Nędznicy/Część piąta/Księga dziewiąta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA DZIEWIĄTA.
CIENIE OSTATNIE, NAJJAŚNIEJSZA
JUTRZENKA.
I.
Litość dla nieszczęśliwych, ale pobłażanie dla szczęśliwych.

Straszna to rzecz być szczęśliwymi Jak to nas zadawala! Jak wystarcza! Jak łatwo — posiadając fałszywy cel życia, szczęście, zapominamy o prawdziwym, o obowiązku!
Powiedzmy jednak, że niesłusznie oskarżanoby Marjusza.
Jakeśmy wytłumaczyli, Marjusz nie zadawał pytań panu Fauchelevent przed ożenieniem, a później nie chciał ich czynić Janowi Valjean. Żałował, że dał sobie niejako wydrzeć obietnicę. Wyrzucał sobie, że niepotrzebnie zrobił to ustępstwo dla rozpaczy. Poprzestał więc na powolnem oddalaniu Jana Valjean ze swego domu, i na usuwaniu go ile możności z umysłu Cozetty. Stawiał się niejako między Cozettą i Janem Valjean, pewny, że tym sposobem nie zobaczy go i przestanie o nim myśleć. Chciał zatrzeć myśl o nim, a w istocie go zaćmiewał.
Marjusz czynił co uważał za potrzebne i sprawiedliwe. Usuwając Jana Valjean bez srogości, ale też i bez słabości, sądził, że ma do tego słuszne powody, któreśmy widzieli i inne jeszcze, które później poznamy. Broniąc jednej sprawy, przypadkiem poznał się z dawnym komisantem domu Laffitte i nie szukając, otrzymał tajemnicze wskazówki, których jednak nie mógł zgłębić, bo szanował tajemnicę, której przyrzekł dochować i miał wzgląd na niebezpieczne położenie Jana Valjean. Współcześnie jednak sądził, iż ma do spełnienia ważny obowiązek: zwrócić sześćkroć stotysięcy franków komuś, którego szukał z największą oględnością. Tymczasem nie ruszał tych pieniędzy.
Co do Cozetty, nie wiedziała ona o żadnej z tych tajemnic; ale i jej nie trzeba potępiać.
Marjusz panował nad nią tak potężną siłą magnetyczną, że cokolwiek zapragnął, czyniła instynktowo i prawie machinalnie. Od strony „pana Jana“ czuła ciążącą na sobie wolę Marjusza, i stosowała się do niej. Mąż nic jej nie potrzebował mówić, ulegała jego ciśnieniu niewyrażonemu, lecz dość widocznemu, i ślepo była posłuszna jego skrytym zamiarom. Posłuszeństwo jej polegało na tem, że nie przypominała tego o czem Marjusz zapomniał. I nie potrzebowała się przymuszać. Sama nie wiedząc dla czego, bez żadnej winy, dusza jej tak się zespoliła z duszą męża, że co się kryło w myśli Marjusza, zaćmiewało się i w jej umyśle.
Wszelako nie posuwajmy się zadaleko; co do Jana Valjean, jej zapomnienie i zaćmienie było tylko powierzchowne. Nie tyle go zapomniała, ile raczej była zagłuszoną. W gruncie bardzo kochała tego, którego przez czas tak długi nazywała swym ojcem. Ale jeszcze bardziej kochała swego męża. To właśnie zepsuło równowagę jej serca i przechyliło szalę na jedną stronę.
Zdarzało się, że Cozetta wspomniała Jana Valjean i dziwiła się jego nieobecności. Wtedy uspakajał ją Marjusz mówiąc: — Podobno go nie ma, wszakże sam powiedział, że udaje się w podróż? — To prawda, pomyślała Cozetta. Miewał zwyczaj robić takie wycieczki, ale nie na długo. Dwa lub trzy razy posyłała Nicoletę na ulicę Człowieka Zbrojnego, dowiedzieć się, czy pan Jan powrócił z podróży. Jan Valjean kazał odpowiedzieć, że nie wrócił.
Cozetta nie nalegała więcej, potrzebując na ziemi jednej tylko istoty, Marjusza.
Dodajmy i to, że ze swej strony Marjusz i Cozetta także wyjeżdżali na czas pewien do Vernon. Marjusz zaprowadził Cozettę do grobu swego ojca.
Powoli Marjusz oderwał Cozettę od Jana Valjean, a Cozetta zdawała się tego nie spostrzegać.
Zresztą, to co nazbyt surowo w pewnych razach nazywamy niewdzięcznością dzieci, nie zawsze jest tak naganną rzeczą jak sądzimy. Niewdzięczność to — ale niewdzięczność natury. Gdzieindziej jużeśmy powiedzieli, że natura patrzy przed siebie. Natura dzieli istoty żyjące na przybyszów i odchodzących. Odchodzący obróceni są ku cieniowi, przybysze ku światłu. Stąd oddalenie fatalne, fatalne u starych, mimowolne u młodych. Oddalenie to z początku było nieznaczne, wzrasta powoli jak rozdział gałęzi. Gałęzie nie odrywając się od pnia, oddalają się od niego. Nie ich to wina. Młodość biegnie tam gdzie jest radość, wesele, gdzie żywe światła, gdzie miłość. Starość zmierza do kresu. Nie tracą się z oczów, ale już nie ma między niemi ścisłej zażyłości. Młodzi miewają roztargnienie życia, starzy czują oziębłość grobu. Nie oskarżajmy tych dzieci.






II.
Ostatnie drgania lampy bez oleju.

Jednego dnia Jan Valjean zeszedł ze schodów, postąpił kilka kroków na ulicy, usiadł na słupku przed bramą tym samym, na którym w nocy 5 czerwca Gavroche zastał go zamyślonego, i posiedziawszy chwil kilka, znowu poszedł na górę. Było to ostatnie poruszenie wahadła zegaru. Nazajutrz nie wyszedł z domu. Następnego dnia nie ruszył się z łóżka.
Odźwierna, która gotowała mu lichy obiad, trochę kapusty lub kilka kartofli z kawałkiem słoniny, spojrzała na miskę glinianą i zawołała:
— Ale nic wczoraj nie jadłeś, biedny kochany panie!
— Owszem — odpowiedział Jan Valjean.
— Talerz jest pełny.
— Zajrzyjcie do dzbanka z wodą. Jest próżny.
— To dowodzi, żeś pan pił, ale nie dowodzi żeś jadł.
— Ba — rzekł Jan Valjean — a jeżeli mam apetyt tylko na wodę?
— To się nazywa pragnienie, a jeśli się nie je współcześnie, to się nazywa gorączka.
— Zjem jutro.
— Lub na święty Nigdy. Czemu nie dzisiaj. Alboż to się mówi: Zjem jutro! Zostawiać cały mój półmisek nietknięty. Takie smaczne ziemniaczki!
Jan Valjean wziął za rękę starą kobietę.
— Obiecuję wam jeść — rzekł łagodnie.
— Nie jestem z pana zadowolona — odpowiedziała odźwierna.
Jan Valjean nie widywał innej istoty ludzkiej prócz tej dobrej kobiety. Są w Paryżu ulice, po których nikt nie chodzi i domy, do których nikt nie wstępuje. Mieszkał na jednej z takich ulic i w jednym z takich domów.
Kiedy jeszcze wychodził, kupił za kilkanaście groszy u kotlarza krucyfiks miedziany i zawiesił go na ścianie naprzeciw swego łóżka. Zawsze jest dobrze patrzeć na tę szubienicę.
Upłynął tydzień a Jan Valjean nie wyszedł z pokoju, ani ruszył się z łóżka. Odźwierna powiedziała do swego męża:
— Ten poczciwiec na górze już nie wstaje, nie je i nie długo pociągnie. Musi mieć zmartwienia. Założyłabym się, że jego córka źle żyje z mężem.
Odźwierny odpowiedział tonem wszechwładztwa mężowego:
— Jeśli jest bogaty, niech pośle po doktora, jeśli nie jest bogaty, niech nie posyła. Nie przyjdzie doktór, to i umrze.
— A jeśli przyjdzie?
— I tak umrze — zawyrokował stróż.
Odźwierna, skrobiąc starym nożem trawę rosnącą, jak mówiła, na jej bruku, mruczała:
— Szkoda go. Taki schludny staruszek. Jest biały jak kurcze.
Zobaczywszy na rogu ulicy lekarza z tej dzielnicy miasta, poprosiła go by wstąpił.
— To na drugiem piętrze — rzekła. Drzwi nie zamknięte, poczciwiec się nie rusza z łóżka i klucz zawsze jest we drzwiach.
Lekarz obejrzał Jana Valjean i rozmawiał z nim.
Gdy zszedł ze schodów, zagadnęła go odźwierna:
— A cóż, panie doktorze?
— Wasz chory jest bardzo chory.
— Co mu jest?
— Wszystko i nic. Człowiek ten według wszelkiego prawdopodobieństwa, stracił osobę kochaną. Z tego się umiera.
— Cóż panu powiedział?
— Powiedział, że jest zdrów.
— Czy pan konsyljarz wróci?
— Tak — odpowiedział lekarz. Aleby trzeba żeby ktoś inny powrócił.






