Nędznicy/Część piąta/Księga siódma/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA SIÓDMA.
OSTATNIE KROPLE KIELICHA GORYCZY.
I.
Siódmy krąg piekieł i ósme niebo.

Dnie następujące po weselu zwykle są samotne. Szanujemy skupienie ducha szczęśliwych, a także trochę ich sen opóźniony. Wrzawa odwiedzin i powinszowań rozpoczyna się dopiero później. Dnia 17 lutego zrana, Baskijczyk z serwetą i miotełką pod pachą, zajmował się porządkowaniem pokojów, gdy ktoś zlekka zastukał do drzwi. Nie dzwoniono, przez względność dla tego dnia. Baskijczyk otworzył i zobaczył pana Fauchelevent. Wprowadził go do salonu, w którym jeszcze pozostał nieład wczorajszy, jak na pobojowisku wesela.
— Do licha, proszę pana, dziś obudziliśmy się późno.
— Czy pan wstał? — zapytał Jan Valjean.
— Jak się ma ręka pańska? — odpowiedział Baskijczyk.
— Lepiej. Czy pan wstał?
— Który? Dawny czy nowy?
— Pan Pontmercy.
— Pan baron? — rzekł Baskijczyk prostując się.
Baronowie są szczególniej stworzeni dla swoich sług, którzy z tego ciągną zyski, mają bowiem to, co filozofowie nazywają, ochlapaniem od tytułu, i to im pochlebia. Mówiąc mimochodem, Marjusz jakkolwiek republikanin i to w czynie, bo dowiódł tego, stał się mimowolnie baronem. Stała się mała rewolucja w rodzinie z powodu tego tytułu: p. Gillenormand przywiązywał teraz do niego pewną wagę, a Marjusz go nie lubił. Ale pułkownik Pontmercy napisał: Mój syn nosić będzie mój tytuł. Marjusz był posłuszny. A przytem Cozetta, w której odzywała się kobieta, zachwycona była tytułem baronowej.
— Pan baron? — powtórzył Baskijczyk. Pójdę zobaczę. Powiem mu, że p. Fauchelevent czeka.
— Nie. Nie mówcie mu, że to ja. Powiedzcie, że ktoś chce się z nim rozmówić na osobności i nie wymieniajcie nazwiska.
— A! — rzekł Baskijczyk.
— Chcę mu zrobić niespodziankę.
— A! — powtórzył Baskijczyk, tłumacząc tem sobie pierwszy wykrzyknik.
I wyszedł.
Jan Valjean pozostał sam.
W salonie wszystko było w nieładzie. Wytężywszy słuch, możnaby jeszcze dosłyszeć niknące echa wrzawy weselnej. Na posadzce leżały kwiaty z wieńców i stroików. Wypalone i stopione świece zostawiły na kryształach pająka stalaktyty woskowe. Żaden sprzęt nie stał na swojem miejscu. Kilka krzeseł, ustawione w koło, zdawały się ciągnąć dalej gawędkę. Ogólny obraz był powabny. Skończona uczta jeszcze pewien wdzięk pozostawia po sobie. Wszyscy tu byli szczęśliwi. Na tych krzesłach, stojących w nieładzie, wśród tych kwiatów więdnących, pod tem światłem zagasłem, myślano o radości. Słońce, zastępując światło pająka, wesoło zaglądało do salonu.
Upłynęło kilka minut. Jan Valjean stał nieruchomy w miejscu, w którem go Baskijczyk opuścił. Był bardzo blady. Zapadłe od bezsenności oczy prawie znikły zupełnie. Czarne ubranie pomięte miało zmarszczki odzieży, w której się noc przepędziło. Na łokciach biały meszek, pozostały od tarcia sukna o bieliznę. Jan Valjean patrzył na okno, które słońce u stóp jego rysowało na posadzce.
Zrobił się szmer u drzwi, podniósł oczy.
Marjusz wszedł z podniesioną, głową, uśmiechem na ustach, z jakiemś światłem na twarzy, z pogodnem czołem i tryumfującem spojrzeniem. On także nie spał.
— A to ojciec! — zawołał, zobaczywszy Jana Valjean; — ten niedołęga Baskijczyk miał taką tajemniczą minę! A! przychodzi ojciec zawcześnie. Dopiero wpół do pierwszej. Cozetta śpi.
Ten wyraz: Ojciec, powiedziany panu Fauchelevent przez Marjusza, znaczył: Szczęście niewysłowione. Wiadomo, że między niemi był zawsze jakiś chłód i przymus; lód, który należało przełamać lub stopić. Marjusz był tak upojony szczęściem, że przezwyciężył przymus, stopił lód i jak Cozetta uważał p. Fauchelevent za ojca.
I mówił dalej z wylaniem właściwem boskim paroksyzmom radości:
— Jakżem rad widzieć ojca! Tak nam cię wczoraj brakowało! Dzień dobry, ojcze. Jakże ręka? Lepiej, nieprawdaż?
I zadowolony z własnej dobrej odpowiedzi mówił dalej:
— Mówiliśmy o ojcu oboje, Cozetta tak ojca kocha! Niech ojciec nie zapomina, że tu mamy pokój dla niego. Nie chcemy wiedzieć o ulicy Człowieka Zbrojnego. Wcale nam nie potrzebna. Jak można mieszkać na takiej ulicy, chorowitej, nędznej, brzydkiej, z barjerą po jednej stronie, zimnej, wąskiej, gdzie nawet wejść nie można? Ojciec zamieszka z nami. I to od dzisiaj. Inaczej będzie miał ojciec do czynienia z Cozettą. Uprzedzam, że Cozetta postanowiła wodzić nas za nos obydwóch. Czy widział ojciec swój pokój, jest tuż przy naszym, okna wychodzą na ogród; uporządkowano w nim wszystko, łóżko jest gotowe, tylko czeka na ojca. Cozetta przystawiła do łóżka stare krzesło z poręczam i obite aksamitem i powiedziała do niego: pamiętaj, wyciągnąć ku niemu ramiona. Na wiosnę siada słowik na akacjach naprost okien. Usłyszy go ojciec za dwa miesiące. Jego gniazdo będzie na lewo, a nasze na prawo pokoju ojca. On będzie śpiewał w nocy, a we dnie będzie gwarzyć Cozetta. Pokój ojca jest od południa. Cozetta uporządkuje książki, podróże Cooka, Vancouvera i inne drobiazgi. Podobno ojciec przywiązuje wielką wagę do jakiegoś kuferka, wyznaczyłem już dla niego miejsce zaszczytne. Podbiłeś ojciec mojego dziadka, podobałeś mu się bardzo. Będziem mieszkali razem. A czy umie ojciec grać w wista? dziadek byłby zachwycony. Gdy będę na sądach, ojciec poprowadzi Cozettę na spacer, poda jej rękę i pójdziecie do Luksemburga, jak niegdyś. Postanowiliśmy być najzupełniej szczęśliwi. A i ojciec będzie szczęśliwy naszem szczęściem, nieprawdaż? Cóż, śniadanie będziemy razem jedli?
— Panie — odpowiedział Jan Valjean — mam coś panu powiedzieć. Jestem dawny galernik.
Zdarzają się dźwięki, których, jakkolwiek są ostre, donośne i zbliska wyrzeczone, ani zrozumieć, ani dosłyszeć niepodobna. Te wyrazy p. Fauchelevent: Jestem dawny galernik, doszły do uszu Marjusza, ale ich nie usłyszał. Zdawało mu się tylko, że coś mu powiedziano, ale nie wiedział co. Otworzył usta i słuchał.
