Nędznicy/Część piąta/Księga czwarta/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




Javert oddalił się wolnym krokiem z ulicy Człowieka Zbrojnego.
Po raz pierwszy w życiu szedł z pochyloną, głową, i równie po raz pierwszy w życiu, z rękoma w tył założonemi.
Dotychczas z dwóch postaw Napoleona, Javert przybierał jedną tylko, wyrażającą mocne postanowienie w skrzyżowaniu rąk na piersi; ręce złożone w tyle, ten wyraz niepewności, nie był mu znany. Teraz nastała przemiana; cała jego postać ponura i opieszała, tchnęła niepokojem.
Zapuścił się w milczące uliczki.
A jednak szedł w pewnym kierunku.
Obrał najkrótszą drogę do Sekwany, doszedł do ulicy nadbrzeżnej Wiązów, i idąc wciąż brzegiem, minął La Grève, i zatrzymał się w pewnej odległości od kordegardy przy Chatêlet w rogu mostu Najświętszej Panny. Między tym mostem i mostem Zamiany z jednej strony, a między wybrzeżami Megissièrie i Fleurs, Sekwana tworzy rodzaj kwadratowego jeziora przerżniętego prądem.
Tego punktu Sekwany lękają się rybacy. Nic niebezpieczniejszego nad ten prąd ściśnięty w owym czasie i pieniący się między słupami mostu. Obydwa mosty, bliskie siebie, powiększają niebezpieczeństwo; woda z przerażającym pośpiechem pędzi pod arkady. Wpada strasznemi falami, bałwany uderzają na słupy jakby je chciały wyrwać grubemi linami z wody. Kto tam wpadnie, nie wydostanie się na wierzch; najlepsi pływacy toną.
Javert oparł się łokciami o parapecie, brodę utkwił w dłoniach i machinalnie zatopiwszy paznogcie w gęstych faworytach, dumał.
Nowość, rewolucja, katastrofa zaszła w głębi jego duszy; miał o czem rozmyślać.
Javert cierpiał okropnie.
Od kilku godzin Javert przestał być prostym człowiekiem. Był pomieszany i niespokojny; umysł jego tak jasny w swej ślepocie, stracił przezroczystość; chmura zaćmiła ten kryształ. Javert czuł w sumieniu, że musi się rozdwoić i nie mógł tego ukrywać przed sobą. Gdy tak niespodzianie spotkał Jana Valjean nad brzegiem Sekwany, było coś w nim, niby wilk, odzyskujący łup, i pies, znajdujący swego pana.
Widział przed sobą dwie drogi, obydwie zarówno proste; ale widział je dwie, i to go przerażało, bo w życiu swojem znał tylko jedną prostą drogę. I, o dojmujący niepokoju, drogi te były przeciwne. Jedna z tych linij prostych wyłączała drugą. Która z nich była prawdziwą?
Położenie dziwne, niewysłowione.
Zawdzięczać ocalenie życia złoczyńcy, przyjąć dług i zapłacić go, być na przekor sobie, na równi z wyrzutkiem społeczeństwa, i oddawać mu usługę za usługę, pozwolić sobie powiedzieć: idź z Bogiem, i z kolei rzec: jesteś wolny; poświęcać względom osobistym powinność, obowiązek ogólny, i czuć w tych pobudkach osobistych coś także ogólnego i wyższego może; zdradzić społeczeństwo, by pozostać wiernym sumieniu: wszystkie te niedorzeczności stawały się rzeczywistością i zwalały na jego głowę; to go przygnębiało.
Zdumiło go, że Jan Valjean wyświadczył mu łaskę, a przerażało, że on, Javert, uwolnił Jana Valjean.
Co się z nim działo? Nie mógł się już poznać.
Co czynić teraz? Wydać Jana Valjean, źle; zostawić go wolnym, także źle. W pierwszym razie człowiek władzy spadał niżej od człowieka z galer; w drugim, galernik stawał wyżej nad prawo i deptał je nogą. W obydwóch razach Javert był zniesławiony. Cobykolwiek przedsięwziął, musiał upaść. Los ma pewne strome wyżyny niemożliwości, po za którem i życie jest tylko przepaścią. Javert stał na jednej z takich wyżyn.
