Nędznicy/Część piąta/Księga ósma/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA ÓSMA.
MROKI.
I.
Izba na dole.

Nazajutrz o zmroku Jan Valjean zastukał do bramy domu Gillenormand. Otworzył mu Baskijczyk. Baskijczyk właśnie był na podwórzu, jakby taki otrzymał rozkaz. Zdarza się czasami, że powiedzą, służącemu: pilnuj czy przyjdzie ten a ten jegomość.
Baskijczyk, nie czekając co powie Jan Valjean, rzekł:
— Pan baron polecił zapytać pana, czy życzy sobie wejść na górę, czy zostać na dole.
— Zostać na dole — odpowiedział Jan Valjean.
Baskijczyk z wielkiem zresztą uszanowaniem otworzył drzwi i rzekł: Pójdę zawiadomić panią.
Pokój, do którego wszedł Jan Valjean, był sklepiony i wilgotny, rodzaj lamusu ciemnego, z jednem okratowanem oknem od ulicy. Izba ta nie należała do tych, które niepokoją miotły i szczotki do zamiatania. Warstwy kurzu spoczywały spokojnie. Nie znano tu prześladowania pająków. Piękna siatka szeroka, dobrze poczerniała i ozdobiona zdechłemi muchami, roztaczała się na szybach okna. Izbę szczupłą i nizką ozdabiał szereg butelek próżnych, ustawionych w kącie. Żółta farba, którą ściana była pomalowana, odstawała od muru szerokiemi płachtami. W głębi na drewnianym kominku, pomalowanym na czarno, palił się ogień, co wskazywało, że liczono na odpowiedź Jana Valjean: Zostać na dole.
Dwa krzesła stały przy kominku. Między krzesłami, niby kobierzec, leżała stara derka, w której więcej było postronków, niż wełny.
Izbę oświecał ogień kominka i zamroczone światło, wpadające przez okno.
Jan Valjean był znużony. Od kilku dni nie jadł i nie spał. Znękany padł na krzesło.
Baskijczyk powrócił, postawił na kominku zapaloną świecę woskową i wyszedł. Jan Valjean opuścił głowę na piersi i nie spostrzegł ani Baskijczyka, ani świecy.
Nagle wyprostował się, jakby zrywając się ze snu. Cozetta stała za nim. Nie widział jej wchodzącej, ale czuł, że weszła. Obrócił się i patrzał na nią. Była przedziwnie piękna. Ale głęboki wzrok jego nie szukał piękności, lecz duszy.
— Otóż to — zawołała Cozetta — wiedziałam, że ojciec jest dziwak, alem się nie spodziewała nic podobnego. Śliczna myśl! Marjusz powiada, że to ojciec chce, bym go tu przyjmowała.
— A tak, ja.
— Spodziewałam się tej odpowiedzi. Dobrze. Uprzedzam ojca, że zrobię scenę. Zacznijmy od początku. Niech mię ojciec pocałuje.
I nadstawiła mu policzek.
Jan Valjean nie ruszył się z miejsca.
— Co widzę? Ojciec stoi w miejscu. Postawa winowajcy. Mniejsza o to, przebaczam. Jezus Chrystus powiedział: Nadstaw drugi policzek. Nadstawiam.
I podsunęła drugi policzek.
Jan Valjean stał nieruchomy. Zdawało się, że miał nogi przybite do posadzki.
— Coś zanosi się na serjo — rzekła Cozetta. Com ojcu zawiniła? Oświadczam, że jestem zagniewana. Musi mię ojciec przeprosić. Będziemy jedli razem obiad.
— Już jestem po obiedzie.
— Nie prawda. Poproszę dziadka Gillenormand, by ojca wyłajał. Dziadkowie mogą łajać ojców. No, pójdziem do salonu, zaraz.
— Niepodobna.
Cozetta zaniepokoiła się nieco. Przestała rozkazywać, zaczęła badać.