Wówczas dopiero spostrzegł, że człowiek, który stał przed nim był straszny. Olśniony szczęściem, niezauważył dotychczas jego okropnej bladości.
Jan Valjean odwiązał chustkę, na której wisiała prawa ręka, odwinął płótno i pokazał obnażoną rękę Marjuszowi.
— Nie boli mię bynajmniej — rzekł.
Marjusz spojrzał na rękę.
— Nigdy mię nie bolała — powtórzył Jan Valjean.
W istocie nie było żadnego śladu rany.
Jan Valjean mówił dalej:
— Wypadało, żebym nie był obecnym na waszym ślubie. Starałem się też ile tylko można, być na nim jak najmniej obecnym. Zmyśliłem ranę, aby nie podpisać się na kontrakcie ślubnym, który inaczej byłby nie ważny.
Marjusz wybąkał:
— Co to ma znaczyć?
— To ma znaczyć — odpowiedział Jan Valjean — że byłem na galerach.
— Przywodzisz mię Pan do szaleństwa — zawołał Marjusz przestraszony.
— Panie Pontmercy — rzekł Jan Valjean — byłem dziewiętnaście lat na galerach. Za kradzież. Potem skazany zostałem na całe życie. Za kradzież. Za recydywę. Teraz jestem zbiegiem z więzienia.
Napróżno Marjusz chciał cofnąć się przed rzeczywistością i oprzeć się rzeczy najoczywistszej: musiał się poddać. Zaczynał pojmować i jak zwykle bywa w takich razach, zrozumiał zanadto. Zadrżał, przenikniony ohydnem światłem wewnętrznem. Jakaś myśl powstała mu w głowie i sprawiała dreszcze. Przewidywał straszną dla siebie przyszłość.
— Mów pan wszystko, powiedz wszystko! — zawołał. Jesteś pan ojcem Cozetty?
I cofnął się dwa kroki z niewymownem poruszeniem zgrozy.
Jan Valjean podniósł głowę z taką godnością majestatyczną, że zdawał się uróść do sufitu.
— Potrzeba żebyś mi pan wierzył — rzekł; — chociaż przysięgi ludzi takich jak ja, nie mają znaczenia w sądach...
Umilkł na chwilę; potem z wszechwładną i grobową powagą dodał, mówiąc powolnie i naciskając na każdą sylabę:
— Będziesz mi pan wierzył. Ja ojcem Cozetty! w obliczu Boga, nie. Panie baronie Pontmercy, jestem chłopem z Faverolles. Pracowałem na życie oczyszczając drzewa. Nazywam się nie Fauchelevent, lecz Jan Valjean. Nie jestem żadnym krewnym Cozetty, bądź pan spokojny.
Marjusz wybełkotał:
Kto mi dowiedzie?
Ja. Kiedy mówię, trzeba wierzyć.
Marjusz spojrzał na tego człowieka. Miał postać grobową i spokojną. Żadne kłamstwo nie mogło wyjść z tego spokoju. Co jest lodowate jest szczere. Czuć było prawdę w tym chłodzie grobu.
— Wierzę panu — rzekł Marjusz.
Jan Valjean skłonił głową, jakby na znak, że go trzyma za słowo i mówił dalej:
— Czem jestem względem Cozetty? prostym przechodniem. Przed dziesięciu laty nie wiedziałem nawet, że ona żyje na świecie. Kocham ją, to prawda. Gdy się widzi drobne dziecię, sam będąc już starym, kocha się je mimowolnie. Staremu się zdaje, że jest dziadkiem wszystkich małych dziatek. Zdaje mi się, że pan możesz przypuścić, iż mam coś podobnego do serca. Była sierotą, bez ojca i matki. Potrzebowała mię. I dla tego ją pokochałem. Dzieciny są tak słabe, że pierwszy lepszy, nawet taki jak ja człowiek, może być ich opiekunem. Spełniłem ten obowiązek względem Cozetty. Nie myślę nawet, by taka bagatela nazywała się dobrym uczynkiem; ale jeśli to jest dobry uczynek, więc przypuść pan, że go spełniłem. Zanotuj tę okoliczność łagodzącą. Dziś Cozetta opuszcza moje życie; dwie nasze drogi się rozchodzą. Odtąd nie mogę nic dla niej uczynić. Jest panią Pontmercy. Jej opatrzność się zmieniła. I Cozetta zyskuje na zmianie. Wszystko się dobrze układa. Co do sześciuset tysięcy franków, nie mówisz mi pan o tem, ale wyprzedzam myśl pańską; jest to depozyt. Jakim sposobem dostał się w moje ręce? Co to obchodzi pana? Oddaję depozyt. O nic więcej nie potrzebujecie mię pytać. Uzupełniam restytucję, wymieniając moje prawdziwe nazwisko. To także mię dotyczy. Wiele mi na tem zależy, byś pan wiedział kto jestem.
I Jan Valjean spojrzał w oczy Marjuszowi.
Marjusz doświadczał jakichś mętnych niezgodnych z sobą, wrażeń. Pewne wichry losu napędzają takie bałwany do naszej duszy.
Każdy z nas doświadczał tej zawieruchy wewnętrznej, rozpraszającej w nas wszystko; mówimy słowa bez związku, od rzeczy, i co innego niżbyśmy chcieli powiedzieć. Bywają nagle objaśnienia nieznośne, które odurzają jak zgubne wino. Marjusz osłupiał wobec nowego położenia i niezdolny był przemówić do tego człowieka, prawie gniewając się nań za wyznanie.
— Ale nakoniec, po co mi pan to mówisz? Co do tego cię zmusza? Mógłbyś pan schować dla siebie tę tajemnicę. Nie denuncjowano pana; nie śledzą, ani ścigają. Masz pan jakiś powód, że chętnie czynisz takie odkrycia. Dokończ pan. Coś jest w tem. Z jakiego powodu czynisz pan to wyznanie? Jaka pobudka?
— Jaka pobudka? — odpowiedział Jan Valjean głosem tak niskim i głuchym, jakby raczej z sobą a nie z Marjuszem rozmawiał. W istocie, z jakiej pobudki ten galernik mówi: Jestem galernikiem? Otóż powiem, pobudka jest dziwna. Jest nią uczciwość. Posłuchaj pan: całe nieszczęście, że mam tam w sercu nić, która mię trzyma na uwięzi. Gdy zestarzejesz się, nici takie są najmocniejsze. Gdybym mógł zerwać tę nić, rozwiązać lub przeciąć węzeł, pójść sobie daleko, byłbym ocalony, pojechałbym sobie pierwszym lepszym dyliżansem, i pan byłbyś szczęśliwy, nie ujrzałbyś mię więcej. Próbowałem zerwać tę nić, ciągnąłem ją, nie pękła, wydzierałem z nią własne serce. Wówczas rzekłem: Nie mogę żyć gdzieindziej tylko tu. Muszę pozostać. Otóż, w istocie masz pan słuszność, jestem głupi, czemu nie zostałem poprostu nic nie mówiąc? Ofiarujesz mi pan pokój w tym domu, pani Pontmercy mię kocha, powiada do krzesła: wyciągnij ku niemu ramiona, pański dziadek byłby ze mnie zadowolony, przypadam mu do gustu, będziem mieszkać razem, jadać razem, podam rękę Cozecie... przepraszam, pani Pontmercy, to przyzwyczajenie; — będziem mieli wspólny stół, wspólne ognisko, wspólny kącik przy kominku w zimę, wspólną przechadzkę, wspólne nadzieje, wspólne szczęście, wszystko wspólne. Żyć będziem jak członkowie jednej rodziny, jednej rodziny!