Niepokoiło go także, że musi myśleć. Zniewalały go do tego wszystkie sprzeczne wzruszenia. Nie przywykł był myśleć, a teraz myślenie gnębiło go najboleśniej.
Jest zawsze w myśli pewna ilość wewnętrznego rokoszu; gniewał się, że go czuje w sobie.
Myślenie nie wiedzieć o czem po za ciasną sferą jego urzędu, wydawało mu się w każdym razie nieużyteczne i nużące; ale myślenie o dniu upłynionym było prawdziwą katuszą. A jednak należało zajrzeć w swoje sumienie i po tylu wstrząśnieniach zdać sobie sprawę z siebie samego.
Dreszczem go przejmowała myśl o tem, co uczynił. On, Javert, uznał za stosowne, wbrew wszelkim przepisom policyjnym, wbrew wszelkiej organizacji społecznej i sądowej, przeciw całemu kodeksowi, wypuścić człowieka na wolność, bo tak mu się podobało; postawił osobiste swe sprawy w miejsce spraw publicznych; nie byłoż to rzeczą niesłychaną? Ilekroć pomyślał o tym postępku, który nie wiedział jak nazwać, drżał od stóp do głowy. Na co się zdecydować? Co przedsięwziąć? Jedno mu pozostawało: śpiesznie wrócić na ulicę Człowieka Zbrojnego i aresztować Jana Valjean. Oczywiście, tak należało uczynić. A jednak nie mógł.
Coś mu tamowało drogę z tej strony.
Javert czuł jakiś przewrót w sobie.
Galernik, nietykalny winowajca, którego sprawiedliwość nie może ująć! i to z przyczyny Javerta!
Javert i Jan Valjean: jeden, by poszukiwać winowajcę, drugi, by ponieść karę! Dwaj ci ludzie, mający ulegać prawu, doszli obydwaj do tego, że stanęli wyżej nad prawo: czyż ta myśl nie przeraża?
Jakto! rzecz ta potworna się stała, i nikt nie będzie ukarany! Jan Valjean silniejszy od porządku społecznego będzie wolny, a on, Javert, nie przestanie jeść chleba skarbowego!
Zwolna marzenie jego stawało się straszne.
Mógłby sobie wyrzucać jeszcze owego powstańca, którego odwiózł na ulicę Panien Kalwarji, ale o tem nie pomyślał. Mniejszy błąd ginął w większym. Zresztą powstaniec ten widocznie nie żył, a prawnie biorąc, śmierć przerywa poszukiwania.
Jan Valjean jedynie ciążył mu na duszy.
Jan Valjean zbijał go z toru. Wszystkie pewniki, które dotychczas były punktami oparcia jego życia, runęły wobec tego człowieka. Gnębiła go wspaniałomyślność Jana Valjean względem niego, Javerta. Inne fakta, które sobie przypomniał, a które dawniej uważał za kłamstwa i szaleństwa, teraz stanęły przed jego umysłem, jak rzeczywistości. Pan Madeleine ukazał się za Janem Valjean i obydwie postacie, łącząc się, tworzyły jedną całość czcigodną. Javert czuł, że coś okropnego przenika do jego duszy: podziwienie dla galernika. Czuć uszanowanie dla skazanego przez prawo — czy podobna! Drżał na tę myśl, a nie mógł się jej oprzeć. Daremnie się szamotał, musiał w duchu uznać szczytność tego nędznika. Rzecz obmierzła.
Dobroczynny złoczyńca, galernik pełen współczucia, łagodny, niosący pomoc, łaskawy, oddający dobre za złe, przebaczenie za nienawiść, przekładający politowanie nad zemstę, własną zgubę nad zgubę swego nieprzyjaciela, ocalający tego, który go ujął i wtrącił w otchłań męczarni, uklęknięty na szczycie cnoty! Javert zmuszony był wyznać, że taki potwór istnieje.
