zawiasy starannie pomazane oliwą, otwierały się częściej niżby kto myślał. Ta cichość była złowrogą; czuć w niej było wejścia i wyjścia ukradkowe a milczące, ludzi nocnych i czajenie się zbrodni. Kanał ściekowy oczywiście był we wspólnictwie z jakąś bandą tajemniczą. Milcząca krata ukrywała złoczyńców.
Thenardier na pół otworzył drzwi tyle tylko, by się mógł przecisnąć Jan Valjean, zamknął kratę, dwa razy zakręcił kluczem bez żadnego szmeru i pogrążył się w ciemnościach, stąpając cicho jak tygrys. Po chwili ohydna ta opatrzność zniknęła w nocy.
Jan Valjean był na wolnem powietrzu.






IX.
Marjusz wydaje się umarłym komuś, co się zna na tem.

Położył Marjusza na skraju stromego brzegu.
Byli wolni.
Smrodliwe wyziewy, ciemność, zgroza pozostały w tyle. Otaczało ich teraz powietrze zdrowe, świeże, czyste wesołe. Dokoła cisza, ale rozkoszna cisza zachodu słońca na niebie pogodnem. Zmrok zapadał, nadchodziła noc, wielka oswobodzicielka i przyjaciółka tych wszystkich, którym potrzebny jest płaszcz cieniu by wydobyć się z niebezpieczeństwa. Ze wszech stron niebo ukazywało swe oblicze ciche i pogodne. Rzeka zbliżała się do ich stóp ze szmerem pocałunku. Słyszano powietrzny djalog gniazd, które mówiły sobie dobranoc na gałęziach więzów Pól Elizejskich. Kilka gwiazd zaledwie dostrzeżonych na bladym błękicie zenitu, połyskiwały na niezmiernych przestworzach nieba. Wieczór roztaczał nad głowę Jana Valjean wszystkie powaby nieskończoności.
Była to godzina niepewna i wyśmienita, która mówi i tak i nie. Było już dość mroku, by nie być dostrzeżonym w pewnej odległości i jeszcze dość światła, by się poznać z bliska.
Jan Valjean stał przez chwil kilka pod nieprzezwyciężonym wpływem tej pogody dostojnej i pieszczotliwej; zdarzają, się takie minuty zapomnienia; cierpienie przestaje trapić nędzarza i wszystko zaćmiewa się w myśli; spokój jak noc pokrywa marzyciela i pod promieniejącym zmrokiem, na wzór oświetlającego się nieba, dusza jaśnieje jak gwiazda. Jan Valjean mimowolnie utkwił wzrok w tym ogromie pogodnego cieniu roztoczonego nad jego głową; zamyślony wśród majestatycznej ciszy niebios wiekuistych, kąpał się w zachwycie i modlitwie. Potem, jakby mu wróciło uczucie obowiązku, żywo pochylił się ku Marjuszowi i zaczerpnąwszy w dłonie wody, rzucił mu na twarz kilka kropel. Powieki Marjusza pozostały zamknięte; ale otwarte usta oddychały.
Jan Valjean już miał powtórnie zanurzyć ręce w rzece, gdy nagle uczuł jakieś zakłopotanie, jakby za nim ktoś stał, którego nie widzi.
Raz już wspominaliśmy o tem wrażeniu każdemu znanem.
Obrócił się.
W istocie ktoś stał za nim.
Człowiek wyniosłej postaci, odziany w długi surdut, z rękoma założonemi na piersi, w prawej ręce trzymając pałkę z ołowianą gałką, stał o kilka kroków za Janem Valjean schylonym nad Marjuszem.
W zmroku wydawał się widzeniem nadludzkiem. Prostaczek zląkłby się z powodu ciemności, człowiek rozważny z powodu pałki.
Jan Valjean poznał Javerta.
Czytelnik zapewne odgadł, że nie kto inny tylko Javert tropił Thenardiera. Javert po niespodziewanem wyjściu z barykady, udał się do prefektury policji, osobiście zdał sprawę prefektowi na krótkiem posłuchaniu, potem bezzwłocznie udał się do swego obowiązku, którym, jak sobie przypominacie z noty przy nim znalezionej, było czuwanie nad prawem wybrzeżem rzeki od strony Pól Elizejskich, gdzie od pewnego czasu złoczyńcy zwrócili uwagę policji. Tu spostrzegł Thenardiera i śledził jego kroki. Reszta wiadoma.