III.
Pióro cięży temu, który podnosił wóz ojca Fauchelevent.

Jednego wieczora Jan Valjean z trudnością, podniósł się i wsparł na łokciach; wziął się za rękę i nie czuł pulsu, oddech miał krótki, przerywany; poznał, że był słabszym niż kiedykolwiek; wtedy, ulegając zapewne naciskowi ostatnich trosk życia, dobył sił ostatnich, usiadł na łóżku i zaczął się ubierać. Włożył na siebie starą odzież robotnika. Nie wychodząc z domu, wrócił do tego ubrania i przekładał je nad inne. Kilka razy musiał przestać się ubierać tak był osłabiony; rzęsisty pot ściekał mu z czoła, gdy wdziewał rękawy kaftana.
Od czasu jak był sam, przeniósł łóżko do przedpokoju, aby jak najmniej patrzeć na opuszczone mieszkanie.
Otworzył kuferek i wyjął zawiniątko Cozetty.
Rozłożył gałganki na łóżku.
Świeczniki biskupa stały na swojem miejscu, na kominku. Wyjął z szuflady dwie świece woskowe i osadził je w lichtarzach. Potem, choć jeszcze słońce świeciło — było to w lecie — zapalił świece. Nieraz widzimy tak zapalone we dnie kandelabry w pokojach, gdzie leżą nieboszczyki.
Każdy krok, każde poruszenie go wycieńczało i zmuszony był siadać. Nie było to zwyczajne znużenie co traci siły, by je potem odzyskać, ale były to szczątki uchodzącego życia; wyczerpane siły czyniły ostatnie wysiłki, których już ponowić nie miały.
Padł na krzesło przed zwierciadłem, tak fatalnem dla niego, tak opatrznem dla Marjusza, i przypomniał sobie, że w nim przeczytał odwrócone pismo Cozetty, odciśnięte na bibule. Przejrzał się w tem zwierciadle i nie mógł się poznać. Miał lat ośmdziesiąt; przed weselem Marjusza powiedzianoby, że nie ma więcej nad pięćdziesiąt; w jednym roku przeżył lat trzydzieści. Na jego czole nie było zmarszczek starości, ale tajemnicze znaki śmierci. Czułeś tam rycie nieubłaganego paznokcia. Policzki obwisły, skóra na twarzy miała cerę, pod którą widziałeś już ziemię, dwa kąty ust zniżyły się jak w tych maskach, które starożytni ryli na grobowcach; patrzył na próżnię z wyrazem wyrzutu; rzekłbyś, jedna z tych wielkich istot tragicznych, co czują żal do kogoś.
Był w stanie ostatecznego znękania, w którym boleść już nie płynie: była, że tak powiem, skrzepłą; zdarzają się na duszy takie gruzły rozpaczy.
Noc zapadła. Z trudnością przyciągnął stół i stare krzesło do kominka i położył na stole pióro, kałamarz i papier.
To uczyniwszy, omdlał. Gdy odzyskał przytomność, poczuł pragnienie. Nie mogąc podnieść dzbanka, z wielkim mozołem pochylił go do ust i napił się trochę.
Potem obrócił się ku łóżku i ciągle siedząc — bo nie mógł powstać — patrzył na czarną sukienkę i wszystkie drogie przedmioty.
Tak wpatrywał się całe godziny, które zdały się minutami. Nagle zadrżał i uczuł wzrastający chłód; oparł się łokciem na stole, który oświecały świeczniki biskupa i wziął pióro do ręki.
Pióro i atrament oddawna nie były używane; nos pióra się zagiął, atrament wysechł w kałamarzu, trzeba było znów się podnieść i wlać kilka kropel wody, przyczem parę razy zatrzymywał się i siadał, i musiał pisać odwrotną, stroną pióra. Czasami ocierał pot z czoła.
Drżącą ręką pisał zwolna następujące wiersze:
„Cozetto, błogosławię ci. Muszę ci wytłumaczyć. Twój mąż miał słuszność, dając mi do zrozumienia, że powinienem odejść, wszelako trochę się mylił w jednem, ale zresztą miał słuszność. Jest doskonały człowiek. Kochaj go zawsze gdy umrę. Panie Pontmercy, kochaj zawsze moje dziecię drogie. Cozetto, znajdziesz ten papier, powiem ci, jeśli będę miał siły przypomnieć sobie, posłuchaj, przekonasz się z liczb, że te pieniądze w istocie są twoje. Oto cała rzecz: gagatek biały pochodzi z Norwegji, gagatek czarny z Anglji, czarne świecidełka szklane pochodzą z Niemiec. Gagatek jest lżejszy, szacowniejszy i droższy. Można we Francji, zarówno jak w Niemczech, robić naśladownictwa. Bierze się kowadełko wielkości dwóch cali kwadratowych i lampkę ze spirytusem winnym do topienia masy. Massę wyrabiano dawniej z żywicy i sadzy i to kosztowało cztery franki funt. Wynalazłem sposób robienia jej z gumy i terpentyny. Taka masa kosztuje tylko trzydzieści soldów i jest daleko lepszą. Kolczyki robią się ze szkła fioletowego, które z tą masą przylepiasz do cienkiej blaszki stalowej. Szkło winno być fioletowe dla klejnocików stalowych, a czarne dla klejnocików złotych. Hiszpanja wiele ich kupuje. To kraj gagatków...“
Tu przerwał pisanie, pióro z rąk mu wypadło, porwały go łkania rozpaczne, które czasami dobywały się z głębin jej duszy, i biedny człowiek, ująwszy głowę rękoma, myślał:
— Oh! — zawołał w głębi ducha (krzyki bolesne, które tylko Bóg słyszy) — stało się, wszystko skończone. Już jej nie ujrzę. Jej istnienie jak uśmiech przemknęło nademną. Wstąpię w otchłań nocy, nie zobaczę jej znowu. O, gdyby na minutę, na chwilkę jedną ją ujrzeć, jej głos usłyszeć, dotknąć jej sukni, popatrzeć na anioła; i potem umrzeć! Nic to umrzeć, ale okropne, nie widząc jej, umrzeć! Uśmiechnęłaby się do mnie, wyrzekła słówko. Czyżby to komu zrobiło co złego? Nie; stało się, nigdy. Otom sam jeden. Boże mój! Boże! już jej nie zobaczę.
W tej chwili zastukano do drzwi.






IV.
Butelka atramentu, która zamiast czernić, bieli.

Tego samego dnia, albo raczej tego samego wieczora, gdy Marjusz, wstawszy od stołu, przechodził do swego gabinetu, mając przejrzeć jakieś akta, Baskijczyk podał mu list i rzekł: osoba, która ten list napisała, czeka w przedpokoju.
Cozetta wzięła pod rękę dziadka i poszła z nim do ogrodu.
List jak człowiek może źle wyglądać. Gruby papier, niezgrabnie złożony, na pierwszy rzut oka budzi podejrzenie, że jest jakąś nieprzyjemną posyłką. Tego rodzaju był list, który przyniósł Baskijczyk.
Marjusz wziął list do rąk. Czuć go było tytuniem. Nic tak jak zapach nie obudzą wspomnień. Marjusz poznał ten tytuń. Spojrzał na adres: Do pana barona Pontmerci. Poznawszy zapach tytuniu, poznał i charakter pisma. Możnaby rzec, że zdziwienie ma swoje błyskawice. Marjusz był jakby oświecony jedną z takich błyskawic.
Węch, tajemniczy pomocnik pamięci, przywołał w nim do życia cały świat przeszłości. Był to ten sam papier, ten sam sposób składania, ten sam blady atrament, ten sam znany charakter pisma, a nadewszystko ten sam zapach tytuniu. Stanęła mu przed oczyma kletka Jondretta.
Tak, dziwnem zrządzeniem losu, nastręczała mu się sama jedna z dwóch osób, których tak usilnie poszukiwał, ta właśnie, której ślady, jak sądził, zatracił na zawsze.
Skwapliwie rozpieczętował list i czytał:
„Panie baronie,
„Gdyby Istność Najwyższa obdarzyła mię talentami, mógłbym być baronem Thenard, członkiem instytutu (akademji nauk), ale nim nie jestem. Mam tylko wspólne z nim nazwisko, szczęśliwy jeśli to przypomnienie dobrze mię zaleci łaskawemu sercu pańskiemu. Dobrodziejstwo, którem mię pan zaszczycisz, będzie odwzajemnione. Jestem w posiadaniu tajemnicy, dotyczącej pewnego indywiduum. To indywiduum dotyczy pana. Chowam tajemnicę do rozporządzenia pańskiego, pragnąc mieć zaszczyt być panu użytecznym. Nastręczę panu sposób wypędzenia z zacnego pańskiego domu tego indywiduum, które nie ma prawa w niem przebywać, bo pani baronowa jest wysokiego rodu. Przybytek cnoty nie może dłużej być mieszkaniem zbrodni.
„Czekam w przedpokoju na rozkazy pana barona