— Ale dlaczego? a przytem ojciec wybrał najbrzydszy pokój w całym domu. Tu jest okropnie.
— Wiesz przecie...
Jan Valjean się poprawił.
— Wiesz pani przecie, że jestem dziwak, że mam swoje przywidzenia.
Cozetta klasnęła w rączki.
— Pani!... druga nowość! Co to ma znaczyć?
Jan Valjean spojrzał na nią z rozdzierającym uśmiechem i rzekł:
— Chciałaś być panią. Jesteś nią.
— Ale nie dla ojca.
— Nie nazywaj mię pani ojcem.
— Co znowu?
— Nazywaj mię panem Janem, lub po prostu Janem.
— Panem Janem? więc nie jesteś już ojcem, a ja Cozettą? Co to znaczy? to jakieś rewolucje? co zaszło takiego? proszę mi spojrzeć w oczy! I nie chcesz ojcze mieszkać z nami? I nie chcesz mego pokoju? Cóżem zawiniła, com takiego zrobiła? więc coś zaszło?
— Nic.
— A więc?
— Wszystko po dawnemu.
— A dlaczego ojciec zmienia nazwisko.
— Wszakże i pani zmieniłaś.
Uśmiechnął się tym samym bolesnym uśmiechem i dodał:
— Kiedy jesteś panią Pontmercy, to i ja mogę być panem Janem.
— Nic zgoła nie rozumiem. Wszystko mi się wydaje niedorzeczne. Poproszę męża o pozwolenie, by nazywać ojca panem Janem. Spodziewam się, że na to nie przystanie. Ojciec mię martwi. Można mieć swoje dziwactwa, ale nie trzeba dręczyć swej małej Cozetty. To źle. Ojciec jest dobry, więc nie ma prawa być złym.
Nie odpowiedział.
Cozetta żywo schwyciła obydwie jego ręce i ruchem, któremu niepodobna się oprzeć, podniósłszy je ku swej twarzy, przycisnęła do swej szyi pod brodą z niewysłowioną czułością.
— O! — rzekła — bądź ojciec dobry!
I mówiła dalej:
— Być dobrym, nazywam być grzecznym, zamieszkać z nami, są tu ptaki jak na ulicy Plumet, żyć z nami, porzucić tę norę przy ulicy Człowieka Zbrojnego, nie dawać nam szarad do odgadywania, być jak wszyscy, jadać z nami obiady i śniadania, być moim ojcem.
Wydobył ręce swoje z jej uścisków i rzekł:
— Nie potrzebujesz już pani ojca, masz męża.
Cozetta się rozgniewała.
— Nie potrzebuję już ojca! Co za niedorzeczność, doprawdy nie wiem już co mówić!
— Gdyby tu była Toussaint — mówił dalej Jan Valjean, jak ten, co szukając punktu oparcia, czepia się lada gałązki — ona pierwszaby potwierdziła, że zawsze miałem właściwy sobie sposób obejścia. Nic w tem nowego. Zawsze lubiłem mój ciemny kącik.
— Ależ tu okropnie zimno i ciemno. Szkaradna rzecz, chcieć zostać panem Janem. Nie życzę sobie, by mi ojciec mówił pani.
— Przed chwilą, idąc tutaj — odpowiedział Jan Valjean — widziałem u stolarza na ulicy Św. Ludwika piękny sprzęt. Gdybym był ładną kobietą, tobym go nabył. Śliczna toaleta w nowym guście. Z pachnącego drzewa, misternie nasadzana. Ma dość duże zwierciadło. Są i szufladki. Wcale ładna.
— Fe, brzydki niedźwiedź! — odpowiedziała Cozetta.
I z wdziękiem niewymownym, ścisnąwszy zęby i rozsunąwszy wargi, syknęła na Jana Valjean. Była to Gracja, naśladująca kotkę.