Nie mogło tak trwać dłużej.
Niewątpliwie, powtarzamy, nie bez oporu poddał się temu potworowi, temu haniebnemu aniołowi i bohaterowi ohydnemu, który go równie prawie oburzał jak zdumiewał. Ze dwadzieścia razy, gdy siedział w powozie naprzeciw Jana Valjean, zaryczał w nim tygrys legalności. Ze dwadzieścia razy brała go ochota rzucić się na Jana Vaijean, schwytać go i pożreć, to jest — aresztować. Co nad to prostszego, w istocie? Zawołać na pierwszą lepszą wartę, około której dorożka przejeżdżała: — Oto zbiegły kryminalista! Przywołać żandarmów i rzec im: Zabierzcie tego człowieka! potem iść sobie, zostawić potępieńca, nie wiedzieć o reszcie i do niczego się nie mieszać. Człowiek ten zostanie na zawsze więźniem prawa; prawo zrobi z nim co zechce. Cóż nadto sprawiedliwszego? Javert powiedział to sobie i już był gotów działać, i schwycić człowieka — a jednak i wówczas jak teraz, nie mógł; ilekroć jego ręka konwulsyjnie podniosła się do kołnierza Jana Valjean, spadała zaraz z ciężarem niezmiernym, i słyszał w głębi ducha głos wołający: — Dobrze. Wydaj twego zbawcę. Potem każ sobie przynieść miednicę Pontskiego Piłata i umyj swe szpony.
Potem zwracał myśl na siebie samego, i obok wzniosłej postaci Jana Valjean, widział siebie spodlonego.
Galernik był jego dobroczyńcą!
Bo też dlaczego pozwolił temu człowiekowi darować sobie życie? Miał na barykadzie prawo być zabitym. Mógł wezwać powstańców na pomoc przeciw Janowi Valjean i kazać się rozstrzelać przemocą, to byłoby lepsze.
Najbardziej go dręczyło, że stracił pewność. Czuł się jakby wyrwanym z korzenia. Kodeks w jego ręku był niby potrzaskany oręż. Obudziły się w nim nieznane skrupuły. Niedostatecznem już było pozostać przy dawnej uczciwości. Ukazał się i podbił go nowy szereg faktów niespodzianych. Nowy świat cały zjawił się w jego duszy: dobrodziejstwo przyjęte i oddane, poświęcenie, miłosierdzie, pobłażanie, litość czyniąca gwałt surowości, wzgląd na osoby, jakaś sprawiedliwość Boża, przeciwna sprawiedliwości ludzkiej. I dostrzegł w ciemnościach wschodzące, nieznane, moralne słońce. Blask jego olśnił go i przejął zgrozą.
Mówił sobie, że więc jest to prawdą, że bywają wyjątki, że prawidło może umilknąć wobec faktu, że los miewa takie zasadzki, i pomyślał z rozpaczą, że on sam nie był zabezpieczony od tej niespodzianki.
Zmuszony był uznać, że istnieje dobroć. Ten galernik był dobry.
Zdawało mu się, że jest nikczemny i patrzył na się ze zgrozą.
Być ludzkim, wielkim, szczytnym — nie taki był ideał Javerta — ale być bez zarzutu. Otóż upadł.
Jak do tego doszedł? jak się to stało? Sam nie umiał zdać sprawy. Chwytał się obiema rękoma za głowę, ale próżno, nie mógł sobie wytłómaczyć.
Niewątpliwie zawsze miał zamiar oddać Jana Valjean prawu, którego Jan Valjean był więźniem, a on, Javert, niewolnikiem. Przez cały czas, jak go trzymał w ręku, ani na chwilę nie wyznał sobie, że myśli go puścić na wolność. Prawie bez jego wiedzy, otwarła mu się ręka i wypuściła więźnia.