„Z uszanowaniem“

List podpisany był:„Thenard“.
Podpis nie zupełnie fałszywy, bo tylko trochę skrócony.
Zresztą styl napuszony i pisownia uzupełniały odkrycie. Świadectwo pochodzenia było najdokładniejsze. Nie pozostawała żadna wątpliwość.
Marjusz był mocno wzruszony. Po chwilowem wzruszeniu uczuł się szczęśliwym. Gdyby jeszcze znalazł drugiego człowieka, który mu ocalił życie, nicby już więcej nie pragnął.
Otworzył szufladę biurka, wyjął kilka biletów bankowych, włożył je do kieszeni, zamknął biurko i zadzwonił. Baskijczyk odemknął drzwi.
— Prosić — rzekł Marjusz.
Baskijczyk anonsował:
— Pan Thenard.
Wszedł jakiś człowiek.
Nowe zdziwienie dla Marjusza. Człowiek, który wszedł, był mu zupełnie nieznany.
Człowiek ten stary zresztą, miał nos gruby, brodę w halsztuku, na oczach zielone okulary z podwójnym daszkiem z zielonej kitajki, włosy gładko uczesane na czole przy samych brwiach jak peruka woźniców angielskich lepszego tonu. Włosy miał szpakowate. Ubrany był czarno od stóp do głów w odzież schludną choć wytartą; pęk dewizek, wychodzących z kieszeni od kamizelki, wprowadzał na domysł, że ma zegarek. W ręku trzymał stary kapelusz. Chodził pochylony, a głęboki ukłon czynił to zgarbienie widoczniejszem.
Z pierwszego rzutu oka uderzał szczegół, że surdut bardzo obszerny, chociaż starannie zapięty, nie zdawał się robiony na tego człowieka. Tu wypada koniecznie dać krótkie objaśnienie.
W owym czasie mieszkał w Paryżu przy ulicy Beautreilles niedaleko Arsenału, dowcipny żydek, który trudnił się przemienianiem łotra w uczciwego człowieka. Na czas zresztą niedługi, inaczej byłoby to uciążliwem dla łotra. Przemiana dokonywała się na jeden lub dwa dni, po trzydzieści soldów dziennie z pomocą kostiumu jak można najpodobniejszego do uczciwości całego świata. Wynajmujący kostiumy nazywał się Wekslarzem, złodzieje paryscy nie dawali mu innego nazwiska i innego nie znali. Miał szatnię dość zupełną. Łachmany, w które przyodziewał swych klijentów, niezgorzej wyglądały. Miał ubiory stosowne do różnych stanów i okoliczności; na każdym gwoździu jego magazynu wisiała stara i zużyta, oddzielna klasa towarzyska; tu ubiór adwokata, tam sutanna proboszcza, owdzie frak bankiera, w kącie surdut dymisjonowanego oficera, tam znowu odzież literacka a dalej ubiór męża stanu. Człowiek ten dostarczał kostiumów do niezmiernej dramy, którą hultaje odgrywają w Paryżu. Jego kramik był kulisą, z za której wychodziła kradzież i do której wracało oszustwo. Odarty łobuz, przychodząc do tej szatni, płacił trzydzieści soldów i stosownie do roli, którą chciał w tym dniu odegrać, wybierał odzież najstosowniejszą i wychodząc na ulicę, łobuz ten miał wcale przyzwoitą postać. Nazajutrz sumiennie odnoszono kostium, i Wekslarz, który wszystko powierzał złodziejom, nigdy nie był okradziony. Ubiory te miały jedną niedogodność, że źle leżały i nie zdawały się być robione na tych, którzy je nosili; na jednych były za ciasne, na drugich za obszerne, a do nikogo nie przystawałyby dobrze. Złodziej, który był wyższy lub niższy nad średni wzrost męski, niepociesznie wyglądał w kostiumie Wekslarza. Należało także nie być ani za chudym, ani za tłustym. Wekslarz obrachował swe kostiumy na ludzi zwyczajnych. Brał miarę z pierwszego lepszego łobuza, który nie był ani za szczupły, ani za gruby, ani za wysoki, ani za niski. Stąd nieraz dobór do figury był bardzo trudny, ale klijenci Wekslarza radzili sobie jak mogli. Temci gorzej dla wyjątków! Ubiór naprzykład męża stanu, cały czarny a więc przyzwoity, byłby za obszerny na Pitta, a za ciasny na Castelcicala. Ubranie męża stanu tak było opisane w katalogu Wekslarza, z którego tu przepisujem: „Frak czarny sukienny, spodnie półsukienne czarne, kamizelka jedwabna, buty i bielizna.“ Pod marginesem Dawny ambasador stała nota, którą także przepisujemy: „W osobnem pudle, peruka przyzwoicie ufryzowana, zielone okulary, dewizki, i dwie dudki z pióra długości cala, owinięte bawełną.” Wszystko to dostawało się mężowi stanu, byłemu ambasadorowi. Całe ubranie było, że tak powiem, wycieńczone; szwy bielały, łokcie przetarte, jednego guzika brakowało na piersiach, ale ręka męża stanu winna być założoną, za klapę fraka na sercu i zakrywać nieobecny guzik.
Gdyby Marjusz znał tajemne zakłady paryskie, natychmiast poznałby na grzbiecie gościa, którego wprowadził Baskijczyk, ubranie męża stanu pożyczone z tandety Wekslarza.
Zawiedziony Marjusz, zobaczywszy innego niż oczekiwał człowieka, stał się opryskliwym dla nowo przybyłego. Obejrzał go od stóp do głów, gdy ów jegomość niepomiernie się kłaniał, i zapytał oschle:
— Co pan sobie życzysz?
Człowiek odpowiedział ze słodkim skrzywieniem ust, podobnem do pieszczotliwego uśmiechu krokodyla:
— Niepodobna żebym nie miał zaszczytu spotykania pana barona na wielkim świecie. Zdaje mi się, żem już go widział, u księżnej Bagration i w salonach wicehrabiego Dombray, para Francji.
Dobra to taktyka u hultajów udawać, że się poznaje kogoś, zupełnie nieznajomego.
Marjusz uważnie słuchał tego człowieka. Badał dźwięk głosu i ruchy, ale zawód był coraz większy, bo wymawianie było nosowe, zupełnie różne od ostrego i suchego głosu, którego oczekiwał. Był najzupełniej zbity z toru.
— Nie znam — rzekł — pani Bagration, ani pana Dombray. Noga moja nie postała ani u jednego, ani u drugiego.
Odpowiedź była opryskliwa. Ale jegomość, niezachwianej uprzejmości, nalegał:
— Więc widziałem pana u Chateaubrianda! Znam bardzo dobrze Chateaubrianda. Miły człowiek. Nieraz mi mówi: Przyjacielu Thenard... cóż, nie wypijem z sobą po kieliszku?
Czoło Marjusza zasępiało się coraz bardziej.
— Nie miałem zaszczytu być przyjmowanym u pana Chateaubriand. Do rzeczy. Czego chcesz wasan?
Człowiek, słysząc surowszy głos, skłonił się jeszcze niżej.
— Panie baronie, racz mię posłuchać. Jest w Ameryce, w kraju od strony Panama, wioska zwana Joya. Ta wioska składa się z jednego domu. Dom ogromny kwadratowy o trzech piętrach, z cegły suszonej na słońcu, każdy bok kwadratu długi stóp pięćset, każde piętro odsunięte jest o dwanaście stóp od niższego piętra, tak iż ma przed sobą taras do koła gmachu, w środku podwórko wewnętrzne, gdzie są zapasy i amunicja, żadnych okien tylko strzelnice, żadnych drzwi tylko drabiny, drabiny do wchodzenia z dołu na pierwszy taras, a z pierwszego tarasu na drugi, a z drugiego na trzeci; drabiny do schodzenia na podwórko wewnętrzne; żadnych drzwi u pokojów tylko spusty, żadnych schodów, tylko drabiny, wsadzają moździerze i karabiny w strzelnice — ani sposób dostać się wewnątrz; we dnie dom, w nocy cytadela, ośmset mieszkańców — oto wioska. Dla czego takie ostrożności? bo kraj jest niebezpieczny, pełen ludożerców. Więc pocóż tam chodzą? bo to kraj cudowny, znajdują w nim złoto.
— Do czego to wszystko prowadzi? — przerwał Marjusz, który zaczynał się niecierpliwić.
— Do tego, panie baronie. Jestem dawny dyplomata znużony. Stara cywilizacja wlazła mi za skórę. Chcę spróbować życia w dzikich krajach.
— Cóż dalej?
— Panie baronie, samolubstwo jest prawem, którem się świat rządzi. Chłopka, uprawiająca własną rolę, nie ogląda się na drugich. Pies biedaka szczeka na bogacza, a pies bogacza szczeka na biednego. Każdy myśli o sobie. Interes — oto cel ludzi. Złoto — ich magnes.
— Cóż dalej? kończ pan żywo.
— Chciałbym osiąść w Joya. Jest nas troje. Mam małżonkę i panienkę, córkę bardzo ładną. Podróż długa i kosztowna. Trzeba trochę pieniędzy.
— A cóż mię to obchodzi? — zapytał Marjusz.
Nieznajomy jak sęp wyciągnął szyję z halsztucha, i odpowiedział zdwoiwszy uśmiech:
— Alboż pan baron nie czytał mojego listu?
Uwaga była słuszna. W istocie Marjusz zapomniał o treści listu, albo raczej wpatrywał się w pismo, a nie czytał go prawie. Zaledwie sobie cośkolwiek przypominał. Od chwili znowu wrócił do pierwszego przypuszczenia. Zauważył ten szczegół: moja małżonka i moja panienka. Zanurzył w nieznajomym przenikliwe spojrzenie. Sędzia inkwirent nie patrzyłby bystrzej. Wpatrując się weń badawczo, odpowiedział tylko:
— Mów pan krótko.
Nieznajomy zapuścił obydwie ręce w kieszenie kamizelki, podniósł głowę, nie prostując karku, i ze swej strony badał Marjusza zielonym wzrokiem swych okularów.
— Zgoda, panie baronie. Powiem panu krótko. Mogę panu sprzedać jedną tajemnicę.
— Tajemnicę?
— Tajemnicę.
— Mnie tyczącą?
— Trochę.
— Jakaż to tajemnica?
Marjusz słuchając coraz bystrzej wpatrywał się w człowieka.
— Zaczynam bezpłatnie — rzekł nieznajomy. Osądzisz pan sam, że nie przychodzę z próżnemi rękoma.
— Mów.
— Panie baronie, masz u siebie złodzieja i mordercę.
Marjusz zadrżał.
— U mnie? nie — odpowiedział.
Nieznajomy flegmatycznie otarł kapelusz łokciem i mówił dalej:
— Zabójcę i złodzieja. Pan baron raczy zauważyć, że nie mówię tu bynajmniej o wypadkach starych, zapomnianych i przedawnionych, które prawo przestało poszukiwać, a Bóg po długim żalu winowajcy przebaczył. Mówię o wypadkach świeżych, teraźniejszych, o których sprawiedliwość karząca nie wie jeszcze. Otóż ten człowiek wkradł się w pańskie zaufanie, prawie w pańską rodzinę pod fałszywem nazwiskiem. Powiem panu jego nazwisko prawdziwe. A powiem zadarmo.
— Słucham.
— Nazywa się Jan Valjean.
— Wiem o tem.
— Podobnież powiem panu zadarmo, co on za jeden.
— Mów.
— Dawny galernik.
— Wiem o tem.
— Pan wie od czasu jak miałem zaszczyt mu to powiedzieć.
— Nie. Wiedziałem dawniej.
Ton zimny Marjusza, podwójna jego odpowiedź wiem o tem, jego suchy lakonizm, obudziły głuchy gniew w nieznajomym. Ukradkiem rzucił na Marjusza wściekłe spojrzenie, które jakkolwiek chwilowe, nie uszło jego uwagi. Pewne błyski wzroku, właściwe są tylko pewnym duszom: źrenica to okienko myśli, zapala się od niej. Okulary nic nie ukryją; chciej-bo zakryć szybą piekło!
Nieznajomy uśmiechnął się i ciągnął dalej:
— Nie ośmielam się zadawać kłamstwa panu baronowi. W każdym razie widzi pan, że jestem dobrze zawiadomiony. Ale co teraz powiem, jest tylko mnie samemu wiadome. Dotyczy to majątku pani baronowej. Tajemnica nadzwyczajna. Jest do sprzedania. Naprzód ofiaruję ją panu. Tanio, za dwadzieścia tysięcy franków.
— Znam tę tajemnicę jak wszystkie inne — rzekł Marjusz.
Jegomość uczuł, że wypada trochę zniżyć cenę.
— Panie baronie, daj dziesięć tysięcy, a powiem.
— Powtarzam, że nie powiesz mi pan nic nowego. Wiem naprzód co mi chcesz powiedzieć.
W oczach człowieka zajaśniała znów błyskawica i zawołał:
— Przecież muszę dziś jeść obiad. Tajemnica nadzwyczajna, powtarzam. Panie baronie, sprzedam taniej. Daj tylko dwadzieścia franków.