— Jestem strasznie zagniewana — rzekła. Od wczoraj wszyscy mię złościcie. Dąsam się okropnie. Niczego nie rozumiem. Ojciec mię nie broni przeciw Marjuszowi, Marjusz mię nie broni przeciw ojcu, jestem sama. Urządzam pokój jak najpiękniej. Posadziłabym w nim Pana Boga, gdyby można. I otóż gardzą mym pokojem. Mój lokator przyprowadza mię do bankructwa. Polecam Nicolecie zrobić wyborny obiadek. Obejdziemy się pani bez twego obiadu. Mój ojciec, Fauchelevent, chce, bym go nazywała panem Janem i bym go przyjmowała w szkaradnej, starej, wilgotnej piwnicy, gdzie zamiast kryształów są puste butelki, a zamiast firanek pajęczyna! Ojciec jest dziwak, zgoda, nie ma na to rady, ależ trzeba nieco pofolgować ludziom, którzy się tylko co pobrali. Można było odłożyć trochę na później swoje dziwactwa. Musi ojciec być bardzo zadowolony z tej szkaradnej ulicy Człowieka Zbrojnego. Mnie ona przywodziła do rozpaczy! Co ojciec cierpi do mnie! Tak mię martwić! Fe!
I nagle, stawszy się poważną, bystro spojrzała w oczy Janowi Valjean i dodała:
— Może mi ojciec ma za złe, że jestem szczęśliwa?
Naiwność, mimo wiedzy, nieraz sięga bardzo daleko. Zapytanie, tak proste dla Cozetty, było głębokiem dla Jana Valjean. Cozetta chciała drasnąć tylko, a mimowoli zraniła.
Jan Valjean zbladł. Przez chwilę stał nie odpowiadając, potem mówiąc do siebie, wyszeptał trudnym do opisania tonem:
— Jej szczęście było celem mego życia. Teraz Bóg może mi powiedzieć: odejdź. Cozetto, jesteś szczęśliwa, czas swój przeżyłem.
— A! ojciec mówi mi: ty! — zawołała Cozetta.
I rzuciła mu się na szyję.
Jan Valjean bezpamiętny z obłąkaniem przycisnął ją do swej piersi. Zdawało mu się prawie, że ją odbiera.
— Dziękuję ci ojcze — rzekła Cozetta.
Mimowolny popęd miał stać się bolesnym dla Jana Valjean. Łagodnie usunął ręce Cozetty i wziął kapelusz.
— Co znowu? — zapytała Cozetta.
Jan Valjean odpowiedział:
— Odchodzę, czekają na panią.
I w progu drzwi dodał:
— Powiedziałem pani ty. Proszę zapewnić swego męża, że drugi raz już tego nie będzie. Chciej mi pani przebaczyć.
Jan Valjean wyszedł, zostawiając Cozettę zdumioną tem zagadkowem pożegnaniem.






II.
Dalsze cofanie.

Następnego dnia Jan Valjean przyszedł o tej samej godzinie.
Cozetta już go nie wypytywała, nie dziwiła się wcale, nie narzekała na zimno, nie wspomniała o salonie i unikała starannie mówić do Jana Valjean ojcze, lub panie Janie. Nie gniewała się, że przestał jej mówić ty, pozwoliła nazywać się panią. Tylko była mniej wesołą. Może nawet byłaby smutną, gdyby w jej położeniu smutek był możliwy.
Prawdopodobnie miała z Marjuszem jedną z tych rozmów, w których mężczyzna kochany mówi co zechce, nie tłómaczy się z pobudek i zadawala kobietę kochaną. Ciekawość zakochanych nie sięga dalej po za ich miłość.
Izba na dole nieco się przystroiła. Baskijczyk wyniósł butelki, a Nicoletta wymietła pajęczynę.
