Nędznicy/Część druga/Księga piąta/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.
Człowiek z dzwonkiem.

Szedł prosto do człowieka, którego zobaczył w ogrodzie. Po drodze wydobył z kieszeni kamizelki rulonik z pieniędzmi.
Człowiek ów, ze schyloną ku ziemi głową, nie widział go nadchodzącego. W kilku susach Jan Valjean stanął przed nim i zawołał:
— Sto franków!
Człowiek podskoczył i podniósł głowę.
— Sto franków zarobicie — powtórzył Jan Valjean, jeżeli mi dacie na tę noc schronienie!
Promienie księżyca padły na wylękłą twarz Jana Valjean.
— Ach, to wy, ojcze Madeleine! — rzekł człowiek.
Na to nazwisko wymówione tym tonem, o tak późnej godzinie, w miejscu nieznanem, przez nieznajomego człowieka, cofnął się Jan Valjean.
Przygotowany był na wszystko, wyjąwszy na to jedno. Ten co do niego mówił był to starzec zgarbiony, kulawy, odziany prawie jak wieśniak, przy kolanie miał opaskę rzemienną, u której wisiał spory dzwonek. Rysów twarzy nie można było rozpoznać, bo stał w cieniu.
Poczciwiec zdjął z głowy czapkę i zawołał drżący.
— A mój Boże, jak się tu dostaliście, ojcze Madeleine! którędyście weszli, Chryste Panie! Spadacie jak z obłoków. To prawda, że jeśli spadniecie kiedy, to chyba ztamtąd. A jak to wyglądacie. Bez chustki na szyi, bez kapelusza, bez surduta! Wiecie że nastraszylibyście każdego, coby was nie znał? Bez surduta! Panie Boże, czy święci teraz warjują! Ale jakeście tu weszli?
Słowa płynęły jedne za drugiemi. Starzec trzepał z tą gadatliwością wieśniaczą, w której nie ma nic niepokojącego. We wszystkiem co mówił malowało się osłupienie i dobroduszna szczerota.
— Kto jesteście? i co to za dom tutaj? — zapytał Jan Valjean.
— A doprawdy, tego nadto — zawołał starzec; jestem ten, któremuście tu dali miejsce, a ten dom, to dom, w którym daliście mi miejsce. Jak to! nie poznajecie mię!
— Nie — rzekł Jan Valjean. A jakim sposobem wy mię znacie?
— Ocaliliście mi życie — rzekł człowiek.
Obrócił się, promień księżyca odznaczył rysy jego twarzy i Jan Valjean poznał starego Fauchelevent.
— A! — rzekł Jan Valjean — to wy? tak, poznaję was teraz.
— Prawdziwe szczęście! — rzekł stary tonem wyrzutu.
— A co tu robicie o tej porze! — zapytał Jan Valjean.
— Ba! przecież okrywam moje melony!
W istocie stary Fauchelevent w chwili, gdy Jan Valjean do niego przystąpił, trzymał w ręku koniec słomianki, którą rozciągał na cieplarnię. Położył już tak kilka słomianek od godziny jak był w ogrodzie. Przy tej to czynności robił szczególne poruszenia, które zauważył z szopy Jan Valjean.
Stary mówił dalej:
— Powiedziałem sobie: księżyc jest w pełni, będzie przymrozek. Gdybym odział moje melony surdutem? I dodał patrząc na Jana Valjean z prostaczym śmiechem: dalibóg, powinnibyście tak samo uczynić! Ale jakeście się tu dostali?
Jan Valjean widząc, że jest poznany przez tego człowieka, przynajmniej pod nazwiskiem Madeleina, postępował teraz bardzo ostrożnie. Zadawał mnóstwo zapytań. Rzecz dziwna, role zdawały się zmienione. On niespodziany przybysz, rozpytywał.
— Co to za dzwonek macie u kolana?
— To? — odpowiedział Fauchelevent — to żeby mię unikano.
— Jakto! żeby was unikano?
Stary Fauchelevent mrugnął okiem z miną nie dającą się opisać.