Pojmiecie także, że owe grzeczne otwarcie kraty dla Jana Valjean było zręcznym przebiegiem Thenardiera. Thenardier ciągle czuł za sobą Javerta; człowiek ścigany ma węch niezawodzący; należało rzucić kość jaką temu ogarowi. Zabójca, doskonała gratka! Takich sposobności z rąk się nie wypuszcza. Thenardier, wypychając za kratę Jana Valjean na swoje miejsce, dawał łup policji, zacierał ślady za sobą, sprawiał, że o nim zapomniano dla ważniejszej sprawy, wynagradzał Javerta za oczekiwanie, nadto zyskiwał trzydzieści franków i miał nadzieję umknąć z pomocą tej dywersji.
Jan Valjean wpadł z deszczu pod rynnę.
Dwa spotkania jedno po drugiem, Javert po Thenardierze, zaiste było to za wiele.
Javert nie poznał Jana Valjean, który jakeśmy powiedzieli był zmieniony do niepoznania. Nie ruszając się z miejsca, ścisnął tylko pałkę i rzekł głosem spokojnym:
— Kto pan jesteś?
— Ja.
— Kto taki?
— Jan Valjean.
Javert włożył pałkę w zęby, zgiął kolana, pochylił się, położył na ramionach Jana Valjean dwie silne ręce, które wpiły się w nie jak kleszcze, przypatrzył mu się i poznał. Twarze ich dotykały się prawie. Spojrzenie Javerta było straszne.
Jan Valjean nie probował wydobyć się z uścisków Javerta, podobny do lwa, który nie broni się od szponów ostrowidza.
— Inspektorze Javert — rzekł — jestem w pańskiej mocy. Zresztą od rana uważam się za twojego więźnia. Nie po to dałem panu mój adres żeby uciekać. Możesz mię zabrać. Ale w przód zrób mi pan jedną łaskę.
Javert zdawał się nie słyszeć. Utkwił w Jana Valjean błyszczące źrenice i podniósł wargi do nosa, co znaczyło dzikie zadumanie. Nakoniec wypuścił Jana Valjean, wyprostował się, ujął garścią pałkę i jakby we śnie, raczej wyszeptał niż wymówił to zapytanie:
— Co tu pan robisz? i co to za człowiek?
Przestał już mówić ty Janowi Valjean.
Jan Valjean odpowiedział, a głos jego zdał się budzić Javerta:
— Właśnie o nim chciałem mówić. Rozporządzaj pan mną jak ci się podoba, ale wprzód dopomóż mi odnieść go do domu. O to jedno proszę.
Twarz Javerta zmarszczyła się, jak to mu się zdarzało ilekroć żądano od niego jakiego ustępstwa. Wszelako nie odmówił.
Pochylił się znowu, wyjął z kieszeni chustkę, umoczył ją w wodzie i otarł nią zakrwawione czoło Marjusza.
— Ten człowiek był na barykadzie — rzekł półgłosem jakby do siebie. Jego to nazywano Marjuszem.
Javert, bliski śmierci, wszystko wysłuchał, wypatrzył i zauważył na barykadzie; prawie konając zbierał wiadomości.
Ujął rękę Marjusza szukając pulsu.
— Jest ranny — rzekł Jan Valjean.
— Zabity — odparł Javert.
Jan Valjean odpowiedział:
— Nie. Jeszcze żyje.
— Więc go przyniosłeś pan tutaj z barykady? — zagadnął Javert.
Musiał być nadzwyczajnie zajęty swemi myślami, kiedy nie wypytywał o tę niepokojącą podróż przez kanał ściekowy i nie spostrzegł milczenia Jana Valjean po tem zapytaniu.
Ze swej strony Jan Valjean zdawał się być jedną myślą zajęty i rzekł:
— Mieszka w Marais, ulica Panien Kalwarji, u dziadka swego... Zapomniałem nazwisko.
Jan Valjean poszukał w surducie Marjusza, wydobył pugilares, otworzył na stronicy zapisanej przez Marjusza i podał Javertowi.