Jan Valjean przychodził codziennie o tej samej godzinie, nie mając sił inaczej jak dosłownie tłómaczyć słowa Marjusza. Marjusz zawsze wychodził z domu, gdy Jan Valjean przychodził. Domownicy przyzwyczaili się do dziwnego obejścia pana Fauchelevent. Toussaint tłómaczyła go, mówiąc: jegomość zawsze był taki. Dziadek wydał następujący wyrok. — To oryginał. I tego było dosyć. Zresztą w dziewięćdziesiątym drugim roku życia nie łatwo zawierają, się nowe stosunki; nowy przybysz nie pomaga lecz zawadza. Nie ma już dla niego miejsca, przyzwyczajać się w tym wieku do nowych ludzi niepodobna. Ojciec Gillenormand rad był wielce, że się uwolnił od tego pana Fauchelevent czy Trancelevent. Powiedział w dodatku: — Nic pospolitszego nad takich oryginałów. Wyrabiają dziwactw bez liku, a bez żadnego powodu. Margrabia Canaples był jeszcze gorszy. Kupił sobie wspaniały pałac umyślnie, by zamieszkać pod strychem. Ludzie lubią sobie nadawać te pozory fantastyczne.
Nikt nie dostrzegł, co się ukrywało złowrogiego pod tem dziwactwem. Ktoby odgadnął zresztą? Bywają takie trzęsawiska w Indjach. Woda zdaje się niezwykłą, choć nie ma wiatru, drży i burzy się tam, gdzieby powinna być spokojną. Przypatrują się na powierzchni temu wrzeniu bez przyczyny, a nie spostrzegają przechowującej się w głębi hydry.
Podobnie wielu ludzi mają ukryty w duszy potwór, chorobę wewnętrzną, toczącego ich serce smoka, rozpacz, gnieżdżącą się w ciemnościach ich duszy. Nie jeden podobny jest zupełnie do wszystkich ludzi i nikt nie wie, że ma w duszy straszną pasożytnią o stu zębach boleść, żywiącą się sercem biedaka, który od niej umiera. Nikt nie wie, że człowiek ten jest przepaścią. Wody jej są stojące, ale bezdenne. Czasami zaburzy się powierzchnia przepaści i nikt nie pojmuje dlaczego. Tajemnicze zmarszczki ukażą się na gładkiej wód szybie i znikną, wydmie się bąbel powietrzny i pęknie. Zdaje się fraszką, a rzecz to straszna. To oddychanie nieznanego zwierza.
Mieć pewne dziwne zwyczaje, przychodzić wówczas gdy inni odchodzą, ukrywać się gdy inni radzi się pokazać, wszędzie i zawsze starać się być niespostrzeżonym, wybierać aleje samotne, ulice puste, nie mieszać się do rozmowy, unikać tłumów i uroczystości, wydawać się zamożnym, a żyć ubogo, będąc bogatym, nosić klucz w kieszeni i mieć świeczkę u stróża domu, wchodzić od podwórka tylnemi schodami — wszystkie te nieznaczące dziwactwa, te zmarszczki, te bąble na wodzie, te chwilowe fałdy na powierzchni, często pochodzą ze strasznej głębiny.
Tak minęło kilka tygodni. Powoli rozpoczęło się nowe życie dla Cozetty; nowe stosunki towarzyskie, odwiedziny, zajęcia gospodarskie i przyjemności życia, te sprawy najważniejsze. Przyjemności Cozetty nie były kosztowne; być z Marjuszem, oto cała jej rozkosz. Wyjść z nim, pozostać z nim, oto najważniejsze zajęcie jej życia. Dla nich była to zawsze nowa radość wyjść, wziąwszy się pod ręce i przechadzać się we dwoje na słońcu, na ulicy, wobec całego świata. Cozetta miała jedną przykrość. Toussaint nie mogła się zgodzić z Nicolettą; spoić w jedno te dwie stare dziewczyny było niepodobieństwem. Dziadek był zdrów. Marjusz bronił czasami jaką sprawę, ciotka Gillenormand wiodła w ciszy obok młodej pary żywot spokojny i nieznaczący, który ją zadowalał. Jan Valjean przychodził codziennie.