Wymawiając te słowa, Jan Valjean stał się dzikim. Ręce założył na piersi, spojrzał na podłogę, jakby w niej chciał wyryć przepaść, i głos jego nagle stał silnym i doniosłym:
— Jednej rodziny! nie. Ja do żadnej rodziny nie należę. Ani do pańskiej. Nie należę do rodziny ludzkiej. W domu, gdzie każdy jest u siebie, ja jestem zbyteczny. Są rodziny, ale dla mnie ich nie ma. Jestem nieszczęśliwy, wszędzie obcy. Czy miałem ojca, lub matkę? wątpię prawie. W dniu, w którym wydałem za mąż to dziecię, wszystko się skończyło; widziałem ją szczęśliwą z człowiekiem, którego kocha, mają przy sobie dobrego starca, żyją jak dwoje aniołów, mają wielkie uciechy w swym domu: więc dobrze, powiedziałem sobie. Ale ty nie wchodź. W prawdzie mogłem skłamać, mogłem was wszystkich oszukać i pozostać panem Fauchelevent. Dopóki to było dla niej przydatne, kłamałem; ale teraz byłoby to dla mnie... więc nie mogę. Wprawdzie dość mi było milczeć, i wszystko działoby się po dawnemu. Pytasz pan, co mię zmusza do mówienia? bagatela — moje sumienie. A jednak łatwo było milczeć. Całą noc przepędziłem na tem, by wmówić to w siebie; wyciągasz mię pan na spowiedź, a to, com powiedział, jest tak niezwykłe, że w istocie masz do tego prawo; otóż powiem, całą noc starałem się przekonać, wynajdywałem doskonałe przyczyny, a jednak na nic się nie zdały. W dwóch rzeczach nie mogłem sobie poradzić: nie mogłem zerwać nici, która mię wiąże i przykuwa do tego miejsca, i nie mogłem nakazać milczenia komuś, co pocichu mówi do mnie, gdy sam jestem. I dla tego przyszedłem dziś rano wyznać panu wszystko. Wszystko lub prawie wszystko. Są, rzeczy nieużyteczne, które przy sobie zostawiam, bo tylko mnie dotyczą. Główna rzecz jest panu wiadoma. Otóż wziąłem moją tajemnicę i przyniosłem ją panu. I wywnętrzyłem moje skrytości. Nie łatwo to powziąć takie postanowienie. Całą noc biłem się ze swemi myślami. Sądzisz pan może iżem sobie nie powiedział, że to rzecz cięższa od sprawy Champmathieu, że ukrywając moje nazwisko nikomu źle nie czynię, że sam Fauchelevent dał mi swoje nazwisko, zawdzięczając wyświadczoną mu usługę, że mogłem śmiało je nosić, i że byłbym szczęśliwy w tym pokoju, który mi pan ofiarujesz, że miałbym swój kącik, i gdy pan posiadałbyś Cozettę, ja cieszyłbym się myślą, że mieszkam z nią pod jednym dachem; każdy miałby stosowne szczęście. Pozostając panem Fauchelevent, zadowoliłbym wszystkich. Tak ale nie moją duszę. Wszędy nademną byłaby radość, ale głąb mej duszy pozostałaby czarną. Nie dość być szczęśliwym, trzeba jeszcze być zadowolonym. Tak, więc pozostałbym panem Fauchelevent i ukrył swoją twarz prawdziwą; tak więc w obec waszego wylania radości byłbym zagadką, wśród waszego południa, miałbym w duszy ciemności; tak więc, nie ostrzegając was, bez ceremonji wprowadziłbym galery do waszego ogniska, i wszedłbym do waszego domu z myślą, że gdybyście wiedzieli kto jestem, tobyście mię, wygnali; pozwoliłbym usługiwać sobie sługom, którzy, gdyby wiedzieli kto jestem, zawołaliby: Zgroza! Potrącałbym pana łokciem, któregobyś rad unikał, i podstępnie wyłudzał uściski twej ręki! W domu pańskim doznawałyby równego szacunku białe włosy czcigodne, i białe włosy zniesławione: w chwilach najserdeczniejszych wylania, gdy wszystkie serca otwarłyby się jedne dla drugich, pomiędzy nas czworgiem, zawsze stałby nieznajomy! I ocierałbym się nieustannie o was, starając się jedynie nie otwierać wieka od mej studni okropnej. Tak więc, ja nieżywy narzucałbym się wam, którzy jesteście żyjący. I byłbym was przykuł do siebie na wieki. Pan i Cozetta i ja, bylibyśmy trzy głowy nakryte czapką zieloną! Czy ta myśl nie przejmuje cię dreszczem. Teraz jestem najnieszczęśliwszym tylko, a byłbym najpotworniejszym z ludzi. I zbrodnię tę popełniałbym codziennie! I to kłamstwo popełniałbym codziennie! I codziennie miałbym na twarzy tę maskę nocną. I codziennie udzielałbym wam moją sromotę! codziennie! wam, moim najdroższym, ukochanym dzieciom, wam, istotom niewinnym! Więc milczeć bagatela? zachować milczenie, rzecz prosta? Nie, bynajmniej, nie prosta. Jest milczenie, które kłamie. A moje kłamstwo, podstęp niegodziwy i podłość moją, zdradę i zbrodnię piłbym po kropli, byłbym ją wypluwał i pił znowu, skończyłbym o północy a rozpoczynał z rana, kłamałbym na dzień dobry, i kłamał na dobry wieczór, i spałbym na kłamstwie, i pożywałbym chleb, i patrzył w oczy Cozecie, i odpowiadał na uśmiech anioła uśmiechem potępieńca, i byłbym obmierzłym szalbierzem! I dla czego? żeby być szczęśliwym, ja! Alboż mam prawo być szczęśliwym? ja jestem za obrębem życia, mój panie.
Jan Valjean zatrzymał się. Marjusz słuchał. Niepodobna jest przerywać pewnego powiązania idei i boleści.
Jan Valjean znowu głos zniżył, ale ten głos z głuchego stał się złowrogim.
— Zapytujesz pan dla czego mówię? nikt mię nie denuncjował, nikt nie poszukuje, nie ściga, powiadasz. Owszem! denuncjowano mię, poszukują! ścigają! Kto? ja sam. Ja to sam tamuję sobie drogę, sam się ścigam, aresztuję i tracę, a kto sam się chwyta, ten dobrze chwyta.
I ująwszy w garście kołnierz surduta, ciągnął go ku Marjuszowi i mówił:
— Widzisz pan tę pięść. Czy nie dość silnie trzyma kołnierz, czy sądzisz, że go wypuści? Ah, jest jeszcze inna pięść, sumienie! Kto chce być szczęśliwy mój panie, niech nigdy nie zna obowiązku, bo skoro go pozna, sumienie będzie nieubłagane. Rzekłbyś, karze cię za to, żeś je zrozumiał; ale nie, owszem wynagradza cię, bo wtrąca do piekła, w którem czujesz przy sobie Boga. Zaledwie poszarpiesz swe wnętrzności, aliści czujesz się w pokoju z sobą samym.
I z niewysłowionym dźwiękiem dodał:
— Panie Pontmercy, może się wyda niedorzecznem gdy ci powiem, że jestem uczciwym człowiekiem. Poniżając się w twoich oczach, podnoszę się we własnych. Raz już to mi się zdarzyło, ale nie było tak bolesne; bagatela w porównaniu z dzisiejszą męką. Tak, jestem uczciwym człowiekiem. Już taka fatalność na mnie ciąży, że mogąc tylko mieć kradzione poważanie, upokarza mię to i gnębi w duchu, i abym się szanował, muszą mną gardzić. Wówczas podnoszę głowę. Jestem galernikiem posłusznym swemu sumieniu. Wiem, że to zdaje się nieprawdopodobne. Ale co na to poradzić? jest prawdziwe. Zaciągnąłem zobowiązania względem siebie samego i dotrzymuję ich. Są zdarzenia, które nas wiążą, są przypadki, które nas popychają do spełnienia obowiązków. Widzisz bo, panie Pontmercy, różne miałem przygody w życiu.