Było jeszcze tyle światła na niebie że można było czytać. Prócz tego Javert miał kocią źrenicę ptaków nocnych. Odczytał kilka wierszy napisanych przez Marjusza i mruknął:
— Grillenormand, ulica Panien Kalwarji numer 6.
Potem zawołał:
— Dorożka!
Przypominamy, że dorożka czekała go na wszelki wypadek.
Javert zatrzymał pugilares Marjusza.
W chwilę potem powóz zajechał do brzegu. Złożono Marjusza na siedzeniu w głębi, a Javert usiadł z Janem Valjean na przodzie.
Zamknięto drzwiczki, dorożka oddaliła się prędko w kierunku Bastylji.
Opuścili wybrzeże i skierowali się na ulicę. Dorożkarz, ciemna sylwetka na koźle, smagał biczem wychudłe szkapy. Lodowe milczenie w powozie. Marjusz nieruchomy, plecami oparty o głąb powozu, z głową opuszczoną na piersi, zwieszonemi rękoma i sztywnemi nogami, zdawał się czekać na trumnę; Jan Valjean wydawał się z cienia, a Javert z głazu; w tej pełnej mroku dorożce, której wnętrze, ilekroć przejeżdżali około latarni, ukazywało się blado-sine jak w blasku błyskawicy, przypadek połączył i zdawał się porównywać z sobą, trzy nieruchome postacie tragiczne: trupa, widmo i posąg.






X.
Powrót marnotrawnego syna.

Za każdem wstrząśnieniem dorożki kropla krwi spadała z włosów Marjusza.
Ciemna noc zapadła, gdy dorożka stanęła przed numerem 6 ulicy Panien Kalwarji.
Javert wysiadł pierwszy, jednym rzutem oka przekonał się o numerze nad bramą i podniósłszy ciężki młotek z kutego żelaza, ozdobiony według staroświeckiej mody trykającemi się kozłem i satyrem, silnie uderzył w bramę. Otworzyły się drzwi, Javert je popchnął. Ukazał się stróż ze świecą w ręku, ziewający, na wpół rozbudzony.
Wszystko spało w domu. W Marais wcześnie idą spać, zwłaszcza w czasach zawieruchy.
Tymczasem Jan Valjean i woźnica znieśli Marusza z dorożki, Jan Valjean podtrzymując pod pachy a woźnica za nogi.
Tak niosąc Marjusza, Jan Valjean wsunął rękę pod jego odzież nieco podartą, przyłożył ją do piersi, upewnił się, że serce biło jeszcze. Bilo nawet trochę silniej, jakby trzęsienie dorożki rozbudziło nieco życie.
Javert odezwał się do odźwiernego tonem, jaki przystoi ajentowi władzy, mówiącego do stróża domu buntowniczego:
— Niejaki Gillenormand?
— Tutaj. Co pan od niego żąda?
— Odnoszą mu jego syna.
— Jego syna? — powtórzył zdumiony odźwierny.
— Nieżywego.
Jan Valjean, który stał za Javertem, obdarty i powalany i budził w stróżu grozę, skinął mu głową, że żyje.
Odźwierny nie rozumiał ani słów Javerta, ani skinienia Jana Valjean.
Javert mówił dalej:
— Był na barykadzie i oto go macie.
— Na barykadzie! — zawołał stróż.
— Dał się zabić. Idź obudź ojca.
Odźwierny nie ruszył się z miejsca.
— Idź żywo! — krzyknął Javert.
I dodał:
— Jutro będziecie mieli pogrzeb.
Dla Javerta wypadki publiczne były uklasyfikowane kategorycznie, co jest początkiem przezorności czynności, i każde zdarzenie miało swoją oddzielną rubrykę: fakta możliwe były jakby w szufladkach, skąd w danym razie wychodziły w rozmaitych dozach; na ulicy były: wrzawa, zaburzenia, saturnalja i pogrzeby.
Odźwierny obudził tylko Baskijczyka. Baskijczyk rozbudził Nicoletę, Nicoleta rozbudziła ciotkę Gillenormand. Dziadka nie budzono, myśląc, że zawsze dość wcześnie dowie się o wypadku.
Wniesiono pocichu Marjusza na pierwsze piętro, tak iż nikt nie słyszał tego w innych częściach domu, i złożono go na starej kanapie w przedpokoju p. Gillenormand, a gdy Baskijczyk szedł po lekarza a Nicoletta wyjmowała bieliznę z szafy, Jan Valjean uczuł, że Javert dotknął jego ramienia. Zrozumiał i zeszedł na dół, a za nim Javert.