Znaki zapytania wszelkiego rodzaju błyszczały przed jego oczyma. Zadawał sobie pytania, odpowiadał na nie, a te odpowiedzi go przerażały. Pytał się: ten galernik, ten zrozpaczony, którego ścigałem i prześladowałem, który mnie mógł zdeptać i pomścić się, który to powinien był zrobić dla zadowolenia swego gniewu i dla własnego bezpieczeństwa, co czynił ten człowiek, darując mi życie i przebaczając? Swój obowiązek? Nie. Coś więcej. A ja z kolei darowując mu życie, co uczyniłem? Mój obowiązek? Nie. Coś więcej. Więc jest coś wyższego nad obowiązek? Tu zatrzymał się zbłąkany: jego szala sprawiedliwości się zerwała, jedna ważka padła w przepaść, druga uleciała do nieba, i to co jest w górze nie mniej przerażało Javerta, jak to co jest na dole.
Jakkolwiek bądź, a zawsze krążył w tem samem kółku obłędnem, jeden fakt nad wszystkiemi górował, że dopuścił się strasznego przekroczenia. Zamknął oczy na skazanego recydywistę, zbiegłego z więzienia. Uwolnił galernika. Skradł prawom człowieka, który do nich należał. Uczynił to i nie mógł się zrozumieć. Nie był już pewny czy jest sobą samym. Nie mógł nawet pojąć pobudek swego postępku; ilekroć o nim pomyślał, dostawał zawrotu. Dotychczas żył ślepą wiarą, która rodzi ciemną uczciwość. Ta wiara go opuszczała, ta poczciwość słabła. Znikało — w cokolwiek wierzył. Nieznane i wstrętne myśli napastowały go nieubłaganie. Musiał teraz stać się innym człowiekiem. Cierpiał dziwne bóle sumienia. Czuł się czczym, nieużytecznym, oderwanym od dawnego życia, zdegradowanym, upadłym. Władza w nim zamarła. Nie wiedział już po co żyje na świecie.
Straszne położenie! był wzruszonym.
Być granitem i wątpić! być posągiem kary ulanym z jednej sztuki według form prawa i nagle spostrzedz, że się ma pod spiżową brodawką coś niedorzecznego. Czuć nagle roztwierające się palce, wypuszczające zdobycz, rzecz okropna! Człowiek — pocisk nie zna już swej drogi i cofa się zmieszany!
To co się działo w Javercie, było jakby skrzywieniem linji prostej sumienia, wykolejeniem duszy, zdruzgotaniem uczciwości, lecącej na oślep w linji prostej i rozbijającej się u stóp Boga.
Javert ulegał zrozpaczony. We wszystkiem widział tylko niezmierną trudność istnienia. Zdawało mu się, że teraz nie będzie mógł oddychać swobodnie.
Mieć na swojej głowie coś nieznanego, do tego nie był przywykły.
Dotychczas wszystko, co było nad nim, miało powierzchnię jasną, prostą i przezroczystą; nic tam nie było ciemnego i nieznanego; wszystko oznaczone, uporządkowane, powiązane, ścisłe, dokładne, określone, ograniczone i zamknięte, wszystko przewidziane: władza była niby gładka płaszczyzna, nic w niej nie groziło upadkiem, ani zawrotem głowy. Javert widział nieznane tylko na dole. Nieprawidłowe, niespodziane, rozpasane odmęty, możliwy upadek w przepaść, należały do sfer niższych, złych i nędznych. A teraz Javert obalił się na wznak i nagle przerażony ujrzał niesłychane zjawisko: przepaść u góry.
Co znowu! wszystko jest zburzone, wszystko wywrócone do góry nogami! Czemu ufać! W co wierzył, o czem był przekonany, topniało i nikło pod jego nogami!
Jakto! szczytny nędznik dostrzegł braku pancerza w społeczeństwie! Jak to, uczciwy sługa prawa, nagle znalazł się między dwoma występkami, między występkiem wypuszczenia człowieka na wolność i występkiem aresztowania go! Mogą być bezdroża w obowiązkach! Co znowu! wszystko to jest prawdą istotną! jestli prawdą, że dawny zbrodzień, zgnębiony tylu potępieniami prawa, może podnieść się, i w końcu mieć słuszność? Możnaż temu wierzyć? są więc przypadki, w których prawo winno się cofać wobec występku przeistoczonego i prosić przebaczenia!
