Nędznicy/Część piąta/Księga ósma/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Izba na dole.

Nazajutrz o zmroku Jan Valjean zastukał do bramy domu Gillenormand. Otworzył mu Baskijczyk. Baskijczyk właśnie był na podwórzu, jakby taki otrzymał rozkaz. Zdarza się czasami, że powiedzą, służącemu: pilnuj czy przyjdzie ten a ten jegomość.
Baskijczyk, nie czekając co powie Jan Valjean, rzekł:
— Pan baron polecił zapytać pana, czy życzy sobie wejść na górę, czy zostać na dole.
— Zostać na dole — odpowiedział Jan Valjean.
Baskijczyk z wielkiem zresztą uszanowaniem otworzył drzwi i rzekł: Pójdę zawiadomić panią.
Pokój, do którego wszedł Jan Valjean, był sklepiony i wilgotny, rodzaj lamusu ciemnego, z jednem okratowanem oknem od ulicy. Izba ta nie należała do tych, które niepokoją miotły i szczotki do zamiatania. Warstwy kurzu spoczywały spokojnie. Nie znano tu prześladowania pająków. Piękna siatka szeroka, dobrze poczerniała i ozdobiona zdechłemi muchami, roztaczała się na szybach okna. Izbę szczupłą i nizką ozdabiał szereg butelek próżnych, ustawionych w kącie. Żółta farba, którą ściana była pomalowana, odstawała od muru szerokiemi płachtami. W głębi na drewnianym kominku, pomalowanym na czarno, palił się ogień, co wskazywało, że liczono na odpowiedź Jana Valjean: Zostać na dole.
Dwa krzesła stały przy kominku. Między krzesłami, niby kobierzec, leżała stara derka, w której więcej było postronków, niż wełny.
Izbę oświecał ogień kominka i zamroczone światło, wpadające przez okno.
Jan Valjean był znużony. Od kilku dni nie jadł i nie spał. Znękany padł na krzesło.
Baskijczyk powrócił, postawił na kominku zapaloną świecę woskową i wyszedł. Jan Valjean opuścił głowę na piersi i nie spostrzegł ani Baskijczyka, ani świecy.
Nagle wyprostował się, jakby zrywając się ze snu. Cozetta stała za nim. Nie widział jej wchodzącej, ale czuł, że weszła. Obrócił się i patrzał na nią. Była przedziwnie piękna. Ale głęboki wzrok jego nie szukał piękności, lecz duszy.
— Otóż to — zawołała Cozetta — wiedziałam, że ojciec jest dziwak, alem się nie spodziewała nic podobnego. Śliczna myśl! Marjusz powiada, że to ojciec chce, bym go tu przyjmowała.
— A tak, ja.
— Spodziewałam się tej odpowiedzi. Dobrze. Uprzedzam ojca, że zrobię scenę. Zacznijmy od początku. Niech mię ojciec pocałuje.
I nadstawiła mu policzek.
Jan Valjean nie ruszył się z miejsca.
— Co widzę? Ojciec stoi w miejscu. Postawa winowajcy. Mniejsza o to, przebaczam. Jezus Chrystus powiedział: Nadstaw drugi policzek. Nadstawiam.
I podsunęła drugi policzek.
Jan Valjean stał nieruchomy. Zdawało się, że miał nogi przybite do posadzki.
— Coś zanosi się na serjo — rzekła Cozetta. Com ojcu zawiniła? Oświadczam, że jestem zagniewana. Musi mię ojciec przeprosić. Będziemy jedli razem obiad.
— Już jestem po obiedzie.
— Nie prawda. Poproszę dziadka Gillenormand, by ojca wyłajał. Dziadkowie mogą łajać ojców. No, pójdziem do salonu, zaraz.
— Niepodobna.
Cozetta zaniepokoiła się nieco. Przestała rozkazywać, zaczęła badać.
— Ale dlaczego? a przytem ojciec wybrał najbrzydszy pokój w całym domu. Tu jest okropnie.
— Wiesz przecie...
Jan Valjean się poprawił.
— Wiesz pani przecie, że jestem dziwak, że mam swoje przywidzenia.
Cozetta klasnęła w rączki.
— Pani!... druga nowość! Co to ma znaczyć?
Jan Valjean spojrzał na nią z rozdzierającym uśmiechem i rzekł:
— Chciałaś być panią. Jesteś nią.
— Ale nie dla ojca.
— Nie nazywaj mię pani ojcem.
— Co znowu?
— Nazywaj mię panem Janem, lub po prostu Janem.
— Panem Janem? więc nie jesteś już ojcem, a ja Cozettą? Co to znaczy? to jakieś rewolucje? co zaszło takiego? proszę mi spojrzeć w oczy! I nie chcesz ojcze mieszkać z nami? I nie chcesz mego pokoju? Cóżem zawiniła, com takiego zrobiła? więc coś zaszło?
— Nic.
— A więc?
— Wszystko po dawnemu.
— A dlaczego ojciec zmienia nazwisko.
— Wszakże i pani zmieniłaś.
Uśmiechnął się tym samym bolesnym uśmiechem i dodał:
— Kiedy jesteś panią Pontmercy, to i ja mogę być panem Janem.