Odźwierny patrzył na odchodzących rozespany i przestraszony.
Wsiedli znowu do dorożki a woźnica na kozioł.
— Inspektorze Javert — rzekł Jan Valjean — proszę pana jeszcze o jedną, łaskę.
— Jaką? — zapytał opryskliwie Javert.
— Pozwól mi jeszcze wstąpić na chwilę do siebie. Później zrobisz pan ze mną co zechcesz.
Javert milczał przez chwilę, schowawszy brodę w kołnierz surduta, potem spuścił szkło powozu.
— Dorożkarzu — rzekł — jedź na ulicę Człowieka Zbrojnego pod Nr. 7.






XI.
Javert się zachwiał.

Nie otworzyli ust przez całą drogę.
Czego chciał Jan Valjean? Dokończyć co był rozpoczął; ostrzedz Cozettę, powiedzieć jej gdzie jest Marjusz, dać jej jakie wskazówki użyteczne i wydać, jeśli było można, ostatnie rozporządzenia. Co do niego, co do jego osobistości, wszystko się już skończyło; ujęty przez Javerta, nie myślał stawiać mu oporu; inny na jego miejscu w położeniu podobnem, pomyślałby o sznurku, który mu dał Thenardier i o kracie pierwszego więzienia, do któregoby go wtrącono; ale od poznania biskupa, Jan Valjean czuł głęboki religijny wstręt do zamachu na życie czy to cudze, czy swoje własne.
Samobójstwo, tajemniczy gwałt zadany nieznanemu, mogący w pewnej mierze być śmiercią duszy, budziło nieprzezwyciężoną grozę w Janie Valjean.
Wjeżdżając w ulicę Człowieka Zbrojnego, dorożkarz się zatrzymał, bo ulica była za wąska na przejazd powozu. Javert i Jan Valjean wysiedli.
Dorożkarz pokornie przedstawiał „panu inspektorowi“, że adamaszek powozu powalany był krwią zabitego i błotem zabójcy. Tak pojmował zdarzenie. Dodał, że należy mu się wynagrodzenie. Współcześnie dobywszy z kieszeni książeczkę, prosił pana inspektora, aby raczył mu napisać jakie takie zaświadczenie.
Javert odepchnął książeczkę, którą mu podawał dorożkarz i rzekł:
— Ile ci się należy za wszystko, licząc czekanie i kursa?
— Przeszło siedm godzin czasu, a mój aksamit był zupełnie nowy. Ośmdziesiąt franków, panie inspektorze.
Javert dobył z kieszeni cztery napoleony i odprawił dorożkarza.
Weszli w ulicę, jak zwykle pustą. Javert szedł za Janem Valjean. Przyszli do numeru 7. Jan Valjean zastukał. Drzwi się otwarły.
— Dobrze — rzekł Javert. Idź pan na górę.
I dodał z dziwnym wyrazem twarzy, jakby zadawał sobie gwałt mówiąc:
— Ja tu zaczekam.
Jan Valjean spojrzał na Javerta. Taki sposób postępowania nie był we zwyczaju inspektora. Jednakże Javert miał w nim teraz rodzaj wyniosłego zaufania, zaufania kota, który daje myszy swobodę odejścia jak daleko sięgają jego szpony, a przytem, że Jan Valjean zdecydowany był oddać się w ręce sprawiedliwości i raz skończyć, nie bardzo się przeto dziwił. Popchnął drzwi, wszedł do domu, zawołał na odźwiernego, który leżał i z łóżka pociągnął za szminek: — To ja! i wszedł na schody.
Stanąwszy na pierwszem piętrze, zatrzymał się. Wszystkie drogi boleści miewają stacje. Przy schodach było okienko otwarte. Jak w wielu starych domach, przy schodach było okno od ulicy. Latarnia, stojąca naprzeciw, rzucała nieco światła na stopnie, co uwalniało od palenia lampy.
Czy chcąc odetchnąć świeżem powietrzem, czy machinalnie tylko Jan Valjean wysunął głowę za okno i wyjrzał na ulicę. Ulica krótka, latarnia oświecała ją od jednego końca do drugiego. Jan Valjean się zdumiał: na ulicy nie było nikogo.