Marjusz spojrzał mu bystro w oczy:
— Znam tę tajemnicę nadzwyczajną, wiedziałem o nazwisku Jana Valjean i wiem jak się pan nazywasz.
— Ja?
— Tak.
— To nietrudno, panie baronie. Miałem zaszczyt napisać je i powiedzieć panu. Thenar.
— Dier.
— Hę?
— Thenardier.
— Kto taki?
Gdy grozi niebezpieczeństwo, jeż nastrzępia kolce, chrząszcz udaje umarłego, stara gwardja tworzy czworobok; człowiek ten zaczął się śmiać.
Potem szczutkiem strząsnął pył z rękawa swego fraka.
Marjusz mówił dalej:
— Jesteś także robotnikiem Jondrette, aktorem Fabantou, poetą Genflot, Hiszpanem don Alvares i imością Balizard.
— Imością jak?
— I trzymałeś garkuchnię w Montfermeil.
— Garkuchnię! nigdy.
I powiadam ci, że jesteś Thenardier.
— Zaprzeczam.
— I że jesteś łajdak. Na masz.
I Marjusz wyjąwszy z kieszeni bilet bankowy, rzucił mu go w oczy.
— Dziękuję! przepraszam! pięćset frankówka, panie baronie!
I zdumiony, wstrząśniony, kłaniał się i przypatrywał biletowi.
— Pięćset franków — rzekł osłupiały. I wybąkał półgłosem: piękny świstek!
Potem zawołał nagle:
— A więc niech tak będzie. Mówmy otwarcie i bez ceremonji.
I zwinny jak małpa, zarzucił w tył włosy, zerwał okulary, wyjął z nosa dwa piórka, o których mówiliśmy przed chwilą i które poznaliśmy już na innej stronicy tej książki, i zdjął swą twarz jak się zdejmuje kapelusz.
Oczy mu zajaśniały, czoło nierówne, poorane, gdzie niegdzie z guzami, ohydnie pomarszczone u góry, odsłoniło się, nos stał się spiczasty jak dziób, i ukazał się znów profil srogi i przenikliwy drapieżnego człowieka.
— Pan baron jest nieomylny — rzekł głosem czystym bez żadnego dźwięku nosowego, jestem Thenardier.
I wyprostował pochylone plecy.
Thenardier, on to był w istocie, zdumiał się niezmiernie; zmieszałby się nawet, gdyby to było możliwem. Spodziewał się zadziwić, a sam został zdziwiony. Za to upokorzenie płacono mu pięćset franków, i naturalnie, przyjął, niemniej jednak był oszołomiony.
Poraz pierwszy widział barona Pontmercy, a jednak ten baron Pontmercy poznał go, mimo przebrania, i wskroś przeniknął. Baron ten nietylko znał dobrze Thenardiera, ale nadto zdawał się znać Jana Valjean. Co za jeden ten młodzieniec, prawie młokos, tak zimny a tak wspaniałomyślny, znający ludzi ze wszystkich nazwisk, a jednak dający pieniądze, karzący łotrów jak sędzia, a płacący im jak gdyby był oszukany? Jak sobie przypominacie, Thenardier choć był sąsiadem Marjusza, nigdy go nie widział, co w Paryżu często się zdarza; dawniej słyszał coś od swych córek o biednym młodzieńcu imieniem Marjusz, który mieszkał w tym samym domu. Nie znając go napisał do niego list wiadomy. Ani nawet mógł przypuścić, że ten Marjusz jest jedną osobą z panem baronem Pontmercy.
Z resztą przez swoją córkę Anzelmę, którą wysłał na przeszpiegi za parą ślubną dnia 16 lutego, i przez przebiegi osobiste, dowiedział się wielu rzeczy, i z głębi swych ciemności schwytał niejedną nić tajemniczą. Po wielu zabiegach odkrył a przynajmniej przez różne przypuszczenia domyślił się, kto był owym człowiekiem, którego spotkał pewnego dnia w Wielkim kanale ściekowym. Odgadłszy człowieka, łatwo trafił na jego nazwisko. Wiedział, że Cozetta była panią baronową Pontmercy. Ale z tej strony postanowił być bardzo ostrożnym. Kto wreszcie była Cozetta, sam dobrze nie wiedział. Wprawdzie przewidywał nieprawe pochodzenie, historja Fantiny zawsze mu się wydawała podejrzaną; ale po co o tem mówić? czy żeby lepiej zapłacono za milczenie? Miał do sprzedania coś lepszego, a przynajmniej tak sądził. Zresztą, według wszelkiego prawdopodobieństwa, gdyby bez dowodów powiedział baronowi Pontmercy: Pańska żona jest z nieprawego łoża, zyskałby tyle tylko, że mąż kopnąłby go w bok i wyrzucił za drzwi.
W przekonaniu Thenardiera rozmowa z Marjuszem jeszcze się nie rozpoczęła. Wypadało się cofnąć, użyć innej strategji, opuścić zajęte stanowisko, zmienić front bitwy; ale zresztą nic jeszcze nie stracił, a miał już pięćset franków w kieszeni. Prócz tego miał coś stanowczego do powiedzenia, a nawet czuł się dość silnym przeciw baronowi Pontmercy, który tak dobrze zawiadomiony i uzbrojony. Dla ludzi takich jak Thenardier każda rozmowa była pojedynkiem. Jakie było jego położenie w rozmowie, którą miał zawiązać? Nie wiedział z kim rozmawia, ale wiedział o czem ma mówić. Szybko odbył ten wewnętrzny przegląd swych sił i powiedziawszy: Jestem Thenardier, czekał.
Marjusz zamyślił się głęboko. Nakoniec miał w ręku Thenardiera. Znalazł człowieka, którego tak usilnie poszukiwał. Mógł więc teraz spełnić polecenie pułkownika Pontmercy. Upokorzało go, że ten bohater zawdzięczał coś zbójcy, i że Marjusz dotychczas nie wypłacił długu, który mu ojciec z grobu przekazał. W dziwnem położeniu, w jakiem się umysł jego względem Thenardiera znajdował, zdawało mu się, iż należy pomścić pułkownika, że nieszczęściem winien był ocalenie takiemu łotrowi. Jakkolwiek bądź, był zadowolony. Mógł nakoniec oswobodzić cień pułkownika od tego niegodnego wierzyciela, i zdawało mu się, że wydobędzie z więzienia za długi pamięć swego ojca.
Obok tego obowiązku miał drugi, wyświecić, jeśli można, źródło majątku Cozetty. Dobra sposobność zdawała się nastręczać. Może Thenardier wiedział cokolwiek. Mogło być użytecznem poznanie wszystkich tajemnic tego człowieka.
Thenardier schował do kieszeni „ładny świstek“ i łagodnie, prawie czule patrzył na Marjusza.
Marjusz przerwał milczenie.
— Posłuchaj Thenardierze, powiedziałem ci twoje nazwisko. A teraz czy chcesz, bym ci odkrył ową tajemnicę, którą mi chciałeś powiedzieć? I ja także zasięgałem wiadomości. Zobaczysz, że mam lepsze od twoich. Jan Valjean jakeś powiedział, jest zabójcą, i złodziejem. Złodziejem, bo okradł bogatego rękodzielnika, którego zgubił, pana Madeleine. Zabójcą, bo zastrzelił inspektora Javerta.
— Nic nie rozumiem, panie baronie — rzekł Thenardier.
— Zaraz zrozumiesz, tylko posłuchaj. Około roku 1822 był w okręgu Pas de Calais człowiek, który dawniej miał jakieś zatargi ze sprawiedliwością, ale pod nazwiskiem pana Madeleine poprawił się i został uczciwym człowiekiem. Był on w całem znaczeniu tego słowa mężem sprawiedliwym. Własnym przemysłem, prowadząc fabrykę czarnych świecidełek, zbogacił całe miasto. Co do osobistego majątku, zebrał go także, ale prawie od niechcenia, nie dbając o to. Był opiekunem ubogich. Zakładał szpitale, otwierał szkoły, odwiedzał chorych, wyposażał ubogie dziewczęta, wspierał wdowy, utrzymywał sieroty; był opatrznością całego kraju. Nie chciał przyjąć krzyża, mianowano go merem. Jeden uwolniony galernik znał tajemnicę kary, której niegdyś uległ ten człowiek, denuncjował go i korzystając z jego aresztowania wpadł do Paryża i opatrzony fałszywym podpisem podniósł od bankiera Lafitta — wiem to od samego kasjera — przeszło pół miljona, które należały do pana Madeleine. Galernik, co okradł p. Madeleine był to Jan Valjean. Co do drugiego faktu, także mi nic nowego nie powiesz. Jan Valjean zabił inspektora Javert; zabił go wystrzałem z pistoletu. Ja, który to mówię, byłem przy tem obecny.
Thenardier rzucił na Marjusza tryumfujące spojrzenie człowieka, który przed chwilą pobity, czuł się teraz panem swego zwycięzcy i w jednej chwili odzyskał stracony plac boju. Ale uśmiech natychmiast osiadł na jego ustach, bo tryumf niższego nad wyższym nie powinien być szorstki. Thenardier też powiedział tylko do Marjusza:
— Panie baronie, błądzimy po manowcach.
I poparł ten frazes wyrazistym młynkiem swych dewizek.
— Co! — odparł Marjusz — zaprzeczam temu. Tożto oczywiste fakta.
— To przywidzenia. Zaufanie, jakiem mię pan baron zaszczyca, obowiązuje mię powiedzieć mu to otwarcie. Przedewszystkiem prawda i sprawiedliwość. Panie baronie, Jan Valjean nie okradł pana Madeleine, i Jan Valjean wcale nie zabił Javerta.
— A to dopiero! Dlaczego?
— Z dwóch przyczyn.
— Jakich? mów.
— Oto pierwsza. Nie okradł pana Madeleine, ponieważ on sam Jan Valjean jest panem Madeleine.
— Co ty pleciesz.
— Oto druga. Nie zabił Javerta, zważywszy, że go zabił sam Javert.
— Co takiego?
— Że Javert odebrał sobie życie.
— Dowiedź! dowiedź? — wołał Marjusz odchodząc od zmysłów.
Thenardier powtórzył skandując każdy wyraz:
Inspe-ktor po-licji Ja-vert był znale-ziony mar-twy pod ły-żwą mo-stu Zamiany.
— Ależ dowiedź!
Thenardier wyjął z bocznej kieszeni obszerną szarą kopertę, która zdawała się mieścić papiery różnego formatu.
— Mam moje akta — rzekł spokojnie.
I dodał:
— Panie baronie, w interesie pańskim pragnąłem dobrze poznać Jana Valjean. Utrzymuję tedy, że Jan Valjean i Madeleine to jeden i ten sam człowiek, utrzymuję dalej, że Javerta zabił sam Javert, i mam na to dowody. Nie piśmienne dowody — pismo jest podejrzane — pismo może kłamać, ale dowody drukowane.
To mówiąc, Thenardier wyjmował z koperty dwa numera dzienników zżółkłych, pomiętych i mocno przesyconych tytuniem. Jeden z tych dzienników popękany we wszystkich zgięciach i rozpadający się na kwadratowe kawałki, wydawał się znacznie dawniejszym od drugiego.
— Dwa fakta, dwa dowody — rzekł Thenardier. I podał Marjuszowi dwa rozwinięte dzienniki.
Czytelnik zna je dobrze. Jeden dawniejszy, numer Białej Chorągwi z d. 25 lipca 1823 r., której tekst powtórzony jest w trzecim tomie tego dzieła, świadczył o tożsamości p. Madeleine i Jana Valjean. Drugi, Monitor z 15 lipca 1832 r. potwierdzał samobójstwo Javerta, dodając, że z ustnego raportu, złożonego prefektowi przez samego Javerta, pokazuje się, iż będąc więźniem na barykadzie ulicy Konopnej, winien był ocalenie wspaniałomyślności jednego powstańca, który zamiast wypalić mu w łeb z pistoletu, wystrzelił w powietrze.
Marjusz czytał. Oczywistość prawdy biła w oczy, data pewna, dowód niewątpliwy, dwa te dzienniki nie były wydrukowane umyślnie na poparcie słów Thenardiera; notę ogłoszoną w Monitorze przesłała drogą administracyjną prefektura policji. Marjusz nie mógł wątpić. Objaśnienia kasjera domu Lafitte były fałszywe i on sam się pomylił. Jan Valjean, zolbrzymiały nagle — wysuwał się z po za obłoku. Marjusz nie mógł powstrzymać okrzyku radości.
— A więc ten nieszczęśliwy człowiek jest godnym podziwu! ów majątek jest rzeczywiście jego; ten Madeleine, opatrzność całej okolicy! ten Jan Valjean, zbawca Javerta!
— To zabójca i złodziej — rzekł Thenardier.
I dodał tonem człowieka, który zaczyna poczuwać w sobie pewną powagę: — Uspokójmy się.
Złodziej i zabójca — słowa te, które jak mniemał Marjusz, znikły na zawsze, teraz wracały, padając na niego jak struga zimnej wody.