Jan Valjean zamilkł, połykając z trudnością ślinę, jakby jego myśli miały jakiś smak gorzki, i mówił dalej:
— Na kim cięży taka zgroza, nie ma prawa narzucać jej drugim bez ich wiedzy, nie ma prawa udzielać im zarazy, nie ma prawa ciągnąć ich z sobą w przepaść nie ostrzegłszy, nie ma prawa nadziewać na nich swój kaftan czerwony, nie ma prawa podstępnie rzucać swą nędzę na szczęście drugich. Ohydna rzecz zbliżać się do zdrowych i w cieniu dotykać ich swym niewidzialnym wrzodem. Napróżno Fauchelevent darował mi swoje nazwisko, nie mam prawa go używać, on mógł je dać, ale ja nie mogłem przyjąć. Nazwisko, to ja. Widzi pan, myślałem trochę i czytałem nieco, chociaż jestem chłopem, i jak uważasz, wyrażam się dość przyzwoicie. Zdaję sobie sprawę ze wszystkiego. Pracowałem nad mojem ukształceniem. Otóż, podszywać się pod cudze nazwisko, rzecz nieuczciwa. Można kraść głoski abecadła, jak woreczek z pieniędzmi lub zegarek. Być fałszywym podpisem z ciała i kości, być fałszywym kluczem żyjącym, wchodzić do ludzi uczciwych, oszukując ich zamek, zawsze patrzyć ukosem i być nikczemnym w duchu, nie, nigdy! nigdy! nigdy! Lepiej cierpieć, krwawić się, płakać, zdzierać paznokciami skórę z ciała, po nocach łamać się w boleściach, i szarpać swe wnętrzności i duszę. I dla tego opowiadam panu wszystko. Chętnie, jak mówisz.
Ciężko odetchnął i rzucił te ostatnie słowo:
— By żyć, dawniej ukradłem bochenek chleba: dziś by żyć, nie chcę kraść nazwiska.
— By żyć! — przerwał Marjusz. Ależ by żyć, nazwisko jest niepotrzebne.
— O! ja siebie rozumiem — odpowiedział Jan Valjean kilkakrotnie podnosząc zwolna i opuszczając głowę.
Nastała chwila milczenia. Obydwaj zamilkli, każdy pogrążony w przepaściach swych myśli. Marjusz usiadł przy stole i oparł usta na zgiętym palcu. Jan Valjean się przechadzał. Zatrzymał się przed zwierciadłem i stał nieporuszony. Potem, jakby odpowiadając na rozumowanie wewnętrzne, rzekł, patrząc na lustro, w którem się nie widział.
— Gdy tymczasem teraz czuję ulgę!
Znowu zaczął chodzić po pokoju. W chwili gdy się zawracał spostrzegł, że Marjusz patrzył na jego chód. Wówczas rzekł dźwiękiem nieopisanym:
— Ciągnę nieco nogę. Pojmujesz pan dlaczego.
Potem dokończył, obracając się ku Marjuszowi:
— A teraz mój panie, wyobraź sobie, że nic ci nie powiedziałem; zostałem p. Fauchelevent, osiadłem przy was, należę do was, siedzę w moim pokoju, przychodzę na śniadanie w pantoflach, wieczorami wychodzim we troje na przechadzkę, towarzyszę pani Pontmercy do Tuilerjów i na plac Królewski, jesteśmy sami, uważasz mię za swego równego; aliści jednego białego poranku, gdy gawędzim i śmiejem się, słyszysz pan głos, wołający to nazwisko: Jan Valjean, i oto straszna ręka policji wysuwa się z cienia i nagle zdziera ze mnie maskę!
Umilkł jeszcze; Marjusz powstał drżący. Jan Valjean zapytał:
— Co powiesz pan na to?
Marjusz milczał.
Jan Valjean mówił dalej:
— A widzisz pan, że miałem słuszność nie osłaniać się milczeniem. Słuchaj pan, bądź szczęśliwy, bądź w niebiosach, bądź aniołem dla anioła, żyj w świetle słonecznem i poprzestań na tem, i nie troszcz się o to w jaki sposób biedny potępieniec rozdziera swe piersi i wypełnia obowiązek; masz przed sobą nieszczęsnego człowieka, mój panie.
Marjusz zwolna przeszedł salon i, podstąpiwszy do Jana Valjean, wyciągnął doń rękę.
Ale Marjusz musiał ująć rękę, której mu nie podano i uczuł, że ściska dłoń z marmuru.
— Mój dziad ma przyjaciół — rzekł Marjusz — wyjednamy panu ułaskawienie.
— Niepotrzeba — odpowiedział Jan Valjean. Mają mię za umarłego, to wystarczy. Umarli nie podlegają nadzorowi. Myślą o nich, że gniją spokojnie. Śmierć starczy za ułaskawienie.
I wysuwając swą rękę z dłoni Marjusza, dodał z wyrazem nieubłaganej godności:
— Zresztą spełniam mój obowiązek — to jedyny przyjaciel, do którego się udaję, i nie potrzebuję innej łaski — nad łaskę mego sumienia.
W tej chwili otworzyły się z cicha drzwi w drugim końcu salonu i ukazała się głowa Cozetty; widzianotylko jej miłe lica; miała włosy w przedziwnym nieładzie i powieki jeszcze nieco nabrzmiałe ze snu; zrobiła poruszenie jak ptak, wysuwający główkę z gniazda, spojrzała naprzód na męża, potem na Jana Valjean i zawołała śmiejąc się — niby uśmiech w głębi róży:
— Załóżmy się, że rozmowa o polityce; jak to nie dobrze, zamiast być ze mną!
Jan Valjean zadrżał.
— Cozetto — szepnął Marjusz... I uciął. Rzekłabyś dwaj winowajcy.
Cozetta promieniejąca radością patrzyła wciąż na obydwóch. W oczach jej jaśniało szczęście niebiańskie.
— Chwytam panów na gorącym uczynku — rzekła. Usłyszałam przez drzwi, jak mój ojciec Fauchelevent mówił: Sumienie... Spełnić mój obowiązek... To polityka, nic innego. Nie życzę jej sobie. Nie godzi się mówić o polityce nazajutrz po ślubie. To niesprawiedliwie.
— Mylisz się Cozetto — odpowiedział Marjusz. Mówimy o interesach. Mówimy o tem jakby najlepiej ulokować twoje sześć kroć stotysięcy franków...
— Nie to, nie to — przerwała Cozetta. Przychodzę, przyjmiecie mię tu panowie?
I otworzywszy zupełnie drzwi, weszła do salonu. Miała na sobie ranny szlafroczek biały, fałdzisty z szerokiemi rękawami, które od szyi spadały jej do stóp. W złocistych niebiosach starych obrazów gotyckich są takie śliczne worki, godne przyodziać aniołów.
Przejrzała się od stóp do głów w wielkiem zwierciadle, potem zawołała z wybuchem niewysłowionego zachwytu:
— Był sobie niegdyś król i królowa. O! jakżem zadowolona!
To rzekłszy ukłoniła się Marjuszowi i Janowi Valjean.
— Zasiądę przy panach na krześle, śniadanie będzie za pół godziny, mówcie sobie co chcecie, wiem, że mężczyźni maję dużo do mówienia z sobą, będę grzeczna.
