Nędznicy/Część czwarta/Księga czternasta/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Marjusz zawsze ukryty w zagięciu ulicy Mondétour, niepewny i drżący patrzył na początek walki. Nie mógł jednak długo opierać się tajemniczemu i wszechwładnemu zawrotowi, który nazwaćby można wołaniem przepaści. Patrząc na grożące niebezpieczeństwo, na śmierć p. Mabeuf, tę posępną zagadkę i na śmierć Bahorela, słysząc wołanie Courfeyrac’a: Do mnie! i widząc dziecię zagrożone, wszelkie wahanie znikło i rzucił się do boju z dwoma pistoletami w ręku. Pierwszym strzałem ocalił Gavrocha, drugim oswobodził Courfeyrac’a.
Na odgłos strzałów, na krzyk padających gwardzistów, oblegający wdarli się na barykadę i na jej szczycie widziano teraz tłumnie gwardzistów municypalnych, piechurów i gwardzistów narodowych z karabinami w ręku. Zakrywali już prawie dwie trzecie barykady, ale nie rzucili się wewnątrz, bo lękali się zasadzki. Spojrzeli w ciemne wnętrze, jakby do lwiej jaskini. Światło pochodni oświecało tylko bagnety, bermyce i czoła twarzy niespokojnych i gniewnych.
Marjusz nie miał już broni, rzucił wystrzelone pistolety, ale zobaczył przy drzwiach dolnej izby baryłkę z prochem.
Gdy na pół się obrócił, by spojrzeć w tę stronę, żołnierz doń wycelował. Tejże chwili czyjaś ręka zakryła lufę karabinu. Był to młody robotnik w aksamitnych spodniach. Strzał wypadł, przeszył rękę robotnika, ale nie dosięgnął Marjusza. Wśród gęstego dymu prawie tego nie widziano. Nawet Marjusz, wchodząc do izby dolnej, ledwie to spostrzegł co się stało. Widział jednak lufę na siebie zwróconą, rękę, która ją zakryła i słyszał strzał. Ale w chwilach takich wszystko chwieje się, spieszy i nie może zatrzymać: wszystko do koła jest mgłą.
Zaskoczeni, lecz nie przestraszeni powstańcy, prędko się połączyli. Enjolras zawołał: Czekajcie! nie strzelać na los! W istocie, w pierwszem zamieszaniu mogli ranić jedni drugich. Większa część stanęła w oknach pierwszego piętra i na poddaszu, skąd górowano nad oblegającemi. Śmielsi z Enjolrasem, Courfeyrac’em, Janem Prouvaire i Combeferrem dumnie oparli się o ściany domów, stojąc naprzeciw żołnierzy i gwardji, zawieszonych na barykadzie.
Stało się to bez pośpiechu, z dziwną a groźną powagą, uprzedzającą walkę. Z obydwóch stron celowano do siebie z tak bliska, że mogli z sobą rozmawiać. Gdy już miano strzelać, oficer z haftowanym kołnierzem i grubemi szlifami wyciągnął pałasz i zawołał:
— Złóżcie broń!
— Pal! — rzekł Enjolras.
Strzały z obydwóch stron padły współcześnie i wszystko znikło w dymie.
Dym ostry i duszący, w którym z głuchym i słabym jękiem wili się ranni i konający.
Gdy dym opadł, ujrzano przerzedzone szeregi walczących, którzy nieustępując z miejsca nabijali broń w milczeniu.
Nagle rozległ się głos grzmiący:
— Precz ztąd, albo wysadzę w powietrze barykadę!
Wszyscy obrócili się w stronę, skąd głos wychodził.
Marjusz wszedł do sali dolnej, zabrał beczułkę z prochem i korzystając z dymu i ciemnej mgły, zapełniającej wnętrze barykady, dotarł do brukowej nory, w którą zatkniętą była pochodnia. Wydrzeć pochodnię, postawić na jej miejscu baryłkę, uderzyć kamieniem o baryłkę, która rozsadziła się ze straszną powolnością, było dziełem jednej chwili; i teraz wszyscy gwardziści narodowi, gwardziści municypalni, oficerowie i żołnierze rozstawieni na drugim końcu barykady, patrzyli z osłupieniem, jak nogą opierając się o bruk, w ręku trzymając pochodnię, która pozwalała widzieć na jego twarzy fatalne postanowienie, pochylał płomień pochodni ku strasznej norze, w której widziano rozbitą baryłkę prochu i wołał strasznym głosem:
— Precz stąd, albo wysadzę w powietrze barykadę!
— Wysadzisz barykadę! — rzekł sierżant — ale i siebie także!
Marjusz odpowiedział:
— I siebie także.
I zbliżył pochodnię do baryłki z prochem.
Ale nie było już nikogo na barykadzie. Oblegający, zostawiwszy swych zabitych i rannych, tłumnie i bezładnie pierzchnęli na drugi koniec ulicy i znowu zniknęli w ciemnościach nocy.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.