— Jeszcze swoje! — rzekł.
— Zawsze swoje. Jan Valjean nie okradł Madeleina ale jest złodziejem. Nie zabił Javerta, ale jest mordercą.
— Może mówisz — odparł Marjusz — o owej nędznej kradzieży przed czterdziestu laty, którą, jak same dzienniki twoje pokazują, odpokutował całem życiem, pełnem skruchy, zaparcia się i cnoty?
— Powiadam zabójstwo i kradzież, panie baronie. I powtarzam iż mówię o świeżych postępkach. To, co mam panu odkryć, jest najzupełniej nieznane. To rękopism nie wydany jeszcze. A może znajdziesz pan w nim źródło majątku, który tak zręcznie Jan Valjean ofiarował pani baronowej. Powiadam zręcznie, albowiem darowizną tego rodzaju wcisnąć się do zacnego domu, dzielić jego dobry byt i zarazem ukryć swoją zbrodnię, korzystać z kradzieży, zagrzebać swe nazwisko i znaleść dla siebie rodzinę — to wcale nie głupi pomysł.
— Mógłbym ci tu przerwać — zauważył Marjusz — ale mów dalej.
— Panie baronie, powiem wszystko, zdając wynagrodzenie na pańską wspaniałomyślność. Powiesz pan: a czemuś się nie udał do Jana Valjean? Z bardzo prostej przyczyny; wiem że się ogołocił ze wszystkiego dla państwa, i uważam tę kombinację za bardzo dowcipną; ale nie ma już ani grosza, pokazałby mi próżne garście, a ponieważ potrzebuję pieniędzy na podróż do Joya, wolałem udać się do pana, bo masz wszystko, a on nic. Jestem trochę znużony, pozwoli pan, że usiądę.
Marjusz usiadł i skinął na niego, by usiadł także.
Thenardier rozwalił się także na krześle z poduszkami, wziął obydwa dzienniki, schował je do koperty i mruknął prztykając paznokciem w Biała Chorągiew: nie małom się nabiedził, by go dostać! To uczyniwszy, założył nogi, rozsiadł się wygodnie przybierając postawę człowieka, który jest pewny tego, co mówi, potem rozpoczął rzecz poważnie, kładąc przycisk na każdy wyraz:
— Panie baronie, d. 6 czerwca 1832 r. blisko rok temu, podczas zaburzenia, pewien człowiek był w wielkim kanale paryskim w stronie, gdzie ścieki wpadają do Sekwany między mostem Inwalidów i mostem Jena.
Marjusz gwałtownie zbliżył swe krzesło do krzesła Thenardiera. Zauważywszy to poruszenie, Thenardier ciągnął dalej z powolnością mówcy, czującego, że pod jego słowy drga serce przeciwnika.
— Człowiek ten, zmuszony ukrywać się z przyczyn zupełnie zresztą obcych polityce, obrał kanał na mieszkanie i miał od niego klucz. Powtarzam, było to 6 czerwca; mogła być godzina ósma wieczór. Człowiek usłyszał szelest w kanale. Zdziwiony wielce, ukrył się i wypatrywał. Był to szelest kroków, ktoś zbliżał się w cieniu. Dziwna rzecz, był w kanale ktoś inny prócz niego. Krata od wyjścia z kanału nie była daleką. Trochę światła wpadającego z zewnątrz dozwoliło mu poznać nowo przybyłego i zobaczyć, że człowiek ten niósł coś na plecach. Szedł pochylony. Człowiek, który tak szedł pochylony, był dawnym galernikiem, a to co niósł na plecach było trupem. Najoczywistszy w świecie dowód morderstwa. Co do kradzieży, to samo przez się rozumie, nie zabija się darmo człowieka. Galernik ten niósł trupa do rzeki. Jedna rzecz godna zaznaczenia, że nim doszedł do kraty wyjścia, galernik, idąc kanałem, musiał koniecznie napotkać na drodze straszną topiel, gdzie mógłby zostawić trupa, ale nazajutrz oczyszczacze kanału, pracując przy topieli, znaleźliby człowieka zabitego, a tego właśnie nie życzył sobie zabójca. Wolał ze swym ciężarem przeprawić się przez topiel, i musiały jego wysilenia być straszne, bo niepodobna bardziej narażać swego życia; nie pojmuję jak mógł żywy wyjść stamtąd.
Marjusz bliżej przysunął swoje krzesło. Korzystając z tego, Thenardier odetchnął swobodnie i tak mówił dalej:
— Panie baronie, kanał ściekowy nie jest Polem Marsowem. Braknie tam wszystkiego, nawet miejsca. Gdy dwaj się ludzie tam zejdą, muszą się spotkać. Tak się też stało. Lokator i przechodzień zmuszeni byli powiedzieć sobie dzień dobry, choć żaden z nich nie był rad temu. Przechodzień rzekł do lokatora: — Widzisz, co mam na plecach, muszę stąd wyjść, masz klucz, daj mi go. Galernik miał herkulesową siłę. Nie grzecznie byłoby odmawiać. Jednakże właściciel klucza parlamentował jedynie, by zyskać na czasie. Rozpatrzył trupa, ale nie mógł nic dojrzeć, prócz tego, że był młody, porządnie ubrany, miny bogacza, i cały krwią zbroczony. Rozmawiając, niepostrzeżony przez mordercę oderwał z tyłu kawał poły surduta człowieka zabitego. Pojmujesz pan, rzecz mogąca być dowodem przekonywającym i posłużyć do trafienia na ślad zbrodni. Włożył ten dowód do swej kieszeni. Poczem otworzył kratę, wypuścił człowieka z jego ciężarem na plecach, zamknął kratę i schował się, nie chcąc bynajmniej mięszać się do przygody, a nadewszystko, nie chcąc być świadkiem, jak zabójca w rzucał zabitego do rzeki. Teraz pan pojmujesz. Ten co niósł trupa był to Jan Valjean, ten co miał klucz, mówi do pana w tej chwili; a kawałek surduta...
Thenardier dokończył frazesu, dobywając z kieszeni i trzymając w palcach przed swemi oczyma uwieszony kawał podartego sukna, pokrytego ciemnemi plamami.
Marjusz powstał blady, wzruszony, nie oddychając prawie, ze wzrokiem utkwionym w kawałku czarnego sukna — i nie rzekłszy słowa, nie spuszczając oczów z tej szmaty, cofnął się ku ścianie, i prawą ręką wyciągnioną po za siebie szukał klucza od szafy przy kominku. Znalazł klucz, otworzył szafę, i nie patrząc włożył w nią rękę, a iskrzące jego źrenice ciągle były utkwione w gałgan, który Thenardier trzymał rozwinięty.
Tymczasem Thenardier mówił dalej:
— Panie baronie, mam wszelkie powody wierzyć, że ów zabity młodzieniec był bogatym cudzoziemcem, którego Jan Valjean wciągnął w zasadzkę i zabiwszy zabrał mu ogromne pieniądze.
— Młodzieńcem tym ja byłem, oto masz surdut! — zawołał Marjusz i rzucił na podłogę stare czarne ubranie, całe krwią poplamione.
Potem wyrwawszy z rąk Thenardiera kawałek sukna pochylił się ku ziemi i przyłożył go do poły. Oddarty kawałek przystawał najdokładniej i uzupełniał surdut.
Thenardier osłupiał i pomyślał: A tom się złapał!
Marjusz podniósł się drżący, pełen rozpaczy, promieniejący.
Poszukał w kieszeniach, postąpił wściekły ku Thenardierowi i dotykając prawie jego twarzy pięścią pełną biletów pięćset i tysiąc frankowych, zawołał:
— Jesteś nikczemny kłamca, potwarca i zbrodniarz. Przyszedłeś oskarżyć człowieka, a usprawiedliwiłeś go tylko, miałeś chęć go zgubić, a zdołałeś tylko podnieść jego chwałę. Ty sam jesteś złodziej i zabójca! Widziałem cię Thenardierze Jondrette w owej kletce na bulwarze Szpitalnym. Wiem o tobie tyle, że gdybym zechciał, poszedłbyś na galery i dalej nawet. Na masz tysiąc franków, łotrze przeklęty!
I cisnął Thenardierowi bilet tysiącfrankowy.
— A! Jondrette Thenardierze, podły hultaju! niech to będzie dla ciebie nauką, tandeciarzu sekretów, kramarzu tajemnic, szperaczu w ciemnościach, nędzniku! Bierz jeszcze te pięćset franków i wychodź stąd! Waterloo cię osłania.
— Waterloo! — mruczał Thenardier, kładąc pieniądze do kieszeni.
— Tak morderco! ocaliłeś tam życie pułkownikowi...
— Jenerałowi — rzekł Thenardier, podnosząc głowę.
— Pułkownikowi — odparł z gniewem Marjusz. Nie dałbym i szeląga za jenerała! I przychodzisz tu popełniać takie podłości. Powiadam ci, żeś się dopuścił wszelkich nikczemności. Precz! wynoś się! Bądź tylko szczęśliwy — więcej nie żądam. A, potworze! masz jeszcze trzy tysiące franków. Bierz je. Jutro pojedziesz do Ameryki z córką, bo twoja żona umarła, obmierzły kłamco. Będę pilnował twego odjazdu! rozbójniku, wyliczę ci jeszcze dwadzieścia tysięcy franków. Idź powiesić się gdzieindziej!
— Panie baronie — odpowiedział Thenardier, kłaniając się do ziemi — dozgonna wdzięczność!
I Thenardier wyszedł nic nie pojmując, zdumiony i zachwycony słodkiem potłuczeniem workami złota i piorunami, ciskającemi na jego głowę bilety bankowe.
Był rażony piorunem, ale bardzo zadowolony, i nie życzyłby sobie gromochronu od takiego pioruna.
Skończmy zaraz z tym człowiekiem. We dwa dni po wypadkach, które opowiadamy w tej chwili, za staraniem Marjusza odjechał do Ameryki pod fałszywem nazwiskiem, z córką Anzelmą, mając weksel do New-Yorku na dwadzieścia tysięcy franków. Moralna nędza Thenardiera była nieuleczoną; w Ameryce pozostał tem, czem był w Europie. Nieraz w zetknięciu ze złym człowiekiem psuje się uczynek najlepszy i w zły zamienia. Z pieniędzmi Marjusza Thenardier został handlarzem murzynów.
Gdy wyszedł Thenardier, Marjusz pobiegł do ogrodu, w którym przechadzała się jeszcze Cozetta.
— Cozetto! Cozetto! — wołał. Chodź! chodź prędko! Baskijczyk. zawołaj dorożkę! Cozetto chodź. A mój Boże! To on ocalił mi życie! Nie traćmy ani chwili! Włóż szal.
Cozetta pomyślała, że zwarjował, i była posłuszną.
Nie mógł oddychać i przyciskał rękę do serca, by stłumić jego bicia. To przechadzał się wielkim krokiem, to całował Cozettę: — Ah! Cozetto, jestem nieszczęśliwy! — mówił.
Marjusz tracił głowę. Zaczynał dostrzegać w Janu Valjean jakąś wyniosłą i posępną postać. Ukazała mu się niesłychana cnota, wzniosła i cicha, ogromna i pokorna. Cud ten olśniewał Marjusza. Nie wiedział dobrze, co widział, czuł tylko że było wielkie.
Po chwili dorożka stanęła przed bramą.
Marjusz wsadził Cozettę i sam wskoczył.
— Dorożkarzu, jedź na ulicę Człowieka Zbrojnego numer 7.
Dorożka ruszyła z miejsca.
— A! co za szczęście! — rzekła Cozetta. Na ulicę Człowieka Zbrojnego. Nie śmiałam ci już mówić o tem. Zobaczymy więc pana Jana!
Twego ojca! Cozetto, twego ojca bardziej niż kiedy! Cozetto, teraz się domyślam. Mówiłaś, żeś nigdy nie odebrała listu, który ci posłałem przez Gavrocha. Widać wpadł w jego ręce. Cozetto, poszedł na barykadę by mnie ocalić. A że potrzebuje być aniołem, więc mimochodem ocalał drugich, ocalił Javerta. Wydobył mię z tej przepaści i dał tobie. Niósł mię na plecach w tym strasznym kanale. A! jestem potworny niewdzięcznik. Cozetto, był twoją opatrznością, potem został moją. Wyobraź sobie, że była tam okropna topiel, w której można było sto razy zginąć, utonąć w błocie. Cozetto, on przeniósł mię przez tę topiel. Byłem omdlały, nic nie widziałem, nic nie słyszałem, nie mogłem nic wiedzieć o własnej przygodzie. Zabierzem go do siebie, chce czy nie chce, nie rozstanie się już z nami. Byle tylko był w domu! Byleśmy go zastali! Do końca życia czcić go będę jak własnego ojca. Tak, niezawodnie się tak stało. Jemu Gavroche list oddał. Wszystko się wyjaśnia. Rozumiesz?
Cozetta nie zrozumiała ani słowa.
— Masz słuszność — rzekła.
Tymczasem powóz się toczył.