Javert odszedł.






XII.
Dziadek.

Baskijczyk i stróż przenieśli do salonu Marjusza, wyciągniętego na kanapie, na której go złożono po przyjeździe. Lekarz przybył niezwłocznie, ciotka Gillenormand wstała z łóżka.
Ciotka Gillenormand biegała tu i owdzie przestraszona, załamując ręce i, nie wiedząc co czynić, wołała: A mój Boże, czy to być może! I dodawała czasami: wszystko krwią się powala! Gdy minęła pierwsza groza, szanowna ciocia filozoficzniej zapatrywać się zaczęła na położenie, i filozofja jej wyraziła się w tym wykrzyku: wiedziałam, że się tak skończy! Nie dodała: już ja mówiłam, że tak będzie, zwykłe wyrażenie w okolicznościach tego rodzaju.
Na rozkaz lekarza postawiono przy kanapie łóżko na pasach. Lekarz obejrzał Marjusza i przekonawszy się, że pulsa biją, że ranny nie miał w piersi rany głębokiej, i że krew w końcach ust pochodziła z nozdrzy, kazał go położyć na wznak na łóżku, bez poduszki, głowę równo z ciałem, nawet nieco niżej, z obnażonym tułowiem, aby ułatwić oddychanie. Panna Gillenormand, widząc, że rozbierają Marjusza, oddaliła się do swego pokoju i zaczęła odmawiać różaniec.
Tułów nie był wewnątrz uszkodzony; kula, odbiwszy się od pugilaresu, zboczyła i obdarła żebra, nie zanurzywszy się głęboko, a więc bez niebezpieczeństwa. Długa podróż podziemna rozerwała złamany obojczyk i to rzeczywiście mogło niepokoić. Ramiona miał porąbane szablą. Na twarzy żadnej szramy, ale głowa była pocięta; jakie były te rany na głowie? czy zatrzymywały się na skórze gęstym włosem pokrytej? czy naruszały czaszkę? Ważny symptomat, że sprawiły omdlenie, a z takich omdleń nie zawsze się budzi. Prócz tego krwotok wyczerpał rannego. Od pasa ciało, zasłonione barykadą, było nietknięte.
Baskijczyk i Nicoletta darli bieliznę i przygotowywali bandaże; Nicoletta je zszywała, Baskijczyk zwijał. W braku szarpi lekarz tymczasowo zatrzymał krew w ranach gałkami z waty. Obok łóżka paliły się trzy świece na stole, na którym rozłożono narzędzia chirurgiczne. Lekarz obmył zimną wodą twarz i włosy Marjusza. W jednej chwili pełne wiadro było czerwone. Stróż z lichtarzem w ręku przyświecał.
Lekarz zadumał się smutnie. Czasami czynił głową znak przeczenia, jakby odpowiadał na zapytanie, które sobie w duchu zadawał. Zły znak dla chorego, ten tajemniczy djalog lekarza z sobą samym.
W chwili, gdy lekarz otarł twarz i zlekka dotykał palcem powiek ciągle zamkniętych, otwarły się drzwi w głębi salonu i ukazała się blada wyniosła postać.
Był to dziadek.
Od dwóch dni zaburzenia drażniły, oburzały i zajmowały pana Gillenormand. Nie mógł spać nocy poprzedniej i miał gorączkę dzień cały. Wieczorem wcześnie położył się spać, zaleciwszy zaryglować dom cały i usnął ze znużenia.
Starcy miewają sen lekki; pokój pana Gillenormand dotykał salonu, i mimo wszelkich ostrożności, szmer go rozbudził. Zdziwiony promykiem światła, przedzierającym się przez szczelinę we drzwiach, wstał z łóżka i wszedł po cichu.
Stał na progu z ręką opartą o klamkę drzwi na wpół otwartych, z głową nieco na przód pochyloną i pałającą, okryty białym puszczonym szlafrokiem jak całunem, i zdziwiony, miał postać widma patrzącego w grób.
Zobaczył łóżko i na materacu zakrwawionego młodzieńca, białego woskową białością, z zamkniętemi oczyma, otwartemi ustami, sinemi wargami, obnażonego do pasa, naznaczonego czerwonemi ranami, nieruchomego i jaskrawo oświeconego.