Tykanie znikło, mówiono sobie: wy, pani, panie Janie i Cozetta zaczęła jakoś inaczej patrzeć na dawnego ojca. Rzekłbyś, powiodły mu się starania, by ją odstręczyć od siebie. Była coraz weselsza, a coraz mniej czuła. A jednak kochała go zawsze i wiedział o tem. Jednego dnia rzekła doń z nienacka. — Byliście moim ojcem, teraz nim nie jesteście, byliście panem Fauchelevent, a teraz jesteście Janem. Czemże w istocie jesteście? wcale mi się to nie podoba. Gdyby nie to, że jesteście tak dobrzy, tobym się was bała.
Mieszkał zawsze przy ulicy Człowieka Zbrojnego, nie mogąc się odważyć na wyprowadzenie z dzielnicy, w której mieszkała Cozetta.
W pierwszych dniach ledwie kilka minut zostawał z Cozettą i zaraz odchodził.
Powoli przyzwyczajał się do dłuższych odwiedzin.
Rzekłbyś, że korzysta z upoważnienia dni, które stawały się dłuższe: przychodził wcześnie, odchodził później.
Pewnego dnia Cozetta mimowolnie powiedziała: Ojcze. Błyskawica radości oświeciła starą, posępną twarz Jana Valjean. Poprawił ją: Nazywaj mnie Janem.
— Ach, prawda — odpowiedziała, wybuchając śmiechem — pan Jan. — Dobrze — rzekł — i odwrócił głowę, by nie widziała łez w jego oczach.






III.
Przypominają sobie ogród przy ulicy Plumet.

Było to po raz ostatni. Po tej ostatniej błyskawicy światło zagasło zupełnie. Żadnej już poufałości, nie było powitań z pocałunkami, ani tych słów tak słodkich: mój ojcze! Działo się to na jego żądanie i z własnej jakoby winy był zwolna wypędzany zewsząd, gdziekolwiek był szczęśliwy. I dożył tej nędzy, że jednego dnia straciwszy całą Cozettę, musiał potem tracić ją jeszcze po odrobinie.
Oko przyzwyczaja się w końcu do ciemności piwnicy. W ogóle wystarczał mu codzienny widok Cozetty. Całe jego życie skupiało się w tej godzinie odwiedzin. Siadał przy niej, patrzył na nią w milczeniu, albo też mówił jej o latach dawniejszych, o jej wieku dziecinnym, o klasztorze i dawnych małych przyjaciółkach.
Jednego popołudnia, było to w pierwszych dniach kwietnia, ciepłych choć czasami chłodnawych, gdy weseliło się słońce, rozbudzały się ogrody, otaczające okna Marjusza i Cozetty, rozkwitała tarnina, gwoździki pięły się po starych murach, powoje wychylały kielichy ze szczelin kamieni, stokrocie i jaskry pękały w trawie, bujały białe motylki, wiatr, ten kapelmistrz wiekuistego wesela, próbował między drzewami pierwszych nut wielkiej symfonji wiosennej; jednego takiego popołudnia Marjusz rzekł do Cozetty: — Powiedzieliśmy, że pójdziem zobaczyć nasz ogród na ulicy Plumet. Idźmy. Nie bądźmy niewdzięczni. I polecieli jak dwie jaskółki na wiosnę. Ogród przy ulicy Plumet wydał im się zorzą poranną. Mieli już za sobą w życiu coś, co było niby wiosną ich miłości. Dom przy ulicy Plumet, wynajęty na czas długi, należał jeszcze do Cozetty. Poszli do tego ogrodu i tego domu. Znaleźli się tu znowu i zapomnieli. Wieczorem o zwykłej godzinie Jan Valjean przyszedł na ulicę Panien Kalwarji. — Pani wyszła z panem i jeszcze nie wróciła — rzekł Baskijczyk. Usiadł w milczeniu i czekał godzinę. Cozetta nie wracała. Opuścił głowę i odszedł.