Marjusz wziął ją za rękę i szepnął miłośnie:
— Mówimy o interesach.
— Za pozwoleniem — odpowiedziała Cozetta — otworzyłam okno, do ogrodu wleciało mnóstwo wróbli, niby zapustnych pajaców. Dziś jest środa popielcowa, ale nie dla ptasząt.
— Powiadam ci, że mówimy o interesach, idź droga Cozetto, zostaw nas samych na chwilę. Mówimy o rachunkach, toby cię zanudziło.
— Włożyłeś dziś rano śliczną chustkę na szyję, Marjuszu jesteś bardzo zalotny, panie mężu. Nie, to mię nie znudzi.
— Upewniam cię, że znudzi.
— Nie. Bo to wy rozmawiacie. Choć was nie zrozumiem będę słuchała. Gdy słyszymy głosy kochane, nie potrzebujemy rozumieć słów. Chcę tylko być razem z wami. Ba! pozostaję.
— Ukochana moja Cozetto, niepodobna.
— Niepodobna?
— Tak.
— Dobrze — odpowiedziała Cozetta. Miałam dla was mnóstwo nowin. Chciałam wam powiedzieć, że dziadek jeszcze śpi, że twoja ciotka jest na mszy, że komin w pokoju mego ojca Fauchelevent dymi, że Nicoleta sprowadziła kominiarza, że Toussaint i Nicoleta już się pokłóciły, że Nicoleta wyśmiewa jąkanie Toussaint. Otóż nic się nie dowiesz. A! powiadasz, niepodobna? zobaczysz, ja także powiem: niepodobna. Kto z nas dwojga ustąpi? proszę cię, mój Marjuszku, pozwól mi zostać z wami.
— Przysięgam ci, że musiemy być sami.
— Alboż ja jestem obca?
Jan Valjean nie rzekł ani słowa. Cozetta obróciła się do niego:
— Najprzód, ojcze, proszę mię uściskać. Dlaczego ojciec nic nie mówi, zamiast ująć się za mną? Kto mi dał takiego ojca? Widzi ojciec, że jestem bardzo nieszczęśliwa w pożyciu. Mąż mię bije. No, niech ojciec pocałuje mię zaraz.
Jan Valjean się zbliżył.
Cozetta obróciła się ku Marjuszowi.
— Dąsam się na pana.
I nadstawiła czoła Janowi Valjean.
Jan Valjean postąpił krok ku niej:
Cozetta się cofnęła.
— Ojcze, jesteś strasznie blady. Czy ręka cię boli?
— Już zdrowa — rzekł Jan Valjean.
— Czy źle spałeś?
— Nie.
— Czy jesteś smutny?
— Nie.
— Więc mię pocałuj. Jeżeli będziesz zdrów, spał dobrze, jeśli będziesz zadowolony, to cię nie wyłaję.
I znowu nadstawiła czoło.
Jan Valjean złożył pocałunek na tem czole, na którem był odblask niebiański.
— Uśmiechnij się, ojcze.
Jan Valjean był posłuszny. Był to uśmiech widma.
— A teraz niech mię ojciec broni przeciw mężowi.
— Cozetto... — rzekł Marjusz.
— Gniewaj się, ojcze. Powiedz mu, że muszę pozostać. Przecież można przy mnie mówić. Sądzicie tedy, że jestem bardzo głupia. Dziwi mię to ogromnie co powiadasz, mężu! Ulokowanie pieniędzy w banku, wielkie rzeczy. Mężczyźni z lada głupstwa robią tajemnicę. Pozostanę. Jestem dziś bardzo ładna, spojrzyj Marjuszu.
I zachwycająco wzruszając ramionami z jakimś wytwornym dąsem spojrzała na Marjusza. Błyskawica przemknęła między niemi. Mało ich obchodziło, że był ktoś obecny.
— Kocham cię! — rzekł Marjusz.
— Ubóstwiam cię! — rzekła Cozetta.
I ciągnieni nieprzepartą siłą, padli w swoje objęcia.
— A teraz — mówiła Cozetta, poprawiając fałdy szlafroczka z tryumfującym uporem — pozostanę.
— O, nie — odpowiedział błagającym tonem Marjusz. Musimy zakończyć jedną sprawę.
— Jeszcze nie?
Marjusz przybrał ton głosu poważny.
— Upewniam cię, Cozetto, że niepodobna.
— A! przybierasz ton pana męża. Dobrze. Odchodzimy. I ojciec mię nie poparł. Panie mężu i panie papo, jesteście tyranami. Powiem to dziadkowi. Jeśli wam się zdaje, że wrócę i będę przed wami się płaszczyć, to się grubo mylicie. Jestem dumna. A teraz czekam was. Zobaczycie, że się znudzicie bezemnie. Stało się, odchodzę.
I wyszła.
Po chwili, drzwi się znowu otwarły, raz jeszcze ukazały się jej świeże rumiane jagody i zawołała:
— Jestem okrutnie zagniewana.
Drzwi się zamknęły i nastała ciemność.
Ukradkowy promień słońca, nie domyślając się tego, przemknął nagle wśród nocy.
Marjusz upewnił się, że drzwi są dobrze zamknięte.
— Biedna Cozetta! — szepnął — gdy się dowie...
Na te słowa zadrżał Jan Valjean i spojrzał na Marjusza obłąkanym wzrokiem.
— Cozetta! ah prawda, pan to powiesz Cozecie. Słusznie. Nie przyszło mi to na myśl. Na jedno mamy dość siły, na drugie nie. Panie, zaklinam cię, błagam, daj mi najświętsze słowo, że jej tego nie powiesz. Czyż nie dość tego, że sam będziesz wiedział? mogłem to panu powiedzieć nie będąc zmuszony, powiedziałbym wszystkim, całemu światu, co mi to szkodzi. Ale ona tego nie zrozumie, to by ją przestraszyło. Galernik, co znowu! musianoby jej wytłumaczyć, musianoby powiedzieć: to człowiek, który był na galerach. Jednego dnia widziała przeciągający łańcuch więźniów. O mój Boże!
Padł bezsilny na krzesło i zakrył sobie twarz obydwoma rękami. Nie słychać go było, ale z wstrząśnień ramion widać było, że płakał. Płacz milczący, płacz straszny.
Są duszenia w łkaniu. Porwał go rodzaj konwulsji, przewrócił się na poręcz krzesła zwiesiwszy ręce, i Marjusz mógł widzieć jego twarz zalaną łzami i słyszeć z głębi duszy wychodzący szept cichy: — O, pragnąłbym umrzeć!
— Bądź pan spokojny — rzekł Marjusz — zachowam tajemnicę przy sobie.
I mniej rozczulony, niżby może być nim był winien, zmuszony od godziny oswajać się ze straszną niespodzianką, widząc jak w jego oczach stopniowo podstawia się galernik w miejsce p. Fauchelevent, ulegając zwolna tej ponurej rzeczywistości i mimowolnie oceniając przestrzeń, jaka go dzielić zaczęła od tego człowieka, Marjusz dodał:
— Muszę powiedzieć panu coś o depozycie, który tak wiernie i sumiennie oddałeś. Jest to dowód uczciwości. Należy się za to wynagrodzenie. Oznacz pan sumę, będzie ci wyliczona. Nie obawiaj się oznaczyć wysokiej.
— Dziękuję panu — odpowiedział łagodnie Jan Valjean.
Stał przez chwilę zamyślony, machinalnie wodząc palcem wskazującym po paznokciu wielkiego palca, potem podniósł głos:
— Wszystko już prawie skończone. Jedno mi tylko pozostaje...
— Co takiego?