Tak jest! Javert to widział! Javert to dotykał i nietylko nie mógł zaprzeczyć, ale owszem brał w tem udział. Były to rzeczywistości. Okropna rzecz, że fakta rzeczywiste mogą przybrać tak potworną postać! Tak przesadzając się w trwodze i patrząc przez optyczne złudzenie przestrachu, mimowolnie usuwał wszystko, coby mogło ścieśnić i osłabić wrażenia; teraz społeczeństwo i rodzaj ludzki, i świat cały streszczały się w linji prostej i strasznej; tak, prawo karne, sprawa osądzona, powaga prawodawstwa, wyroki sądów najwyższych, trybunały, sprawiedliwość, logika, płynąca z kodeksu, wszystko to było gruzem, ruiną, zamętem; sam on, Javert, zwyciężony i zgnębiony, a po tych gruzach deptał człowiek w zielonej czapce na głowie i w aureoli na czole; do takiego to doszedł wzburzenia i tak straszne miał widzenie w duszy.
Mógłże to znieść? Nie.
Stan gwałtowny, jaki tylko wyobrażać sobie można! Dwa tylko były sposoby wyjść z niego. Jeden iść stanowczo do Jana Valjean i wtrącić do więzienia galernika. Drugi...
Javert oddalił się od parapetu i tym razem z podniesioną głową szedł pewnym i silnym krokiem do odwachu, który wskazywała latarnia na jednym z rogów placu Châtelet.
Przyszedłszy tam, ujrzał przez szybę dozorcę policyjnego i wszedł. Javert wymienił swoje nazwisko, pokazał dozorcy kartę i usiadł za stołem, na którym paliła się świeca. Na stole leżało pióro, kałamarz ołowiany, papier do protokółów i zapisywania rondów nocnych.
Stół ten, zawsze uzupełniony krzesłem wyplatanem, stanowi biuro i znajduje się na wszystkich odwachach policyjnych; niezmiennie ozdobiony piaseczniczką z bukszpanowemi trocinami i pudełeczkiem z tektury, pełnem czerwonych opłatków do pieczętowania, jest pierwszem najniższem piętrem stylu urzędowego. Tu zaczyna się literatura państwa.
Javert wziął arkusz papieru i zaczął pisać. Oto co napisał:

Kilka uwag dla dobra służby.

„Po pierwsze: proszę pana prefekta, aby raczył przeczytać.
Powtóre: aresztanci, wracając od śledztwa, zdejmują trzewiki i stoją boso podczas, gdy rewidują ich rzeczy. Wielu kaszle, powróciwszy do więzienia. To pociąga wydatki na infirmerję.
Po trzecie: kordon z ajentów, rozstawionych w pewnych odległościach od siebie, rzecz dobra; trzeba jednak mieć na uwadze, by przynajmniej dwaj ajenci nie spuszczali się z oczu, zważywszy, że gdy z jakiejbądź przyczyny jeden ajent zachwieje się w służbie, drugi winien nad nim czuwać i w potrzebie zastąpić.
Po czwarte: nie można sobie wytłómaczyć dlaczego szczególne przepisy więzienia Magdalenek zabraniają więźniowi mieć krzesło, nawet za opłatą.
Po piąte: u Magdalenek są tylko dwie kraty przy kramiku; co sprawia, że aresztanci mogą dotykać ręką kramarki.
Po szóste: aresztanci, zwani szczekaczami, dlatego, że przywołują innych więźniów do parlatorjum, każą więźniowi płacić po dwa soldy za to, że wyraźnie krzyczą jego nazwisko. Jest to kradzież.
Po siódme: za tkanie zatrzymują dziesięć soldów więźniowi w warsztacie tkackim; jest to nadużycie entreprenera, bo tkanina niemniej jest dobrą.
