Nędznicy/Część piąta/Księga pierwsza/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.
Z artylerzystami niema żartów.

Otoczono Gavrocha.
Ale nie miał czasu opowiedzieć swych przygód. Marjusz ze drżeniem odprowadził na stronę.
— Po cóś tu przyszedł?
— Ba! odparł chłopiec. A pan po co?
I bystro a zuchwale spojrzał na Marjusza.
Marjusz mówił dalej tonem surowym:
— Kto ci kazał wracać? Czyś przynajmniej oddał list według adresu.
Gavroche doznawał trochę zgryzot sumienia z powodu tego listu. Śpiesząc się, by jak najprędzej wrócić, raczej się pozbył listu, niż oddał go jak należało. Zmuszony był wyznać przed sobą, że trochę lekkomyślnie powierzył go nieznajomemu, którego nawet twarzy nie widział. Wprawdzie człowiek ten miał głowę odkrytą, ale to nie wystarcza. Słowem, dawał sobie w duchu małe napomnienia i lękał się wyrzutów Marjusza. Wydobywając się z kłopotów, użył najpospolitszego środka i skłamał wierutnie.
— Obywatelu, oddałem list odźwiernemu. Dama spała. Otrzyma list, gdy się obudzi.
Marjusz, wysyłając list, miał cel podwójny: pożegnać się z Cozettą i ocalić Gavrocha. Musiał poprzestać na połowie swych życzeń.
Uderzył go pewien związek między wysłaniem listu i obecnością pana Fauchelevent. Pokazał go Gavrochowi.
— Czy znasz tego człowieka?
— Nie — odpowiedział Gavroche.
W istocie Gavroche widział Jana Valjeana w nocy i nie mógł go poznać.
Niepewne i chorobliwe domysły, które powstały na chwilę w umyśle Marjusza, rozproszyły się niebawem.
Tymczasem Gavroche był już na drugiej stronie i wołał: gdzie moja strzelba!
Courfeyrac kazał mu ją oddać.
Gavroche zawiadomił „swoich towarzyszy“, jak ich nazywał, że barykada jest blokowaną. Z wielką biedą się przedarł. Bataljon linjowy, stojąc na ulicy Petite Truandaire czuwał od strony ulicy Łabędziej; ze strony przeciwnej gwardja municypalna zajmowała ulicę Dominikańską. Na wprost stała główna armja.
Enjolras tymczasem, wytężywszy słuch, wypatrywał przez szczelinę w barykadzie.
Oblegający, zapewne niezadowoleni ze strzału kulą, już go nie powtórzyli.
Kompanja piechoty linjowej zajęła koniec ulicy w tyle armaty. Żołnierze, wyłamawszy bruk z ulicy, ułożyli z niego podmurowanie, ośmnaście cali wysokie, na wprost barykady. W lewym końcu tego podmurowania, widziano czoło kolumny bataljonu, stojącego na ulicy Św. Dyonizego.
Enjolras zdawał się pochwycić szmer osobliwszy, jak i wydaje posuwanie jaszczyka z kartaczami i zobaczył, że dowódzca armaty zmieniał jej kierunek, pochylając paszczę na lewo. Potem artylerzyści nabili armatę. Dowódzca sam porwał lont i zbliżył do ognia.
— Schylić głowy, uszykujcie się! — zawołał Enjolras.
Powstańcy, rozproszeni przy szynkowni, po opuszczeniu stanowisk za przybyciem Gavrocha, rzucili się bezładnie ku barykadzie, ale nim wykonali rozkaz Enjolrasa, rozległ się straszny ryk wystrzału kartaczami.
Strzał, skierowany na bok reduty, odbił się na murze i to straszne odbicie zabiło dwóch, a trzech raniło.
Jeszcze kilka takich strzałów i barykada byłaby zburzoną. Kartacze wpadały wewnątrz.
Rozległ się szmer przerażenia.
— Bądź co bądź nie dopuśćmy przynajmniej drugiego strzału — rzekł Enjolras.
I złożywszy dubeltówkę, zmierzył do dowódzcy armaty, który w tej chwili, pochylony na zadzie działa, prostował cel i stanowczo oznaczał.
Dowódzcą armaty był ładny sierżant artylerji, młody, jasnowłosy, z twarzą łagodną, z miną rozumną, właściwą dla tej broni fatalnej i strasznej, która nieustannie doskonaląc się w zgrozie, w końcu zabije wojnę.
Combeferre, stojąc przy Enjolrasie, patrzył na tego młodzieńca.
— Co za szkoda — rzekł Combeferre. Szkaradna rzecz te rzezie. Enjolras, celujesz do sierżanta, a nie patrzysz na niego. Wyobraź sobie ten śliczny młodzieniec jest nieustraszony; widać, że myśli; ci młodzi ludzie z artylerji są bardzo ukształceni; ma ojca, matkę, rodzinę; kocha się może; ma najwięcej lat dwadzieścia pięć; mógłby być twoim bratem.
Tejże chwili Enjolras pociągnął za cyngiel. Błysnęło światło. Artylerzysta dwa razy się zakręcił z wyciągniętymi rękoma i podniesioną głową, jakby chciał zaczerpnąć powietrza, potem obalił się na armatę i został bez ruchu. Ze środka jego pleców tryskał strumień krwi. Kula przeszyła na wskroś piersi. Nie żył.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.