Cozetta była tak upojona tą przechadzką do swego ogrodu i tak uradowana, że przeżyła cały dzień w swojej przeszłości, iż nazajutrz o niczem innem nie mówiła. Nie spostrzegła nawet, że nie widziała Jana Valjean.
— Jakeście tam poszli? — zapytał ją Jan Valjean.
— Pieszo.
— A napowrót?
— W dorożce.
Od pewnego czasu zauważył Jan Valjean, że młoda para żyła bardzo oszczędnie. Niepokoiło to Jana Valjean. Oszczędność Marjusza była surowa i Jan Valjean uczuł ją jak wyrzut sobie uczyniony. Zapytał nieśmiało:
— Dlaczego nie macie własnego powozu? Utrzymanie powozu i koni nie kosztowałoby was więcej nad pięćset franków miesięcznie. Jesteście bogaci.
— Nie wiem — odpowiedziała Cozetta.
— A dlaczego odprawiliście Toussaint i nie najęli drugiej na jej miejsce?
— Nicoletta wystarcza.
— Przecież potrzebujesz pani pokojówki?
— Alboż nie mam Marjusza?
— Powinniście mieć dom własny, własnych służących, powóz, loże w teatrze. Dlaczego nie korzystać z bogactwa? Bogactwa pomnażają szczęście.
Cozetta nic nie odpowiedziała.
Odwiedziny Jana Valjean wcale się nie skracały. Owszem. Gdy serce się obsliźnie, nic go nie powstrzyma na pochyłości.
Jan Valjean, chcąc przedłużyć odwiedziny, a nie znudzić Cozetty, wychwalał Marjusza; nazywał go pięknym, szlachetnym, odważnym, rozumnym, wymownym i dobrym. Cozetta potakiwała z zapałem. Jan Valjean rozpoczynał na nowo pochwały i rozmowa płynęła bez końca. Marjusz — jedno to słowo było niewyczerpane. W tych siedmiu głoskach były całe tomy. Tym sposobem Jan Valjean przesiadywał długo. Widzieć Cozettę, przy niej zapominać o swej niedoli, jakże to słodko! Był to balsam na jego rany. Zdarzyło się nieraz, że Baskijczyk kilkakrotnie wchodził do izby i mówił: Pan Gillenormand przysyła mnie do pani baronowej przypomnieć, że już jest na stole.
W tych dniach Jan Valjean wracał do siebie bardzo zamyślony.
Byłaż więc prawda w tem porównaniu do poczwarki, które stanęło w myśli Marjusza? Czyż Jan Valjean był w istocie poczwarką, uporczywie odwiedzającą swego motyla?
Jednego dnia pozostał dłużej niż zwykle. Nazajutrz zauważył, że nie było ognia na kominku. Ba! pomyślał nie ma ognia. I wytłómaczył sobie: — Rzecz prosta. Mamy kwiecień. Zimna ustały.
— Boże! jakże tu zimno! — zawołała wchodząc Cozetta.
— Ależ nie — rzekł Jan Valjean.
— Więc to wy kazaliście Baskijczykowi nie palić?
— Tak. Wkrótce będziemy mieli maj.
— Ależ pali się do czerwca. A w tej piwnicy choćby rok cały.
— Sądziłem, że obejdzie się bez ognia.
— Ach! to jedno z waszych dziwactw! — odparła Cozetta.
Następnego dnia zapalono na kominku. Ale dwa krzesła stały w drugim końcu izby przy drzwiach. — Co to ma znaczyć — pomyślał Jan Valjean. Poszedł po krzesła i postawił je na zwykłem miejscu przy kominku.
Zapalony ogień dodał mu nieco odwagi. Przedłużył jeszcze bardziej swoją wizytę. Gdy miał odchodzić, Cozetta rzekła:
— Wczoraj mój mąż powiedział mi rzecz dziwną..
— Coż takiego?