Po ósme: nie dobrze, że zwiedzający więzienie La Force muszą przechodzić podwórko dzieci, udając się do parlatorjum Świętej Marji Egipskiej.
Po dziewiąte: pewnem jest, że żandarmi opowiadają sobie na podwórku prefektury badania, ściągane z więźniów przez urzędników sądowych. Wielki nieporządek, gdy żandarm, który powinien dochowywać święcie tajemnicy, opowiada co słyszał w sali badań.
Po dziesiąte: Pani Henry jest uczciwa kobieta, jej kramik jest bardzo schludny; ale bardzo źle, że kobieta siedzi przy furcie od celek sekretnych. Nie jest to godne więzienia wielkiej cywilizacji.“
Javert napisał to charakterem równym, najstaranniejszym, nie opuściwszy przecinka, i ostro skrzypiąc piórem. Pod ostatnim wierszem podpisał:

„Javert
Inspektor 1-ej klasy.

Na odwachu więzienia Châtelet.
7-go czerwca 1832 r., około pierwszej z rana.“
Javert zasypał trocinami mokry atrament, złożył list, zapieczętował, napisał na wierzchu: Nota dla administracji, zostawił list na stole i wyszedł z odwachu. Szklane i okratowane drzwi zamknęły się za nim.
Znowu poszedł środkiem placu Châtelet, dostał się na wybrzeże i z dokładnością automatyczną powrócił na to samo miejsce, które przed kwadransem opuścił; oparł się łokciami na parapecie i znowu miał tę samą postawę. Zdawałoby się, że się nie ruszył z miejsca.
Dokoła ciemność zupełna. Była to chwila grobowa, następująca zaraz po północy. Gęsta chmura zasłaniała gwiazdy. Niebo było ciemną i złowrogą gęstwiną. W domach miasta wszystkie światła pogasły i nikt nie przechodził; cokolwiek dostrzedz było można na ulicy i wybrzeżach — było puste. Wieże kościoła Najświętszej Panny i Pałacu Sprawiedliwości wyglądały jak zarysy nocy. Latarnia rumieniła cembrowinę wybrzeża. Sylwetki mostów ginęły zdaleka jedne za drugiemi. Rzeka wezbrała od deszczu.
Miejsce, w którem stał Javert oparty, było nad samym prądem Sekwany, prostopadle nad samą wężownicą odmętu, który jak nieskończona śruba nieustannie skręcał się i odkręcał.
Javert pochylił głowę i spojrzał. Wszystko było czarne. Dochodził tylko szum spienionych fal, ale rzeki nie było widać. Czasami w tej przepaścistej głębi ukazało się światełko i zawężykowało bladawo, bo woda ma tę własność, że w najciemniejszej nocy bierze nie wiedzieć skąd światło i zamienia je w węża. Światło znikło i znowu wszystko było niewyraźne. Niezmierzoność zdawała się tu otwartą. Javert miał przed sobą nie wodę, lecz przepaść. Mur wybrzeża prostopadły, pomieszany z parą, uciekający przed oczyma, podobny był do spadzistości otchłani.
Nic nie było widać, tylko zalatywał nieprzyjazny chłód wody i mdły zapach wilgotnych kamieni. Dzikie tchnienie unosiło się w górę z czeluści. Wezbranie rzeki, raczej odgadnięte niż dostrzeżone, tragiczny szum bałwanów, ponura olbrzymiość łuków mostu, myśl o upadku w tę próżnię złowrogą, — cały ten cień był pełen grozy.
Javert chwilę stał nieporuszony, patrząc w otwór ciemności; zdawał się wpatrywać w niewidzialne z natężoną uwagą. Woda szumiała. Nagle zdjął kapelusz i położył na brzegu. Po chwili postać wysoka i czarna, którą opóźniony przechodzień wziąłby z daleka za widmo, stanęła na parapecie, pochyliła się ku Sekwanie, wyprostowała się znowu i spadła prosto w ciemności; rozległ się głuchy plusk i tylko noc była świadkiem konwulsji tej ciemnej postaci, znikłej pod wodą.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.