— A do licha! tu same kobiety w tym domu, wiele młodych dziewcząt. Zdaje się, że byłbym niebezpiecznym. gdyby mię spotkały. Dzwonek je przestrzega. Gdy się zbliżam, one odchodzą.
— Cóż to za dom?
— Ba! alboż nie wiecie!
— Ależ nie, nie wiem.
— Wszakżeście mię tu umieścili jako ogrodnika!
— Odpowiadajcie, jakbym o niczem nie wiedział.
— A więc, przecież to klasztor Picpusa Małego!
Jan Valjean teraz sobie przypomniał. Przypadek, to jest Opatrzność, sprowadzała go właśnie do klasztoru dzielnicy Św. Antoniego, w którym stary Fauchelevent, kaleka od czasu jak upadł pod wóz, przed dwoma laty przyjęty został na jego rekomendacje. Powtórzył jakby sam mówiąc do siebie:
— Klasztor Picpusa-Małego!
— Ale wracając do rzeczy — zapytał z kolei Fauchelevent — jakim u licha sposobem dostaliście się tutaj, ojcze Madeleine? Prawda że jesteście świętym, ale zawsze mężczyzną, a mężczyźni tu nie wchodzą.
— A jednak wy tu jesteście?
— Ale nikt więcej.
— Wszelako — dodał Jan Valjean — muszę tu zostać.
— A mój Boże! — zawołał Fauchelevent.
Jan Valjean zbliżył się do starca i rzekł głosem poważnym:
— Ojcze Fauchelevent, ocaliłem ci życie.
— Ja pierwszy to przypomniałem — odpowiedział Fauchelevent.
— Otóż dziś możecie zrobić to dla mnie, com niegdyś dla was uczynił.
Fauchelevent ujął staremi pomarszczonemi i drżącemi rękoma dwie silne ręce Jana Valjean, i kilka chwil nie mógł wyrzec ani słowa. Nakoniec zawołał:
— Oh! byłoby to błogosławieństwo Boże, gdybym mógł odpłacić się wam trochę! Ja! mam ocalić wam życie! panie merze, rozporządzaj starym poczciwcem.
Przedziwna radość przeistoczyła starca. Z jego twarzy zdawały się tryskać promienie.
— Co mam czynić? — zapytał.
— Zaraz wam wytłumaczę. Macie izbę?
— Mam samotną chałupę, za ścianą starego klasztoru tam w kącie, której nikt nie widzi. Są trzy izby.
W istocie chałupa była tak ukrytą za ruiną, że jej nikt nie mógł widzieć, i Jan Valjean nie spostrzegł.
— Dobrze — rzekł Jan Valjean. Teraz żądam od was dwóch rzeczy.
— Jakich, panie merze?
— Najprzód, nie powiecie nikomu co o mnie wiecie. Powtóre, nie będziecie się starali dowiedzieć nic więcej.
— Wola pańska. Wiem że pan nic nieuczciwego nie możesz zrobić i zawsze byłeś człowiekiem bożym. A przytem, pan mię tu umieściłeś. To już dotyczy pana. Jestem na pańskie rozkazy.
— Dobrze. A teraz chodźcie ze mną. Zabierzemy dziecko.
— A! — rzekł Fauchelevent. Jest dziecko!
Nie dodał ani słowa i szedł za Janem Valjean, jak pies za swym panem.
W niespełna pół godziny potem, Cozetta rumiana od płomieni dobrego ognia, spała w łóżku starego ogrodnika. Jan Valjean włożył chustkę i surdut, odszukano i podniesiono kapelusz przez mur przerzucony; gdy Jan Valjean wdziewał surdut, Fauchelevent odpasał rzemień z dzwonkiem, który teraz zawieszony na gwoździu przy koszu, ozdabiał ścianę. Dwaj ludzie grzeli się oparci łokciami o stół, na który Fauchelevent podał bochenek czarnego chleba, kawał sera, butelkę wina i dwie szklanki; stary rzekł do Jana Valjean kładąc rękę na jego kolanie:
— A! ojcze Madeleine! nie poznaliście mię od razu! Ocalacie życie ludziom, a potem ich nie poznajecie! O, to źle! ale oni pamiętają o was! niewdzięczni jesteście!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.