— Powiedział: Cozetto, mamy trzydzieści tysięcy franków rocznego dochodu. Ty masz dwadzieścia siedm a ja mam od dziadka trzy. Odpowiedziałam: to czyni razem trzydzieści. On dodał: — Czy będziesz mieć odwagę żyć tylko z trzech tysięcy? Odpowiedziałam: Niewątpliwie, choćby bez grosza, byle z tobą. I potem zapytałam: Dlaczego mi to mówisz? On odpowiedział: Tak, chciałem tylko wiedzieć.
Jan Valjean nie znalazł ani słowa odpowiedzi. Prawdopodobnie Cozetta spodziewała się, że jej da jakie wyjaśnienie; słuchał, milcząc ponuro. Wracając na ulicę Człowieka Zbrojnego, był tak pogrążony w myślach, że się pomylił we drzwiach i wszedł do sąsiedniego domu. Dopiero wszedłszy na dwa piętra, spostrzegł swój błąd i zeszedł na dół.
W głowie jego snuły się przeróżne domysły. Oczywiście Marjusz powątpiewał o czystości źródła, z którego pochodziły te sześćkroć sto tysięcy franków; może odgadnął, że pieniądze te należały do Jana Valjean, i niechcąc używać podejrzanego majątku, wolał żyć biednie z Cozettą.
Prócz tego Jan Valjean zaczął spostrzegać, że go chcą się pozbyć.
Następnego dnia doznał pewnego wstrząśnienia, wchodząc do pokoju na dole. Nie było krzeseł, ani nawet stołka.
— Co to? — zawołała Cozetta wchodząc — nie ma krzeseł? gdzie się podziały?
— Nie ma ich — odpowiedział Jan Valjean.
— A to co znowu! Jan Valjean wybąkał:
— To ja powiedziałem Baskijczykowi, żeby je zabrał.
— Z powodu?
— Bo dziś zabawię tylko kilka minut.
— To jeszcze nie powód, by rozmawiać stojący.
— Zdaje się, że Baskijczyk potrzebował tych krzeseł do salonu.
— Na co?
— Zapewne macie dziś gości.
— Żadnych.
Jan Valjean nie wiedział już, co powiedzieć.
Cozetta wzruszyła ramionami.
— Kazać zabierać krzesła! Dawniej kazaliście zgasić ogień na kominku. Co za dziwactwo!
— Żegnam — szepnął Jan Valjean.
Nie powiedział: żegnam cię, Cozetto, ale też nie miał siły powiedzieć: żegnam panią.
Wyszedł znękany.
Tym razem zrozumiał.
Nazajutrz nie przyszedł. Cozetta spostrzegła to dopiero wieczór.
— Ale — rzekła — pan Jan dziś nie był.
Ścisnęło się trochę jej serce, ale rozerwał ją zaraz pocałunek Marjusza.
Następnego dnia także nie przyszedł.
Cozetta nie zważała na to, bawiła się wieczór, spała w nocy jak zwykle i przypomniała sobie dopiero się obudziwszy. Była tak szczęśliwa! Posłała zaraz Nicolettę do pana Jana dowiedzieć się czy nie chory, i dlaczego nie był wczoraj. Nicoletta przyniosła odpowiedź od pana Jana. Był zdrów, ale zajęty. Wkrótce przyjdzie. Jak tylko będzie mógł najprędzej. Zresztą wyjedzie w drogę. Pani przypomni sobie, że ma zwyczaj czasami wyjeżdżać. Prosił, by się nic nie obawiać i o nim nie myśleć.
Nicoletta, wchodząc do pana Jana, powtórzyła mu dosłownie zapytanie swej pani, że przysyła dowiedzieć się, dlaczego pan Jan nie przyszedł wczoraj. — Od dwóch dni już nie byłem — rzekł Jan Valjean łagodnie.
Ale uwaga ta przeszła mimo uszu Nicoletty i nie powtórzyła jej Cozecie.






IV.
Przyciąganie i gaśnienie.