V.
Noc, po za którą jest dzień.

Usłyszawszy stukanie do drzwi, Jan Valjean się obrócił.
— Proszę wejść — rzekł słabym głosem.
Drzwi się otwarły i ukazali się Cozetta i Marjusz.
Cozetta rzuciła się do pokoju.
Marjusz pozostał w progu, oparłszy się o futrynę.
— Cozetta — rzekł Jan Valjean i wyprostował się na krześle, wyciągnąwszy drżące ręce, zdumiony, trupiej bladości, z niezmierną radością w oczach.
Cozetta, dusząc się ze wzruszenia, padła na piersi Jana Valjean.
— Ojcze? — zawołała.
Jan Valjean zmieszany, wstrząśnięty, wybąkał:
— Cozetta! to ona! to pani! to ty! mój Boże!
I przyciskając ją do serca, zawołał:
— To ty! jesteś tutaj! Więc mi przebaczasz!
Marjusz, spuszczając powieki, by z nich łzy nie płynęły, postąpił krok naprzód i wyszeptał, ściskając konwulsyjnie usta, żeby powstrzymać łkanie:
— Ojcze mój!
— I pan także, i pan mi przebaczasz! — rzekł Jan Valjean.
Marjusz nie mógł znaleść słów i Jan Valjean dodał:
— Dziękuję.
Cozetta zerwała z siebie szal i rzuciła kapelusz na łóżko.
— To mi zawadza — rzekła.
I siadając na kolanach starca, wdzięcznie odgarnęła jego białe włosy i pocałowała go w czoło.
Jan Valjean nie opierał się, odurzony radością.
Cozetta, która ledwie coś pojmowała z tego, co zaszło, podwoiła pieszczoty, jakby chciała zapłacić dług Marjusza.
Jan Valjean wyszeptał:
— Jacy jesteście niedorzeczni! Sądziłem, że już jej nie zobaczę. Wyobraź sobie, panie Pontmercy, że w chwili gdyście weszli, powiedziałem sobie: Już wszystko skończone. Oto jej sukienka, jestem nędzny człowiek, już nie zobaczę Cozetty, mówiłem w chwili właśnie, gdyście wstępowali na schody. Nie byłżem głupi! Tacy to my śmieszni. Zapominamy, że jest Pan Bóg. Pan Bóg mówi: Wyobrażasz sobie, że cię opuszczą, głuptasiu! Nie. Nie, tak nie będzie. Biedny poczciwiec potrzebuje anioła. I anioł przychodzi. I widzi swoją Cozettę! i widzi swoją małą Cozettę! Ach! byłem bardzo nieszczęśliwy.
Przez chwilę nie mógł mówić, potem ciągnął dalej:
W istocie bardzo potrzebowałem widzieć Cozettę, choć czasami. Sercu także potrzebny jest pokarm. Wszelako czułem dobrze, że jestem zbyteczny. Tłómaczyłem to sobie, mówiłem: nie potrzebują cię, pozostań w swoim kącie, człowiek nie ma prawa się uwieczniać. Ach! Bogu dzięki, oglądam ją jeszcze! Czy wiesz Cozetto, że twój mąż jest bardzo piękny? A, masz śliczny kołnierzyk haftowany, to dobrze. Lubię tak i deseń. Mąż ci go wybrał, nie prawdaż? A przytem potrzebne ci są kaszmiry. Panie Pontmercy, pozwól mi jej ty mówić. Nie na długo.
A Cozetta mówiła:
Co, za złośliwość tak nas opuszczać! Gdzie ojciec się obracał? dlaczego tak długo był nieobecny? Dawniej podróże ojca nie trwały dłużej nad trzy lub cztery dni. Posyłam Nicolettę, odpowiadają zawsze: Nie ma go. Oddawna ojciec wrócił? Dlaczego nas nie zawiadomił? Ojciec jest bardzo zmieniony. Ach brzydki ojciec; był chory i nic nie powiedział. Marjuszu, dotknij jego ręki, jaka zimna!
— Ach! więc i pan przyszedłeś! Panie Pontmercy, przebaczasz mi — powtórzył Jan Valjean.
Na te słowa, powtórzone przez Jana Valjeau, wezbrane serce Marjusza wybuchło i zawołał:
— Cozetto, czy słyszysz, co on mówi? prosi mię przebaczenia! A czy wiesz Cozetto, co on uczynił? Ocalił mi życie. Uczynił więcej. Dał mi ciebie. I ocaliwszy mię, dawszy mi ciebie Cozetto, cóż zrobił z sobą samym. Poświęcił się. Oto człowiek. I mnie niewdzięcznemu, bez pamięci, bez serca, mnie winowajcy, mówi: Dziękuję! Cozetto, choćbym całe życie przepędził u nóg tego człowieka, jeszczeby to było niedość. Ta barykada, ten kanał ściekowy, te topiele i kloaki — wszystko to przeszedł dla mnie, dla ciebie Cozetto, uniósł mię ze wszystkich śmierci, sam je przyjmując. Tyle ma męztwa, cnoty i heroizmu.
— Cicho, cicho! — szepnął Jan Valjean. Po co to mówić?
— Ale pan — zawołał Marjusz z gniewem czci pełnym — czemuś tego nie powiedział? To także pańska wina. Ocalasz drugim życie i ukrywasz to przed nimi! Gorzej robisz, pod pozorem, że się odsłaniasz, w istocie się spotwarzasz. To okropne.
— Powiedziałem prawdę — rzekł Jan Valjean.
— Nie — odparł Marjusz — prawda, to cała prawda, a pan jej nie powiedziałeś. Byłeś panem Madeleine, dlaczego nie powiedziałeś pan tego? Ocaliłeś życie Javertowi, czemuś tego nie powiedział? Winien ci jestem życie, czemuś tego nie powiedział?
— Bo myślałem, jak pan. Sądziłem, że masz słuszność. Powinienem był odejść. Gdybyś wiedział o tej przygodzie w kanale, zatrzymałbyś mię przy sobie. Musiałem więc umilknąć. Gdybym przemówił, zawadzałbym wszystkim.
— Zawadzał w czem i komu! — odparł Marjusz. Czyż pan sądzisz, że tu zostaniesz? Zabieramy cię. A mój Boże! gdy pomyślę, że przypadkiem dowiedziałem się o tem, rozpacz mię bierze. Zabieramy cię ojcze. Należysz do nas. Jesteś jej ojcem i moim. Nie przepędzisz ani jednego dnia więcej w tym szkaradnym domu. Nie wyobrażaj ojciec sobie, że będziesz tu jeszcze jutro.
— Jutro — rzekł Jan Valjean — nie będę tutaj, ale też nie będę i u was.
— Co mówisz ojcze? — odparł Marjusz. Może znowu zamyślasz o podróży? Nie pozwolimy. Nie opuścisz nas nigdy. Należysz już do nas, nie puścimy cię.
— Tym razem wymówki na nic się zdadzą — dodała Cozetta. Mamy na dole powóz. Zabiorę ojca, a jeśli potrzeba, użyję siły.
I śmiejąc się, zrobiła poruszenie, jakby chciała wziąć starca na ręce.
— W naszym domu zawsze jest gotowy pokój dla ojca — mówiła dalej. Gdybyś wiedział, jaki teraz piękny jest ogród! Jak ładnie kwitną amerykańskie powoje! Aleje wysypane są piaskiem z rzeki: są w nim małe muszelki fioletowe. Będzie ojciec jadł poziomki. Ja sama je pielęgnuje. I nie będzie już między nami panie Janie i pani, wszyscy będziemy się tykać jak w rzeczypospolitej, nie prawdaż Marjuszu? Program został zmieniony. Żebyś wiedział ojcze, jakie miałam zmartwienie; okropny kot zjadł mi maszkę, która miała gniazdko w wydrążeniu muru. Biedna mała maszka, wyścibiała główkę ze swego okienka i patrzyła na mnie! Płakałam po jej stracie. Byłabym zabiła kota! Ale teraz już nikt nie płacze. Wszyscy się śmieją, wszyscy są szczęśliwi. Pójdzie ojciec z nami. Jak się dziadek ucieszy! Ojciec będzie miał swój klomb w ogrodzie, sam go będzie uprawiał i zobaczymy, czy ojca truskawki będą takie piękne, jak moje. Przytem będę robiła co zechcesz ojcze, a i ty będziesz mi posłuszny.
Jan Valjean słuchał jej nie słysząc. Słyszał muzykę jej głosu, ale nie chwytał znaczenia słów; gruba łza, posępna perła duszy, wezbrała powoli w jego oku. Wyszeptał:
— Ona jest przy mnie, czyż to nie dowód, że Bóg jest dobry!
— Mój ojcze — wołała Cozetta.
Jan Valjean odezwał się znowu:
— Wielka to prawda, że byłoby rozkosznie żyć razem. Mają pełne ptaków drzewa. Przechadzam się z Cozettą. Należę do ludzi, którzy żyją, mówią mi dzień dobry, wołają do ogrodu, jak słodko! Widzimy się co rano. Uprawiamy razem ogródek. Ona mi podaje truskawki, ja zrywam dla niej róże. Jak miło! Tylko że...
Przerwał i dodał zcicha:
— Szkoda.
Łza nie spadła, wróciła się i Jan Valjean zastąpił ją uśmiechem.
Cozetta ujęła w swe dłonie ręce starca.
— A mój Boże! — rzekła — ręce ojca coraz zimniejsze. Czyś chory? Czy bardzo cierpisz?
— Nie — odpowiedział Jan Valjean; — owszem, mam się dobrze. Tylko...
I umilkł.
— Tylko co?
— Zaraz umrę.
Cozetta i Marjusz zadrżeli.
— Umrzesz! — zawołał Marjusz.
— Tak, ale to nic — rzekł Jan Valjean.
Westchnął, uśmiechnął się i dodał:
— Cozetto, mówiłaś do mnie, mów jeszcze, mów; więc twoja drobna maszka nie żyje, mów, niech słyszę twój głos!
Marjusz skamieniały patrzył na starca.
Cozetta wydała krzyk rozdzierający.
— Ojcze! drogi ojcze! ty żyć będziesz. Musisz żyć. Chcę, żebyś żył, czy słyszysz?
Jan Valjean podniósł ku niej głowę i patrzył z uwielbieniem.
— O tak, nie pozwalaj mi umierać. Kto wie? Może ci będę posłuszny. Miałem już umrzeć, gdyście nadeszli. To zatrzymało życie. Zdaje mi się, że się odradzam.
— Jesteś pełen sił i życia — zawołał Marjusz. Czyż ojciec wyobraża sobie, że tak się umiera! Miałeś zmartwienia, ale ich mieć już nie będziesz. Ja to proszę cię przebaczenia i na kolanach błagam! Będziesz żył, żył z nami, żył długo. Zabieramy cię do siebie. Dla nas obojga jedna tylko myśl będzie, jakby cię uszczęśliwić!
— Widzisz ojcze — dodała załzawiona Cozetta — Marjusz powiada, że nie umrzesz.
Jan Valjean uśmiechał się ciągle:
— Choćbyś mię zabrał do siebie, panie Pontmercy, czyżbym przestał być tym, kim jestem? Nie, Bóg pomyślał jak ty i ja, i nie zmieni zdania; trzeba, bym się oddalił. Śmierć wszystko godzi. Bóg wie lepiej od nas, co nam potrzeba. Bądźcie szczęśliwi, niech pan Pontmercy ma Cozettę, niech młodość zaślubia poranek, niech dokoła was, moje dziatki, kwitną bzy i śpiewają słowiki, niech życie wasze będzie pięknem błoniem, ozłoconem od słońca, niech wszystkie czary niebios napełniają wasze dusze, a ja, gdy już na nic nie jestem przydatny, niech umrę; wszystko tak być powinno. Widzicie, bądźmy rozsądni, teraz już nie ma się czego spodziewać, czuję dobrze, że wszystko skończone! Przed godziną padłem omdlały. A przytem tej nocy wypiłem pełen dzban wody. Jaki twój mąż jest dobry, Cozetto! Tobie z nim lepiej, jak ze mną.
Zrobił się szmer u drzwi. Wszedł lekarz.
— Witaj i żegnaj konsyljarzu — rzekł Jan Valjean. Przyszły moje poczciwe dzieci.
Marjusz zbliżył się do lekarza i zapytał tylko: panie?... lecz w sposobie, jakim wymówił ten wyraz, mieściło się wszystko, o czem chciał się dowiedzieć.
