Nędznicy/Część czwarta/Księga jedenasta/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
Objaśnienia o początku poezji Gavrocha.
Wpływ członka Akademji na te poezje.

W chwili, gdy zamieszanie przed arsenałem spowodowało cofanie się tłumu, który postępował za trumną jenerała Lamarque, i wzdłuż całego bulwaru ciążył, że tak powiemy, na głowie orszaku pogrzebowego, zrobił się straszny zamęt. Gromady ludu zachwiały się, złamały się szeregi, wszyscy biegli, uciekali, jedni z okrzykami natarcia, inni z przerażeniem ucieczki. Ogromne fale, pokrywające bulwary, w mgnieniu oka podzieliły się, rozlały na prawo i lewo i niby wartkie potoki stoczyły się na dwieście ulic odrazu z łoskotem puszczonej śluzy. W tej chwili dzieciak w łachmanach, wychodzący z ulicy Menilmontant, trzymając w ręku gałązkę bluszczu, zerwaną na wzgórzach Belleville, zobaczył na wystawie sklepu starzyzny zużyty pistolet. Rzucił na bruk gałęź i zawołał:
— Matko Nieznajomska, pożyczam od ciebie tę maszynę.
I uciekł z pistoletem.

W kilka minut potem przerażeni mieszczanie, pierzchający ulicą Amelot i ulicą Niską, spotkali chłopca, który śpiewał:
W nocy nic nie widzimy wcale,

W dzień widzimy doskonale.
Spasły mieszczuch jak miech sapie,
Nim sens pism fałszywych złapie;
Wielbcie cnoty, zbawcie dusze,

Hej! spiczaste kapelusze!

Był to mały Gavroche, idący na wojnę.
Na bulwarze spostrzegł, że pistolet nie miał kurka.
Od kogo nauczył się tej zwrotki, którą przyśpiewywał sobie w marszu, gdzie się nauczył innych piosneczek, które tak chętnie śpiewał przy każdej sposobności? nie wiemy. Kto wie? może sam je tworzył. Zresztą Gavroche znał wszystkie ludowe piosneczki, będące w obiegu, i zdobił je własnemi pomysłami. Psotnik i sowizdrzał umiał łączyć w harmonijną całość głosy przyrody z głosami Paryża. Melodję ptaków zastosowywał do pieśni warsztatowych, znał się z uczniami malarskiemi, plemieniem jak on koczującem. Jak się zdaje był kilka miesięcy uczniem w drukarni. Jednego dnia członek akademji, p. Bavur Lormida, polecił mu jakąś robotę. Gavroche był ulicznikiem literackim.
Zresztą Gavroche się nie domyślał, że owej szkaradnej nocy dżdżystej, w której ofiarował dwom dzieciakom gościnność swego słonia, spełniał urząd opatrzności względem własnych braci. Brat wieczorem, nad ranem ojciec, tak przepędził noc swoją. Opuszczając ulicę Billettes przed świtem, spiesznie wrócił do słonia, artystycznie wyjął z niego dwóch dzieciaków, podzielił między nich śniadanie własnego pomysłu, potem odszedł, powierzając ich dobrej matce ulicy, która i jego wychowała. Rozstając się z nimi, powiedział im, by wieczorem stawili się w tem samem miejscu i na pożegnanie wypalił im taką perorę: — Łamię kij, inaczej mówiąc, daję drapaka, czyli, jak mówią u dworu, czmycham. Malcy, jeśli nie znajdziecie papy i mamy, wróćcie tu wieczorem. Dam wam kolację i ułożę spać. Dwa dzieciaki, czy zabrane przez policjanta, czy skradzione przez jakiego kuglarza, czy też po prostu zabłąkane w niezmiernym labiryncie paryskim, nie wróciły. Głębie teraźniejszego świata społecznego są pełne tych śladów zgubionych. Gavroche już ich nie zobaczył. Upłynęło dziesięć lub dwanaście tygodni od tej nocy. Nieraz drapał się w głowę i mówił: — Gdzie u djabła podziały się moje dzieci?
Tymczasem z pistoletem w garści doszedł do Kapuścianego mostu. Zauważył, że na tej ulicy był tylko jeden sklep otwarty, i rzecz godna zastanowienia, sklep pasztetnika. Prawdziwie opatrzność nastręczała mu sposobność zjeść jeszcze ciasteczko z jabłkami, nim rzuci się w nieznane przygody. Gavroche zatrzymał się, obmacał boki, przetrząsł kamizelkę, wywrócił kieszenie, ani grosza: i zaczął wołać: — Gwałtu, ratujcie!
Rzecz przykra nie zjeść ciastka po raz ostatni.
We dwie minuty później był na ulicy Św. Ludwika. Przechodząc ulicę Parku Królewskiego uczuł potrzebę powetować pasztecik z jabłkami, i pozwalając sobie niezmiernej rozkoszy, darł w kawałki afisze teatralne.
Nieco dalej, widząc przechodzącą gromadę ludzi dobrze wyglądających, którzy wydali mu się właścicielami kamienic, wzruszył ramionami i splunął przed siebie tę żółć filozoficzną:
— Jacy ci kapitaliści są tłuści! To łopatą jada cukier i brnie w smacznych obiadach. Zapytaj ich, co robią z pieniędzmi. Sami nie wiedzą. Jedzą je dalibóg! Wszystko pchają w kałdun.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.