Dziadek zadrżał od stóp do głów, o ile mogą zadrzeć skostniałe członki, oczy, których białka pożółkły ze starości, pokryły się szklistą powłoką, cała twarz w jednej chwili pomarszczyła się trupio, jak głowa skieleta, ręce obwisły, jakby pękła w nich sprężyna, i osłupienie wyraziło się w rozsunięciu palcy rąk drżących, kolana zgięły się w kąt, ukazując przez otwarte Poły szlafroka wychudłe nogi, nastrzępione siwym włosem, i szepnął:
— Marjusz!
— Proszę pana — rzekł Baskijczyk — przyniesiono Pana. Był na barykadzie i...
— Poległ! — zawołał starzec strasznym głosem. A rozbójnik.
Wówczas jakaś grobowa przemiana wyprostowała stuletniego starca, jak młodzieńca.
— Panie — rzekł — jesteś lekarzem. Chciej mi naprzód jedną rzecz powiedzieć. Wszak umarł, nie prawdaż?
Lekarz pełen trwogi, milczał.
Pan Gillenormand załamał ręce z wybuchem strasznego śmiechu.
— Umarł! umarł! Dał się zabić na barykadzie z nienawiści ku mnie! Na złość mi! A krwiożerco! tak to powracasz do mnie! O nędzo życia, umarł!
Poszedł do okna, otworzył je całe, jakby mu było duszno w pokoju i stojąc przed cieniem, jął rozmawiać z nocą na ulicy:
— Pocięty, posiekany, zarżnięty, zamordowany, pokrajany, porąbany w kawałki! patrzajcie go, łajdaka! Wiedział dobrze, że go czekam, że kazałem uporządkować jego pokój i żem nad mojem łóżkiem zawiesił jego portret z lat dziecinnych! Wiedział, że go przyjmę z otwartemi rękoma, że wzywałem go od lat wielu, że po całych wieczorach siedziałem przy kominku z założonemi na kolanach rękoma, nie wiedząc co czynić, i że od tego głupiałem! Wiedziałeś to dobrze, że dość ci wrócić i powiedzieć: to ja, a byłbyś panem domu, a byłbym ci posłuszny i robiłbyś co zechciał ze starym safandułą dziadkiem! Wiedziałeś to, a jednak powiedziałeś: nie, nie pójdę, to rojalista! I wolałeś iść na barykady i dać się tam zabić ze złości! mszcząc się za to, com ci powiedział o jego wysokości księciu Berry! Ależ to haniebne! Połóżże się teraz i śpij spokojnie! Umarł. Oto moje przebudzenie.
Lekarz, zaczynający być niespokojnym z dwóch stron, opuścił na chwilę Marjusza, postąpił ku panu Gillenormand i ujął go za rękę. Starzec obrócił się, spojrzał nań oczyma, które zdawały się rozszerzone i krwawe, i rzekł spokojnie:
— Dziękuję panu. Jestem spokojny, jestem mężczyzną, patrzyłem na śmierć Ludwika XVI i umiem znosić wypadki. Jedna rzecz jest straszna, pomyśleć, że wszystkiego złego narobiły wasze dzienniki. Macie pismaków, mówców, gadułów, rzeczników, trybuny, rozprawy publiczne, postęp, światło, prawo człowieka, wolność druku i oto jak wam odnoszą do domu wasze dzieci. A! Marjusz! rzecz okropna! Zabity! umarł wprzód odemnie! A rozbójnik! Doktorze, zdaje mi się, że pan mieszkasz w tej dzielnicy? A, znam pana. Widuję z okna przejeżdżający twój kabriolet. Powiem panu, że myliłbyś się sądząc, iż się gniewam. Nie, gniewać się na nieboszczyka, to byłoby głupio. Ale patrz, to dziecię ja wychowałem. Starcem byłem, gdy to było jeszcze drobniuchne. Bawił się w Tuilerjach małą łopatką, a żeby nadzorcy nie łajali, zasypywałem kijem dołki, które kopał swą łopatką. Jednego dnia zawołał: Precz z Ludwikiem XVIII i poszedł sobie. Nie moja to wina. Był różowy i jasnowłosy! Matka jego umarła. Czyś pan zauważył, że wszystkie drobne dzieci są jak on jasnowłose? Skąd to pochodzi? Jego ojciec był jednym z rozbójników Loary, ale dzieci nie odpowiadają za zbrodnie swych ojców. Przypominam sobie kiedy był, ot taki mały. Nie mógł nigdy wymówić d. Szczebiotał słodko i niezrozumiale, jak ptaszek. Pamiętam raz przed Herkulesem farnezejskim otoczyła go gromadka przechodniów i wszyscy podziwiali go w zachwyceniu, taki był piękny chłopczyna. Miał główkę, jakby z obrazu zdjętą. Krzyczałem na niego, straszyłem go kijem, ale wiedział dobrze, że to żarty. Rano, gdy wszedł do mego pokoju, burczałem, ale mi się zdawało, że weszło słońce. Trudno się oprzeć tym malcom. Chwytają cię, ujmują za serce i już nie wypuszczą. Bo też tak miłej dzieciny nie widziałem. A teraz praw mi pan o swoich Lafayettach, Benjaminach Constant i Térecuirach de Corcelles, którzy mi go zabijają! Nie powinno się tak dziać na świecie.
