Nędznicy/Część piąta/Księga pierwsza/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
Gavroche w ogniu.

Courfeyrac nagle spostrzegł, że ktoś z barykady wysunął się na ulicę, na grad kul i kartaczy.
Gavroche wziął z szynkowni koszyk od butelek, wyszedł przez przekop i spokojnie zajął się wypróżnianiem ładownic gwardzistów narodowych, zabitych pod barykadą.
— Co ty tam robisz? — zapytał Courfeyrac.
Gavroche odpowiedział:
— Obywatelu, napełniam koszyk.
— To nie widzisz, że kartaczują?
Gavroche odpowiedział:
— A tak, grad pada. Więc cóż?
Courfeyrac zawołał:
— Wracaj!
— Zaraz, zaraz — odrzekł Gavroche.
I jednym skokiem rzucił się w ulicę.
Kompanja gwardzistów kapitana Fannicot, ustępując wczoraj zostawiła za sobą trupów.
Ze dwudziestu poległych gwardzistów leżało tu i owdzie na bruku przez całą długość ulicy. Dwadzieścia ładownic dla Gavrocha.
Dym strzałów tworzył gęstą mgłę na ulicy. Kto widział chmurę opadłą w wąwóz między dwiema stromemi górami, wyobrazi sobie ten dym zgęszczony między dwoma rzędami wysokich domów. Podnosił się zwolna i zgąszczał znowu za każdym wystrzałem; stąd ciemność nawet wśród białego dnia. Zaledwie się spostrzegali walczący na dwóch końcach ulicy dość krótkiej.
Ta ciemność prawdopodobnie pożądana dla dowódzców, kierujących szturmem do barykady, użyteczną była dla Gavrocha.
Pod tą zasłoną dymu i dzięki swej drobnej postaci, niepostrzeżony posunął się daleko w ulicę. Bez wielkiego niebezpieczeństwa wypróżnił siedm lub ośm ładownic.
Czołgał na brzuchu, czwałował na czworakach trzymając koszyk w zębach, kręcił się, posuwał, wił jak wąż od jednego do drugiego trupa i łuskał ładownice jak małpa orzechy.
Z barykady, przy której był jeszcze dość blisko, nie śmiano krzyczeć na niego, by nie zwrócić uwagi oblegających.
Na trupie jednego kaprala znalazł rożek z prochem.
— I to się przyda — rzekł, chowając rożek do kieszeni.
Tak suwając doszedł do punktu, gdzie dym strzałów stawał się przezroczysty.
Kilku tyraljerów piechoty, stojących przy lawecie i tyraljerzy gwardji przedmieścia, nagle pokazali sobie coś poruszającego się w dymie.
W chwili gdy Gavroche zabierał ładunki sierżantowi, leżącemu przy barjerze, kula uderzyła trupa.
— Tam do licha! — rzekł Gavroche. Zabijają mych nieboszczyków.
Druga kula skrzesała ogień na bruku tuż przy nim. Trzecia obaliła koszyk.
Gavroche spojrzał i zobaczył, że strzały pochodziły od gwardji przedmieścia.
Wstał, wyprostował się, ujął się pod boki i z rozpuszczonemi na wiatr włosami bystro patrzył na strzelających gwardzistów.
Potem podniósł koszyk, zebrał do jednego ładunki, które wypadły na bruk i postąpił ku strzałom, szukając nowej ładownicy. Czwarta kula go chybiła. Gavroche zaśpiewał:

Jam nie kandydat na mera,
Wina w tem pana Woltera
Bo ze mnie kawał wisusa
Jest to wina pana Rusa.

Piąta kula wywołała tylko taką zwrotkę:

Ma wesołość zawsze szczera,
Wina w tem pana Woltera;
Choć kapota moja kusa,
Jest to wina pana Rusa.

Tak trwało czas pewien.
Widok był straszny. Gavroche obrany za cel strzałów przedrwiwał strzelaninę. Zdawał się bawić wyśmienicie. Był to wróbel dziobiący strzelców. Na każdy wystrzał odpowiadał zwrotką. Strzelano doń nieustannie i zawsze chybiano. To padł plackiem na ziemię, to powstał, to rzucił się w kąt bramy, podskoczył, zniknął, ukazał się znowu, na strzelanie odpowiadając finfą, a tymczasem chwytał ładunki, wypróżniał ładownice i napełniał koszyk. Powstańcy niespokojnie śledzili go oczyma. Nie był to dzieciak, nie był to człowiek, ale jakiś dziwny ulicznik-czarodziej. Rzekłbyś nietykalny karzełek zawieruchy. Kule uganiały się za nim, on był zwinniejszy od nich. Grał w jakąś skoczną ciuciubabkę ze śmiercią; ilekroć zbliżyła się płaskonosa twarz widma, dawał jej szczutka.
Jedna wszakże kula, lepiej wymierzona lub bardziej zdradziecka od innych, dosięgła nareszcie chłopca-ognika. Gavroche zachwiał się i upadł. Upadł, ale zaraz się wyprostował i usiadł na bruku. Długa wstęga krwi opasywała mu twarz; podniósł obydwie ręce w powietrze, spojrzał w stronę skąd wyszedł strzał i zaczął śpiewać:

Los mnie w błocie poniewiera,
Wina w tem pana Woltera,
Nosem w rynsztok dałem susa,
Jest to wina...

Nie dokończył. Druga kula tego samego strzelca przerwała mu śpiew. Tym razem twarzą powalił się na bruk i już się nie poruszył.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.