Podczas ostatnich miesięcy wiosennych i pierwszych miesięcy letnich 1833 r., rzadcy przechodnie ulicy Marais, kupcy we drzwiach sklepów i próżniacy, stojący przed bramami domów, widywali starca ubranego czarno i przyzwoicie, który codziennie o jednej godzinie, gdy zmrok zapadał, wychodził, z ulicy Człowieka Zbrojnego, od strony ulicy Świętokrzyskiej, mijał ulicę Białych Płaszczów, wstępował na ulicę Św. Katarzyny i doszedłszy do ulicy Wstęgi, zawracał na lewo i wchodził na ulicę Św. Ludwika.
Tu szedł wolnym krokiem, z głową naprzód wyciągniętą, nic nie widząc, nic nie słysząc, z oczyma nieruchomie utkwionemi w jeden punkt zawsze ten sam, który zdawał się być gwiaździstym, a w istocie był rogiem ulicy Panien Kalwarji. Im bardziej się zbliżał do tego rogu, tem oko jego bardziej błyszczało, jakaś radość rozjaśniała źrenice wewnętrzną jutrzenką, zdawał się być oczarowany i rozczulony, usta poruszały się nieznacznie, jakby rozmawiał z kimś, którego widzi zdaleka, uśmiechał się błędnie i jak mógł postępował najpowolniej. Rzekłbyś, że gorąco pragnął dojść, lękał się chwili, w której stanie na miejscu. Gdy już tylko kilka domów dzieliło go od przyciągającej ulicy, krok jego tak wolniał, iż chwilami zdawało się, iż się nie posuwa naprzód. Chwianie się głowy i nieruchomość źrenicy przypominały igłę magnesową, szukającą bieguna. Jakkolwiek się opóźniał, musiał w końcu dojść do rogu ulicy Panien Kalwarji; wówczas zatrzymywał się, drżał, z posępną lękliwością wysuwał głowę za róg ostatniego domu, patrzył w ulicę, a w tem jego tragicznem spojrzeniu było coś podobnego do olśniewania niemożliwości i do odblasku zamkniętego raju. Później gruba łza, która zwolna zbierała się w kącie powiek, stoczyła się po jagodzie i niekiedy zatrzymała na ustach. Starzec czuł jej smak gorzki. Tak stał kilka minut jakby z kamienia, potem wracał tą samą drogą i tym samym krokiem, a w miarę jak się oddalał, wzrok jego gasnął.
Powoli starzec przestał chodzić do rogu ulicy Panien Kalwarji i zatrzymywał się wpół drogi na ulicy Św. Ludwika, raz dalej, drugi raz bliżej. Jednego dnia stanął na rogu ulicy Św. Katarzyny i zdaleka patrzył na ulicę Panien Kalwarji. Później w milczeniu kiwnął głową, jakby sobie czegoś odmawiał i zawrócił do domu.
Wkrótce nie dochodził nawet do ulicy Św. Ludwika. Zatrzymywał się na ulicy Brukowej, wstrząsał głową i zawracał; później nie wchodził za ulicę Trzech Pawilonów; później zatrzymywał się przy ulicy Białych Płaszczów. Rzekłbyś wahadło nienakręconego zegaru, które porusza się coraz krócej, aż w końcu się zatrzyma zupełnie.
Codziennie wychodził z domu o tej samej godzinie, puszczał się w tą samą drogę, ale nie kończył wycieczki i być może nieświadomie, nieustannie ją skracał. Twarz jego wyrażała myśl jedyną:
— Na co się zdało? Źrenica jego zagasła, żadnego nie okazywała promyka światła. Nawet łza się wyczerpała i już nie zbierała się w kącie powiek; myślące to oko było suche. Starzec miał zawsze wysuniętą naprzód głowę, niekiedy poruszał brodą i przykro było patrzeć na zmarszczki jego wychudłej szyi. Niekiedy w czasie słoty miał pod pachą parasol, ale go nie otwierał. Poczciwe kobieciny tej części miasta mawiały: to warjat. Dzieci, śmiejąc się, szły za nim.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.