— Nic zgoła nie rozumiem. Wszystko mi się wydaje niedorzeczne. Poproszę męża o pozwolenie, by nazywać ojca panem Janem. Spodziewam się, że na to nie przystanie. Ojciec mię martwi. Można mieć swoje dziwactwa, ale nie trzeba dręczyć swej małej Cozetty. To źle. Ojciec jest dobry, więc nie ma prawa być złym.
Nie odpowiedział.
Cozetta żywo schwyciła obydwie jego ręce i ruchem, któremu niepodobna się oprzeć, podniósłszy je ku swej twarzy, przycisnęła do swej szyi pod brodą z niewysłowioną czułością.
— O! — rzekła — bądź ojciec dobry!
I mówiła dalej:
— Być dobrym, nazywam być grzecznym, zamieszkać z nami, są tu ptaki jak na ulicy Plumet, żyć z nami, porzucić tę norę przy ulicy Człowieka Zbrojnego, nie dawać nam szarad do odgadywania, być jak wszyscy, jadać z nami obiady i śniadania, być moim ojcem.
Wydobył ręce swoje z jej uścisków i rzekł:
— Nie potrzebujesz już pani ojca, masz męża.
Cozetta się rozgniewała.
— Nie potrzebuję już ojca! Co za niedorzeczność, doprawdy nie wiem już co mówić!
— Gdyby tu była Toussaint — mówił dalej Jan Valjean, jak ten, co szukając punktu oparcia, czepia się lada gałązki — ona pierwszaby potwierdziła, że zawsze miałem właściwy sobie sposób obejścia. Nic w tem nowego. Zawsze lubiłem mój ciemny kącik.
— Ależ tu okropnie zimno i ciemno. Szkaradna rzecz, chcieć zostać panem Janem. Nie życzę sobie, by mi ojciec mówił pani.
— Przed chwilą, idąc tutaj — odpowiedział Jan Valjean — widziałem u stolarza na ulicy Św. Ludwika piękny sprzęt. Gdybym był ładną kobietą, tobym go nabył. Śliczna toaleta w nowym guście. Z pachnącego drzewa, misternie nasadzana. Ma dość duże zwierciadło. Są i szufladki. Wcale ładna.
— Fe, brzydki niedźwiedź! — odpowiedziała Cozetta.
I z wdziękiem niewymownym, ścisnąwszy zęby i rozsunąwszy wargi, syknęła na Jana Valjean. Była to Gracja, naśladująca kotkę.
— Jestem strasznie zagniewana — rzekła. Od wczoraj wszyscy mię złościcie. Dąsam się okropnie. Niczego nie rozumiem. Ojciec mię nie broni przeciw Marjuszowi, Marjusz mię nie broni przeciw ojcu, jestem sama. Urządzam pokój jak najpiękniej. Posadziłabym w nim Pana Boga, gdyby można. I otóż gardzą mym pokojem. Mój lokator przyprowadza mię do bankructwa. Polecam Nicolecie zrobić wyborny obiadek. Obejdziemy się pani bez twego obiadu. Mój ojciec, Fauchelevent, chce, bym go nazywała panem Janem i bym go przyjmowała w szkaradnej, starej, wilgotnej piwnicy, gdzie zamiast kryształów są puste butelki, a zamiast firanek pajęczyna! Ojciec jest dziwak, zgoda, nie ma na to rady, ależ trzeba nieco pofolgować ludziom, którzy się tylko co pobrali. Można było odłożyć trochę na później swoje dziwactwa. Musi ojciec być bardzo zadowolony z tej szkaradnej ulicy Człowieka Zbrojnego. Mnie ona przywodziła do rozpaczy! Co ojciec cierpi do mnie! Tak mię martwić! Fe!
I nagle, stawszy się poważną, bystro spojrzała w oczy Janowi Valjean i dodała:
— Może mi ojciec ma za złe, że jestem szczęśliwa?
Naiwność, mimo wiedzy, nieraz sięga bardzo daleko. Zapytanie, tak proste dla Cozetty, było głębokiem dla Jana Valjean. Cozetta chciała drasnąć tylko, a mimowoli zraniła.
Jan Valjean zbladł. Przez chwilę stał nie odpowiadając, potem mówiąc do siebie, wyszeptał trudnym do opisania tonem:
— Jej szczęście było celem mego życia. Teraz Bóg może mi powiedzieć: odejdź. Cozetto, jesteś szczęśliwa, czas swój przeżyłem.
— A! ojciec mówi mi: ty! — zawołała Cozetta.
I rzuciła mu się na szyję.
Jan Valjean bezpamiętny z obłąkaniem przycisnął ją do swej piersi. Zdawało mu się prawie, że ją odbiera.
— Dziękuję ci ojcze — rzekła Cozetta.
Mimowolny popęd miał stać się bolesnym dla Jana Valjean. Łagodnie usunął ręce Cozetty i wziął kapelusz.
— Co znowu? — zapytała Cozetta.
Jan Valjean odpowiedział:
— Odchodzę, czekają na panią.
I w progu drzwi dodał:
— Powiedziałem pani ty. Proszę zapewnić swego męża, że drugi raz już tego nie będzie. Chciej mi pani przebaczyć.
Jan Valjean wyszedł, zostawiając Cozettę zdumioną tem zagadkowem pożegnaniem.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.