Lekarz odpowiedział wymownem poruszeniem oczów.
— Jeśli nam się co nie podoba — rzekł Valjean — to jeszcze nie powód, by być niewdzięcznymi względem Boga.
Nastało milczenie. Serca wszystkich się ścisnęły.
Jan Valjean obrócił się ku Cozecie i patrzył na nią, jakby chciał ją, zabrać do wieczności. Mimo głębokości cieni, w które się zanurzał, w oczach jego, utkwionych w Cozettę, jaśniało zachwycenie. Odblask tej pięknej twarzy oświecał jego blade lica. I mogiła miewa olśnienia.
— Ach! to was było mu potrzeba! — szepnął lekarz — spojrzawszy na Cozettę i Marjusza.
I nachyliwszy się do ucha Marjusza, dodał pocichu:
— Zapóźno.
Jan Valjean, nie przestając prawie wpatrywać się w Cozettę, pogodnie spojrzał na Marjusza i lekarza.
Z ust jego wyszły te słowa ledwie dosłyszane:
— Fraszka umrzeć, ale straszna rzecz nie żyć.
Nagle podniósł się. Takie potwory sił bywają nieraz znakiem zbliżającego się konania. Silnym krokiem postąpił do ściany, usuwając Marjusza i lekarza, którzy chcieli go wesprzeć, zdjął mały krucyfiks miedziany, zawieszony na ścianie, wrócił i usiadł z całą swobodą poruszeń zupełnego zdrowia i rzekł głosem donośnym, kładąc krucyfiks na stole:
— Oto wielki męczennik:
Potem głowa jego zachwiała się i opadła na piersi, jakby go odurzyło upojenie grobowe i dwie jego ręce, złożone na kolanach, jęły skrobać paznogciami sukno odzieży.
Cozetta podtrzymywała jego ramiona i łkała, daremnie usiłując przemówić. Wśród łez pomieszanych z gorzką, śliną boleści, ledwie mogła wyjąkać: — Ojcze! nie opuszczaj nas, nie opuszczaj! Czyż po tośmy cię odzyskali, by stracić na zawsze?
Konanie, rzec można, posuwa się jak wąż. To odchodzi, to przybywa, to zbliża się ku mogile, to znowu zawraca do życia. Jest jakieś wahanie się i niepewność w umieraniu.
Jan Valjean po chwilowem omdleniu, wyprostował się, wstrząsnął czoło, jakby chciał zrzucić z niego ciemności i znowu zdawał się silnym i pogodnym. Wziął kraj rękawa Cozetty, podniósł do ust i pocałował.
— Przychodzi do siebie, doktorze, wraca do życia! — zawołał Marjusz.
— Jesteście dobrzy oboje — rzekł Jan Valjean. Powiem wam, co mi sprawiło przykrość. Martwiło mię to, panie Pontmercy, że nie chciałeś tknąć się tych pieniędzy. Pieniądze te rzeczywiście należą do twojej żony. Wytłómaczę wam to, moje dzieci; już dlatego samego rad jestem, że was widzę. Gagatek czarny pochodzi z Anglji, a gagatek biały z Norwegji. Zapisane to jest na tym papierze, który sobie odczytacie. Do bransoletek wynalazłem sposób zastępowania kółek z blaszki lutowanej, przez kółka z blaszki zsuniętej. To ładniejsze a mniej kosztuje. Można na tem dużo zarobić. Majątek Cozetty jest jej istotną własnością. Podaję wam ten szczegół, byście mieli spokojne sumienie.
Odźwierna weszła na górę i spojrzała przez drzwi odemknięte. Lekarz dał jej znak, by odeszła, ale gorliwa kobiecina, oddalając się, zawołała na umierającego:
— Przysłać panu księdza?
— Jest przy mnie — odpowiedział Jan Valjean.
I palcem wskazał na punkt nad swoją głową, jakby tam widział kogoś.
Prawdopodobnie biskup był w istocie przytomny temu konaniu.
Cozetta wsunęła mu ostrożnie poduszkę pod plecy.
Jan Valjean mówił dalej:
— Panie Pontmercy, zaklinam cię, nie miej obawy. Te sześćset tysięcy franków są własnością Cozetty. Tak więc utraciłbym życie napróżno, gdybyście z niego niego nie korzystali! Bardzo nam się powodziła fabryka tych świecidełek. Współzawodniczyliśmy z tak zwanemi klejnocikami berlińskiemi. Nie można naprzykład dorównać piękności czarnych szkiełek niemieckich. Dwanaście tuzinów, zawierające tysiąc dwieście ziarnek pięknie wyszlifowanych, kosztowało nas tylko trzy franki.
Gdy droga nam istota umiera, patrzymy na nią spojrzeniem, które się w nią wpija, pragnąc utrzymać przy życiu. Oboje niemi z boleści, nie wiedząc co powiedzieć do śmierci, zrozpaczeni i drżący stali przed Janem Valjean, Cozetta trzymając rękę Marjusza.
Z każdą chwilą Jan Valjean bardziej słabnął i niknął w oczach, zbliżając się do posępnego poziomu. Chrapanie przerywało oddech. Z trudnością poruszał ramiona, nogi stały się bezwładne, a w miarę jak w zrastała omdlałość członków i znękanie ciała, cały majestat duszy roztaczał się na jego czole. Blaski nieznanego świata jaśniały w źrenicy.
Twarz blada i współcześnie promieniała. Niestało już życia, ale było coś w niej nadludzkiego. Oddech zamierał, spojrzenie olbrzymiało. Był to trup, na którym dostrzegałeś skrzydła.
Skinął na Cozettę, żeby się zbliżyła, potem na Marjusza; oczywiście nadchodziła ostatnia chwila ostatniej godziny. I jął do nich mówić głosem tak słabym, że zdawał się dochodzić z daleka, i rzekłbyś, już teraz rozdzielała go od nich mogiła.
— Zbliż się, zbliżcie się oboje. Kocham was z całego serca. Jak dobrze jest tak umierać! Ty także mię kochasz, Cozetto moja. Wiedziałem, że zawsze byłaś przywiązana do twego starego poczciwca. Jaka ty dobra, włożyłaś mi poduszkę pod plecy. Nieprawdaż, zapłaczesz trochę po mej stracie? Tylko nie nazbyt. Nie chcę, byś wiele cierpiała. Powinniście się dużo bawić, moje dzieci. Zapomniałem wam powiedzieć, że na sprzączkach bez ząbków zarabialiśmy więcej, niż na innych świecidełkach. Dwanaście tuzinów kosztowało nas dziesięć franków, a sprzedawaliśmy po sześćdziesiąt. Był to w istocie doskonały handel. Nie powinny cię też dziwić te sześćkroć sto tysięcy franków, panie Pontmercy. Pieniądze zapracowane uczciwie. Możecie być bogaci spokojnem sumieniem. Trzeba mieć swój powóz, czasami lożę w teatrze, piękną toaletę balową, moja Cozetto, a przytem dawać dobre obiady przyjaciołom i żyć szczęśliwie. Pisałem przed chwilą do Cozetty. Znajdzie mój list na stole. Jej także zapisuję dwa świeczniki, które stoją na kominku. Są srebrne, ale dla mnie są złote, są djamentowe; proste świece, osadzone w nich, stają się woskowemi. Nie wiem, czy ten, co mi je darował, jest zadowolony ze mnie, tam w górze. Czyniłem co mogłem. Dziatki moje, nie zapominajcie, że jestem biedny, pochowajcie mię w jakimbądź kąciku ziemi pod kamieniem, by oznaczał miejsce. Taka jest moja wola. Żadnego nazwiska na kamieniu. Jeżeli Cozetta przyjdzie kiedy do mnie, będę bardzo szczęśliwy. A i ty przyjdź, panie Pontmercy. Muszę ci wyznać, że nie zawsze cię kochałem; chciej mi to przebaczyć. Teraz, ty i ona, jesteście dla mnie tylko jedną istotą. Jestem ci bardzo wdzięczny. Czuję, że Cozetta jest z tobą szczęśliwa. Gdybyś wiedział, panie Pontmercy, jej piękne rumiane jagody były moją rozkoszą; gdym ją zobaczył trochę bladą, smutniałem. Znajdziecie w komodzie bilet pięćset frankowy. Nie tknąłem go. To dla ubogich. Cozetto, czy widzisz twoją małą sukienkę, tam na łóżku? czy ją poznajesz? Przecież jest te mu zaledwie lat dziesięć. Jak czas upływa! Byliśmy bardzo szczęśliwi. Stało się, dzieci moje, nie płaczcie, nie odchodzę daleko i ztamtąd będę na was patrzył. Gdy noc zapadnie, spojrzyjcie na niebo, a dostrzeżecie mój uśmiech. Cozetto, czy przypominasz sobie Montfermeil? Byłaś w lesie, przestraszona, czy sobie przypominasz, jakem wziął konewkę z wodą? Poraz to pierwszy dotknąłem twej biednej rączyny. Była tak zimna! Ach! moja damo, miałaś wówczas czerwone ręce, a teraz masz białe. A dużą lalkę, czy przypominasz sobie? Nazywałaś ją Katarzyną. Żałowałaś, żeś jej nie zabrała do klasztoru! Ileż razy rozśmieszyłaś mię, mój drogi aniele! Gdy deszcz padał, puszczałaś na rynsztok źdźbła trawy i patrzyłaś, jak płyną. Jednego dnia dałem ci piłkę i wolonta z piórami żółtemi, niebieskiemi i zielonemi. Zapomniałaś o tem, swywolnico mała! Bawiłaś się, igrałaś. Przyczepiałem ci wiśnie do uszów. Wszystko to do przeszłości należy. Bór, który przechodziłaś ze swojem dzieckiem, drzewa, pod któremi się przechadzałaś, klasztor, w którymś się ukrywała, zabawki, wesołe śmiechy dziecięce — wszystko jak cień minęło. Wyobrażałem sobie, że to do mnie należy. W tem była cała niedorzeczność. Ci Thenardierowie byli ludzie złośliwi. Trzeba im przebaczyć. Cozetto, nadeszła chwila, bym ci powiedział imię twojej matki. Nazywała się Fantina. Zapamiętaj to imie: Fantina. Uklęknij ilekroć będziesz je wymawiała. Cierpiała wiele. Kochała cię bardzo. Była równie nieszczęśliwą, jak ty jesteś szczęśliwą. Tak Bóg rozdziela dole. Tam w górze Bóg patrzy na nas i z pośród wielkich gwiazd, wie czego nam potrzeba. Tak więc, odchodzę moje dziatki. Kochajcie się zawsze. Nie masz na świecie nic milszego i świętszego nad miłość. Czasami pomyślcie o biednym starcu, który tu umarł. O, moja Cozetto, nie moja to wina, bądź pewna, że cię nie widziałem tak długo; serce mi pękało z bólu, dochodziłem aż do rogu ulicy, musiałem śmiesznie wydawać się przechodniom, byłem jak warjat; razu jednego wyszedłem bez kapelusza. Dzieci moje, oto już widzę niejasno, miałem jeszcze dużo do powiedzenia, ale mniejsza o to. Myślcie trochę o mnie. Jesteście istoty błogosławione. Nie wiem, co mi jest, ale dostrzegam światłość. Zbliżcie się jeszcze. Umieram szczęśliwy. Podajcie drogie wasze głowy ukochane, niech położę na nich ręce.
Cozetta i Marjusz nieprzytomni, dusząc się łzami, padli na kolana każde na jedną z rąk Jana Valjean.
Przechylił się na wznak, światło dwóch świec woskowych padało na jego twarz bladą, patrzącą w niebiosa. Nie żył.
Niebo było bez gwiazd i głęboko ciemne.