Jan Valjean zawahał się i szepnął stłumionym głosem:
— Teraz kiedy pan wiesz, czy sądzisz jako pan domu, że nie powinienem już widzieć Cozetty?
— Sądzę że to byłoby lepiej, zimno odpowiedział Marjusz.
— Więc już jej nie zobaczę — wyjąkał Jan Valjean.
I zawrócił się ku drzwiom. Położył rękę na klamce, drzwi się otworzyły. Jan Valjean stał chwilę nieruchomy przy drzwiach, potem zamknął je i wrócił do Marjusza.
Nie był już blady, ale żółty. Oczy miał suche, ale w nich palił się jakiś płomień tragiczny. Głos jego stał się dziwnie spokojny.
— Posłuchaj pan — rzekł — jeśli pozwolisz, będę ją odwiedzał. Upewniam pana, że bardzo tego pragnę. Gdyby mi nie chodziło o widywanie Cozetty, nie zrobiłbym ci wyznania i byłbym odjechał; ale chcąc pozostać w miejscu gdzie jest Cozetta i widywać ją ciągle, musiałem sumiennie powiedzieć panu wszystko. Wszak pan uważa co mówię? to łatwo pojąć. Widzisz pan, dziewięć lat upływa jak ją mam przy sobie. Mieszkaliśmy naprzód w lichem domostwie przy bulwarze, potem w klasztorze, następnie przy ogrodzie Luksemburskim. Tam ją ujrzałeś pan poraz pierwszy. Przypominasz pan sobie jej niebieski kapelusz pluszowy. Później mieszkaliśmy w dzielnicy Inwalidów, gdzie jest krata i ogród. Ulica Plumet. Zajmowałem pokój w tylnem podwórku, skąd słyszałem ją grającą na fortepianie. Takie było moje życie. Nie opuszczaliśmy się nigdy. Trwało to lat dziewięć i kilka miesięcy. Byłem jakby jej ojcem, a ona była mem dziecięciem. Nie wiem czy mię pojmujesz, panie Pontmercy, ale teraz oddalać się, nie widzieć jej, nie rozmawiać z nią, nie mieć nic zgoła, byłoby trudno. Jeśli nie uważasz tego za złe, będę czasami odwiedzał Cozettę. Nie będę przychodził często. Nie będę długo bawił. Powiesz pan, by mię przyjmowano w pokoiku na dole. Mógłbym wprawdzie wchodzić drzwiami od podwórza, jak służący, ale to by może zdziwiło. Myślę, że lepiej będzie gdy wchodzić będę drzwiami od ulicy, jak wszyscy. W istocie panie, bardzobym pragnął widywać Cozettę. Tak rzadko, jak tylko zechcesz. Postaw się pan na mojem miejscu. Nic więcej nie mam na świecie. A przytem, trzeba mieć wzgląd na ludzi. Gdybym przestał zupełnie bywać, zrobiłoby to złe wrażenie, wydałoby się dziwnem. Mógłbym naprzykład przychodzić wieczorem o zmroku.
— Możesz pan przychodzić co wieczór — rzekł Marjusz — Cozetta będzie czekała.
— Jesteś pan dobry — rzekł Jan Valjean.
Marjusz ukłonił się Janowi Valjean, szczęście odprowadziło do drzwi rozpacz, i dwaj ci ludzie się rozstali.







II.
Ciemności mogące się zawierać w odkryciu.

Marjusz był wzburzony.
Teraz wytłómaczył już sobie, dlaczego zawsze coś go odpychało od człowieka, przy którym widywał Cozettę. Instynkt go przestrzegał, że osoba ta miała jakąś stronę zagadkową. Tą zagadką była najohydniejsza sromota, galery. Ów pan Fauchelevent był galernikiem Janem Valjean.
Znaleść nagle taką tajemnicę wśród swojego szczęścia, było to, jakby spostrzedz niedźwiadka w gniazdku synogarlic.
Czyż odtąd szczęście Marjusza i Cozetty skazane być ma na to sąsiedztwo? Jestże to czyn dokonany? Czy przyjęcie tego człowieka stanowi nieodłączną część małżeństwa już spełnionego? Więc teraz nic już na to zaradzić nie można? Więc Marjusz zaślubił także galernika? Napróżno uwieńczony jesteś światłem i radością, daremnie rozkoszujesz się nektarem miłości szczęśliwej, takie wstrząśnienia przeniknęłyby dreszczem nawet archanioła w jego zachwycie, nawet półboga w jego chwale.
Jak zawsze się zdarza w takich przemianach, Marjusz zapytywał się, azali nie ma co do wyrzucenia sobie samemu? Czy nie zgrzeszył brakiem przenikliwości? brakiem roztropności? Czy nie ogłuszał się i nie zaślepiał dobrowolnie? Może trochę. Może zbyt lekkomyślnie, nie oglądając się dokoła siebie rzucił się w przygodę miłosną, która się zakończyła związkiem małżeńskim z Cozettą. Dostrzegł w sobie i zaznaczył — w taki to sposób zwykło nas życie potrosze poprawiać — zaznaczył stronę marzycielską i fantazyjną w swojej naturze, rodzaj właściwej wielu organizacjom mgły wewnętrznej, która w paroksyzmach namiętności i boleści, rozszerzając się, zmienia temperaturę duszy i tak dalece ogarnia całego człowieka, że sumienie jego staje się całe zamglone. Nieraz wskazywaliśmy ten charakterystyczny żywioł w osobistości Marjusza. Przypomniał sobie, że upojony miłością podczas sześciu czy siedmiu tygodni zachwytów na ulicy Plumet, nie wspomniał nawet Cozecie o dramacie w ruderze Gorbeau, gdzie ofiara tak dziwną odegrała rolę, milcząc podczas walki, a następnie uciekając. Jak się to stało, że nie wspomniał o tem Cozecie? A jednak było to tak bliskie i tak przerażające! Jak się to stało, że nawet nie wymienił jej Thenardjerów, zwłaszcza w dniu, gdy spotkał Eponinę? Nie pojmował prawie, jakim sposobem mógł wówczas milczeć, a jednak w końcu zdał sobie sprawę. Przypomniał swój szał, upojenie na widok Cozetty, miłość pochłaniającą wszystko, oczarowanie wzajemne i podnoszenie ku ideałom, a może także szczyptę zdrowego rozsądku, mieszającą się z tym gwałtownym a rozkosznym stanem duszy, niewyraźny, głuchy instynkt, nakazujący ukryć i zakopać w pamięci tę straszną przygodę, której dotknięcia się lękał, nie mogąc być opowiadaczem ani świadkiem, nie będąc zarazem oskarżycielem. Zresztą te kilka tygodni przemknęły jak błyskawica: był ledwie czas na kochanie. Nakoniec zważywszy wszystko, obejrzawszy i zbadawszy z każdej strony, gdyby nawet opowiedział Cozecie ową zasadzkę w domostwie Gorbeau, choćby wymienił Thenardierów, choćby nawet odkrył, że Jan Valjean był na galerach — jakież byłyby następstwa. Azaliżby zmieniły jego serce, lub serce Cozetty? Czyżby się cofnął? Czyżby ją mniej ubóstwiał? I nie chciał zaślubić? Bynajmniej. Nicby się nie zmieniło. Nic więc żałować i nic wyrzucać sobie nie potrzebuje. Wszystko dobrze się stało. Bóg opiekuje się temi pijakami, których zowią zakochanemi. Zaślepiony Marjusz szedł drogą, którąby wybrał jasnowidzący. Miłość zawiązała mu oczy, by doprowadzić dokąd? Do raju.
Ale teraz ów raj miał sąsiedztwo piekielne.