Zbliżył się do Marjusza, zawsze bladego i nieruchomego, do którego powrócił lekarz, i starzec znowu załamał ręce. Białe jego wargi poruszały się machinalnie, wypuszczając, niby tchnienie konania, te słowa prawie niedosłyszane: — A! serce z kamienia! A klubista! zbrodzień! septembrzysta! Były to ciche wyrzuty konającego, czynione trupowi.
Że jednak wybuchy wewnętrzne zawsze muszą wylać się na zewnątrz, powoli związek słów wracał, lecz starzec nie miał siły wymawiać je wyraźnie i głos jego stał się głuchy i zagasły, jakby wychodził z drugiej strony przepaści:
— Wszystko mi jedno i ja umrę także. Kto mi powie, że nie ma w Paryżu hultajki, coby była szczęśliwą, uszczęśliwiając tego łotra! Łajdak, zamiast bawić się i używać życia, poszedł bić się i dał się kartaczować, jak bydle! Za kogo? na co? Za Rzeczpospolitą! Zamiast pójść tańcować w Lepiance, jak przystoi na młodzieńca! I warto mieć lat dwadzieścia! Rzeczpospolita, piękne głupstwo! Biedne matki, rodźcież teraz ładnych chłopców. Ha, umarł. Będą dwa na raz pogrzeby. I takeś się sprawił dla pięknych oczów jenerała Lamarque. Co ci zrobił dobrego ten jenerał Lamarque? Rębacz! gaduła! Dać się zabić za trupa! Dalibóg można zwarjować! Zrozumże go! W dwudziestym roku! I nie obrócił głowy, by spojrzeć, że coś zostawia za sobą! I oto biedni starcy muszą samotnie umierać... Zdychaj w swej dziurze, sowo! Ha, tem lepiej, zabije mię to odrazu. Jestem zbyt stary; mam sto lat, mam sto tysięcy lat, oddawna już służy mi prawo do śmierci. Po takim ciosie, rzecz skończona. Stało się, wielkie szczęście! Po licha wdychać w siebie amonjaki i te stosy leków? Stracone twe zabiegi, głupi lekarzu! Idź sobie, umarł, umarł naprawdę. Znam się na tem, bo sam jestem umarły. Nie robił przez połowę. Tak, dzisiejsze czasy są haniebne, haniebne, haniebne; tak myślę o was, o waszych ideach, o waszych systemach, o waszych mistrzach, o waszych wyroczniach i uczonych, o waszych hultajach pisarzach i gałganach filozofach, i o wszystkich rewolucjach, które od lat sześćdziesięciu płoszą stada kruków w Tuilerjach! A żeś był bez litości, dając się zabić w taki sposób, nie będę miał nawet żalu po twej śmierci; czy słyszysz, morderco!
W tej chwili Marjusz zwolna otworzył powieki i jego spojrzenie, zamglone jeszcze letargicznem zdumieniem, spoczęło na panu Gillenormand.
— Marjuszu! — zawołał starzec. Marjuszu! mój mały Marjuszu, moje dziecko, mój synu ukochany! Otwierasz oczy, patrzysz na mnie, żyjesz, dzięki ci, dzięki!
I upadł omdlały.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.