VI.
Trawa zasłania, deszcz zaciera.

Na cmentarzu Père Lachaise, w okolicach wspólnego dołu, zdala od wykwintnej dzielnicy miasta umarłych, zdala od tych grobów fantazyjnych, które wobec wieczności popisują się ohydnym przepychem mód śmierci, w samotnym kąciku, wzdłuż starego muru, pod wyniosłym cisem, po którym pną się powoje, między perzem i mchami, leży kamień grobowy. Kamienia tego, podobnie jak innych nie oszczędziły trądy czasu, pleśnie, mchy i pstrocizny ptasie. Woda go pozieleniła, poczerniło powietrze. Zdala od ścieżek nie wabi przechodniów, bo trawa wysoka wilży obuwie... Gdy słońce nieco zaświeci, siadają na kamieniu jaszczurki. Dokoła wiatr w dzikich owsach szeleści. Na wiosnę szczygły śpiewają na drzewach.
Ten kamień jest nagi. Ciosając go, myślano tylko o tem, by był dość długi i wąski na pokrycie człowieka.
Na kamieniu żadnego nazwiska.
Tylko — kilka już lat temu, jakaś ręka napisała ołówkiem te cztery wiersze, które z czasem od deszczu i pyłu stały się nieczytelne, a dziś prawdopodobnie żaden ślad ich nie został:

On śpi... Choć los dla niego był twardy i wrogi,
Lecz żył, dźwigając brzemię doli męczennika...
Zgasł, gdy dla niego zniknął jego anioł drogi,
Tak jako noc nastaje, gdy brzask dzienny znika.





KONIEC.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.