Dawny wstręt Marjusza do tego człowieka, tego Fauchelevent, który stał się Janem Valjean, teraz mieszał się ze zgrozą.
W zgrozie tej wszakże, wyznać trzeba, było nieco litości, a nawet pewne zdziwienie.
Ten złodziej, złodziej recydywista, oddał depozyt. I jaki jeszcze depozyt: sześćkroć sto tysięcy franków! Jemu tylko znaną była tajemnica depozytu. Mógł wszystko zatrzymać sobie, a jednak wszystko oddał.
Prócz tego sam dobrowolnie odkrył swoje położenie. Nic go do tego nie zmuszało. Jeśli wiedziano kto on taki, to tylko od niego. W tem wyznaniu było coś więcej, niż wystawienie się na upokorzenie, było także narażenie się na zgubę. Maska dla skazanego nietylko jest maską — jest ocaleniem. Zrzekł się tego ocalenia. Fałszywe nazwisko zabezpiecza, on odrzucił fałszywe nazwisko. Galernik mógł na zawsze ukryć się w uczciwej rodzinie, ale oparł się tej pokusie. I dlaczego? przez skrupuł sumienia. Sam to wytłómaczył słowy, mającemi piętno niewątpliwej prawdy. Słowem, ktokolwiek był ten Jan Valjean, oczywiście rozbudziło się w nim sumienie. Rozpoczęło się w nim jakieś tajemnicze odrodzenie; i według wszelkiego prawdopodobieństwa, skrupuł oddawna był panem tego człowieka. Taka cześć dla słuszności i dobra nie jest właściwa charakterom pospolitym. Rozbudzone sumienie — to wielkość duszy.
Jan Valjean był szczery. Szczerość ta widoczna, dotykalna, niezaprzeczona, oczywiście bijąca z boleści, jaką mu sprawiała, czyniła dalsze poszukiwania zbytecznemi i dawała powagę wszystkiemu, cokolwiek powiedział ten człowiek. Tu — dziwny przewrót położeń dla Marjusza. Pan Fauchelevent wzniecał w nim nieufność, Jan Valjean budził zaufanie.
Marjusz układał w zamyśleniu tajemniczy bilans Jana Valjean, jego strony dodatnie i ujemne, szukał równowagi. Działo się to jednak jakby podczas burzy. Marjusz, usiłując powziąć dokładne wyobrażenie o Janie Valjean, i starając się przeniknąć do głębi jego myśli, gubił go lub znajdował znowu w jakimś fatalnym mroku.
Depozyt sumiennie był oddany, wyznanie dowodziło uczciwości, zgoda. Było to jakby błyskiem światła w gęstej chmurze, ale potem chmura stawała się czarną.
Jakkolwiek mętne były wspomnienia Marjusza, coś z nich, niby cień, wracało do jego pamięci.
Czem właśnie była ta przygoda w kletce Jondretta? Dlaczego, za przybyciem policji, człowiek ten uciekł, zamiast się skarżyć? Tu Marjusz miał odpowiedź. Bo człowiek ten był zbiegłym więźniem.
Drugie pytanie: Dlaczego chodził na barykadę? Teraz bowiem Marjusz doskonale sobie przypomniał tę przygodę, która wyszła na wierzch w jego pamięci, jak atrament sympatyczny na ogniu. Człowiek ten był na barykadzie. Nie walczył. Pocóż więc tam przyszedł? Wobec tego zapytania stawało widmo i odpowiadało: był to Javert. Teraz Marjusz doskonale sobie przypomniał złowrogie widzenie, jak Jan Valjean ciągnął za barykadę skrępowanego Javerta, w uszach jego rozlegał się wyraźnie straszny strzał pistoletowy za rogiem uliczki Mondetour. Prawdopodobnie była jakaś nienawiść między policjantem i galernikiem. Jeden drugiemu zawadzał. Jan Valjean poszedł na barykadę, by się zemścić. Przyszedł zapóźno. Prawdopodobnie wiedział, że Javert jest jeńcem. Zemsta korsykańska przeniknęła do niższych warstw społeczeństwa i stała się tam prawem; uczucie to jest tak proste, że nie dziwi dusze na wpół zwrócone do dobrego; i zdarza się, że kryminalista, który ma skrupuł kraść, nie widzi nic złego w zemście. Jan Valjean zabił Javerta. Przynajmniej zdawało się to oczywistem.
Nakoniec ostatnie zapytanie; ale na to nie było odpowiedzi. Marjusz czuł je niby kleszcze, chwytające za serce. Jakim sposobem Jan Valjean tak długo ocierał się o Cozettę? Co za dziwna igraszka Opatrzności zetknęła to dziecię z tym człowiekiem. Zdarzająż się i w niebie takie łańcuchy o dwóch końcach i Bóg nie waha się łączyć anioła z szatanem? Zbrodnia i niewinność mogąż więc mieszkać do spółki na tajemniczych galarach nędzy? Więc w tym szeregu potępieńców, który nazywają losem ludzkim, mogą stykać się dwa czoła, jedno dziecięce, drugie straszne; jedno obielone niebieskiem światłem jutrzenki, drugie siniejące w blaskach wiekuistej błyskawicy? Kto sprawił to niewytłumaczone zespolenie? Jakim sposobem, jakim cudem mogła nastąpić wspólność życia między tem niebiańskiem dziecięciem i tym starym potępieńcem? Kto mógł przywiązać jagnię do wilka, i rzecz jeszcze trudniejsza do zrozumienia, przywiązać wilka do jagnięcia? Bo wilk kochał jagnię, bo człek srogi ubóstwiał istotę słabą, bo przez lat dziewięć potwór był jedynym opiekunem anioła. Dziecinny i młodzieńczy wiek Cozetty, jej wzrost i rozkwit dziewiczy ku światłu i życiu, osłaniało potworne przywiązanie. Te zapytania rozwijały się w niezliczone zagadki, z głębi jednych przepaści występowały drugie i Marjusz, pochylając się ku Janowi Valjean, dostawał zawrotu głowy. Co to za jeden ten człowiek — otchłań?
Stare symbole rodzaju ludzkiego są wiekuiste; w społeczeństwie ludzkiem jakie jest teraz, dopóki wyższa światłość go nie przemieni, zawsze bywają dwaj ludzie: jeden wyższy drugi niższy, jeden według ducha bożego, Abel, drugi według ducha złego, Kain. Co znaczy złoczyńca z religijną czcią, ubóstwiający dziewicę czuwający nad nią, troskliwy o jej wychowanie, strzegący, uzacniający, rozwijający cudne przymioty czystości — on nieczysty? Co znaczy ta kloaka, czcząca niewinność tak dalece, że nie zostawia żadnej skazy? Co znaczy Jan Valjean wychowujący Cozettę? Co znaczy ta postać ponura, ciemności pełna, myśląca o tem jedynie, by uchronić od wszelkiego cienia i skazy wschodzącą gwiazdę?
W tem była tajemnica Jana Valjean; w tem także była tajemnica Boga.
Wobec tej podwójnej tajemnicy Marjusz cofał się mimowolnie. Jedna w pewien sposób uspokajała go o drugą. Bóg ma swoje narzędzia. Każde jest dla niego dobre. Za użycie ich nie odpowiada przed człowiekiem. Alboż możemy wiedzieć, jak sobie Bóg poczyna? Jan Valjean pracował nad ukształceniem Cozetty. Jej dusza była nieco jego dziełem. Cóż dalej? robotnik jest okropny, ale dzieło przedziwne. Bóg czyni cuda w sposób, jaki uzna za najstosowniejszy. Utworzył przecudną Cozettę i użył do tego Jana Valjean. — Podobało mu się wybrać tego dziwnego współpracownika. Mamyż prawo żądać od niego rachunku? Alboż to poraz pierwszy gnój dopomaga wiośnie do wydania róży? Tak sobie odpowiadał Marjusz i twierdził w duchu, że odpowiedzi są dobre. We wszystkich wspomnianych przez nas kwestjach nie śmiał rozpytywać Jana Valjean, a jednak nie wyznał tego przed sobą, Ubóstwiał Cozettę, posiadał ją, Cozetta była przedziwnie czystą i niewinną. To mu wystarczało. Jakich więcej potrzebował objaśnień? Cozetta była światłem. Azali światło potrzebuje być oświecone? Miał wszystko, czegóż więcej pożądał? Alboż tego nie było do syć? Osobiste sprawy Jana Valjean nie tyczyły go wcale. Pochylając się ku strasznemu cieniowi tego człowieka, czepiał się oburącz uroczystego oświadczenia nędznika: Nie jestem żadnym krewnym Cozetty. Przed laty dziesięciu nie wiedziałem nawet, czy żyje na świecie.
Jan Valjean był więc przechodniem. Wszakże sam to powiedział. Więc tedy był przechodniem. Ktokolwiek był on zresztą, rola jego się skończyła. Odtąd Marjusz spełniać będzie przy Cozecie urząd Opatrzności. Cozetta skrzydlata i przeistoczona, pozostawia na ziemi próżną i szkaradną poczwarkę, Jana Valjean.
W którąkolwiek stronę zawróciły się myśli Marjusza, zawsze czuł jakąś zgrozę, wspomniawszy o Janie Valjean. Zgrozę świętą, bo jakeśmy powiedzieli, czuł quid divinum w tym człowieku. Jakkolwiek jednak starał się go tłómaczyć, zawsze przedstawiał mu się w strasznej postaci galernika, to jest istoty, która nie ma miejsca na drabinie społecznej, bo znajduje się pod ostatnim jej szczeblem. Galernik, że tak rzeknę, nie należy nawet do istot żyjących. Prawo odarło go ze wszelkiego charakteru człowieczeństwa. Jakkolwiek człowiek postępowy, Marjusz, w kwestjach karnych przywiązany był do nieubłaganego systemu, i nieubłagany był jak prawo względem tych, których ono dosięga. Nie przeszedł jeszcze wszystkich szczebli postępu. Nie umiał odróżnić prawa, pisanego przez ludzi od prawa, wyrytego w sercach przez Boga, prawa ludzkiego, od wiekuistego prawa. Nie zbadał ni rozważył prawa, które przywłaszcza sobie człowiek do rozporządzenia tem, co nie da się odwołać, ani powetować. Nie oburzało go słówko pomsta. Zdawało mu się prosto rzeczą, że pewne przekroczenia prawa pisanego pociągają za sobą kary wiekuiste i przyjmował jako rzecz godną cywilizacji, potępienie społeczne. Był jeszcze na tem stanowisku, ale później mógł je zmienić, miał bowiem naturę dobrą i w gruncie zdolną do wszelkiego postępu.
Przy wyobrażeniach też jakie miał wówczas, Jan Valjean wydawał mu się potwornym i odrażającym. Był to potępieniec prawa, galernik. Ten wyraz brzmiał w jego uszach jak dźwięk trąby sądu ostatecznego, i długo wpatrując się w Jana Valjean, ostatecznie odwrócił się od niego. Vade retro.
Marjusz, wyznać trzeba, a nawet położyć na to nacisk, rozpytując Jana Valjean do tego stopnia, że ten mu powiedział: pan mię spowiadasz wszelako nie zadał mu dwóch lub trzech pytań stanowczych. Nie przeto, by nie były przytomne w jego umyśle, ale że się ich lękał. Kletka Jondretta? Barykada? Javert? Kto wie jak daleko zaszłyby odkrycia? Jan Valjean nie zdawał się człowiekiem zdolnym się cofnąć, i kto wie, czy Marjusz, zachęcając go do wyznań, nie zapragnąłby go powstrzymać na tej drodze? Alboż nam wszystkim nie zdarzyło się, że w pewnych strasznych przypuszczeniach, zadawszy pytanie, zatykaliśmy sobie uszy, by nie słyszeć odpowiedzi? Takie tchórzostwo napada nas szczególniej wówczas, gdy kochamy. Nie jest roztropnem zawzięcie badać pewne złowrogie położenia, zwłaszcza, gdy życie nasze własne fatalnie jest z niemi złączone. Z zrozpaczonych objaśnień Jana Valjean mogło trysnąć jakie straszne światło, a kto wie czy ta jasność ohydna nie zalałaby Cozetty? Kto wie czy nie zostałby się jaki blask piekielny na czole tego anioła. Obryzganie światłem, to rażenie piorunem. Fatalność miewa takie solidarności, tam, gdzie sama niewinność ponurem prawem barwnych odblasków przyjmuje piętna zbrodnicze. Najczystsze postacie mogą na zawsze zachować te odbicia okropnego sąsiedztwa. Słusznie czy niesłusznie, Marjusz się lękał. I tak już wiedział zanadto. Pragnął raczej się zagłuszyć, niż objaśnić. Oszalały porywał w swe objęcia Cozettę, zamykając oczy na Jana Valjean.
Człowiek ten należał do nocy, nocy żyjącej i strasznej. Jak odważyć się w nią zagłębić? Rzecz straszna rozpytywać cienie. Któż wie co odpowiedzą? A jutrzenka może być tą odpowiedzią zaćmiona na zawsze.
W takim stanie umysłu Marjusz bolał ciężko na myśl, że człowiek ten może mieć jeszcze jaką styczność z Cozettą. Teraz prawie sobie wyrzucał, że nie zadał tych pytań strasznych, których się lękał, a z których mogłoby wyjść nieubłagane, niezmienne postanowienie. Był nazbyt dobry, nazbyt łagodny, powiedzmy otwarcie, nazbyt słaby. Ta słabość skłoniła go do nieroztropnego ustępstwa. Dał się rozczulić. Zbłądził. Powinien był po prostu odepchnąć Jana Valjean. Powinien był uwolnić dom od tego człowieka. Gniewał się o to na siebie, gniewał na ten wir wzruszeń, który go ogłuszył, oślepił i porwał mimo woli. Był z siebie niezadowolony.
Co począć teraz? Czuł głęboki wstręt do odwiedzin Jana Valjean. Po co ten człowiek ma chodzić do niego? z jakiego powodu? Tu zagłuszał się, nie chciał się zastanawiać, badać i zgłębiać siebie samego. Przyrzekł, pozwolił wymódz na sobie obietnicę: Jan Valjean miał jego słowo; a należy dotrzymać go nawet galernikowi, zwłaszcza galernikowi. Wszelako pierwszy jego obowiązek był względem Cozetty. Wogóle, górujący nad wszystkiem wstręt odwracał jego serce od Jana Valjean.
Wszystkie te myśli snuły się po głowie Marjusza i każda nim wstrząsała. Stąd niepokój i pomieszanie wielkie. Nie łatwo byłby to ukrył przed Cozettą, ale miłość jest talentem i Marjusz dokazał tej sztuki.
Zresztą, bez widocznego celu, zadawał zapytania Cozecie, która niewinna jak biała gołębica, nie domyślała się niczego; mówił o jej wieku dziecinnym i młodzieńczym i coraz bardziej się przekonywał, że galernik ten był względem Cozetty, jak tylko może być człowiekiem najlepszym, prawdziwie czcigodnym ojcem. Rzeczywistem było cokolwiek przewidywał i domyślał się Marjusz. Złowroga pokrzywa kochała i osłaniała lilję.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.